Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.8 |
|||||||||
|
|||||||||
Rasław spojrzał na drewnianą chałupę nie większą od jego stodoły i zawód poczuł, bo po drodze z Chojników dumał nad tym, jak to Jezusowe Leże może wyglądać. Chłopy na polu gadali, że Ojciec Chrystusowy przepych lubi i katedry jego złotem i marmurem ociekają, znowuż Drogo wspominał, że wieże aż do samego nieba strzelają i janioły – gargulce Jahwowe – na kroksztynach siedzą, na niewiernych pogardliwie łypią. Wszystko to Pomian chciał na własne oczy zobaczyć, a tu… O! Szopa jakby z resztek pozbijana; żeby nie krzyż i mała dzwonnica na dachu, to by Pomian pomyślał, że to zwykła jaka rudera opuszczona jest. Drzwi rozchyliły się ciężko, a z nich para wyszła i z habiciarzem się żegnała. Kapłan cały materiałem okutany, znakiem krzyża powietrze przeciął i pobłogosławiwszy wiernych, dłonie im wyściskał. Ludzie na twarzach radzi ten sam znak wyrysowali, dygnęli i w swoje stronę poszli. – Co ja tu do czorta robię – westchnął Rasław i do drewnianej wierzei krzyżem znaczonej ruszył. Nim do środka wszedł, to na ganku przystanął i oczy na kilku kamulcach zakotwiczył. W obłych kamieniach symbole jakieś wyryto; chyba litery, ale on niepiśmienny był, więc tylko kształtom się przyjrzał i stwierdził, że jak będzie okazja, to habiciarza spyta. Przed wejściem zdjął czapkę, bo tak się do każdej świątyni wchodziło, sypiące się skrzydło rozchylił i próg przekroczył. Wewnątrz zapach zbutwiałego drewna i dymu dziwnego oczy drażnił i w nozdrza łaskotał, a kilka rzędów ławeczek szlak do ołtarza wyznaczało. Pod obrazem ku czci palownika chyba jakiego okrutnego, klęczał mężczyzna i pogańskie modły szeptał. Rasaław kilka kroków zrobił, ale tak go w nosie zakręciło, że się opanować nie zdołał i w podłogę kichnął, ale to tak, że omal dupy w dechach nie wybił. Kapłan modlitwę przerwał, na obraz swój święty oczami powiódł, krzyż dłonią wyrysował i za siebie się obejrzał. Rasława ciarki przeszły, bo habiciarz bez jednego oka był i szramę na gębie miał taką paskudną, że w nocy to by go za wąpierza czy czarta jakiego można wziąć – a jeszcze przecież się do sceny mordu bestialskiego modlił. Kapłan wstał z zimnego klepiska, uśmiechnął się na tyle serdecznie, na ile jeno można z taką facjatą i Rasława do pierwszego rzędu gestem zaprosił. Pomian dopiero z bliska zobaczył, że habiciarz jeszcze na dokładkę kciuka lewego nie miał, co umocniło przekonanie, że tu się okaleczenie kultywuje i tortury wymyślne uskutecznia – ale odwrotu już nie było. Usiadł we wskazanym miejscu, a kapłan dostrzegłszy niepokój i nerwowość w ruchach gościa, przysiadł obok niego, lecz z dystansem należytym. – Pierwszy raz w kościele? – zagaił. – T-tak – odpowiedział Pomian, ale w twarz oszpeconą nie patrzył, żeby duszy nie stracić. Wolał już łypać na obrazek burtalnej egzekucji, co to nad ołtarzem dyndał. – Jak ci na imię? – Rasław z dziada pradziada Pomian. – Szymon. – Kapłan czteropalczastą dłoń mu podstawił, a Rasław niechętnie uścisk przyjął. – No! Tutaj każdy mile widziany, czy wierny, czy dopiero ciekawy. – Kaleka uśmiechnął się serdecznie. – Ale widzę, że cię coś trapi, synu. Mówże! Co tam ci Pan za wyzwanie pod nogi podrzucił? Rasław aż zadrżał. Bies Jezusowy we łbie mu czyta, pomyślał, ale wyboru nie miał. Sulichna jeszcze tylko dni kilka w domu miała być, nim pod drzewo służyć pójdzie, więc Pomian pięści zacisnął, głowę obrócił i z zaciętością, co to odwagę symulować miała, w oko klechy spojrzał. – Pomocy od boga waszego potrzebuję. – To taki sam mój Bóg jako i twój, tylko ty jeszcze nie wiesz, że on twój. – Kapłan zbił Pomiana z tropu. – Chodź, opowiesz wszystko, jak należy, tak po bożemu, he – zaśmiał się, wstał i klęcznik przy krześle szerokim wskazał. Rasław wpierw nie zrozumiał, ale habiciarz doczłapał do siedziska szerokiego, usiadł ciężko, na klęcznik jeszcze raz pokazał i ucho demonstracyjnie nadstawił tak, że w końcu gość pojął, o co kapłanowi chodzi i niezgrabnie na twardych dechach ukląkł. Niebo się chyba jakoś rozchmurzyło, bo przez okiennice światło wpadło i drewniane siedzenie blaskiem z brudu jakby obmyło – umoszczonego kapłana też oplotło i splendoru mu dodało. – Teraz mów, a ja będę słuchał, tylko wiedz, że ja to On. – Habiciarz na malunek poboczny wskazał, a na nim twarz ładną, sympatyczną i na tle aureoli wyrysowaną. – A On wie, kiedy kto baja – pogroził pół żartem. Rasław zaczął niechętnie, ale z każdym słowem czuł ulgę, więc więcej opowiadał i więcej, jakby na saniach te słowa się rozpędzały. Wszystko od początku wyznał; wszystko, co w wizjach widział i wszystko, co miało się stać. Habiciarz tylko przytakiwał, pomrukiwał i okiem na Pomiana łypał. Ze zrozumieniem patrzał i na przejętego wyglądał, albo jeno udawał. W końcu Pomian mówić przestał, a kapłan brodę nieogoloną potarł, podumał chwilę i w końcu pomysł z siebie wypchnął: – Do mnie ją przyślij, tu bezpieczna będzie od guseł wszelkich. Posiedzi chwilę na plebanii za wsią, w gospodarstwie pomoże. Nie za darmo, oczywiście. – Nie przyjdzie. – Rasław pokręcił głową. – Chciałem, żeby teraz ze mną poszła, ale od wariatów i pogan mnie zwyzywała, w furię jako wpadła – westchnął i ramionami wzruszył. – No tak, no tak… – Znowu się habiciarz zamyślił, ale po chwili, bez słowa wstał, do ołtarza podszedł i małe drzwiczki w drewnianej skrzyni rozchylił. Ze środka płócienne zawiniątko wyciągnął i do Pomiana nawrócił. – Wstań, bo od tych desek starych ciągnie: jeszcze się suchot nabawisz i pół wsi wybijesz. Pomian posłuchał – choć co to suchoty, nie wiedział – z ulgą odrętwiałe nogi wyprostował i na habiciarza spojrzał. Zaskoczył go ten ludek skromny, a na swój sposób też całkiem sympatyczny. Spodziewał się gniewu i batożenia pokutnego, a tu prawdziwe zrozumienie wespół ze współczuciem na twarzy okaleczonej wyrysowane. – Dlaczego ksiądz mi pomaga? – spytał, bo nie wytrzymał. – Przecież ja nie z waszej wiary jestem. Kapłan tylko się uśmiechnął i ręką machnął. – Każdy człek dla Pana miłym jest, a ja też kiedyś w niego zapatrzony nie byłem. Widzisz te moje blizny i braki w paluchach. Co ja się głupio pytam… – W czoło się klepnął. – Oczywiście, że widzisz, a wierzyć mi musisz na słowo, że tylko kilka szram na światło wystawiam. Wszystkie te rany zrosłe, to pamiątki po wojaczce, z pierwszej linii, gdzie Bóg nie zagląda, bo jakby patrzał, to by nas wszystkich w cholerę spalił. Jednego dnia mnie tak mieczem Prusak poharatał, że ja już po tamtej stronie żem duszą dyndał. I wtedy do mnie kapłana Jezusowego zawołali. Ty wiesz, Rasław, że do pierwszego szeregu to tylko Jezusowe sługi się garną? Ja też nie wiedziałem. Reszta tych wszystkich miejscowych leśnych dziadków po dziuplach się chowa, he. Ale do sedna; kapłan się modlił dzień cały i noc całą nad półtruchłem moim, i modlitwy mnie nauczył. Jak widać, życie żem sobie wymodlił, bo gorączka ustała i krwotoki też. Tak to mnie do swoich ten kapelan przebiegły zaciągnął: cudem zwykłym skusił. – Uśmiechnął się, podszedł bliżej Rasława i poły chusty lnianej rozchylił. Wewnątrz chleb słabo wypieczony spoczywał, mały bochenek. – To jest… – zawahał się, bo ciało Boga Jedynego mogło nieco za mocno wybrzmieć. – Strawa nasza błogosławiona. Weź! – Wcisnął Pomianowi. – Weź cały i żonie podaj, nie musi wiedzieć, że błogosławiony. Byleby zjadła i przez Pana naznaczona będzie, a ty się za nią pomodlisz. – Poklepał Rasława po ramieniu. Pomian wziął pakunek i spojrzał jeszcze raz w twarz radosną, choć z ciała umęczonego posklejaną. – A ty się nie boisz wiedźm, czartów i gniewu Pana w drzewie? Kapłan spoważniał. – Nie, a wiesz dlaczego? – Rasław głową pokręcił. – Bo jużem na wojaczce wszystkie diabły, biesy i czarty widział i wszystkie w ludziach siedziały, ludzkie twarze miały. Ty się pewnie też zastanawiasz, jak taki ogryzek człowieka pogodny może być, co? Nie patrz tak! Żadne gusła czy wieszczenie, każdy się patrzy i każdy się zastanawia, a prawda w tym taka, że jak człowiek piekło przeżyje, to mu się potem czyściec niebem wydaje. Pomian oczywiście nic nie zrozumiał. – Idź już i następnym razem z żoną przyjdź, to sobie mszalnego winka za jej zdrowie wypijemy. Ja się też modlić za was będę. *** Ostatnia wspólna kolacja bardziej stypą się wydawała, ale Suli niczego innego się nie spodziewała, jeno w duchu modły wznosiła, żeby fasoł przetrwać. Rasław z posępną miną zeźlony siedział i w milczeniu żur z kawałkami chleba przełykał. Przy stole córy od żony go dzieliły i część gniewnych gromów w powietrzu zawisłych Pomianównom się dostawała. Suli jadła powoli, w zamyśleniu, bo i myśleć o czym miała. Bała się przyszłości i życia nowego, bo obecne złe nie było – inne kobity o wiele gorzej miały: chłop albo pijak nierób, albo chory, albo bękarty płodził, a czasami to i wszystko naraz. Ciepła dłoń na matczynej ręce spoczęła. Suli świadomość rozproszoną zwarła i duszą do tu i teraz wróciła. – Ja rozumiem, matulu – oświadczyła Dobrała: najstarsza Pomianówna. Suli uśmiechnęła się i usta otworzyła, żeby córce ciepłe słowo szepnąć, ale uderzenie w blat wszystkim plecy poprostowało. – Gówno, psia mać, rozumiesz! – warknął Rasław, a twarz miał czerwoną, jakby go kto na mróz wystawił i gębę śniegiem natarł. – Nie złorzecz, bo dzieci straszysz! Pijany jesteś, to ci miód buty dodaje! – Paczta ją… – Rozrzucił ramiona. – „Dzieci straszysz” Matka, strażniczka domowego zacisza się znalazła, kurwa żeż jego mać! – wywarczał, pajdę chleba urwał, ale nie ugryzł, tylko w pięści wygniatał, gniew w nią przelewał. – Przestań, Rasek! Proszę… – Sulichna głowę do okna odwróciła i w noc gęstą spojrzała. Nie sądziła, że to będzie łatwe odejście, ale Wan ją uprzedziła i pomoc magiczną proponowała; gniew i żal w domu załagodzić mogła. Suli nie chciała i teraz żałowała, że sobie i rodzinie tego okrucieństwa nie darowała. – Pewnie już tam się z wiedźmą w myślach chędożysz – syknał Pomian, choć miał tego nie wspominać, ale winiak i miód w głowie grasowały i rozum z objęć rozsądku do tańca wyrwały. Suli spąsowiała i od stołu się poderwała – Nie będę tego słuchać! Rasław dłużny nie pozostał i z zydla wystrzelił, ramiona o blat oparł. – To w te pędy do dziwki czarciej spierdalaj i ani matki, ani żony nie udawaj! Ludzia w spazmy popadła i od stołu z płaczem uciekła, a starsze dwie gniewnie na ojca spojrzały i po najmłodszą do izby poszły. Ocuciło to Raska na tyle, że na miejsce wrócił. Suli też, choć cała aż się trząsła niczym apopleksją targana. W tym momencie sobie obiecała, że po wdrzewowstąpieniu Matkę – a wtedy już Siostrę – Zieloną o napar z kory i mchu czerwonego poprosi. Dla bliskich, żeby zapomnieli. Zrozumiała, że już lepiej, żeby ona dla nich umarłą była aniżeli serce i córom, i Raskowi ciągle rozdrapywać miała. – Przepraszam – wysyczał Pomian, jakby w myślach czytał. Gniew nadal w ciele Suli bulgotał. – Nie przepraszaj. Ja jestem tym, czym powiedziałeś, że jestem: wiedźmową kurwą. – Zacisnęła palce na chochelce drewnianej. – Niczym więcej, tylko kurwą, bo ja żem wcześniej nic przecie nie robiła, nie istniała… Nic, tylko jak zwykłe kurwiszcze czarcie po krzakach dupy nadstawiałam. Wszystkiemu, co byle kutasem zamachało. – Przestań! Przeprosiłem przecie. Jedz i już nic nie mówmy, bo to nie słowami, jeno gnojem się obrzucamy, a my dorośli ludzie jesteśmy. – Zaczerpnął z misy i uwagę całą na strawie skupił. Nie chciał myśleć, bardzo nie chciał, bo te myśli, te wizje samotne, one przyszłość ponurą rysowały. Suli też jeść zaczęła, żeby płyn gęsty na zakwasie robiony, duszę jej osłodził, bo ona od środka bardziej skisła była niż żur czy szczaw młodziutki; ona wewnątrz to od lat już kisła. – Jedz… Już tylko w Panie nadzieja – wyszeptał Rasław. Ona już go nawet nie słuchała. Dokończyła zupę z chlebem namoczonym i do cór na piętro poszła. Pożegnać się, ale tylko ona wiedziała, że na zawsze się żegna. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |