Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.5 |
|||||||||
|
|||||||||
Rasław pierwszy do izby wparował, bo Suli powiedziała, żeby zaczekał, aż ona ciało obmyje, więc Pomian usłuchał, koszulę zrzucił i tylko portki zostawił – w razie gdyby któraś z cór się zaplątała. Już miał nura dać w bety, ale w kieszeni dłonią poszperał i ludka struganego wyciągnął. Idolek spojrzał na niego jedną z twarzyczek drewnianych i w konsternację wepchnął. Nie wiedział Pomian do końca, czy chce Sulichnę sprawdzać, tak jak Drogo nakazał, i ta batalia Raska z Raskiem trwałaby jeszcze długo, gdyby nie dźwięk kroków, który przy wejściu się rozszedł; wtedy decyzję męską Pomian podjął, pod wyrko talizman wemknął i na narzucie usiadł. Trochę od sumienia jęczącego się miotał, w betach się wiercił, bo nie lubił przed Sulichną tajemnic mieć żadnych. Wtedy serce nim mocniej targnęło i nachylić się chciał, żeby twarzyczki drewniane wyjąć, ale Suli skrzydło wierzei rozchyliła i do izby weszła. Rasek idola zostawił – bo już musiał – plecy wyprostował i żonę wzrokiem oblepił. Tylko kilka oddechów, kilka łapczywych spojrzeń trza było, żeby Pomian zapomniał: o Drogo, o idolu, o czartach wymyślonych, co to niby Suli w głowie plączą, taka ona piękna była ta jego Sulichna. Pomianowa drzwi za sobą zamknęła, włosy kabałą związane uwolniła, zapaskę zdjęła i do posłania podeszła. Rasek patrzył i prężył tors szeroki jak jaki kogut przed kwokami. Ona po brodzie szorstkiej go musnęła, on pod suknię ręce wsunął i ud gładkich i ciepłych dotknął, ale Suli ręce jego do porządku doprowadziła. – Czekaj, koszulę nałóż. – Nałóż!? Ja żem myślał, że do tego to się ściąga – zadworował i dłońmi pośladki pomiętosił. – Nałóż, bo ja ścigać z ciebie lubię – skłamała i ubranie mu podała. Dziwne mu się to wydało, ale skoro chłop lubił przyodziewek z kobity zdzierać, to czemuż kobita miałaby takich fantazyj nie mieć. Koszulę na barki zarzucił i do ud pośpiesznie dłoniami wrócił. Suli wzdrygnęła się, bo nie chciała, ale obiecała Wan, więc musiała. Pokazać, że nie chce, też nie mogła, więc suknię rozsznurowała i na podłogę zrzuciła. Pomian poderwał się, żeby ją w kleszczach ramion zamknąć i w bety rzucić, ale usiadł nazad, jakby głową od sufitu się odbił. Pomianowa twarz jego w ręce ujęła i w oczy spojrzała. Puste się jej wydały i z lęku Raska w policzek zdzieliła. – Rasek, co ci? Gadaj no! Pomian wzrok życiem nieskalany na twarz samy swojej przeniósł i uśmiechem ją uraczył. Sulichna w tęczówki raz jeszcze spojrzała, a te czerwienią się zapaliły. – Czy to ty? – A kogo byś chciała? – rzucił Rasek głosem kobiecym. – Inną już sobie łanię przygruchałaś?! Suli, nadal w szoku, nad chłopem naga stała i, jakby jakim zielem czy inną trutką otumaniona, bez rozumu na Pomiana patrzyła. – Czekaj, bo widzę, że ty skołowana jesteś – oświadczył Pomian, ale głos nadal miał melodyjny. Uśmiechnął się, Sulichnie oko puścił i w bety zanurkował cały, że mu nawet stopy znikły. Chwilę pod narzutą się wił jak jakiś żmij opasły i przestał. Suli zestrachana materiał odchyliła. – Bu! – rzuciła wiedźma i spod narzuty wyskoczyła. Szkarłat włosów po wyrku się rozlał. Suli dopadła do Wan i macać panicznie zaczęła: Raska szukała, ale z chłopa się jeno koszulina ostała, a na niej zapach męskiego potu ostry. – Ty tu prawdziwa jesteś czy znowu jaka mara? – Prawdziwa, prawdziwa. – Wan usta Sulichny pocałowała. – A Rasek gdzie? – Nie martw się, wróci; na polance sobie smacznie śpi… – Wan puściła Suli oko i w bety zaciągnęła. – Pamiętać też nie będzie, nie strachaj się. *** Utkany ze słomy chochoł tkwił w wiedźmowym kręgu, niczym ofiara magii jakiej czarnej w zbożowego stracha za karę zaklęta. Noc już wstąpiła na nieboskłon w okazałości swej całej i płaszcz z księżyca i gwiazd na sklepieniu rozpostarła. – Ale wiesz, co ja o tym myślę? – Wiem, mówić mi nie musisz, ale pomożesz, bo siostrę swoją jedyną miłujesz ponad rozsądek – odpowiedziała żartobliwie Wanguna i słomianego ludzia w koszulę Pomiana odziała. – Dopiero co grzyb ludzki z gębą skwaszoną spod Bachusa wybiegł i klątwami grotę poobrzucał; wszystko przez to, że ty do jakieś wieśniaczki cholewy smalisz – rzuciła oschle Areteme. Wan na chwilę przestała rękawy strachowi wiązać. Coś ją poruszyło, w serce się wkłuło, ale sama nie wiedziała, co ten gniew z głębi duszy wywabiło. Westchnęła i zęby na języku zagryzła, tak jak ją kiedyś najstarsza siostra nauczyła, żeby furii skrzydła podciąć, zanim na dobre je rozpostrze. – Nie musisz jej obrażać; to ja się bawię, a ona przy tym nic winna. – Furia szarpnęła za materiał, rękawy obciągnęła i chochoła w tyłek suchy plasnęła. – A pomyślałaś ty, że jej krzywdę robisz? – zapytała Areteme, niby do siostry gadała, ale na stracha patrzyła, po czym kilka zaklęć szepnęła. Wan znów wargi mięsiste przygryzła: teraz do krwi, bo ból rozsądek cucił i krew oszalałą studził. – Pomianowa też chyba się trochę z wieśniaczej klatki wyrwała, życia smakuje; wolności bez tych arkan z obyczaju, co sobie przez lata wokół szyi wiązała. Wan obeszła odzianego stracha i plecami się o niego otarła, magią połaskotała. – Już na nią czeka – oświadczyła, spojrzała w dziurawą czerń nocy i suknię szkarłatną zrzuciła. – Sami sobie takie pętle ludzie tkają: z wierzchu obyczaj niby wianek, duszy ozdoba, a od środka cierniem poprzetykany, duszę kaleczy, radość morduje. Areteme podlała stracha wodą z Bachusowej sadzawki i zieloną aurę Diany po polance rozproszyła. Grzyby w krąg wyrosłe płomieniem wieczności się zajęły. – Ale pomożesz? – Wan wyciągnęła dłoń w kierunku siostry. – Pomogę, choć głupio czynisz, ale… – Areteme zrzuciła liściastą szatę. – Ty moja siostra, dusza bratnia jesteś: tak było, tak jest i tak będzie. – Rękę swoją podała. – To zatańczymy razem, jak kiedyś, dla niego – szepnęła Wanguan, dumając o Bachusie. Areteme dłoń siostrzaną puściła i tanecznym zwiewnym krokiem do grzybowego kręgu dostąpiła, magię przywołała i zielenią runę z soli rozświetliła. Wokół czarty i biesy się pobudziły. Magia wiedźmowa wołała, przypominała, że oni nie drzewa ani nie zwierzęta zwykłe są, ale istoty, które dawną dumę porzuciły, o czasach fantastycznych zapomniały. Wan kilkoma obrotami, zwinnie jak łania do siostry dostąpiła, policzki w dłonie ujęła i czule pocałowała. Matka Zielona pocałunek oddała, las w niego przelała i siostrę na chochoła odepchnęła. Biesy i duchy wszelakie po krzakach klaskały, jęczały, syczały. Kotylion z zieleni i czerwieni spleciony z ust Furii się ciągnął, a ona rozbawiona, jakby w uroku władanie wzięta, wpadła w ramiona ludzia słomianego i policzek szorstki stracha pocałowała, magię siostrzaną w kłosy wsączyła. Śmiech szaleńczy rozbrzmiewał w kręgu, niósł się po lesie. Wiedźmy tańczyły do księżyca, do gwiazd i do życia, o utkanego chłopa się ocierały, mruczały z rozkoszy i w ekstazie w ramiona sobie wpadły. Diana z Furią, wieczność i zniszczenie, dwie menady orszaku pozbawione. – Gotowa jesteś? – spytała Areteme. Magia tłoczyła się w kręgu, ale sól krwią buku nasączona rozpierzchnąć się jej nie dała. – Gotowa. Ramiona na krzyż zaplotły i wirować zaczęły, magię mieszać, zieleń i czerwień kotłować. Śmiały się, ale poza tym poletkiem runicznym, wycie wilków było słychać, sów huczenie i żab rechotanie. Tylko biesy, istoty magiczne, śpiew obłąkany słyszały i nocy cześć oddawały, póki pamiętały, że były czymś więcej niż zwierzyną, sadzawką czy dębem. Areteme puściła. Wanguan w magii skąpana w chochoła wpadła, poły koszuli na siebie zaciągnęła. Moc zapadła się w stracha, wżarła w zbożowe ciało. Ramiona dotąd martwe teraz Wanguan objęły, słoma pod koszulą ciało kruche pożarła. Furia zniknęła, zatopiła się w chochole. Strach za głowę się złapał, usta słomiane otworzył i w noc spojrzał, a kłosy zgniły i opadły, ciało odsłaniając. Pomian otumaniony, ze wzrokiem mętnym na Areteme spojrzał, ale Zielona Matka w porę magią cisnęła, a on przytomność stracił – ale tylko w głowie, bo ciało na rozkazy czekało. Wiedźma spojrzała na wcale niebrzydkiego Pomiana i o kątnikach między udami sobie przypominała. A przypominała sobie, bo jej się akurat tam ciepło zrobiło. Zagryzła wargi i do Raska podeszła, palcami po torsie przejechała, językiem skóry ciepłej dotknęła. – W sumie… Czemu nie. Przyzwolenie sobie dała, bo i czego miała nie dać. Jednym ruchem portki Pomianowi ściągnęła i przyklękła przy chochole ciepłym, cielistym i od krwi nabrzmiałym. *** Wanguan wyszła z Pomianowej chaty pełna wigoru. Czas spędzony z Suli dodawał jej energii, radością życia serce smarował. Czekała na te spotkania; czekała coraz bardziej i coraz częściej doczekać się nie mogła – ale Sulichna nie była wolną podfruwajką: chłopa i dzieci miała i obowiązków w domu wpierw dopełniała. A choć wiedźma zawsze do harców kusiła, to wierność rodzinie nie przeszkadzała jej zbytnio: gdyby chciała, to by magią Sulichnę opętała i pod drzewo zaciągnęła, ale jakoś wolała, żeby ona tak z własnej chęci do niej przyszła, żeby i ona chciała, żeby tęskniła. Wan po obejściu Pomianów chadzała swobodnie, bo magią wysyciła ten skrawek wsi, przez co czerwień chtonowa kłębiła się na strzechach, barwiła kwiaty i ocieplała powietrze. Dlatego Wan upust radości po nocy upojnej mogła dać swobodny i gdy kurnik minęła, tyki jakiej drewnianej się złapała i tańczyć z nią zaczęła; tak bez powodu, ze szczęścia prostego, choć bardzo niezwykłego. Magia istniała tam, gdzie Furia duszę uwalniała, bo magia do boskości lgnęła, w niezwykłości się lubowała i moc z niej czerpała. Wszystkim Wan jawiła się jako obłok niematerialny, widziadło z oczu rozsądkiem wyparte. Rozum śmiertelny magii nie pojmował, magię wypierał i magii widzieć nie chciał, bo życie śmiertelne swoje zasady twarde miało i tylko miejscami rozsądek wyjątek robił, jak magię cudem czy nauką nazwał. Wiedźma do płotu niewysokiego podeszła, rubinowe pukle z twarzy odgarnęła i spojrzała na przedpole lasu ukochanego. Wczesne warkocze Jutrzenki pomiędzy drzewami wędrować zaczynały, rosę poranną ciepłem do lotu zmuszały. Piękny to był widok, a myśl, żeby Pomianową zabrać i wschodem oczarować, wdarła się do wiedźmowej duszy jak grasant do spiżarki; bo dusza niby boska była, ale na radość łasa jak ta ludzka. Wan uśmiechem twarz rozpromieniła i do izby po Sulichnę nawróciła, ale nadzieja w wizję miłosną odziana szybko pierzchnęła, gdy strach o kopytach biesich do serca wparował, zębami je poszarpał i na rogi nadział. Ona cię nie chce… Ona ma chłopa: żyć i miłować go i dziatki jego pragnie… Ty jesteś wieczna, ona przeminie… Ostatnia myśl rozeszła się po ciele jak woda lodowata do żył wtłoczona. Wiedźma przystanęła, w okienko sypialniane spojrzała, pięści zacisnęła i do domu w lesie ruszyła. Minąwszy węgieł chaty, starą Wisławę Pomian na oczy ujrzała. Babka Raska jak zwykle w bujaku siedziała i paciorki w palcach przewracała. Wan chciała babkę minąć, ale się zawahała. Wicia wzrok pusty uniosła i na wiedźmę spojrzała, bo ślepym być, to znaczy duszą patrzeć, a dusza magię widzi i na magię pozwala. Furia weszła na ganek i klękła przy babce. – I po co ci to było Wicia, na co ci ten Ojciec Jezusowy potrzebny, jak nawet juchy w głowie rozlanej zabrać nie potrafi? – Wan zobaczyła, że babka z zimna się trzęsie, więc ciepło rozproszyła i kocem kolana niemrawe ciaśniej okutała. Stara Pomianowa patrzyła na Wan z zawiścią i gniewem pierwotnym, tak, żeby wiedźma wyczuła, czego powiedzieć Wicia nie mogła. – Ty pewnie myślisz, że myśmy za karę na ciebie klątwę rzuciły, ale my nie karzemy, Wicia, co najwyżej nie pomagamy – oświadczyła wiedźma, za ręce Babkę złapała i wstać z kolan chciała, ale rączyna starcza jakby z żelaza się zrobiła i w kleszczach dłoń Furii zamknęła. Babka uśmiechnęła się brzydko, jak strzyga, co się na brzuchu śpiącego na oddech zasadziła. – Pan mój już idzie, ponad wszystkimi kroczy… – szeptać Wicia zaczęła: czysto, wyraźnie. Wan głowę do staruszki podsunęła i wolną ręką przed oczami mętnymi pomachała. Babki w babce nie było już ni krzty, za to w ciele porzuconym coś innego się zagnieździło; coś, czego wiedźma rozpoznać nie potrafiła, więc dalej słuchała. – Ojciec Jezusowy, pan istoty ludzkiej, strach dla czarciej swołoczy… Nadchodzi, nie ukryjesz się, olimpijska zmoro. On idoli ponad sobą i synem swoim umiłowanym nie uznaje. – Wicia przeżegnała się sprawnie jakby cudnie od paraluszu uwolniona. – On po idolach stąpa, w glebę zarazę czarcią wgniata, z mułem miesza, świat na nowo… na zdrowo układa. – Stara Pomianowa różaniec do ust uniosła, drewko pocałowała, krzyżyk do czoła Wanguan przytknęła i modlitwę zaczęła – In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti… Wiedźma zbladła, syczeć zaczęła, w rzucawkę wpadła jakby epilepsją uderzona, a potem… Potem śmiechem się zaniosła, aż się po wsi poniosło. – Ubaw miałam przedni – oświadczyła Furia z drwiną nieskrywaną, oczy otarła i do Wisławy twarz zbliżyła. Rozpoznała, że korpus babki przez moc Krzewu Niepalnego zasiedlony. – Ty mnie straszyć chcesz, bożku chędożony, he! I co ty mi zrobisz, no co? – Uśmiech z twarzy Wiciowego trupa zniknął. Oczy Wan krwią spłynęły i ogniem furii prawdziwej rozgorzały. Dłoń babki, co to nią Ojciec Jezusowy urok na wiedźmę rzucił, skwierczeć zaczęła. – Do podziemi może mnie strącisz, albo janiołami skrzydlatymi poszczujesz? – Furia dłoń uwolniła, wstała nieśpiesznie i na Babkę opętaną z góry spojrzała. – Ja w podziemiach to się bardziej swoja czuję niż tu, a janioły przysyłaj, my z Dianą drób pieczony bardzo lubim. Na babkę cień ogromny zlegnął ciężko i gnaty stare pogniótł. Cień nie od ciała wiedźmowego był, lecz od duszy boskiej, co z Furii wychynęła i cały ganek skrzydłami potężnymi zasłoniła. – A teraz precz na roraty, badylu parchaty! – Głos wiedźmy był cichy, ale moc niósł potworną, rozkaz bezsprzeczny. Babka charknęła, wzdrygnęła się i głowę bez życia spuściła. Wierzeje drewniane skrzypnęły donośnie. Raska stary na ganek wpadł, do babki dostąpił i czoło sprawdził. Zimne było, bo Pomianowa już dawno nie żyła, tylko przez opętańca mówiła. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |