DRUKUJ

 

Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.9

Publikacja:

 24-10-19

Autor:

 MKP
Szła bardzo powoli, acz pewnie, bo szlak wydarty czerwonej sadzawce aż pod samo drzewo prowadził. Bała się, ale Wan za rękę ją trzymała, palce w dłoni głaskała i strachu trochę zabierała. Babki pod sklepieniem na konarach rozwieszone pradawne melodie nuciły, bo Bachus już wiecznemu orszakowi nie przewodził, po ziemi nie stąpał, cór nowych boską dłonią osobiście nie błogosławił – ale był. Dusza jego w pniu od wieków siedziała, korzeniami aż po Styks wierciła i stamtąd moc czerpała, żeby boga w świecie śmiertelnym utrzymać, gdyż świat śmiertelnych coraz bardziej ich prawami się wypełniał, a magia praw nie lubiła, prawom przeczyła i przed prawami nieistnieniem się ukrywała.

W zawiniątku Sulisława bukiew niosła: owoc, dar od Bachusa, zaproszenie do wiecznego tańca. Bała się… Drżała, ale szła, bo za nią już niczego nie było. Wszystko od żalu spłonęło i wrócić nie mogła, nie miała do czego, do kogo, bo Rasław ją przeklął i wypędził do lasu.

Areteme welon jej długi niosła, żeby krwistą wodą nie nasiąkł. Diana wyglądała, jakby Pomianową do ślubu prowadziła, bo i to ślub na pewną modłę był.

Pod pniem się zatrzymały. Suli woal z twarzy na głowę zarzuciła: cienki niczym z pajęczyny utkany. Owoc mocą tętniący na dłoń wyłożyła i na Wanguan spojrzała. Furia oko jej puściła i karminowymi ustami całus lekki posłała.

Areteme do Suli podeszła, jej rękę z darem pod twarz uniosła i bukiew pocałowała, magią lasu pogłaskała. Potem Wan wargami skórki musnęła, zaklęcie olimpiańskie wyszeptała i Suli też rytuał odprawić nakazała. Soczysty pąk pojaśniał, rozpękł się jak kwiat dojrzały i orzech piękny pokazał, jeno ten był mięsisty.

– Tak jak rozmawiałyśmy – szepnęła Wan.

Matka Zielona jeszcze raz do Suli dostąpiła i za policzki złapała, w oczy zalęknione spojrzała.

– Czy ty nie masz innego pana ponad naszego w drzewie Bachusa świętego, Diona Tancerza, Pucharu Życia Dzierżyciela?

– Nie mam.

– Zatem przyjmij dar i w Urobora duszę zawiń, siostro. – Pocałowała Pomianową w czoło.

Suli orzech miękki i ciepły ze skórzastej skorupki wyjęła. Tętnił jak serce nieduże ze zwierza jakiegoś wydarte. Czuła to, czuła, że drzewo pulsuje tym samym rytmem, co owoc w dłoni trzymany.

Połknęła, nie gryzła.

– A teraz do drzewa, żeby Bachus duszę i ciało odmienił, z boskością wymieszał – oświadczyła Areteme.

Wan przy lubej swej już stała.

– Jak się czujesz? – spytała troskliwie i czuprynę czerwoną do ramienia przytuliła.

– Dobrze.

– Odprowadzę cię pod pień. – Wiedźma rękę miłej swej podała.

Babki chórem modlić się zaczęły; imię nowej Pani Pod Drzewem syczały, korę i drewno święte tym imieniem wysycały.

Wanguan pomogła Suli szaty ceremonialne zrzucić. Po chwili Pomianowa nagusieńka stała i rozpromieniona, wzniosłością urzeczona. Już się nie bała; nie bała się, bo strach jest domeną śmiertelnych, a nie Pani Pod Drzewem. Magia już w niej żyła, mocą ciało i duszę wzmacniała.

Wan delikatnie ją obróciła i plecami o mech ciepły oprzeć się nakazała. Pień bachusowy miękki był i miły, życiem tętnił, jakby krew z korzeni ku koronie pompował. Kora ruszać się zaczęła, rozstępować i ciało Pomianowej oblekać, wchłaniać, aż już prawie cała w pniu zniknęła, jakby się z tym drewnem w jedno stopiła.

– Będę czekać – szepnęła Wan do znikającej twarzy. – Długo to potrwa? – rzuciła do Areteme jakby z pretensją.

– Ty tam dwa dni siedziałaś – syknęła Zielona Matka.

– Bo ja zasnęłam; leniwa jestem.

– O północy powinna wyjść. Nowa, świeża, życiem ociekająca; może trochę skołowana, ale nie martw się. Pójdę, naparu kojącego zrobię.

– Dziękuję. Ja będę czuwać.



***



Bliżej poranka babki zaczęły korą rzęzić, wargi zdrewniałe w grymasy zgorszenia wyginać. Wan oczy otworzyła, bo sen ją zmógł od czekania, i spod korzenia wstała.

– Brudna… – wysapała najbliższa z gąb.

– Ścierwo! – zasyczały nienawistnie: wszystkie, co do jednej.

– Co wy gadacie!? – Wan w lęk wpadała i po babkach wzrokiem skakała.

– Brudna! Dusza innemu oddana! – Gęby rzęziły, żywicą pluły, a grota pogłos niosła; rozmyty, bo słowa od skał się odbijały, mieszały i do uszu zniekształcone wpadały: jedne wzmocnione, a inne wygaszone.

Pień zatrząsnął się u nasady. Kora mchem porosła szczerbę niby paszczę rozdziawiła i ludzką szczapę zeschłą jakby z obrzydzeniem wypluła.

Czas zamarł, obraz wynędzniałej kobiety w serce wiedźmowe się wbił, płuca ścisnął, wątpia skręcił.

– Suli!! – wrzasnęła przeraźliwie i do truchełka zasuszonego podbiegła.

U wejścia Areteme stanęła, oczy rozwarła, gliniankę z wywarem wyrzuciła i pod drzewo pobiegła.

– Suli! Słyszysz mnie, miła!

Wan twarz pomarszczoną klepała, ale lico starowiny włosami niczym śnieg okryte, martwe pozostawało. W końcu Pomianowa oczy otworzyła i oddech desperacki złapała. Jakby się topiła i na powierzchnię dopiero dotarła. Spazmem ciało poderwała i na ramionach o klepisko wsparła. Włosy opadały niczym szron witek wierzbowych uczepiony. Cała jak kościotrup była: same gnaty jeno skórą obciągnięte. Wanguan plecy zimne dłonią dotknęła, ale konwulsja Sulichną szarpnęła i do wymiotów ciało zmusiła.

Diana patrzyła z trwogą – już wiedziała, już się bała.

Suli posoką na ziemię chlusnęła i kawałki mięsa ze skórą ludzką wypluła. Chude ciałko na bok opadło, wprost na wiedźmę przerażoną. Wan nic nie mówiła, głos jej odebrało. Rozpacz gardło zacisnęła i emocjom zaczekać nakaz dała, a gniew wzbierał, spiętrzał się jak woda przed tamą, jak cisza przed szkwałem.

Areteme kawałki ciała wyplute do sadzawki kopnęła. Woda zaskwierczała.

– To ciało Chrysta. Musiała komunię jego przyjąć, Jezusowemu Ojcu duszę oddać.

Wan siostry nie słuchała, Furia już duszy jej ostatni fragment pożerała: ten ludzki, ten ogarek na tle boskości się tlący.

– Ona do drzewa wstępu nie ma – wyrzęziła gęba korowa.

– Ona brudna jest, bogiem innym naznaczona! – syczała reszta.

Wanguan czoło Sulichny pocałowała. Pomianowa ledwo oddychała. Już prawie z Marzanną była, ale jeszcze się tego świata na gałązce z woli trzymała. Wiedźma oparła truchełko o korzeń, po czym wstała: powoli, bez gniewu. Ale Areteme czuła moc z podziemi zawezwaną i o kilka kroków się wycofała.

– Brudna! Nieczysta! – rzęziły twarze zdrewniałe.

Czerwona magia eksplodowała. Gniewną falą po grocie się przetoczyła. Babki ogień szkarłatny ogarnął, skwierczeć i krzyczeć boleśnie jęły.

– Zamknąć… te… parszywe… MORDY! – Furia wrzasnęła głosem nieludzkim, który jeszcze ogień na gałęziach podsycił.

– Wan, przestań! To nie Bachus winien! – zawodziła Areteme i patrzyła, jak cień rogaty skrzydła rozkłada.

– Spalę! Konary powykręcam… – Furia słyszała, ale nie słuchała. Gniew płonął, śmierci, zemsty i zniszczenia pragnął.

Czerwone włosy magią krwistą spłynęły. Jęki spod ziemi sadzawkę gotowały. Wanguan pnia bukowego dotknęła. Konary zatrzeszczały. Czarna pręga niczym krew skarżona żyłami martwiczymi się rozeszła, do korony wybiła. Bachus zawył boleśnie, całym sobą. Grota skałami posypała. Babki żywcem palone z krzykiem do wody spadały, wespół z opadem z zetlonych, rubinowych liści.

– Spalę do cna, do pędu najmniejszego, do pąka ostatniego!

Wan szpony czerwone z dłoni wysunęła, żeby jad Furii głębiej w pień wsączyć. Pnącze zielonym nimbem otoczone na nadgarstku się owinęło, ramię Furii w tył pociągnęło. Potem kolejne witki na nogi i na szyję arkana zarzuciły.

– Wan, opanuj się! – Areteme las do pomocy przywoła; magię zieloną, spokojną, wieczną. Furia miotała się, ale pnącza liczne trzymały mocno, ponad ziemią, jak lalkę na nitkach uwieszoną. – Opanuj się, proszę… Siostro. – Liany obróciły ciało gniewem opętane i twarzą do Diany zwróciły. – Przestań, zanim i mnie spalisz. – Areteme nakazała wiciom ożyłym Furię do niej przynieść, bo Wan wisiała już cała wężami roślinnymi obwiązana. Dyszała. Czerwone włosy twarz jej przesłoniły, ale miotać się przestała. Zieleń po pnączach płynąca duszę oszalałą koiła. – Uspokuj się. Poczuj moją magię. Pamiętasz ją przecież. – Areteme odgarnęła karminowe pukle i blade lico odsłoniła. – Ja ciebie taką albo i gorszą znalazłam, pośród zgliszczy, pośród ruin Świata Stolicy w ogniu skąpanej. Znalazłam i przytuliłam, tak jak teraz. – Areteme uścisk lian poluźniła. Wan patrzyła w oczy siostrzane zielenią połyskujące i płakała. Czerwone strugi ściekały po policzkach. – Pozwól mi pomóc, pozwól mi odzyskać moją ukochaną siostrzyczkę – szeptała czule. Ogień pod sklepieniem przygasał.

– Przepraszam – wyszeptała Furia.

– Nie przepraszaj, będzie dobrze. – Wzięła Wan w ramiona.

– Nic już nie będzie…

Wybuch chtonicznego ognia spopielił pnącza, zwęglił mech na Bachusowej korze. Wściekła magia cisnęła Areteme o skały. Diana straciła przytomność.

– Nic już nie będzie! Nic, tylko ogień; ogień i zemsta, pożeraczka duszy. – Czerwone włosy Furii płonąć zaczęły i w rogi czarcie się zawijać. Oczy czernią podeszły i tylko tęczówki rubinowe w tym mroku bezkresnym zatopione gniewem wyzierały niczym węgle rozżarzone. Nie było już człowieka, jeno bóstwo wściekłe. Człecza iskra w krwi z pękniętego serca utonęła.

Dłoń wiedźmy magię podziemną skłębiła, szpony nią oblekła; ostatni cios drzewu zadać chciała, konary ukręcić, liście powyrywać, patrzeć jak więdnie, zdycha!

Delikatne pociągnięcie za suknię rozum ocuciło. Truchełko Suli do wiedźmy się doczołgało, a bóstwo z pogardą na to marne istnienie spojrzało.

– Wan… – wychrypiała Pomianowa, resztkę życia w to włożywszy. – Prze…stań, to nie jesteś ty.

Ogień zgasł. Konary ledwie tlić się zaczęły, a rogi z włosów zaplecione w rudą czuprynę na powrót się rozpadły – tylko jeszcze oczy chtonowe się ostały, po Ojcu Styksowym dziedzictwo mroczne.

– Wan… – wyszeptała Suli nim ze szczątek sił wyschła i bezwiednie na bok się przekręciła.

Wiedźma na kolana padła i ciałko przytuliła. Krwiste łzy ciemność z oczu wymyły.

– Nie mogę ci pomóc; nie mogę, jeśliś ty obcego boga przyjęła. Podziemia całe bym spaliła, żeby tylko… Ale nie mogę. – Włosy siwiuchne z twarzy umiłowanej odgarnęła.

Suli rękę uniosła. Trochę obok wiedźmy, bo już mało co widziała, ale Wan dłoń na swój policzek pokierowała, pocałowała i zakwiliła boleśnie.

– Nie miej mu za złe, Wan… Przysięgnij, pro… proszę. Przysięgnij, że ty Raskowi ani… córom moim… że ty… Nie mścij się, Wan…

– Nie będę. Przyrzekam.

– Dob… – Ciężki oddech żywot zakończył, oczy w pustkę zbielałą uciekły, a dusza wyszła z klatki cielistej i w światy inne uleciała.

Wanguan na ręce ciałko wzięła i z groty wyszła, po drodze na jęczącą Dianę nawet nie spojrzawszy.



***



Rasław kociokwik potworny od rana leczył: wodą i piwem, bo suchy się czuł jak lata oddech nad sierpniowym polem. Wpierw tylko ciepło poczuł nienaturalne – wyraźnie, bo zima już się mościła w świata zagrodzie, więc od obejścia ciepłem wiać prawa nie miało.

Wyjrzał przez okiennice.

Mały tłumek do wsi szedł. Kobity stare i młode w grupce zwartej kroczyły; zawodziły i lamentowały.

Wybiegł na ganek.

Czerwieni zarys pośród pochodu ujrzał i odruchowo się w krzyż przeżegnał. Żałobnice na podwórko weszły i na boki się rozstąpiły.

– Nie… NIE! – Pobiegł i na zimną glebę przed wiedźmą kolanami padł. Wan nie patrzyła ani na niego, ani na kobity, tylko na ciałko małe, suche. I pomyślała, że wpierw taką dusza Sulichny była, a teraz tylko ciało.

Ułożyła Pomianową przed Raskiem, a on dopadł do truchełka zimnego w len okutanego i przytulił je do piersi. Wył przy tym potwornie. Wył i krzyczał, jakby go na kole łamano. Wył jak pies, co pana ukochanego stracił. Córy się zbiegły, w lament wpadły i do matki dobiec chciały, ale Rasław oprzytomniał:

– Won do domu! Już!!

Nie było sprzeciwów. Dwie kumy Pomianowej córy do chałupy odprowadziły. Reszta kobit paciorki obracała, Bachusa o łaskę prosiła.

– Musisz ją na ziemi przez Chrysta poświęconej pochować – oświadczyła Wan: zimno, bo Furię w ryzach musiała trzymać.

– Coś ty jej zrobiła, suko czarcia! – wykrzyczał łzami zalany.

Wanguan pięść zacisnęła i złość przełknęła.

– Ona ciało Chrysta przyjęła i teraz do Ojca Jezusowego należy: on decyduje, co z duszą zrobić.

– Moja kochana. Moja malutka. Moje biedactwo. – Rasław tulił ciałko płótnem owinięte, czoło całował i płakał, aż zsiniał na twarzy.

– Musisz ją w ziemi Chrystowi poświęconej zakopać, inaczej jako strzyga wstanie i nawiedzać was będzie.

– Żebym ja nie słuchał, żebym ja tego włochwa przeklętego nie słuchał. Moja biedna, moja Sulichna.

Oczy Wanguan czernią zaszły, moc w niej wezbrała i śnieg topić zaczęła. Przyklękła przed Pomianem, pazurem podbródek zapłakany uniosła i w duszę mu zajrzała.

– Mów.

Data:

 2022-2023

Podpis:

 MKP

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=82480

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl