DRUKUJ

 

Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.10

Publikacja:

 24-10-23

Autor:

 MKP
W noc przesilenia wołchwowie pod własnym świętym drzewem się zebrali. Dąb Welesowy płaskorytem zdobiony magią ociekał – taką z lasów i z ziemi płynącą, swojską, życiem przesyconą. Rzeźba Dolę przedstawiała; bogini mlekiem własnym węża ogromnego poiła, a starcy wierzeniom oddani siedzieli nieopodal i miód wesoło popijali ku czci Marzanny: panny oszronionej, która do uszu kołysankę szeptała, jak kto na mrozie przydługo przysiadł.

Polana wokół matecznika pomimo zimowo-jesiennej słoty cieplejszą była i nawet gdzieniegdzie się jeszcze zieleniła, bo magia praw nie lubiła – nawet tych prawami natury zwanych – i często z zasadami świata w chowanego grała.

– Paczta go! – Drogo wskazał na śpiącego Chocemiła. – Tak, wyczekiwał północy, tak się modlił gorliwie, że aż zasnął.

Dobiemiest i Gościwuj parsknęli dość głośno, ale wołchw Swaroga tak twardo spał, że tylko chrapnął z dezaprobatą.

– Czekajta, ja go zara ocucę. Potrzymaj! – Dobiemiest oddał gliniany pucharek szczerbatemu Gościwojowi i nad śpiącym Chocemiłem się pochylił.

– Mee… Mee… – Kozę udawał. – Mee… Ja taka sama, niczyja i bezbronna! Bee…

Chocemił wargi pomarszczone lubieżnie złożył i oczy otworzył.

– A idźżeż do wszystkich czortów! – Dobiemiesta pogonił.

Wołchwowie w ryk wpadli, jakby jakie czarty przy ogniu na złość ludzkości tańcowały, a noc mroźna śmiech dudniący w dal poniosła.

– To może ty idź, świeczki pod kapliczką zapal, to się rozbudzisz, Chocek. Dola musi mieć światełko w przesilenie, inaczej nie zajrzy do nas i rok nadchodzący ubogi i trudny będzie.

Chocemił pomruczał, pokwękał, ale z pniaka wstał, gnaty wiekowe wyprostował i do kapliczki z płaskorytem podszedł. Dola jak zwykle od wieków wielkiego gada, Welesa wcielenie, miłującym spojrzeniem obdarzała. Gad chłeptał z miseczki ochoczo i gadzi pysk w gadzi uśmiech wykrzywiał niezdarnie.

Wołchw ogień magiczny na dłoni wykrzesał, znicze podpalił i na boginię wdzięczną z bliska spojrzał. Jakaś inna mu się ta buźka drzewna wydała jakby bardziej zawzięta, aniżeli zwyczajowo łagodna. Czoło zmarszczył i wzrok skupił. Przysiągłby, że się do niego Dola wyszczerzyła wrednie, ale że półślepy był i miodem zaszumiony, to oczy tylko przetarł i jeszcze raz gały wybauszył.

Znicze przygasły i dymem z ognia zdławionego pokopciły, choć od wiatru pniem osłonięte. Chocemił jeszcze raz zapalił, a te znowu po chwili z knotów jeno smużkami buchnęły.

– Ja zapalę. – Wiatr słowa poniósł, ale one jakby z drzewa wyszły.

Chocek za siebie się obejrzał. Reszta wołchwów, śmiejąc się wniebogłosy, nad ogniskiem siedziała i uwagi od nich nie uświadczył. Wrócił więc do dyptyku w korze wystruganego i do Doli lico podsunął. Bogini twarz wartko odwróciła i dwa rzędy ostrych zębów wyszczerzyła.

– Ja zapalę! – wrzasnęła sycząco.

Oczy drewniane zapłonęły. Znicze szkarłatnym ogniem wystrzeliły. Chocemił wycofać się chciał, ale ramiona drewniane z pnia wybiły i do gęby upiornej go podciągnęły.

– Ja tak zapalę, że ty nie zapomnisz – oświadczyła strzyga i wołchwa krwawo pocałowała, jad Furii w ciało wsączyła i starca odepchnęła.

Magia wściekła już się po polanie rozeszła. Drogo wyczuł falę gorącą, ciszę nakazał i z pniaka wstał.

– Chocek! Co tam się wyrabia!

Stary kapłan Swarożyca powoli się obrócił, na dłonie otępiale spojrzał, gębę rozdziawił, żeby krzyk wydać, ale z krtani mu ogień chtonowy buchnął i całego go pożarł.

– Na bogów. – Drogo za kostur chwycił. – Wstawajcie! – Obydwu wołchwów badylem szturchnął.

Zamarli.

Truchło płomieniste przed pniem klęczące na bok się przewróciło.

– Co do czarta? – sapnął Gościwuj.

Drzewo całe ogniem szkarłatnym zapłonęło, korona niczym kwiat monstrualny czerwienią świeciła.

– To ona, to ta wiedźma bachusowa!

Dobiemiest uciec chciał, ale kilka kroków zdążył się wycofać, bo ściana ognia przed nim wyrosła, drogę zagrodziła. W ogniu tym mary dusz cierpiących dostrzegł i swoje odbicie przez zmarłych rozszarpywane. W panikę wpadł, jęczeć modlitwę zaczął, ale ziemia już obcą mocą przesycona była i głucha na jego wołania.

Koroną rzęził i z konarów rozżarzonych trzaskał . Jęzor płomienisty niczym metal z tygla wylewany spłynął z drzewa ku ziemi i w sylwetkę nagą się zespolił.

– Ja podpalę – szeptała Furia w transie mściwym i głuchym utopiona.

– Czego od nas chcesz, przeklęta!? – rzucił Drogo i kosturem o glebę uderzył. Ziemia i jego wołania nie słyszała, bo pod nią ogień przeklęty się kotłował.

– Od was niczego nie chcę. – Wanguan uśmiechnęła się paskudnie. Włosy magią osnute szybować zaczęły i zwijać się: w rogi czarcie, czerwone i krwiste. – Ja tylko zaśpiewać wam chcę. – W jednej chwili jakby urosła. Cień szeroki na plecy jej wpełzł i skrzydła czarne uformował: jedno krucze, drugie gadzie.

– Cośmy ci zrobili! – Gościwuj padł na kolana.

– Myśmy się przecież nie wtrącali, myśmy ci Pomianową dali. – Zawodził razem z nim Dobiemiest.

Drogo patrzył na Furię i wiedział, że martwymi już są, tylko jeszcze oddychają, bo zemsty wcielenie pastwić się lubi, błagań słuchać. Furia spojrzała na nich pogardliwie, na to robactwo marne – i zaśpiewała. Fala krzyku wściekłego ze skrzekiem przeraźliwym wymieszana w wołchwów uderzyła. Zasłaniali, oczy, uszy twarze – na próżno. Magia do ciał się wpychała, od środka je rozdymała, krew gotowała.

Wołchwowie krzyczeć i bulgotać zaczęli, a posoka zewsząd im strumieniami wyciekła. Na kolana w drgawkach popadali i w torturach pomarli spazmami bólu powykręcani.

Furia na kaźń spojrzała, na zemsty swej dokonanej efekt i też na kolana padła. Ognie chtonowe w zwykłe przeszły i przygasły. Nawet kiedy pomsty dopełniła, nawet jeśli ziemia krew wołchwową łapczywie chłeptała jak strzyga wygłodniała, nawet wtedy gniew nie zelżał, ukojenia nie przyniósł, w żyłach kipiał, niszczenia i pożogi żądał; i nieważne po co, nieważne kto; ważne, żeby zgnieść, spalić, na strzępy rozerwać i w chaosie utopić.

Wanguan już nie chciała. Serce jej pękło i krwawiło i żadna furia, żaden grom czy miriady krzyków, nic tego serca przecież zasklepić nie mogło, bo to tęsknota szponem zimnyn serce rozdarła i poły zakrwawione z dala od siebie trzymała – żeby się nie zrosło, żeby bolało.

– Mamo… – wyszeptała wiedźma i tuląc się do gleby, skrzydła na płasko rozłożyła. – Mamo, pomóż mi, bo ja się palę. – Łzy na ściółkę skapnęły, wsiąknęły i po korzeniach do podziemni dotarły. – Pomóż, zanim… – Wanguan pięści zacisnęła i krwią zapłakała. – Pomóż, matko! Pomóż, zanim ja spłonę i pół świata ze sobą zabiorę! Nyx!! – krzyknęła rozpaczliwie. – NYX!!! – zawołała ponownie tak, jakby ją żywcem ze skóry obdzierano.

Ciemność zgęstniała. Nieba sklepienie upstrzone gwiazdami niczym kożuch na polanę spłynęło. Noc przelała się na padół śmiertelny, jakby miód czarny jakiejś pszczoły piekielnej z barci się ulał. Mrok niczym melasa wił się i kłębił w miejscu, gdzie ciała starców przez Furię okaleczone ostatnią juchę chtonom oddawały. Postać ogromna z bajora mroku wyrosła i twarz spod kaptura obnażyła, a szaty jej czarne jakby z nocy najciemniejszej były utkane. Na licu odsłoniętym nawet skrawka człowieka nie szło dostrzec, ni krzty śmiertelności. Twarz jeno odbiciem nocy i nieskończonością boską promieniała.

Ogromna dłoń spod poły płaszcza się wysunęła; niby cielesna, fizyczna, ale blada i szara, jakby nie skórą, tylko łuną księżyca obciągnięta. Zbliżyła się i głowę Furii rogatą palcami kościstymi pogłaskała.

– I na co ci to było, Furio, córko moja umiłowana. – Istota przemówiła: delikatnie i czule, ale moc z każdym słowem z ust boskich wypływała i świat cudami karmiła, stare dzieje mu przypominała, z czasów, kiedy wola wyższych rzeczywistość kształtowała. – On mi zakazał tobie pomagać, bo tyś miłość jego odrzuciła i ze śmiertelnymi zostać chciałaś, ale ja nie mogłam. – Szponem kościstym twarz Furii zapłakaną uniosła. – Nie mogłam patrzeć ani słuchać bezczynnie. Wytrzymać bólu twego tak ogromnego.

– Mamo, przekonaj Ojca Styksowego! Poproś, żeby mi ją oddał! Błagam cię… Niech on z moją duszą wszystko zrobi, tylko niech ją odda! – zawodziła Wanguan.

– Nie odda, ale nie z gniewu czy żalu, nie. On nie może. Raz tylko usłuchał Krzewu Gorejącego prośby i zgubę naszą w tym świecie zapoczątkował, mesjasza Ojcu Jezusowemu z człowieka zrodził.

– To zabierz mnie, mamo. – Wan poderwała się z gleby zimnej i do czarnego płaszcza przyległa jak cielak nieporadny. – Zabierz mnie do niej albo zabij, bo ja… Ja tak nie chcę. Tak, be sensu istnieć.

Noc pogłaskała córkę gniewem rozgrzaną, ramiona nieskończone ku niebu wzniosła i modlitwę z magii wyplotła. Wanguan pod kaptur matki spojrzała, lecz tam tylko bezkres i gwiazdy ujrzała, spokój i nieskończoność w trwaniu wiecznym zastygłe.

– Przyjmie cię, Furio – odezwała się Nyx. – Przyjmie cię, ale warunki stawia, boś ty nas raz odrzuciła.

Furia odstąpiła od matki.

– Wszystko, czego zechce!

Nyx na córkę spojrzała i duszę jej swym boskim obliczem oplotła, bo spojrzenie boga to nie coś, co się widzi. Boski wzrok ogrania, otacza i tuli – jeśli łaskawy, ale miażdży albo z ciała odziera, jeśli gniewny.

– Ty raz śmiertelnych ponad nas wybrałaś, więc teraz to życie wybrane i śmierć z nim związaną przetrwać musisz do końca. A wiedz, że zemrzeć nie jest łatwo; nie jest łatwo z końcem się pogodzić: kalectwem, bólem i znojem codziennym.

– Przeżyję, tylko mnie zabierzcie stąd.

– Twoja wola naszą zatem się stała.

Wanguan poczuła, jak boska dusza z niej ulatuje, jak wąż swój ogon wypluwa i w noc gwieździstą ucieka, jeno iskrę człowieczą po sobie zostawiając. Skrzydła Furii w cień się rozpłynęły, a rogi na włosy rozpadły. Zimno się wiedźmie zrobiło – tak w duszy jak i w ciele, którego kruchość pierwszy raz w pełni i prawdziwie poczuła.

Skuliła się pośród zgliszczy matecznika i płakać zaczęła: jak człowiek bezradny, zagubiony, cyklem życia uwiązany niczym wisielec katowskim arkanem. Magię jeszcze w sobie czuła, ale to nie ta sama magia, nie… Ta była szczątkowa, z człowieczą duszą związana, skończona i skarlała.

Nyx dłonią bladą jeszcze raz ją pogłaskała i w noc się zmieniła.

– Moje biedne, biedne dziecko – zaszumiała ciemność.


***



Plebania obok wsi Cymany plebanią tylko z nazwy była, bo ksiądz misjonarz starą leśniczówkę zasiedlił i plebanią nazwał. W kościółku nie szło wytrzymać zimy, bo stare dechy nawet przed wiatrem ledwo chroniły – nie mówiąc już o mrozie gryzącym, a grzać ogniem to strach było, żeby wszystko zaraz w diabli z dymem nie poszło.

Kapłan z łóżka wstał, twarz obmył i oskrobał niedbale, habit zarzucił i do saloniku wszedł, śniadanie sobie jakie uszykować, ale wpierw w kozie przez kowala podarowanej drwa rozpalił, żeby się rozgrzać i widmo chorób odegnać.

Bogna jeszcze z targu nie wróciła i zakupów nie przyniosła, więc chlebem czerstwym w mleku maczanym przyszło się księdzu posilić – ale nie narzekał. Sam na siebie byłby zły, gdyby na jakiekolwiek jedzenie złorzeczył, bo we wsi zima kąsać zaczęła, a wraz z zimą i bieda, przeto sporo dziatwy nawet tej lichej strawy nie uświadczy.

Drzwi skrzypnęły uchylone delikatnie. Wpierw zimnem powiało, a potem ciepłem jak od kominka.

– O! Dobrze, że jesteś, Bogna. Akurat… – urwał, w stronę wejścia się obróciwszy.

Szczupła kobieta z włosami w chuście schowanymi drzwi za sobą zatrzasnęła. W ręce koszyczek trzymała, a w nim pakunek narzutą lnianą przełożony.

– Przepraszam, ja myślałem, że to gosposia moja. – Ksiądz twarz z resztek kożucha białego oczyścił i ręce w habit wytarł – Proszę, proszę usiąść. Mleka mogę zagrzać, bo panienka pewnie zmarzła.

– Proszę się nie kłopotać – odrzekła, zdobiąc twarz wdzięcznym uśmiechem. Muszę wracać, bo chłop mój czeka.

– W takim razie w czym mogę panience pomóc?

– Księdza Szymona szukam.

– To ja. – Czoło w zdziwieniu zmarszczył.

– Cudownie. – Podeszła lekkim krokiem, paltem podłogę omiatając i koszyczek pod nos kapłanowi podstawiła. – Ja chciałam podziękować i trochę chleba świeżego przyniosłam. Nic wielkiego, ale ponoć Ojciec Jezusowy pieczywo lubi.

Ksiądz pokraśniał, pakunek podjął, narzutkę uchylił i zapachem apetycznym się zaciągnął.

– Miły to podarek, ale czym ja sobie zasłużył?

– Chłop mój był niedawno, Rasław Pomian.

– A tak, pamiętam. O żonę się martwił. – Urwał kawałek bochenka ze skórką złotą, bo aż mu ślina ciekła, i do ust włożył.

– Tak, głuptas… Ale dobrze, że wygadać się przyszedł, bo mu już do głowy takie bzdury przychodziły, że nawet księdzu nie będę powtarzać.

Kapłan słuchał jednym uchem tylko, bo chleb tak dobry był, że nie mógł się od jedzenia opanować.

– To… – przełknął i mlekiem popił – … wszystko się załagodziło?

– Tak, o żonę już się nie musi martwić, jak widać. – Dygnęła, lekko się obracając.

– To dopsze, przepłaszam, bałdzo dobry ten chleb.

– Ja już nie przeszkadzam. – Kobieta nawróciła do drzwi

– Z bogiem, dzieci! Niech wam sprzyja! – krzyknął za nią i krzyż w powietrzu niedbale wykreślił.

Zatrzymała się w progu.

– Z żadnym mi ostatnio nie po drodze, proszę księdza – szepnęła i wyszła.

Za drzwiami palto w suknię szkarłatną się zmieniło, a włosy z chusty uwolnione na ramiona wąskie opadły. Dwóch mężczyzn belami masywnymi drzwi do leśniczówki zaryglowało, a Wanguan pląsem wesołym do pulchnej kobiety dostąpiła. Okutana w kożuch baba w miejscu stała, cała potem zalana, jakby ją paralusz jaki ogarnął. Jęczeć coś próbowała, ale tylko płakać i stękać mogła.

– Ty sobie teraz, Bogna, ku przestrodze popatrzysz. – Wiedźma włosy chłopce odgarnęła i do ucha dalej szeptała: – My tu Jezusowego Ojca nie chcemy ani psów jego habiciarzy żadnych też. A jak się który przypałęta, to… – Dała znak chłopom z pochodniami, żeby ściany i strzechę podpalili. – Marnie skończy. Patrz uważnie i jeszcze jedno we wsi powtórz. – Chata płonęła już z zewnątrz prawie cała, jakby ten ogień ktoś tygodniami głodził i na żer wypuścił. – Każdy, kto komunię parszywą przyjmie, przeklęty będzie, las mu wrogiem się stanie, a choroby codziennością; ratunku ni wybaczenia próżno będzie szukać.

Pstryknęła palcami.

Bogna władzę w członkach odzyskała i obróciła się do wiedźmy, ale jeno zapach kwiatów i ciepło po Wan tylko zastała. Chłopów też już nie było, po lesie się rozbiegli. Baba suknię podwinęła i z wrzaskiem rozpaczliwym do wsi pobiegła, ale na ratunek szans nie było, bo ksiądz na podłodze leżał i w konwulsjach się skręcał. Na stoliku narzuta krwią czarną, parszywą nasiąknięta spoczywała a na niej mięso surowe, przegniłe, trutką nasączone.

On i bez ognia już był stracony.

Data:

 2022-2023

Podpis:

 MKP

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=82483

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl