Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.1 |
|||||||||
|
|||||||||
Noc ślizgała się powoli po winnych wzgórzach, przykrywała ziemię ciemnym całunem mistycznego mroku, koiła chłodem umęczone pracą ciała i szeptała obietnicę kresu wszelkiego znoju. Jednak wieś nad rozlewiskiem Złotej Łączy nie zapadała w błogi letni sen. Światła świec nadal sączyły blask przez drewniane okiennice, a mieszkańcy osady krzątali się śpiesznie niczym myszy w obejściu. Każdy chciał zdążyć z przygotowaniami do przejścia starej i schorowanej Dobrosławy z Chojników: wianki zdobione powojnikami, białe suknie z motywami winorośli, koszyki z dobrami na pożegnanie, a wszystko osnute aurą sakralnej, świątynnej wzniosłości. Sulisława, którą we wsi wołali Suli, oporządziwszy dzieci, przyodziała się w suknię i zasiadła w zaciszu niewielkiej sypialni, żeby zapleść długie włosy w poręczny warkocz. Matka trzech pannic zręcznie przekładała kosmki i patrzyła w poszczerbione lustro podarowane jej lata temu przez świętej pamięci ojca Zdzisława. Obraz już nie najmłodszej kobiety promieniał silnym, dojrzałym pięknem i… smutkiem, bo choć twarz Suli zdobiły pełne czerwone usta, a nadal jędrna skóra świeciła zdrowym rumieńcem, to jej oczy zdradzały sekret, odkrywały wnętrze niczym szczerby w skorupie z ciała, przez które wyzierała pustka. Zwierciadło odbijało spojrzenie pozbawione chęci, pokazywało oczy pozbawione woli, oczy, które nie czekają, nie pragną, a jedynie służą ciału. Długi gruby warkocz spoczął na ramieniu, a wianek poprzetykany niebiesko-białym kwieciem powędrował na głowę. Suli spojrzała jeszcze raz na twarz, która już dawno zapominała, co to prawdziwe szczęście. Upstrzona wydmuszka, pomyślała, ale powstrzymała się od płaczu. – Nie przy dzieciach, nie przy nim, nie zasłużył na to… – szeptała, żeby wytrząsnąć myśli z głowy i pogonić jak natrętne licha. – Nikt na to nie zasłużył, ja jestem sobie winna, ja i moje diabelskie pragnienia. Zacisnęła pięści na zdobionej haftem sukni. Zakup tego rytualnego stroju należał do obowiązków każdego ojca, a potem męża. Nie było wyjątków, nie było wymówek. Każda kobieta od starowiny aż po młódkę musiała mieć w czym wielbić Bachusa. Taki był nakaz Zielonej Matki. Choćby nie było co do gęby włożyć, to suknie zdobione musiały być – tak kazała wiara, tak nakazywał obyczaj. Drzwi do izby rozchyliły się, skrzypiąc zawiasami. Suli pośpiesznie otarła oczy rąbkiem od sukni. – Pochód już się zbiera; jesteś już… – Rasław zaniemówił na widok żony siedzącej przy skromnej toaletce przyozdobionej tak, że wyglądała na niewielką kapliczkę. Codzienność zwykle zacierała piękno Suli, ale teraz… Teraz przypomniał sobie, jakie szczęście go spotkało. – Tak. – Odwróciła się i uśmiechnęła lekko, smutnie. – Wyglądasz cudownie. – Mężczyzna dopadł do Suli jak wilk do sarny, jak buhaj do jałówki. Jedną ręką przyciągnął ją do siebie. Dreszcz odrazy przemknął Suli po plecach, ale nie był już tak silny, jak kiedyś, teraz Suli była już znieczulona, była już prawie jak ta jałówka, której dolą jest dać i donosić cielaka. – Nie mamy czasu, Rasławie. – Spojrzała za okno; niby z ciekawości, ale chciała po prostu uciec, uciec od wzroku, który kocha i oczekuje tego samego: oczekuje niemożliwego. Spojrzał w tę samą stronę. Światła lampionów sunęły powolnym świetlnym potokiem w stronę lasu. – Masz rację, Suli. – Pogłaskał policzek żony: czule i smutno zarazem. Nigdy nie było dość czasu. – Chodźmy. *** Modlitewny pochód szedł leśną ścieżką, nucąc pieśni spoza fizycznego świata. Drogę znaczyły mieniące się znaki pozostawione przez Zieloną Matkę. Las niósł, mieszał i oddawał rezonującą melodię kilkudziesięciu kobiet. Mężczyźni nie śpiewali, wiedźmy zakazały. Mówiły, że głos męski przyzywa wojnę, a kobiecy koi zmysły, łagodzi obyczaje i przyzywa duchy. Staruszka Dobrosława z domu Bogorja, lub babcia Borja, jak ją we wsi ochrzczono, kroczyła wspierana przez córki i wnuczki. Memłała krwawnik w bezzębnych ustach, on dawał jej złudne siły na ostatnią wędrówkę. Babcia szła i nuciła wraz z resztą kobiet, bo na własnym pogrzebie nie wypada nie śpiewać. Nie bała się, nie można się bać spotkania z bogiem. Trzy córy Suli i Rasława Pomianów: Jagna, Dobrała i Ludmiła otaczały matkę jak Rodzanice boginię Dolę. Wszystkie niosły łojowe znicze nasączone wonnościami, a gęsty dym unosił hipnotyczny zapach i ciągnął się za pochodem niczym długi kotylion. Za kobietami kroczył milczący Rasław wpatrzony w żonę jak w piękny akt samej Jutrzenki. Odwróciła się do niego i uśmiechnęła ciepło, czuła, że na nią patrzy, lubiła jego spojrzenia, ale tylko z daleka; wtedy wiedziała, że jest bezpieczna, że nie będzie próbował. Las przerzedził się i w końcu ustąpił miejsca wysokiej skarpie z jamą szeroką na kilkanaście łokci. Przed wejściem stała kobieta, opalizowała zieloną łuną. Pochodnie rozstawione przy wejściu do jaskini zapłonęły – nie gwałtownie; powoli, jakby ktoś ściągnął z nich niewidzialny klosz. Najstarsza córka Babci Borji podprowadziła staruszkę przed oblicze Zielonej Matki. Oczy wiedźmy skrzyły się magicznym światłem, emanowały esencją ziemi i lasu. – Dobrosławo z wiernego domu Bogorja! – wezwała tę, która miała zjednać się z Bachusem. Najstarsza Jaga trzymała matkę za rękę, młodsze córki i wnuczki podfruwajki oblepiły babcię i zaczęły całować jedna po drugiej, aż kobieta zrobiła się mokra od łez. – Już, już, pisklaki wy moje – odezwała się babcia Borja. – Dobre to życie było i ciężko mi się z wami żegnać. – Dzieci zakwiliły stłamszonym płaczem. – Sławka, zabierz je, niech nie patrzają – nakazała babcia średniej z córek. – Dobrosławo, już czas – oświadczyła wiedźma i wyciągnęła dłoń w stronę staruszki. Najstarsza córka z domu Bogorja zarzuciła matce wianek na szyję i pocałowała czule w czoło, zostawiając kilka pożegnalnych kropel na poznaczonej bruzdami papierowej skórze. Babcia pogłaskała Jagusię, wypluła krwawnik, podeszła do wiedźmy i chwyciła za miękką alabastrową dłoń Matki. – Jestem gotowa, pani Areteme. – Dobrze. – Wiedźma zdjęła własny wianek, założyła Dobrosławie na głowę i też obdarowała staruszkę pocałunkiem. Magia popłynęła starymi żyłami, wepchnęła życie i radość w umęczone ciało. Babcia Borja wyprostowała plecy i odstawiła badyl, którym się podpierała. – Chodźmy, on już czeka – wyszeptała Areteme i chwyciła za jedną z pochodni. Bursztynowe światło ujawniło strój z wielkich babkowych liści okrywający ciało młodej i zgrabnej kobiety. Suli zarumieniła się lekko, ale nie pozwoliła myślom błądzić tam, gdzie chciały, bo chciały tego, czego mieć nie mogły. Babcia prowadzona przez Areteme zniknęła w pieczarze, a pochód wrócił do hipnotycznego śpiewu i podążył za nimi. Tylko kobiety, bo mężczyźni nie mieli wstępu do orszaku Bachusa. *** Dwa rzędy białogłowych w różnym wieku ustawiły się po obu stronach wąskiej ścieżki. Brodziły w płytkiej, gęstej wodzie, która barwą przypominała krew czy szkarłatne wino. Nuciły jak w transie. Nuciły pieśń przejścia, pozdrowienia i pożegnania. Suli i jej trzy córki też nuciły, choć najmłodsza czarnulka bardziej podziwiała to mistyczne miejsce, aniżeli śpiewała. Sklepienie usiane szczelinami wpuszczało wątłe snopy księżycowego światła, ale to wystarczyło, żeby dostrzec gęstą sieć z konarów wijących się pod skalną kopułą. – Skup się, Ludziu, kwiatuszku. – Suli szepnęła córce do ucha. – Najmłodsza aż się wzdrygnęła i ze wstydu schowała głowę w chudych ramionach. – No już, nic się nie stało; też nie mogłam się napatrzeć za pierwszym razem – pocieszyła ją Suli, a dziewczynka obdarowała mamę dziewczęcym uśmiechem. – A teraz rzucaj z koszyczka, bo babcia Bojra nie wyrośnie. Ludmiła pokiwała główką i cisnęła garstką płatków na ścieżkę. Pierwsza szła Matka Zieleń, a za nią Dobrosława, jakby rześka i bardziej zdrowa, niepowykręcana przez starcze uwiądy. Kroczyła boso i szeptała modlitwę, cały czas obracając paciorki w kościstych palcach. Ludzie rzucali pod nogi różne rzeczy: świeżo ścięte kwiaty na znak pięknego, ale gasnącego życia; czerstwy chleb, symbol starości i stężałego ciała, oraz gałązki winorośli: boski atrybut Bachusa. Areteme zatrzymała się kilka sążni przed grubym różowawym pniem, a Babcia spojrzała na korę z plamami szkarłatnego mchu. Mogłaby przysiąc, że drzewo oddychało: głęboko i równomiernie. – Wanguan – zawołała Matka Zieleń. Z pogranicza ciemności oderwał się kawałek cienia. Młoda kobieta o rudych, prawie ognistych włosach wyłoniła się z mroku. Jej oczy płonęły czerwienią. Teraz i Suli przestała nucić. Widziała już tę dziewczynę kilkukrotnie i nigdy nie mogła oderwać od niej wzroku. Wanguan stanęła blisko gigantycznego buku i skinęła porozumiewawczo do siostry Areteme. Matka Zieleń uniosła dłoń. Pieśni ustały. – Zgaście lampiony! Światła jedno po drugim niknęły gaszone w czerwonej wodzie i gdy ostatni płomień zakończył swój kruchy żywot, rudowłosa wiedźma pogłaskała czule poprzecinaną krwistymi bruzdami korę i wyszeptała zaklęcie. Sklepienie rozświetliła szkarłatna łuna. Liście magicznego drzewa zaczęły emanować karmazynową magią. Cała grota wypełniła się mistycznym, krwistym światłem. Poniektóre młódki przestraszyły się zdrewniałych twarzy wyrastających z najgrubszych konarów buku. Setki min zastygłych w wiecznym uśmiechu spoglądały z góry na zatopione w świetle kobiety. – Dobrosławo Bogorja, Bachus słucha. Podaruj mu modlitwę, a on pozwoli ci rozkwitnąć, wyrosnąć niczym młody pęd, rozpocząć nowe wieczne życie u jego boku, w jego korzeniach, pniu i konarach. – Kýrie tis zoís kai tou thanátou, láve to kladí sou pou epéstrepse ston ampelóna tou patéra tou – wymodliła babcia i podprowadzona przez Areteme, złożyła wianek u splątanych grubych korzeni i dotknęła czerwonego mchu. Był ciepły jak młode ciało. Kora zafalowała i rozsunęła przed babcią wejście do wnętrza pnia. W środku migotało żółtawe światło. – Dziękuję, panie mój i ojcze – wypowiedziała Borja, ucałowała paciorki, spojrzała na uśmiechniętą Wanguan i weszła do środka. Kora zasunęła się ociężale. Rudowłosa wiedźma przylgnęła do pnia i wyszeptała inkantację. Korona rozświetliła się mocniej. Na jednym z konarów wyrosło coś na kształt korowego guza, a potem przybrało rysy twarzy. Babcia Borja patrzyła teraz na kobiety z tą sama uśmiechniętą, dobrą miną, co reszta pokracznych rzeźb. – Panie nasz i dobroczyńco, dziękujemy za przyjęcie oddanej córki do świata twego, gdzie nie zazna ni bólu, ni śmierci! – wyrecytowała Areteme. Krwisty blask przygasł. Rytuał dobiegł końca. Matka Zieleń rozrzuciła magię. Zgaszone i mokre knoty zapłonęły zielonym płomieniem, który przeszedł spokojnie w zwyczajny ogień – Rozejdźcie się siostry i miłujcie Bachusa, za dobroć jego, a kiedyś i wy dostąpicie zaszczytu łaski naszego pana! Kobiety zaczęły nucić i zawracać w stronę wyjścia z groty. Wanguan podeszła do skupionej siostry i oparła głowę na jej ramieniu. – Myślisz, że ta stara wystarczy? – spytała. – Ostatnio coraz to bardziej spróchniałych przysyłają. Życia w nich tyle, co w garści chrustu. – Zauważyłam – syknęła Matka Zieleń. – Może we wsi za duży dobrobyt i nie trzeba staroci wyrzucać, bo do gęby jest co włożyć. – Może… – Zaradzimy na to, oj zaradzimy, siostrzyczko. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |