DRUKUJ

 

Wyznania Histriona

Publikacja:

 23-08-04

Autor:

 RolandMonk
 
 
 
 
 
 
 
 
 
WYZNANIA HISTRIONA (1, 2, 3, 4)
AUTOR: JAN FRĄCKOWIAK

 
HISTRION
Życie od nieżycia można odróżnić obecnością pierwiastka dramatyzmu. Tego światełka, które przyjmuje rozmiary od naprawdę skromnych, czasami tak małych jak podręczna latarka, którą można zmieścić do wewnętrznej kieszeni kurtki, po niewyobrażalnie wielkie i silne - reflektory, do których montażu aktor potrzebuje przynajmniej ćwierci ludzkości a pozostałych trzech czwartych jako widowni. Życie jest dramatyczne. Owady brzęczą o upragnionym nektarze kwiatowym i o strachu przed ptakami, ludzie idą do piekarni po fantazyjnie skręcone warkocze ciastek na urodziny ciotki, a czasami bawią się w bogów i próbują zmienić bieg niebieskich ciał.
Nie ujmując, tym pierwszym ani ostatnim, większość ludzi podobna jest właśnie do owadów. Brzęczą, trzepocą skrzydłami i  mimowolnie dzielą się swoimi mimochęciami. Inni, nieliczni ludzie pozostawiają materialne i niematerialne znaki. Znaki pisane, wydrapane, starannie namalowane, odegrane lub autentyczne. Wieczne i możliwe do powielenia, bądź też całkiem śmiertelne i jednorazowe. Ludzie pozostawiający znaki podobni są bogom i tych nazywam artystami. Znaki, które pozostawiają odsyłają do światów, w których oni sami określają bieg rzeczy, sami nadają ciałom moment pędu, a później z mniejszą lub większą umiejętnością zatrzymują je, by znów pobudzać je do ruchu. Wysiłek wyobraźni zbiega się u nich z wysiłkiem sygnalizacji jej posunięć w świecie wspólnym, który wszyscy dzielimy. Ani Bogowie ani Owady nie zasłużą nigdy na szacunek, lecz równocześnie nic nigdy nie będzie w stanie im go odebrać.
Istnieją też ludzie niezdecydowani. Nazwę ich półartystami. Półbogowie i półowady. Szkaradnie asymetryczni. Gdzie rozwieszą czystą płachtę wyobraźni, by coś na niej wyrysować, zaraz splami ją kropla śliny upuszczona z wiecznie spragnionych, kłapczących żuwaczek; z trudem dobyty czysty dźwięk zagłuszy komarze brzęczenie. Szkaradni półartyści to ludzie zawieszeni pomiędzy egzystencją owada i egzystencją artysty.    
Ja pochodzę z rodu tych, którym wciąż bliżej jest do owadów. Stawiają oni jednak coraz śmielsze kroki w kierunku boskich zajęć. Pochodzę z rodu drobnych iluzjonistów, kiermaszowych magików, bazarowych uwodzicieli. Kataryniarzy. Niewinni złodzieje uwagi, którzy swoje umiejętności wykorzystują na wielu polach, w wielu sytuacjach to moja rodzina.
Zagwizdać można w sklepie, by skraść uśmiech i pełne rozbawienia spojrzenie ekspedientce. Wystawić język można na odchodne po spotkaniu z przyjacielem i żywić się, posilać oczy duszy konsternacją malującą się na jego twarzy. Wsiąść na rower można akrobatycznie z wyprostowaną nogą i ciałem na ułamek sekundy ułożonym w literę T. Możliwości jest wiele, nigdy jednak nie rozwijają się one w osobne światy, obrazy czy książki. Implodują bądź eksplodują jak bańki mydlane i są bliższe dziecięcym emocjom aniżeli dojrzałej i przekonanej o sobie praktyce artystycznej.
Wszystko to nabrało pędu od pierwszej naprawdę niezrozumiałej postaci, która wyłoniła się dla mnie z sadzawki rzeczy. Nim postać stanęła mi w gardle piłem z sadzawki haustami i bez jednego zachłyśnięcia. Reszta osób, które napotykałem poza domem była do siebie raczej zbliżona (w domu nie było osób tylko ludzie-instytucje, ludzie-jednoręcy-bandyci, ludzie-kokony itd.). Zachowania ludzi poza domem układały się w zrozumiałe wzory, klasyfikowalne typy, które moja wyobraźnia katalogowała szybko i bez oporu.
Był więc typ przedszkolanki. Upięte włosy, pogięta na kolanach od klęczenia spódnica, pochylona postawa i ta litość, jaką budziły one w mojej dziecięcej duszy. Aseksualne przedszkolanki o przedwcześnie zwiędłej kobiecości. Lekkostrawne.  Zasuszony kierowca autobusu z dłońmi przyklejonymi do koła kierownicy obłożonej czarną gumą. Srebrny zegarek, włochate ręce. Chrupiący. Przekupki i rolnicy ze spuchniętymi ciemnymi dłońmi, policjanci przytwierdzeni do ziemi jak kołki, politycy ruszający się, jak wypchane kukły wciągane na scenę i z niej spychane. Wdzięczący się aktorzy, clowni, tancerze i iluzjoniści ze sznurkiem w rękawie. Wszyscy jaśni, smaczni, do przełknięcia. Wreszcie koło pierwszej klasy szkoły podstawowej pojawił się ktoś zupełnie inny. Osobliwy.
Spod śmiesznie niskiej arkady na skręcie długiego korytarza w kolorach zupek dla niemowląt wypada postać. Stawia jeden długi krok i przesuwa nim co najmniej półtora metra posadzki. Wyrzucone wprzód ciężkie, gumowe wojskowe buty i długie czarne dżinsy podążające w ślad za nimi. Następnie czarny pas, czarna koszula z podkoszulkiem, czarne długie, pogniecione włosy i dwie żarzące się, okrągłe plamki źrenic odcinające się od białek oczu. Na krzywym haczykowatym nosie para druciaków utwierdzona na stałe dla pokrycia płomienistości spojrzenia. Obrzmiały od druciaków nos, wydatne kości policzkowe i ostro zarysowane brwi - studium fizjologii pogańskiej zjawy wybudzonej z co najmniej tysiącletniego snu. Długie chude ręce i patyki nóg. Ten na przemian śmiertelnie poważny i czosnkowo-rubaszny szkielet z trzydniowym zarostem miał uczyć mnie historii przez kolejne sześć lat.
Przed spotkaniem nauczyciela w zaciszu swojego pokoju na piętrze czytywałem książki podsuwane mi głównie przez matkę. Przyciągała mnie w nich magia słodka i bezpieczna, sekret dobrego wychowawcy. Był Ferdynand Wspaniały – dżentelmeński, pełen fasonu pies, była Panna Marple – guwernantka obdarzona darem na przemian wspaniałej i odrażającej urody, za nimi szeregi detektywów latających na miotłach, lampach i krzesłach, a także inne niesforne, choć niewybiegające poza granice wyrysowane piórem Astrid Lindgren, postaci. Głowę miałem pełną obrazów barwnych, ale czystych, godnych i niewinnych - infantylnych.
Trudno zrozumieć jak szybko z kolorowego ładnego chłopca, który wpadał w drżączki o ile na lekcji ceramiki, co dziesięć minut nie mignął mu na korytarzu cień matki, zmieniłem się w pewnego siebie rączego junaka.
- Dzień dobry, Janie! – odezwał się stanowczy głos zza załamania korytarza prowadzącego do klatki schodowej na piętrze.
- Dzień dobry, Panie T.! – odpowiadał mój głos, pewnie pełen szacunku i nieśmiały.
Jedyne, na co ważyłem się spojrzeć to listwa wyznaczająca koniec korytarza wyłożonego linoleum, zakurzone lastryko klatki schodowej i groteskowych rozmiarów buciory o rozszerzanych czubach, którym dwie nałożone reklamówki z pobliskiego sklepu raczej dodawały niż odejmowały autorytetu.
- Proszę okazać podeszwę. – zdecydowanie odezwał się głos dobiegający sponad pola widzenia.
Posłusznie wykonałem polecenie. Stojący na dyżurze chłopak dla pewności dodatkowo zmierzył mnie spojrzeniem, po czym mnie puścili. Był to nie kto inny jak Marek, mój dobry kolega, z którym  normalnie dużo się śmialiśmy. Często swoim zachowaniem zaburzaliśmy tok lekcji matematyki i razem wypraszano nas za drzwi klasy, gdzie kontynuowaliśmy swoje. Teraz jednak Marek wydawał się zupełnie obcy. Stał na baczność, przybrał zacięty wyraz twarzy i sondował swoim wzrokiem każdy centymetr kwadratowy moich czarnych, wybrzuszonych, ciasno związanych trampków.
Po powadze rewizji nastąpiło rozluźnienie.
- Czy dziś będzie spotkanie o 16? - zapytałem.
- Tak Rolandzie, dziś jak co środę odbędzie się Suq. - zdawkowo odpowiedział Pan T., po czym odszedł dalej, ponieważ podeszwy kolejnego ucznia były, zdaje się, w dużo gorszym stanie niż moje. Usatysfakcjonowany ruszyłem dalej korytarzem, nie zapominając rzucić Markowi prowokacyjne spojrzenie. Co on sobie wyobrażał, głupi dryblas?
 
 
 
 
 
 
COMPOST
Trzy kroki dalej po lewej stronie korytarza stały drzwi do klasy, w której miała się odbyć pierwsza lekcja. Angielski. Otworzyłem drzwi i mojemu spojrzeniu ukazała się ciasna sześcienna sala o białych proszkowanych ścianach i białej podłodze z kilkoma pojedynczymi biurkami skupionymi wokół tablicy, przy której stał Pan S. Powiedziałem dzień dobry. Usiadłem w jednej z nich, nie otwierając plecaka, bo wiedziałem, że nie będę musiał specjalnie nic zapisywać.
Ze znakomitych lekcji angielskiego z Panem S. pamiętam jedno określenie: gradually, gradually   decomposing. Pan S. był zwolennikiem pielęgnowania naturalnych zasobów flory i fauny, co w naszym przypadku oznaczało głównie rozległe obszary bagien i torfowisk. Czasami, w przypływie ekologiczno-lokalnego sentymentu organizował nawet kilkuosobowe manifestacje, na ulicach miasteczka. Opatrzność zdawała się je jednak dość bezwzględnie ignorować. Teraz tłumaczył trzem innym uczniom jak korzystać z pierwszego okresu warunkowego.
- Pierwszy tryb warunkowy budujemy poprzez połączenie zdania wyrażającego warunek z if na początku ze zdaniem wyrażającym następstwo w czasie przyszłym prostym.
- If we do not stop companies from draining, dredging and diking our terrains, soon we will be unable to admire the extraordinary beauty of Polish wetlands. By the way, did you know that our region still boasts the highest overall volume of untapped peat deposits? However, this can change very quickly due to disastrous activity…
- Panie S.! Czy mógłby Pan powtórzyć, w jaki sposób budujemy zdania w pierwszym conditional’u? Najpierw jest czas teraźniejszy a później już z will. Tak? - zapytał Filip, którego do pilności motywowała kiepska ocena z poprzedniej kartkówki i widmo szlabanu na granie na konsoli.
Pan S. powstrzymał ręce, które już miały wznieść się ponad głowę tak by dramatycznie potrząsane podkreśliły wagę sprawy. Ręce spadły bezwładnie jak dwie puszczone z wysokości kukły a ich właściciel przygarbił się i wybałuszył oczy na Filipa. Po kilkunastu długich sekundach, których wzrok jego wyobraźni potrzebował by oderwać się od dramatu wysuszonych traw, pozbawionych siedlisk bobrów i zawodzących z rozpaczy czapli, i przenieść się na cztery dziwnie znajome twarze, Pan S. odpowiedział.
- Filipie dlaczego nie uważałeś. Czy ktoś jeszcze tego nie rozumie?
Połowa audytorium, a więc licząc ze mną dwie osoby podniosły rękę. Ja podniosłem ją dlatego, że z Filipem się przyjaźniłem, Filip w danym momencie potrzebował wsparcia, a nade wszystko z Filipem nienauczonym nie można było grać na konsoli.
-    Dobrze a więc jeszcze raz.
Pan S. podwinął rękawy beżowej koszuli, na której ledwie dostrzegalne płowe plamy rysowały trzy dokładne półokręgi - dwa pod pachami i jeden większy za szyją, rozpiął guzik kołnierza i rozluźnił zielony krawat, po czym sięgnął po niebieski marker. Marker jednak nie pisał a większej ilości nie posiadaliśmy. Ja, zakochany w spacerach za specjalnym pozwoleniem, uprzedzając pytanie, zgłosiłem się na ochotnika. Pan S. kiwnął głową i wkrótce oswobodzony i wolny wyruszyłem po markery.
Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nauczyciele markerów nigdy nie mieli a ich główny zapas przechowywała w zamykanej szufladzie sekretarka. Mimo to, skocznym krokiem podążyłem na górę do pokoju nauczycielskiego. Przebyłem kilkanaście stopni na półpiętro, patrząc, żeby za każdym krokiem lądować na dokładnie trzecim z kolei schodku, nabyłem trochę rozpędu, złapałem za balustradę łamiącą się w pół na półpiętrze i zakręciłem się w półobrocie. Była to moja ulubiona zabawa. Kątem oka dostrzegłem Julkę - koleżankę z klasy, która uczyła się w najlepszej grupie z angielskiego, w której byłem zauroczony. Stąpając bardzo delikatnie i powoli wracała z toalety do klasy na piętrze. Wysoka, szczupła dziewczyna o długich, końskich włosach w kolorze pobłyskującego złotem brązu i nieco azjatyckich oczach, w której najbardziej imponowało mi jak dobrze się uczyła, jak ładnie i kształtnie pisała a nade wszystko jej delikatność i łamliwość. Nienachalna słodycz nierozwiniętego kwiatu, jaką wyczuwałem w zapachu Julii przyprawiła mnie o niestosowne fantazje. Marzyłem odchylić temu pierwiosnkowi conajmniej jeden płatek.
Gdy wróciłem z dwoma ostatnimi czerwonymi markerami, których oczywiście w pokoju nauczycielskim nie było, kwestia conditional’a, jak się zdaje, była już wyjaśniona. Wszyscy siedzieli zajęci pisaniem własnych przykładów zdań w zeszytach.
- Finished? Zuzia please read your first sentence.
- Sure. If I learn every day, I will have good grades.
- Great. Marcin?
- If I tłain everyday, I will win the tennis match.
- What’s the date of the tournament? - zainteresował się Pan S.
- Tułniej za trzy tygodnie Panie S. - rzucił, przygryzając zęby Marcin.
- Here’s a four leaf clover, as Irish’d say! Break a leg, Marcin! - z dziwnym entuzjazmem powiedział Pan S., po czym natychmiast przeszedł do odpowiedzi Filipa. Wymieniliśmy trochę skonsternowane niecodziennym życzeniem spojrzenia, ale chyba był to moment, w którym należało po prostu wzruszyć ramionami.
- Filip, your sentence? - nalegając powtórzył Pan S.
- My sentence… If I have time, I will learn to play „Fear of the dark” on guitar. - niepewnie powiedział Filip.
- Great! John? - nauczyciele języków obcych zawsze tłumaczyli moje imię.
- I have only one sentence.
- Go ahead!
- If only I were lucky enough, she would have dropped a pen for me. - wycieczka po markery pokarała mnie taką inspiracją.
- This is not a sentence built in the first conditional John! We will discuss modalities, and wishes in the next week, please change it to be expressed in first conditional.
- Sorry, you are right Mr. S. If I am lucky enough, she will drop a pen for me. - poprawiłem się.
- That’s correct! Ok now please focus on the last exercise on page 55 from „Smasher’s” workbook, it is a continuation of our today’s subject. Do you know what ”Smashers” means in Polish?
- Zgnieciaki? - podsunąłem.
- Hahaha, what a ridiculous name! Don’t you think? - zatrząsł się Pan S. I podniósł rękaw do czoła, by otrzeć pierwszą dzisiaj kroplę potu.
Niestety nikomu nie było specjalnie do śmiechu. Marcin bujał się na krześle i sprawdzał językiem ostrość swoich olśniewająco białych zębów. Filip siedział sztywno, nieco przygarbiony i patrzył na odbicie klasy w oknie. Być może próbował spostrzec, jak w tej sytuacji wygląda, lub też wyobrażał sobie moment, w którym wreszcie trafi do domu. Zuza otworzyła książkę na piećdziesiątej piątej stronie i czekała na polecenie, a ja odwrócony patrzyłem na sekundnik ostro odcinający się na białej tarczy szkolnego zegara i wsłuchiwałem się w ledwo brzmiące, ale wyczuwalne tyknięcia.
Tyk, tak, tyk, tak.
- Alright… Where have I put my workbook… Did you happen to notice it?
Pan S. obracał się po klasie niespokojnie, przeszedł za tablicę, gdzie na krześle leżała jego czarna rowerowa sakwa i coś tam przekładał w pośpiechu. Druga i trzecia kropla potu spływały mu po połyskującej od słońca ogolonej skroni w porażającym wyścigu do kącika ust. Cztery pary oczu śledziły z niecierpliwością ich bieg.
- Yaldi! Here it goes! - pierwsza z dwóch kropel dosięgła otwartych w uśmiechu ust Pana S.
Od tego czasu przez całą lekcję pod pozorem tłumienia kaszlu spijałem pot z zagłębień w moich łokciach i nadgarstkach, próbując sobie nieskutecznie wyobrazić, jak dziwnie słono a zarazem tłusto musi smakować nerwowy pot czterdziestokilkuletniego nauczyciela angielskiego.
Pan S. odwrócił się niewymownie zadowolony ze znaleziska, otworzył ćwiczenia i przeszliśmy do kolejnych przykładów.
- Filip, please read the text in question four point four.
 - Tom moved a week ago to a flat in east London, however he is not sure where to start from looking for a job. Tom is considering several options. If Tom hmhmhm in the local grocery store, he hmhmhm vegetables and fruits. If Tom hmhmhm to the jobcentre he hmhmhm an office job. If Tom hmhmhm …


- Ok thank you Filip. Could you all please try to think how to fill the first gap?
Za zakurzonym oknem przeleciała para sikorek. Mniejszy samiec gonił większą kolorową samiczkę, która zdawała się go zupełnie nie zauważać. Samiczka przysiadła na gałęzi jarzębiny, której niestrzyżone gałęzie nie pozwalały na otwarcie okna bez ryzyka porysowania. Skubała owoce w kolorze  dojrzałego pomarańczu uciekającego w czerwień, aż w końcu największy i najcieższy z nich spadł. Samiec chwilę latał dookoła i nieśmiało się przysiadł, lecz samiczka dalej skubała jarzębinę. Malec stawiał kroczki w jej kierunku, aż jego bezustannie poruszająca się główka znalazła się dokładnie na wysokości jej ogona. Oskubawszy wszystkie owoce z jednej gałązki samiczka była zmuszona zmienić pozycje, by dosięgnąć innych wiszących po drugiej stronie. Wykonała półobrót i nieszczęsny samiec o dużo mniejszej masie zarobił w łeb. Spadł, uderzył się o niżej położoną gałąź, aż wreszcie uczepił się kawałka wystającej kory. Samiczka nieprzejęta dalej skubała jarzębinę.
- If Tom won the local grocery store, he would have eaten all vegetables and fruits. - odezwałem się, nie odrywając oczu od sceny za oknem.
- John, I remind you that today’s topics are sentences built using first conditional. Anyone else?
Cisza. Nikt nie odpowiadał.
- Ok I really did not want to exhaust you with it today, but well you leave me no other choice… - Pan S. siąknął siarczyście i złapał się za nos. Do ręki wziął czerwony marker i na tablicy narysował znajomego wszystkim patyczaka z nieproporcjonalną głową.
- Do you recognise this remarkable person? - cztery pary oczu mrugnęły w tym samym momencie.
- How can you not?! It’s our lucky Tom! Tom managed to successfully move to London. Let’s congratulate him on the accomplishment! - Trzęsąc rękami z wyciągnietym markerem przekonywał Pan S.
- Now let me introduce you to Simon. - na tablicy pojawił się kolejny patyczak, o ile to możliwe jeszcze bardziej uproszczony i koślawy niż ten przedstawiający Toma.
- John, you can benefit from this story in particular, so please listen! - napomniał mnie Pan S.
- There is a considerable difference between Tom and Simon although, well, they look very similar. - Pan S. zaśmiał się ze swojego żartu I ponownie czerwony marker prawie wypadł mu z ręki. Z koszuli rozpieły się już dwa górne guziki a kołnierz przybrał niepokojąco ciemną barwę.
- Tom does live in New York and because of that he can seriously…
- It’s London Mr.S. - poprawiła Zuzia.
- Yes that’s correct in London! Tom does live in London and, because of that he can seriously consider working in a grocery store or anywhere else in the city. Won’t you agree? - na patyczaku Tomie pojawił się trapezoidalny fartuch a w jego ręce trójkątny kształt z grzebieniem, który miał chyba oznaczać marchewkę.
- Simon’s case is completely different. Why? Well, Simon lives in a beautiful city of Stratford upon Avon and thus he can only dream of landing a job in London. Does everyone understand? - Nasze oczy z minutę na minutę opowieści robiły się coraz większe a Pan S. wyrysował dymek biorący początek z głowy Simona, w którym chyba tenże sam Simon przebrany był w trapezoidalny fartuch a w ręku trzymał marchew.
- See? Simon is very lucky to live in the city where Shakespeare was born, but he can only wish of becoming a seller in a grocery store in London.
- And now I beg you to focus really well and remember for all days: in this situation Tom would be allowed to use the first conditional. Tom skorzysta z pierwszego trybu warunkowego, którego nauczyliśmy się dziś, natomiast Simon będzie skazany na drugi tryb warunkowy przeznaczony do sytuacji nierealnych, który już zaprezentował nam John i którego nauczymy się na kolejnej lekcji. Understood?
Minęło kilka pełnych napięcia sekund, w których nasze umysły wytrwale pracowały by połączyć koślawe rysunki, dwie abstrakcyjne konstrukcje składniowe i historyjki o dwóch, tak różnych a jednak podobnych mieszkańcach Wielkiej Brytanii. Pan S. stał, opierając się o tablicę i intensywnie drapał się po głowie. W końcu wszyscy kiwnęliśmy głową i było to kiwnięcie pełne przekonania. Pan S. odetchnął z ulgą.
-    Ok than. Filip, can you read your example?
- If… if… if Tom works in the local grocery store, he will sell rotten vegetables and fruits. - powiedział zadowolony Filip, na co szturchnąłem go pod ławką.  
- Ok. This sentence is grammatically correct. Can you explain why he would like to behave in such a manner?
- Wczoraj nauczył nas Pan słowa „rotten” chciałem spróbować użyć go w zdaniu. - Filip nie posiadał się z zadowolenia.
Rzeczywiście na wczorajszej lekcji omawialiśmy słownictwo powiązane z żywnością, jak powstaje i co się dzieje z odpadkami. Dowiedzieliśmy się czego o jedzeniu nie wie „Mr. Average”.
Stukot kroków pędzącej do stołówki gromadki wypełnił cały korytarz. W długim przepierzeniu przed salą, na której stały długie rzędy niskich stołów dla dzieci i - bliżej kuchni - wyższe stoły dla nauczycieli Pani Ela okrężnymi ruchami mopowała powierzchnie linoleum. Była to ciemna, niewysoka, lekko zgarbiona kobieta z włosami o kolorze węgla sprószonego popiołem. Od papierosów wypalanych potajemnie za zamkniętymi drzwiami szatni na brąz0wym papirusie jej twarzy uwydatniło się wiele pogodnych zmarszczek znaczących kąciki oczu i ust, a przede wszystkim ściągnięte od powagi zawodu czoło.
Wystawiliśmy ją na błagalne spojrzenia naszej piątki: moje, Marcina, Jagny, Marysi i Maćka.
Pani Ela założyła ręce na siebie.
- No I co ja mam z Wami złobić? - próbowała pobawić się naszym losem, ale już po chwili szliśmy za nią w kierunku kuchni.
- Białą bułeczkę popłoszę. - odezwała się rozbrajająco uśmiechnięta blond główka wystająca sponad blatu w stołówkowym okienku na początku kilkuosobowej grupy uczniów.
- Małcin, Ty już dostałeś chleb na poprzedniej przerwie, puść innych. - odezwała się urocza Pani Ela, która podobnie jak Marcin niedokładnie wymawiała „r”. „Małcin” chodził zresztą po lekcjach do gabinetu logopedy, czego bardzo mu zazdrościłem. W gabinecie przykuwały uwagę okrągłe ruchome lusterko, małe kolorowe dinozaury porozrzucane na biurku i indiański pledzik złożony na cztery, który odpoczywał w rogu sofy. Z gabinetu było też widać całe rozległe podwórko szkolne.
- Płoszę, płoszę, płoszę, płoszę, płoszę. Prosimy, prosimy, prosiiiiimy! - zaśpiewaliśmy chórem po Marcinie.
- Leć! - zrezygnowana Pani Ela podała Marcinowi cztery kromki bułki wrocławskiej owiniętej serwetką a on szybko pobiegł do szatni, jakby bojąc się, że ktoś mu je zabierze. Wziąłem swoje dwie kromki  i pobiegłem do Marcina do szatni starszych klas.
Do szatni wchodziło się bezpośrednio przez stołówkę. Składała się ona z dwóch części - większej przeznaczonej dla klas młodszych, z której można było jednocześnie przejść do kuchni, jak i mniejszej, podzielonej na dwa przytulne pokoje nieodnowionej szatni klas starszych. Z mniejszej szatni można było wyjść bezpośrednio na podwórko z tyłu szkoły, gdzie panie sprzątające często gawędziły przy Vogue’ach. Swoje dwie kromki bułki ścisnąłem w ręce tak, że zostały z nich dwa podłużne kawałki brązowej skórki i sprasowany biały miąższ. Przebiegłem po niebieskich, ciemnozielonych i bordowych oleisto połyskujących kwadratach podłogi dużej szatni, wpadłem do części starszaków, zatrzaskując za sobą drzwi i zamknąłem je na dwa obroty zamka.
W pogrążonym w półmroku pokoju wypełnionym zapachem kurtek starszych uczniów i stęchlizny skulony w kącie siedział Marcin, żując swoją bułkę i patrząc przed siebie niewidzącymi oczami. Dopadłem do niego i wcisnąłem się w małą szczelinę miedzy nim a drewnianą ławkę. Wciśnięci w siebie, oparci o ścianę w zamkniętej szatni czuliśmy się ciasno. Odgryzłem kawałek zgniecionej bułki.
Skórka nie dawała się łatwo przegryźć o ile nie potrzymało się jej kilka sekund w ustach tak by rozmiękła od śliny. Po jakimś czasie do głosu dochodził obłędny smak przypieczonych ciemnych fragmentów - dymna, mączna woń suchego przemysłowego pieca, który wypalał dziennie tysiące podobnych bochenków. Byliśmy zresztą kiedyś w piekarni, sami widzieliśmy. Później był sam biały miąższ, mączna wilgotna gąbka, z której lubiłem kręcić gałki. Przegryziona w pół mała gałka stawiała opór zębom i w konsystencji przybliżała się do gumy do żucia o mącznym smaku. Chlebowa żujka powoli rozpuszczała się w ustach.
Dziesiątki szybkich uderzeń o drzwi przerwały naszą medytację.
- Janek, Marcin nie wygłupiajcie się, otwierać! - krzyczał Maciek. Rywalizowałem z Maćkiem o sympatię Marcina, który w tamtym czasie był najbardziej popularnym chłopakiem w klasie, w związku z czym nawoływania przeszły mi mimo uszu. Marcin jadł jednak dużo szybciej i, zdaje się, poświęcał temu mniej uwagi. Wstał i otworzył drzwi, które rozwarły się z hukiem.
- Kto Wam pozwolił tutaj przebywać? Przecież wiecie, że to szatnia dla starszych klas. - grzmiał zasadniczy Maciek.
Napór reszty grupy przewrócił mnie, Marcina i Maćka i z trafnych uwag tego ostatniego pozostały stłumione jęki. Wszyscy ze zgniecionym pieczywem w rękach wpadli do przedsionka szatni, który oddzielał dwa pokoje i przetoczyli się w kierunku drzwi na podwórko. Przed oczami masa umazanych mąką rąk i nóg, obite starą boazerią ściany i sufit obracające się w koło. Omdlenie  i zielone tony. Nie dało się odróżnić swoich kończyn od kończyn innych osób i odczuwało się całą te żywą, oddychającą kulę jako dowód na istnienie jakiegoś klasowego prajestestwa.
Cisza, kilka sekund błogiej ciszy, w której wszyscy zagubili poczucie swojej indywidualności i rozmiłowywali się w niby to przypadkowych tarciach ciał.
Pod naporem naszej masy drzwi na podwórko w końcu nie wytrzymały i puściły. Usłyszeliśmy dźwięk silnego uderzenia drzewa o plastik i niepokojący, złowróżbny chlupot.
W otwartych na oścież drzwiach na niebieskiem kwietniowym niebie sunęły trzy niezwykle zgrabne cumulusy. Dwa rzędy topól rosnących na pobliskim opuszczonym poligonie wyciągały konary wysoko i prosto ku słońcu, upodobniając scenerię do usianych cyprysami wzgórz Toskanii.
Kilka metrów przed nami ściana betonowego płotu obitego tanimi rudobrązowymi listewkami oddzielała nas od tego fantastycznego pejzażu. Części listewek brakowało wskutek naszych zabaw a pod płotem rozciągał się równie wybrakowany trawnik.
Na trawniku, tuż przed drzwiami, o jakieś pięć centymetrów od mojej głowy leżało duże przewrócone wiadro. Wiadro było po farbach, którymi malowano korytarz i jego widok przypominałem sobie jeszcze z czasów remontu szkoły. Przewrócone uderzeniem wciąż kołysało się lekko a z jego wnętrza dobywała się omdlewająca, słodkawa woń, w której ubiegłotygodniowe podwieczorki, śniadanka i obiadki; niedojedzone pomidorowe zupki i porzeczkowe galaretki, komponowały się z niezaprzeczalnym zapachem fekaliów. Skąpane w ciemnożółtym płynie resztki upstrzyły połowę trawnika, kilka wygiętych listewek płotu, a także fragment ściany i ścieżki tuż przy drzwiach.
Na ten widok spoważnieliśmy. Wszyscy powoli wstali i otrzepali się z kurzu, po czym w spokoju, nie chcąc wzbudzać podejrzeń, kolejno pomaszerowali do środka budynku. Drzwi zostały dokładnie zamknięte przed wszystkimi ciekawskimi oczami, o czym się trzy razy upewniono.
 
 
 

 
CEGLANE ZŁOTO
Na podwórku panował skwar, słońce wypalało żółto-szare łaty w trawie otaczającej boisko i rozświetlało kałuże sprawiając, że traciły przezroczystość. W południowym czerwcowym słońcu kałuże stawały się ciemne i opalizujące - tak wyobrażam sobie czystą gorącą smołę, czerń stopionej pasty do butów ojca, albo płynny cień drzew i krzewów, który skłębiony w zagłębieniach terenu chowa się przed zachłannym światłem.
Na wybrzeżach wydłużonych kałuż, do których można było wejść po kolana, rosły długie rurkowate liście oczeretu jeziornego. Niektóre dziewczyny zbierały go i zaplatały w rozmaite ozdoby. Długie naszyjniki plecione na trzy, bransoletki plecione na cztery i przepiękne wianki, w które wplątały również inne polne kwiaty. Oczeret z elastyczność i struktury był niezwykle podobny do modnej wtedy muliny.
Wybrzeża kałuż w swoich mułach, wśród traw kryły również i inne bardziej interesujące dla nas surowce. Kilka miesięcy temu wytyczono boisko do koszykówki i siatkówki wyłożone czerwoną syntetyczną wykładziną a następnie napompowano balon sięgający wysokością czwartego piętra, w którym całe boisko się mieściło. Przy okazji budowy, w celu wyrównania powierzchni, na teren podwórka wwieziono kilkanaście ton żwiru - otoczaków i skalnych odłamków, które umocniły wybrzeża naszych kałuż.
Na świerkowe wzgórze wszedł Marek wysoko wznosząc miecz naostrzony krzemieniem w zbrojowni.
- Niech nam Bóg i to przeczyste niebo będą świadkiem. Nie miną dwa dni jak dla naszego cesarstwa  odbijemy kwarcową przystań i przyległe do niej bajora, spod wpływu barbarzyńskich tubylców. Obóz rozbijemy na tym oto wzgórzu! Odpocznijmy pod łaskawym świerkiem, którego cień schłodzi nasze rozpalone głowy a żywica na nowo zacieśni poluźnione w podróży więzi. Niech żyje cesarstwo!
- Niech żyje! - powtórzyły nasze głosy.
Być może Marek miał tutaj na myśli poluzowany jelec drewnianego miecza, który nie dał się łatwo przykleić do głowni pomimo moich licznych starań i pomysłowości Piotra, z którym pracowaliśmy w zbrojowni. Razem z Filipem, Markiem i jego młodszym bratem Krzyśkiem, do których dołączyłem po ostatnich konfliktach z Piotrem planowaliśmy odbić na rzecz cesarstwa największy skarb podwórka - kwarcową przystań i zacząć dyktować panoszącej się tutaj zgraji nasze cywilizowane warunki. Prawdopodobnie miało to oznaczać dyktaturę Marka.
Ponieważ do momentu rozstrzygającej bitwy miały minąć dwa dni, po tym wzniosłym geście zdecydowałem się odejść i zapytać co u Piotrka, który z wielką energią nosił umazane cegłą reklamówki.
Piotr i Marek byli najwyższymi chłopakami w naszej klasie. Dorównywali sobie autorytetem. Piotr nosił krótko przystrzyżone ciemne proste włosy i ubierał się jak harcerz w spodnie moro, ciężkie buciory, zielone koszulki i polary. Najbardziej przyciągającym elementem jego twarzy były wielkie ciemne oczy, z błyskiem szaleństwa, które wciągały Cię w swoją niezrównoważoną grę, jeśli tylko za głęboko się w nie zapuściłeś. Najczęściej można było go zaobserwować zgarbionego nad bajorzym błotem, ostrzącego wyrwane z płotu pomarańczowe listewki, lub też zbierającego interesujące okazy kamyków. Marek z wejrzenia bardziej przypominał rzymskiego oficera. Brodę nosił bardzo wysoko i nie zniżał swojego spojrzenia, gdy do mnie mówił, chociaż był ode mnie, co najmniej o głowę wyższy. Jego głowę okalały okazałe blond kędziory a świdrujące spojrzenie i otwierający się czasami o milimetr za szeroko uśmiech zdradzały sadystyczny rys. Marek nie parał się konstruktywnymi pracami, gustował natomiast w retoryce i wymachiwaniu mieczykiem, za co często zarabiał na reprymendę, u któregoś z pilnujących nas nauczycieli. Marek i Piotr zdołali podporządkować sobie wszystkie dzieci i rywalizowali o wpływy na podwórku.
- Co to jest, Piotrek? - zapytałem.
Cisza. Piotr dalej tachał ciężkie marketowe reklamówki nawet mnie nie spostrzegłszy. Szedł za szkołę.
-    Stokrotka rosła polna, a nad nią szumiał gaj, w tym gaju jest dziś szaro, a ty sam goń się Jan. - nucił sobie pod nosem.
-    Generale, kapitan Jan z drugiej brygady ceglarzy melduje się. Wraże wojska okupują świerkowe wzgórze. Jakie rozkazy! - zaszedłem mu drogę i stanąłem na baczność salutując.
Piotr puścił reklamówki, z których usypało się całkiem niemało ceglanego pyłu i odsalutował.
-    Spocznij.
-    Po obiedzie zwołujemy naradę sztabu. Ja, Marcin, Maciek i Ty. Szatnia starszych klas. Odmaszerować. - Piotr już podnosił ładunek i miał zamiar udać się za szkołę.
-    Tak jest panie generale! - odrzekłem, po czym po chwili zastanowienia zapytałem.
-    Panie generale?
-    Tak? - zdziwił się Piotr.
-    Na zebrania sztabu mają wstęp wyżsi oficerowie o stopniu conajmniej pułkownika. Ja jestem kapitanem.
-    Racja. Pierwszym punktem zebrania będzie twój awans na pozycje pułkownika brygady ceglarskiej! Przygotuj broń do ceremonii!
-    Dzięki Piotrek. - spojrzałem na niego z uczuciem i wziąłem jedną torbę.
Za szkołą w miejscu niewidocznym dla nauczycieli zorganizowano zamierzony na dużą skalę zakład produkcyjny, w którym pracowały chłopcy i dziewczynki z młodszych klas, którzy wykonywali wszystkie nasze rozkazy. Główny zasób ludzki stanowili rok młodsi Bartek, Olek i Franciszek. Franciszek, najbardziej zapalony, finezyjny fachowiec, był naszym zbrojmistrzem (czasami w kuciu i obróbce drzewa pomagał mu jeszcze Filip). Siedział cały umorusany pyłem, błotem i trocinami nad złożonym z kilku wyrwanych z ogrodzenia kamieni stołem i wyrabiał broń z listewek, których niekończące się źródło stanowiła drewniana otulina płotu. Wyłamaną listewkę Franek łamał po przekątnej wykorzystując ciężar znalezionych kamieni a następnie zbędne elementy obłupywał przy pomocy wprawnych uderzeń młotka i dłuta, które przynosił z domu. Ostrość krawędzi i gładkość rączki uzyskiwało się natomiast pocierając listewką o kawałek papieru ściernego, podebranego pracującym w pobliżu robotnikom. Spośród wszystkich sławnych wyrobów największym uznaniem cieszyły się sztylety i miecze zrobione z listew z dziurą po sęku, w którą doskonale wpasowywał się palec wskazujący. Na taki oręż zasługiwali jedynie najwyżsi oficerowie - członkowie sztabu. Jasne dlaczego tak cieszyłem się na myśl o awansie.
Piotr zaniósł reklamówki z ceglanym pyłem do przedszkolaków, którzy pilnowali wszystkich zebranych skarbów, ubrań i broni i usiadł przy wielkim kamieniu z wyżłobioną w środku dziurą, który nazywaliśmy „moździerzem”. To właśnie w nim rozbite uderzeniami kamieni cegły ścierano na drobny, miękki pył. Proces widziany z boku przywodził na myśl ucieranie kolorowych przypraw w jakimś afrykańskim kraju. Każdy w naszym zakładzie chciał się tym zajmować.
-    Skończyły się cegły. - zawołał Piotrek.
Dwóch o dwa lata młodszych uczniów, Antek i Kajtek podniosło się z trawy i spojrzało na mnie pytającym spojrzeniem. Koniec cegieł oznaczał konieczność wyprawy w krzaki, a to z kolei wymagało obecności starszej osoby.
- Weźcie broń i chodźcie! - Nie byłem może przykładnym oficerem i nie musztrowałem specjalnie swoich żołnierzy, ale za to cieszyłem się dużym szacunkiem i sympatią. Antek i Kajtek chwycili za śmieszne sztylety i ustawili się przy winklu, za którym wchodziło się na teren podwórka, który patrolowali nauczyciele. Naszym pierwszym zadaniem było przemknąć niezauważonym do początku biegnącej wzdłuż ogrodzenia ścieżki w krzakach. Żeby to osiągnąć musieliśmy pokonać dobre kilkadziesiąt metrów bez jakiejkolwiek osłony.
Przykucnąłem i wychyliłem się za winkiel. Pilnująca nas Pani Zuzia zagadała się akurat z przystojnym Panem Radkiem i nie wydawała się specjalnie zwracać uwagi na to, co dzieje się na podwórku.
- Antek ty pierwszy! Bądź cicho i jak dojdziesz do ścieżki natychmiast schowaj się w trawie.
- Leć!
Gnany poczuciem misji, czując na sobie ciężar oceny starszego kolegi Antek popędził przez cały otwarty rejon, dopadł pierwszego drzewa i padł na ziemie jak nieżywy. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu z zadowolenia i dumy.
Kajtek był mniejszy, bardziej mizerny i niestety miał skłonność do dystrakcji. Czasami ssał też kciuka, czego chyba najbardziej w świecie nie mogłem zaakceptować.
- Żołnierz jest jaki jest. - pomyślałem.
- Dobra Kajtek, przygotuj się. - spojrzałem na krążącą latarnie spojrzenia Pani Zuzi - niestety  w danym momencie wydawała się być wyjątkowo skupiona na tym, co się dzieje na podwórku. Trzeba było jakoś odwrócić jej uwagę. W jakiejś grze komputerowej, w którą graliśmy u Filipa, chyba była to która z części „Assassins Creed”, widziałem jak bohater rzucał kamieniem, żeby odwrócić uwagę przeciwników. Stwierdziłem, że może nie jest to najgorszy pomysł. 
- Bartek, Olek chodźcie tu na chwilę. - przyklęknąłem przy rogu budynku, pokazując Antkowi, który się niecierpliwił ręce ułożone w literę T. Nie wiem, czy zrozumiał, ale potrzebowaliśmy czasu.
- Bartek, Olek, Olek, Bartek!
- Tak? - zapytali jednocześnie zdziwieni.
- Czy wiecie jak dostać się do wejścia do szkoły od strony hotelu robotników?
- Czy chodzi o to zakazane wejście, którego nie możemy używać? - naiwnie zapytał Olek.
Nie było czasu na zbędne uwagi, więc przeszedłem do wydania dyspozycji.
- Weźcie te trzy kamienie, które leżą o tu pod płotem, przejdźcie przez przedszkole aż do drugiej części szkoły i na mój znak rzućcie je głośno o bruk. Zamacham Wam.
- Czy musimy to robić? - Olek spuścił głowę i trochę jęczał.
- Chodź Olek. Jasne, już idziemy. - Bartek otworzył furtkę do przedszkolaków, którzy wydawali się być nieco zdziwieni ich ukradkowym chodem i tym jak skakali z przeszkody za przeszkodę. A raczej jak to robił Bartek, ponieważ Olek dalej szedł za nim ze spuszczoną głową.
Bardzo lubiłem Olka, ale w tej sytuacji mnie zdenerwował. No nic.
- Dobra Kajtek czekamy.
Kajtek skinął głową. Antek machał do nas zza krzaków i musiałem go jeszcze raz uspokoić palcem przytkniętym do zaciśniętych ust.
-    Kajtek, zadecydowałem.
Mała ciemna główka obróciła się w moim kierunku a oczy otworzyły się szerzej, oczekując na kontynuację.
-    Jak uda Ci się przemknąć do Antka awansuje Cię na starszego szeregowego, Kajtek.
Młody zasalutował.
Czekaliśmy już drugą minutę, już nawet trochę traciłem wiarę gdy nagle zobaczyłem prosto ścięty nos wychylający się z szczeliny w drzwiach zakazanego wejścia do szkoły.
- To Bartek, to Bartek!
- Ucisz się! - złapałem go za usta.
- Teraz musisz się skupić, bo będziemy razem biec. Uwaga!
Pomachałem oczekującemu Bartkowi. Na jego twarzy malowały się dystynkcja, skupienie i opanowanie godne perskiego księcia, który cudem historii pełni służbę w polskim wywiadzie podczas drugiej Wojny Światowej. Za jego ramieniem zobaczyłem wyciągniętą rękę Olka, która również machała.
Odmachałem. W jednej sekundzie trzy wystrzelone jak z procy kamienie poszybowały w kierunku hotelu robotników. Dwa z nich odbiły się od betonowej, zamalowanej zielonym grafitti ściany a trzeci dwukrotnie odbił się od metalowej kraty chroniącej okna na parterze. Metal zadźwięczał jak perfekcyjnie uderzony trójkąt. Całe podwórko w jednej chwili odwróciło się w kierunku, z którego dobiegały odgłosy.
- Bartek, Olek natychmiast stamtąd wyjdźcie! Widziałam was! - krzyknęła Pani Zuzia po czym zaczęła biec w ich kierunku. I to była szansa dla nas.
- Kajtek teraz!! - przebiegliśmy przez pole i padliśmy bez głosu obok Antka. Kajtka chyba użarła jedna z ukrytych w trawie pokrzyw. Zacisnąłem mu na ustach dłoń.
- Ja sam. - odjął moją rękę. Widziałem, że pomimo dwóch łez, które zwilżyły jego policzek trzymał się dzielnie.
Odczekaliśmy jeszcze trzy minuty po czym podnieśliśmy się i ruszyliśmy ścieżką w głąb krzaków.
Przez okrągłe liście olchy przebijało się do nas słońce pozostawiając na ścieżce i trawach połyskującą mozaikę świateł i cieni. W jednym miejscu do środka jamy utworzonej przez zwartą roślinność wpadało trochę więcej światła i w promieniach można było obserwować pyłki drzew i kwiatów kursujące nie całkiem zgodnie z grawitacją. Powierzchnie wokół wychodzonej przez podobne wyprawy ścieżki wyścielały bujne łopiany i paprocie. Kilka „rzepów” przylepiłem chłopakom z tyłu koszulki.
- Czy będziemy musieli wychodzić poza teren szkoły? - zapytał Antek.
- Nie. Tym razem, nie. - Tak naprawdę nawet narwany Piotrek obawiał się wychodzić i mieliśmy plan zrobić to dopiero w jakiejś nieokreślonej przyszłości. Przejście nie było nawet jeszcze wykute.
Po pierwszym zbiorowisku krzewów trzeba było jeszcze przejść przez kawałek łąki, co było stosunkowo bezpieczne, ponieważ trawy zasłaniały nas do pasa. Wystarczyło przykucnąć. Wreszcie po kilkuminutowej wędrówce dochodziło się do rogu betonowego ogrodzenia, gdzie leżał porzucony stos cegieł, którego pochodzenia nigdy nie udało nam się ustalić.
-    Dobra musimy wziąć jak najwięcej. Trzeba będzie opłacić Franka i was. Kończą już nam się zapasy kwarcu. - prawdopodobnie kolegów nie trzeba było opłacać, ale czułem się bardzo sprawiedliwie wspominając o tym.
Kwarcem, lub kryształem nazywaliśmy znajdowane naokoło kałuż przepiękne białe, różowe i pomarańczowe kryształki, których całe rodziny niekiedy pojawiały się na kamykach. Stąd też geografia nazw - kryształowa zatoka i kwarcowa przystań. Podejrzewam, że przywieziono je któregoś razu razem z transportem żwiru, ale niestety większość już znajdowała się w skarbcu u przedszkolaków. Dlatego teraz poszukiwanie kryształów urosło do rangi regionalnego sportu. Gdy ktoś znalazł kamyk mieniący się kolorami zaraz wołał Kryształ! Kwarc!! i pół zaangażowanego podwórka zlatywało się w mgnieniu oka, by móc podziwiać znalezisko. Ja chyba znalazłem kiedyś największy.
- Macie torebki?
Antek i Kajtek pokiwali przecząco głowami.
- No nic. Będziemy musieli uważać.
Wpakowałem każdemu z chłopaków po dwie duże cegły do rąk, a sam wziąłem cztery. Z mozołem zaczęliśmy maszerować w drogę powrotną.
Gdy wyszliśmy z krzaków okazało się, że wszystkich woła się już na obiad. Byle nie to obrzydliwe leczo z parówkami zamiast mięsa! Co to za szatański pomysł? Mieszasz gulasz i tu zamiast smakowicie wyglądającego, przypieczonego kawałka kurczaka, czy polędwiczki wieprzowej na widelcu pozostaje walcowata ordynarna parówa.
Korzystając z zamieszania odłożyliśmy cegły obok moździerza, w którym namiętnie ścierano połamane cegły na pył i pobiegliśmy na obiad. Było leczo.
Usiedliśmy przy stole. Jadłem ryż z cukrem i cynamonem bo parówkowy jad trawił cały pomidorowy sos i nic co miało kontakt z leczo nie nadawało się do zjedzenia. Poza tym na ryż zawsze można było liczyć. Bartek i Olek mieli smutne, zdenerwowane miny.
- Dostaliśmy szlaban na kółko gier strategicznych.  - odezwał się Olek. Bartek siedział przybity i napiął z dwóch stron górną wargę w charakterystycznym dla siebie wyrazie niesmaku. Nie był zadowolony z sytuacjim, nie odzywał się i była to po części moja wina.
- Do kiedy? - zapytałem.
- Do odwołania. - grobowym głosem odezwał się Bartek.
- Zrobiliście świetną robotę Panowie, spodziewajcie się awansu. - zaczął Piotrek.
- Jaja sobie robisz? Nie możemy grać w ejdża a ty mówisz o jakichś awansach. - oburzył się Olek. Tej dwójki, od dawna nie widziałem w gorszym nastroju. Kółko strategiczne było dla nas czymś wyjątkowym. Legalnym graniem w gry komputerowe, programowym uchyleniem programowego zakazu.
- Bierzemy kije i idziemy ich napierdalać. - powiedział do mnie Piotrek.
Chwilę jedliśmy w spokoju. Przechodząc obok mnie z tacą pełną czerwonego leczo, Marek szepnął mi na ucho: widzimy się za pięć trzecia za boiskiem. Pomiędzy tymi dwoma od dłuższego czasu narastały animozje.
Za chwilę staliśmy z Marcinem, Maćkiem i Piotrkiem w szatni starszych klas. Drzwi zamknął za mną Maciek, po czym ustawiliśmy się przed Piotrem pod ścianą.
- Pułkowniku Marcinie, Pułkowniku Maćku, do naszego grona dołącza dziś Jan. - zaczął Piotr.
- Kapitanie Janie wystąp. - wyszedłem o krok.
Wyszedłem przed nich i patrzyłem na Maćka i Marcina. Byli tak samo poważni jak Piotr.
- Czy ty, kapitanie Janie, przysięgasz na swój honor, ceglany skarb w kolorowej bramie i na swoją klingę - w tym momencie Piotr wyciągnął zza pleców przepięknie otłuczoną, naostrzoną listewkę z dziurą po sęku na palec wskazujący - dochować wierności naszemu sztabowi i nie mówić o niczym, co się w sztabie wydarzyło, ani o niczym, o czym się w nim mówiło, poza naszym kręgiem?
Twarz Piotra w sączącym się przez zakurzone okna świetle nabrała wprost upiornych rysów. Stał tam cały brudny z nastroszonymi włosami, moją przyszłą klingą w rękach a wariacka iskra zawsze obecna w jego oczach w tej chwili płonęła żywym ogniem.
Patrzyłem na Maćka, na Marcina, na Piotra i z powrotem na nich wszystkich. Płomień, który ujrzałem w oczach Piotra odbijał się teraz jak w lustrach w poważnych wejrzeniach Marcina i Maćka.
Wziąłem do ręki klingę i postąpiłem kilka kroków. Wykonałem cięcie od lewej i od prawej. Pchnięcie. Znów cięcie. Klinga cięła powietrze z rozkosznym świstem. Najlepsza robota Franka, jaką kiedykolwiek widziałem.
-    Dlaczego nie widziałem tego wcześniej? - zapytałem.
-    Franek zrobił ją na moje specjalne polecenie. - odpowiedział poważnie Piotr.
Moją uwagę znów przykuło zabrudzone okno. Odbijały się w nim trzy posępne ciemne postaci. To nie byli dwunastoletni chłopcy, ale ponurzy żołnierze szykujący się na prawdziwą walkę.
- Spójrzcie! - krzyknąłem przerażony i rzuciłem listewką w okno. Wszyscy skoczyli w jej kierunku a ja otworzyłem drzwi i uciekłem.
Przebiegając przez stołówkę napotkałem Bartka, Antka i Kajtka.
- Chodźcie musimy działać szybko. - spojrzałem na zegarek. Była za dziesięć piętnasta.
Kazałem wszystkim otworzyć bramę przedszkolną i przynieść wszystkie pięć reklamówek za boisko.
- Od tego może zależeć czyjeś życie. - szepnąłem.
Sam pobiegłem po scyzoryk i koc do klasy.
Gdy zdyszany dobiegłem za boisko, a więc właściwie na mały wydeptany plac pomiędzy krzakiem a balonem sportowej hali Bartek, Olek, Kajtek i Antek stali tam już z reklamówkami z ceglanym pyłem czekając na dalsze rozkazy.
- Wsypcie to wszystko do koca. - powiedziałem, wchodząc na stos nierozłożonych części betonowego płotu . Skoczyłem na długi sznur, który któryś z licealistów zawiesił wysoko na drzewie. Trzymał całkiem nieźle.
Wspiąłem się po drzewie i zaczęliśmy pracować. Z pomocą chłopaków wszystko zajęło nie więcej niż trzy minuty. Gdy wchodziło się na plac wszystko wyglądało dokładnie tak, jak wcześniej. Usłyszałem kroki Marka, który łamał gałęzie i wkraczał na plac od strony boiska. Za nim ciągnęli Filip i Krzysiek. Marek miał też za poplecznika starszego od nas o rok Adriana.
- Siły są wyrównane - pomyślałem.
- Nie widzę was tu. - spokojnie powiedział Marek. W jego słowach kryła się kropla czegoś, co nakazało wszystkim, którzy mi pomagali uciec. Marek stał i z sardonicznym uśmiechem perorował.
- Ha! No i gdzie ten Piotruś i cała ta banda tchórzliwych pracusiów. Gdzie jesteście blondaski? Nie mówcie, że zrzekniecie się waszego skarbu, kryształowej zatoki i wszystkich okalających terenów dla cesarstwa tak po prostu, bez jednego rzuconego kamyczka.
Na te słowa z krzaków od strony ogrodzenia posypał się grad kamieni. Wszyscy zasłonili głowę rękami a mały Krzysiek dostał furii, widziałem to w jego oczach. Z krzaków naprzeciwko wyszedł Piotr, Marcin i Maciej.
- To jest twój koniec Marek. Nie uciekniesz stąd. Tak samo Ty Janek. - krzyknął Piotr i spojrzał na mnie z chłodem, którego silne ukłucie odczułem gdzieś w podbrzuszu. W końcu był to mój przyjaciel.
Za grupą Marka pojawił się jeszcze Bartek i Olek, których Piotr chyba zauważył, wracających z krzaków. W rękach trzymali kamienie. Gotowało się coś strasznego i Marek musiał coś wymyślić. Krąg wokół niego Adriana, Filipa i Krzyśka, który czerwony rzężał już w furii, powoli się zaciskał, aż wszyscy byli już sobie na odległość skoku. Wykorzystałem chwilę, w której uwaga Piotra była skupiona na Marku i wszedłem na podkłady.
Zaczął Krzysiek. Nie wytrzymał i rzucił się w kierunku Piotra. Ten w odpowiedzi zdzielił go w ramię listwą. Cienka koszulka piłkarska, którą miał na sobie podarła się i Krzysiek skulił się na ziemi, trzymając się za bolące miejsce. Za bratem skoczył pogrążony w szale Marek.
Modliłem się, żeby wszystko działało tak jak postanowiłem. Wziąłem rozpęd dwóch kroków i wyskoczyłem w kierunku drzewa, znajdując palcami i ciągnąc za sobą ukrytą w liściach linę.
W jednej chwili z wyciągniętego na wysokość korony drzewa czerwonego koca, który puszczony wolno załomotał i wyrzucił w powietrze cały swój ładunek, wylał się wodospad podświetlonego złotym popołudniowym słońcem pyłu. Kilkadziesiąt drobno zmielonych cegieł rozprószyło się w dziesięciometrowy pomarańczowy słup, który przykrył całe pole widzenia i zabrał nam oddech.
Wszyscy zaczęli dusić się i uciekać.
Słyszałem Marka, który śmiał się przez łzy po zranionym bracie. Słyszałem Piotra, który próbował płakać poprzez spazmy histerycznego śmiechu.
 
 
 
 
 
BIAŁYSTOK
 
A moje miasto to Białystok.
A moje życie to Białystok
A moja miłość to…
A moje miasto to Białystok.
A moje życie to Białystok
A moja miłość to…
~ Marek na siedzeniu obok
 
Brunatnofioletowa karoseria wycieczkowego Neoplanu z lat dziewięćdziesiątych drżała niezauważalnie pod naporem pędzącego osiemdziesiąt kilometrów na godzinę wiatru. Od maski i dalej poprzez luki bagażowe skręcały i prężyły się trzy malowane wstęgi: niebieska, biała i zielona, jak gdyby autokar wpadł w nie na trasie, w jakiejś świętującej miejscowości, i niósł dalej przez Polskę wyłącznie siłą swojego pędu. Słońce miało się ku zachodowi i właśnie minęliśmy znak „Białystok”. Siedziałem, opierając się na podłokietniku, wbijając stopy w wykładzinę i unosząc się na jeszcze jednej dłoni. Ta niekomfortowa pozycja brała się z pozostałości tego, co nie bardzo zręcznie pakował sobie do ust mój współpasażer - Mateusz. Bardzo nie chciałem czuć na dupie  rozpuszczonych żelków wymieszanych z pokruszonymi lejsami, szczególnie, że była to zielona cebulka.
Do uszu doszły mi pierwsze dźwięki sączącego się z czyjejś iksperii „Toxic”. Odwróciłem głowę. Na tle posiniałego nieba pięć rozkołysanych głów w okularach przeciwsłonecznych recytowało za kwaśnym wokalem:
With a taste of a poison paradise
 I’m addicted to you
Don’t you know that you’re toxic?
Za słowami nastąpiła charakterystyczna dla piosenki sekwencja dźwięcznych pisków. Czy słuchanie tej piosenki nie jest jednym momentem, w którym dźwięki podobne do skrobania paznokciem po tablicy, zamiast z irytacją przyjmujemy z niekontrolowaną błogością?
Okularnicy podawali sobie skrycie plastikową butelkę, z jakąś podejrzaną ciemną mieszanką. Nie do końca wiem, co to było. W ciemności korytarza podświetlonego niebieskimi światłami płyn podróżujący ze strony na stronę, co jakiś czas połyskiwał w przejściu. Za każdym razem było go cztery małe łyki mniej. Na samym końcu rzędu tuż przy oknie, zamienionym w ciągnący się korytarz, w którym twarze pojawiały się raz, drugi i trzeci powielane w nieskończoność przez lustrzane vis-à-vis, siedziała mała mulatka o zaplecionych w dwa warkocze włosach. Końce warkoczyków wystawały po obu stronach obszernego kaptura granatowej bluzy z nadrukiem „monkey business”, który ktoś narzucił jej na głowę. Ręce dziewczyny, którą nadal podglądałem, być może jak większość tylnej części autokaru, nie kończyły się dłońmi, ale luźno zwisającym nadmiarem przydługich, obszernych rękawów, którymi lubiła kręcić.
Ponad młynkami obracanych rękawów w akcentowanych momentach piosenek jej twarz rozświetlał charakterystyczny, zaraźliwy uśmiech, w którym afrykańska bezpośredniość mieszała się z rozkoszą samoświadomości. Uśmiech ten, wgryzał się, darł twoje spojrzenie porcelaną równiutkich, ostrych zębów. Czerwienią leniwie rozchylonych warg składał natomiast obietnice dzikich, upojnych pocałunków, które mógłbyś skraść, gdybyś tylko skakał odpowiednio wysoko, choć najczęściej były to obietnice bez pokrycia. Dwie drobne zmarszczki przy kącikach ust, który nadawały tej twarzy delikatnie kpiący wyraz rzeźbiła właśnie ta gra pozorów.
To była nasza słodka „Kapucynka”.
Jak można się spodziewać, Kapucynka nie lubiła swojego przezwiska i za każdym razem, gdy ktoś tak o niej wspominał jej mały nosek marszczył się, usta krzywiły a duże oczy przymykały się na główce odwróconej w geście urażonej godności. Podniesione kąciki ust zdradzały jednak, że przezwisko to, a szczególnie sposób, w jaki się je wypowiada sprawia jej niemałą przyjemność. Dlatego Kapucynkę Kapucynką nazywano, rozkoszując się skocznością lekko brzmiących sylab.
Autokar westchnął i stanął przy miejscu, w który mieliśmy nocować. Była to zwyczajna młodzieżowa baza turystyczna, jakich pełno rozsianych po polskich miastach. Nasza baza znajdowała się w czteropiętrowym bloku z lat siedemdziesiątych na skrzyżowaniu dwóch ulic, na rogu parku. Była już noc i padał drobny deszcz.
- Odbierzcie swoje walizki i później ustawcie się na zbiórce pod wiatą. Ale sprawnie, nie mamy czasu na przeziębienie. - odezwał się głos Pana G.
- Marek, Filip chcecie być razem w pokoju? - zapytałem wyjmując zielony turystyczny plecak z luku bagażowego. Wszyscy oprócz nas ułożyli już jakiś skład osób, z którymi chcieli mieszkać.
- W porządku. - usłyszałem głos Filipa i Marka.
- Dobrze kochani. - Pani Zuza, która uczyła Mnemotechniki, stanęła przed nami na zbiórce i złapała się pod bok. Z chłopakami otworzyliśmy szeroko oczy i spojrzeliśmy po sobie. Jej biodra naprężyły zadziwiająco krótkie jak na pogodę szorty a zarys godnych madonny okrągłych piersi uwydatnił się na kusej koszulce. Pani Zuza stała tam w deszczu zaklinając nas czarem swojego miękkiego niewinnego spojrzenia z wilgotnymi kędziorkami brązowych włosów unoszących beżowy, wojskowy kapelusz, o centymetr ponad jej głowę. Po dziewięciu oddziałach rzuconych na żer saharyjskiego słońca dowództwo chyba zdecydowało się na wysłanie żeńskiego eskadronu… Jak ktoś mógł jej nie posłuchać?
- Dobrze kochani. Podzieliliśmy was na dwa pokoje wieloosobowe, w których będziemy nocować. Jeśli będziecie potrzebowali w czymkolwiek pomocy nauczyciele będą spać oddzielnie w prawym pokoju od wejścia. Jutro o ósmej spotykamy się na śniadanie w sali wspólnej. Oprócz nas w ośrodku nie ma nikogo. - uśmiechnęła się i mrugnęła do nas. Znów spojrzeliśmy po sobie z Markiem.
- Zapraszamy, zapraszamy. - Pan G. wskazał na drzwi wejściowe.
- Czy dzisiaj będziemy mogli jeszcze pójść do sklepu? - zapytała Jagna
Pan G. i Pani Zuza wymienili niezdecydowane spojrzenia. W świetle schodów prowadzących do autokaru w otwartych drzwiach pojawiła się para czarnych butów o rozszerzanych czubach. Pan T. właśnie wychodził z autobusu trzymając za czerwoną rączkę swój podręczny plecak. To był cały jego bagaż na tydzień wycieczki.
- Ja z wami pójdę. Zbiórka za pół godziny przy drzwiach wejściowych. - zaproponował Pan T. nim nauczyciele doszli do porozumienia.
Wszyscy udali się do pokojów, bardzo schludnych w swojej harcerskiej prostocie. Łóżka były od siebie oddzielone jasnymi kotarami - wyglądało to trochę tak jakby pomiędzy nimi, ktoś rozwiesił  dodatkowe prześcieradła. Spałem nad Markiem, co miało swoje wady i zalety.
Dwadzieścia pięć minut później ustawiliśmy się przed drzwiami wejściowymi, by wyruszyć do sklepu. Pan T. stał w rogu obitego ciemnymi deseczkami przedpokoju. Stał w cieniu wciśnięty w kąt i opierał się o ścianę, zakrywając swe spojrzenie opuszczonymi na twarz długimi czarnymi włosami, które tu i ówdzie naznaczała już siwizna. Zamglone, ciężkie jak denka od butelek szkła oddzielały go od świata, pozostawiając żywe rany na jego nosie. Pomimo tych wszystkich barier, to właśnie jego dostrzegało się jako pierwszego, gdy wychodziło się z sypialni.
- Już wszyscy? - zapytał i zaczął nas liczyć.
- Dwadzieścia trzy. Idziemy. - podsumował.
- Sklep, chlebowy kwas, żelki, Kononowicz. - wyrecytował Marek pod nosem.
Zeskoczyłem z trzech schodków na mokrą brudną kostkę Bauma, w której wcale nie można było się przeglądać. Układ kolumny był podobny do tego, który ukształtował się w autokarze. Na przodzie Pan T., później dziewczyny, chłopcy, my i na końcu towarzystwo z ostatniego siedzenia. Przechodziliśmy obok kałuży ukształtowanej w nierówności chodnika. Piotrek rozpędził się i wskoczył w nią ochlapując kilka dziewczyn.
- Piotrek, Ty debilu! Co Ty sobie myślisz. - krzyknęły oburzone. Rozbawiony spojrzałem na Marka. On uśmiechnął się do mnie tym swoim kpiącym uśmiechem, ze złośliwym błyskiem w oku. Schadenfreude.
Podochocony zaczął swoje tyrady.
- Kandydat Podlasia dwudziestego pierwszego wieku. Hultajstwo i bandyctwo. Za jego działalności nie będzie bandyctwa i złodziejstwa. Trzeba otworzyć zakłady pracy dla młodzieży. Żeby nie było bandyctwa, żeby nie było złodziejstwa, żeby nie było niczego. Wyprowadzić Policję i Straż miejską na ulice, bo ona od tego jest. Policja jest od pilnowania porządku. Spływają postulaty. Młodzież zaczepia starszych. Kętrzyn, województwo olsztyńskie. Mój tatuś jest bardzo zasłużony. - parodiował.
- Widziałeś to, pa! - pokazał mi telefon ze starszą kobietą z chustą na głowie, o błędnym spojrzeniu i uśmiechu Pana Ośmiornicy ze Spongeboba, w który ktoś w Paincie wcisnął papierosa. Baba patrzyła szeroko otwartymi oczami.
- Dzień dobry, komenda policji w Żarach. - odezwał się telefon.
Przeczuwałem najgorsze, ale nastawiłem uszy.
- Halo? Policja? - odezwał się załamujący, zaniepokojony głos starszej kobiety.
- Tak, komenda Policji w Żarach. - Policjant był wyraźnie zmęczony.
- Proszem Pana, mówi Hymel Jadwiga, Lipinki Łużyckie, Łączna czterdzieści tsy.
- Łączna zaraz tutaj jak się wjeżdża. Zaraz koło poczty objazd. Zgłaszam. - dramatyzm głosu  kobiety narastał falami przy każdym wypowiadanym zdaniu, aż wybrzmiał w przekazanej informacji.
- Wybuch. Ktoś podpalił styrtę. Ktoś nam podpalił styrtę.
- Co podpalił? - Policjant obudził się z prowincjonalnego letargu.
- Nie wiem kto.
- Ale co podpalił?
- No nie wiem kto, ktoś podpalił. - międliła dalej Babcia. Na twarzy Marka malowała się ekstaza, a Filip zataczał się ze śmiechu.
- Nie kto, tylko co?!
- Słucham?
- Co podpalono?
- Mówi Hymel Jadwiga.
- Tak, ale co się stało? - Policjanta powoli dopadała rezygnacja.
- Styrta jest podpalona. I styrta już prawie się dopala. - sentencjonalnie podsumowała babcia.
- Ta siana tak? - niestrudzony dalej dopytywał.
- Lipinki Łużyckie, Łączna czterdzieści trzy. - niestrudzenie dalej odpowiadała.
- A czy straż pożarna powiadomiona jest, czy ktoś jedzie?
- Ja nie wiem, kto podpalił…
Żal ściskał za serce, babka była głucha jak pień.
Doszliśmy do sklepu. Chciałem sobie coś kupić, choć właściwie nie wiedziałem co. Dostałem dwadzieścia złotych na dzień od rodziców. Marek poszedł do półki z napojami, ale nie mógł znaleźć kwasu chlebowego. Przechodząc obok pieczywa prawie przewróciłem się o kilka ciemnych butelek stojących na ziemi pod regałem. Nie było łatwo ich dostrzec, ponieważ przytłumione światło starej świetlówki ledwo o nie zahaczało. W butelkach był podlaski kwas chlebowy, którego szukaliśmy. Rozbawiło mnie jego umiejscowienie, uzasadnione genealogicznie.
- Dobry wybór Janie. - Pan T. wychylił się z alejki z przyprawami, łypnął na mnie nienaturalnie rozszerzonymi w soczewkach, ciemnymi, jak smoła oczami i poszedł dalej.
- Marek mam! - krzyknąłem.
Filip i Marek podeszli. Wyszło na to, że zabraliśmy trzy czwarte zapasu kwasu, którym dysponował sklep. Poszliśmy dalej po kwaśne żelki w kształcie robaków. Ja złapałem jeszcze prażynki. Nie wiem dlaczego skojarzenie z suszonymi uszami świni rzucanymi psom w charakterze przysmaku, budziło mój apetyt.
- O co chodzi? - usłyszałem głos Pana T. Usiłował rozwiązać spór pomiędzy dwoma dziewczynkami, kłócącymi się o ostatnią butelkę coca-coli.
- Dobrze, w takim razie przekroimy butelkę na pół i każda dostanie po połowie.- roztrzygnał Pan T. I wyjął długi czarny scyzoryk.
Kątem oka zauważyłem, że starsza grupa korzystając z nieuwagi opiekuna, kupuję pokaźnej wielkości butelkę żołądkowej. Udało się najdojrzalej wyglądającemu chłopakowi, który miał już zarost, niejakiemu Kubie.
Salomonowe rozwiązanie, które być może dobrze zadziałałoby na nas doprowadziło obie dziewczynki do płaczu i teraz stały tam pogrążone w rozpaczy, a Pan T. zrezygnowany drapał się po głowie.
- Dobrze kupimy te butelkę i jeszcze dwie puste. Są tam przy wejściu. Rozlejemy do nich napój. - wskazał półkę z akcesoriami do grilla, kubkami i plastikowymi sztućcami. Rzeczywiście były tam też puste butelki, a raczej plastikowe pojemniki z dużym korkiem. Dziewczynki jakoś się uspokoiły i poszły za Panem T.
Droga powrotna minęła nam bez zakłóceń, szliśmy ślepo za tym długowłosym cieniem i wszyscy byliśmy szczęśliwi z zakupów.
Rano zaczęła się nasza wycieczka po miejscach świętych. Wysiedliśmy w środku białostockiej  szarości na jednej z głównych ulic. Mijało nas wiele odcieni ludzi, kominiarze, zakonnicy, pracownicy biurowi wysokiego szczebla, oficjele, robotnicy. Szli po szarym chodniku wśród ciemnych bloków do pracy. Czy na śniadanie mieli tostowy chleb przełożony szarym salceson em?
Za rogiem ulicy ukazała się nasza destynacja. Pan S. prowadził nas uniesioną wzwyż parasolką w kierunku, małego skromnego, poturbowanego domku, który na tle otaczających go bloków wydawał się uchybiać wszystkim prawidłom geometrii. Domek cały był ciemnozielony a w jego drzwiach czekała na nas smagła kobieta w długiej ciemnej szacie pokrywającej każdy element jej ciała oprócz twarzy. Uśmiechała się do nas zapraszająco.
Wlewając się razem z falą kolegów i koleżanek do tego osobliwego przybytku spostrzegłem wyrzeźbiony nad drzwiami półksiężyc z gwiazdami. Przed wejściem na kolorowy patchwork  dywanów wyściełających podłogę poproszono nas o zdjęcie butów. Nie zauważyłem tego wcześniej, ale kobieta sama była od początku bosa. Zaprosiła nas do dużego pomieszczenia, które musiało wypełniać większą część małego domku. Wszyscy usiedliśmy w kole na piętach.
Meczet przesycony był zapachem piżma i cynamonu, od którego niektórym dziewczynom zrobiło się niedobrze. Wyszły razem z Panią Zuzą. Kobieta w szacie upewniła się, że wszyscy którzy są zainteresowani już są, wstała i na moment zniknęła za ciemnoczerwoną kotarą. Wróciła z pudełkiem zapałek, dwoma ciemno oprawionymi grubymi księgami z wytłoczonym złotym półksiężycem na okładce i oliwną lampą. Usiadła, zapaliła długą zapałkę i przyłożyła ją do długiego knota w szklanej tubie mosiężnej lampy. Ten zajął się, iskrząc na boki. W chwilowym rozbłysku światła pokazały się złote arabeski i wersety z koranu pokrywające większą część sufitu. Dopiero teraz dało się je dostrzec. Kobieta wyregulowała wysokość płomienia i arabeski zniknęły.
Teraz spojrzała na nas i sięgnęła po pierwszą księgę. W jej ciemnych oczach odbijał się płomień latarni, który przyjął kształt doskonałej kropli.
- As-salaamu alaikum, witajcie w naszym sanktuarium.
- Czy wiecie co to jest? - zapytała z bardzo silnym akcentem kobieta, wskazując na księgę. Niestety nie potrafiłem go rozpoznać, być może była Iranką. Spojrzałem na Bartka, który w moim przekonaniu wyglądał jak Pers, ale nie było między nimi szczególnego podobieństwa.
- To Koran, święta księga islamu. - odpowiedział o rok starszy Janek.
- Tak to Koran, objawione pismo, które spisał ostatni posłaniec Allaha, Mahomet. Koran nie jest tylko sposobem na przekazanie boskiej wiedzy nam, wiernym. Gdy recytujemy wersety na Salat, pomaga nam zwrócić się do niego. Nie ma lepszego języka, żeby mówić do Allaha niż ten, którym on przemówił do nas.
- Co to jest Salat? - zapytałem
- Nasza codzienna modlitwa. Jeden z Arkan ad-din, pięciu filarów obok wyznania wiary, jałmużny dla ubogich, postu i pielgrzymki do Mekki.
- Dlaczego wierzysz w Boga, nie ma żadnych dowodów na jego istnienie. - wyrwał się Marek.
- Marku… - Pan S. chciał interweniować, ale Iranka uspokoiła go podnosząc dłoń.
- Allah od zawsze do mnie mówił, zostawiał znaki. Żeby móc usłyszeć, trzeba słuchać, czasem bardzo wytrwale. Lisamae ma ealayk 'an tastamie. - Zdawało mi się albo, stojący w rogu pokoju Pan T. spojrzał na mnie znacząco.
- Jeśli nie potrafimy wzruszyć się Fatychą, gdy nie czujemy drżenia serca przy jej recytacji oznacza to, że nasze serce jest jeszcze zamknięte. - kobieta podniosła teraz księgę do góry.
- Spójrzcie oto księga ukazująca losy naszego gatunku, dzięki niej możemy wyciągać wnioski z naszej przeszłości i uniknąć tragedii, przed którą chroni nas boże prawo.
- W piątej surze czytamy o losach Kaina i kruka, być może wiele osób z Was ją kojarzy, ponieważ Islam i Chrześcijaństwo mają wiele wspólnie uznawanych ksiąg i świętych. Arabskim imieniem Jezusa, wielkiego boskiego proroka jest Isa. - Iranka sięgnęła po księgę i zaczęła czytać znajomą nam opowieść.
- Oto obydwaj synowie Adama przynieśli ofiarę; i została przyjęta od jednego z nich, a nie została przyjęta od drugiego. On powiedział: „Ja z pewnością cię zabiję!” Ten powiedział: „Bóg przyjmuje tylko od bogobojnych. Jeśli nawet wyciągniesz rękę ku mnie, aby mnie zabić, to ja nie wyciągnę ręki ku tobie, aby ciebie zabić. Zaprawdę, ja lękam się Boga, Pana światów! Zaprawdę, chcę, abyś wziął na siebie mój grzech i swój grzech i abyś znalazł się wśród mieszkańców ognia. Taka jest zapłata niesprawiedliwych.” I dusza jego popchnęła go do zabójstwa brata; zabił go i znalazł się wśród tych, którzy ponieśli stratę. Wówczas Bóg posłał kruka, który podrapał ziemię, aby mu pokazać jak ukryć zwłoki brata. Powiedział on: „O biada mi! Czyż ja mogę być podobnym do tego kruka i ukryć zwłoki brata?” I wtedy znalazł się wśród tych, którzy wyrażają skruchę. Z tego to powodu przepisaliśmy synom Izraela: „Ten, kto zabił człowieka, który nie popełnił zabójstwa i nie szerzył zgorszenia na Ziemi, czyni tak, jakby zabił wszystkich ludzi. A ten, kto przywraca do życia człowieka, czyni tak, jakby przywracał do życia wszystkich ludzi.” - kobieta zamknęła księgę i wszyscy na chwilę pogrążyli się w myślach.
 
- Dlaczego Bóg przesłał Kainowi kruka, czy chciał pomóc ukryć mu dowód zbrodni? - zapytał Maciek.
 
- To bardzo ciekawe pytanie. Jak masz na imię? - zapytała zaciekawiona.
 
- Maciek.
 
- To bardzo ciekawe pytanie Maćku. Czy ktoś potrafi znaleźć na nie odpowiedź?
 
- Bóg wystawił Kaina na próbę. Dał mu drugą szansę. - powiedział Mikołaj
 
- Jesteście niezwykle pojętna grupą, myślę że sama mogłabym się wiele od was nauczyć. Myślę, że masz racje, Bóg wystawił go na próbę, co wcale nie musi oznaczać, że chciał skłonić Kaina do złego. Zamiary boskie przewyższają nasze pojęcie, dlatego jedyne, co jest w naszej mocy to ufać. Myślę, że pod tym względem nasze religie dochodzą do porozumienia. - Iranka spojrzała na nauczycieli, Pan S. kiwnął głową.
 
- Spójrzcie na księgę, możecie ją otworzyć i popatrzeć na ilustrację. - Koran zaczął krążyć w naszym kole, wszyscy otwierali go i przyglądali się tajemniczo wyglądającym zygzakom arabskiego alfabetu. Ilustracji nie było.
 
- Przeczytałam wam te opowieść, żeby pokazać do czego może doprowadzić wymyślanie własnych, zasad postępowania i łamanie lojalności wobec prawa boskiego. Bez niego jesteśmy nadzy, zalęknieni i samotni. Bóg dyktując nam swoje słowo okrywa nas wełnianą szatą. My nazywamy to Tasawwuf, co tłumaczymy jako duchowy rozwój. Dosłownie oznacza to właśnie nałożenie wełnianej szaty.
 
- Dlaczego w tej księdze nie ma żadnych ilustracji, przecież zachęcała nas Pani do ich obejrzenia. - zapytałem zbity z tropu.
 
- Wierzymy, że rysując Boga, lub przedstawiając go inaczej niż on siebie przedstawił sam, możemy siebie i innych tylko wprowadzić w błąd. Bóg jest poza naszym ludzkim pojęciem, poza jakimkolwiek przedstawieniem.
 
Pan S. spojrzał na zegarek. Minęło dokładnie pół godziny. Koran zrobił rundkę po całej klasie i wrócił z powrotem do rąk Iranki.
 
- Dobrze chyba nasz czas się skończył. Jeśli macie ochotę wejdźcie na chwilę do pokoju obok. W szklanych gablotkach znajdziecie artefakty przywiezione przez założyciela naszej społeczności, wielkiego nauczyciela, imama Ahmeda Abul-Kasima. Imam to nazwa na naszego kapłana.
 
W gablotkach znaleźliśmy poźółkłą rzeźbę w kości słoniowej przedstawiającą jakąś walkę na koniach -  być może którąś z wypraw Mahometa, a także zakrzywiony sztylet, jambiję inkrustowaną agatami. O podobnych uczyliśmy się niedawno w szkole. Każdy wykonał nawet swoją atrapę z kartonu i taśmy klejącej, ale w niczym nie przypominały ostrego, jak brzytwa ostrza w przepięknej, misternie zdobionej oprawie. Był to prawdziwy artefakt.
- Dlaczego warto zmienić drzwi, gdy jedne z nich zostaną otwarte? - oburzał się Janek siedzący z Kamilem jeden rząd przede mną i Filipem.
- Nie wiem. - odpowiedział zmęczony Kamil.
- Teleturniej polega na tym, że uczestnik ma do wyboru dokładnie cztery pary drzwi, w jednej z nich jest nagroda, w pozostałych nie ma nic. Po wyborze drzwi prowadzący otwiera, któreś z trzech pozostałych, w których na pewno nie ma nagrody i oferuje możliwość zmiany wyboru.- Kamil  drugi raz powtarzał opis eksperymentu myślowego.
- Tak, tylko dlaczego po wyborze jednej pary drzwi i odsłonięciu jednej dodatkowej pary z trzech pozostałych, zawsze warto zmienić wybór drzwi?
- Też nie do końca to rozumiem, przecież szansa powinna rozkładać się po równo na wszystkie drzwi. Za każdą z czterech par drzwi nagroda powinna wystąpić z dokładnie tym samym prawdopodobieństwem równym dwadzieścia pięć procent. - dochodził Kamil.
- Zgoda. Może na początku tak, ale po wyborze i odsłonięciu pustych drzwi szansa trafienia nagrody wzrasta przecież do trzydziestu trzech procent, jeden na trzy, prawda? - to, co mówił Janek brzmiało przekonująco, więc nastawiłem uszy.
- To też nie tłumaczy dlaczego powinniśmy zmienić drzwi, jeśli szansa wciąż jest równa. Kurcze, przecież jakiś matematyk tego dowiódł. - autokar zatrząsł się na wybojach i Kamil podskoczył do góry, jechaliśmy na jakiś cmentarz.
- Kluczowe jest chyba to, że nagroda nie jest przekładana ponownie po otwarciu drzwi, co kazałoby nam policzyć prawdopodobieństwo jeszcze raz.
- Wciąż nie rozumiem. - poddał się Kamil. Dlaczego matematyka jest tak łudząco niewinna, że ich rozmowa wydała mi się urocza?
Zrobiliśmy obrót na rondzie. Właśnie przejeżdżaliśmy obok czegoś na kształt hotelu robotniczego. Budynek nie wyróżniał się niczym od pobliskich bloków poza otwartą, zewnętrzną klatką schodową i długimi werandami o żelaznych pordzewiałych balustradach, z których wchodziło się bezpośrednio do mieszkań. Kilkadziesiąt par różnokolorowych drzwi przeleciało nam przed oczami w pędzącym fotoplastykonie autokarowego okna.
- Weźmy sto drzwi. - Janek oderwał wzrok od obrazu ulicy.
- Jak to? Nie rozumiem.
- Powiedzmy, że w teleturnieju jest jedna nagroda, ale prezenter ukrył ją za jedną ze stu par drzwi w zamian czterech. Uczestnik wybiera parę drzwi, po czym prezenter zamiast otworzyć jedne z pozostałych otwiera dziewięćdziesiąt osiem par, za którymi nie ma nic. W efekcie uczestnik ma więc do wyboru tylko dwie pary drzwi. Pozostać przy tych, które wybraliśmy na początku, czy zmienić wybór? Co powinniśmy zrobić?
- No tak, chyba teraz to widzę, drugie drzwi to tak naprawdę dziewięćdziesiąt dziewięć drzwi, z których puste po prostu otwarto. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto, nagroda będzie za drugimi drzwiami! - Kamil był podekscytowany.
Przysłuchiwałem się rozmowie z zainteresowaniem, choć zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że jak mamy dwoje, troje, sto, czy tysiąc drzwi prawdopodobieństwo zawsze będzie takie samo. Coś tutaj było nie tak i problem nie leżał wcale w rozumowaniu, które było poprawne. Problem  był w przytomności.
Stanąłem przed furtką prowadzącą na cmentarz żydowski położony na wysokim wzgórzu, nad którym górowała wysoka synagoga, która kiedyś z pewnością inspirowała rzesze wiernych do życia w czystości, przykładem nieskazitelnej bieli swoich ścian. Dziś był to jednakże budynek zakurzony, pokrywały go warstwy pyłu widziane przez niejedno pokolenie, a fasada w niektórych miejscach sypała się i spod podkładu wychodziła naga cegła. Wyprzedziłem kolumnę żeby móc przyjrzeć się jej z dołu samemu. Nie ruszałem czarnej klamki of furtki, której wprawna ręka kowala nadała kształt zwiniętego liścia dębu.
Synagoga wystawiała na wiatr swoje liczne ubytki, rany zadane jej przez lata umyślnego niedbalstwa, lub też prześladowań niegdyś licznej mniejszości żydowskiej. Byłem ciekaw, czy sami opiekunowie nie przyłożyli do tego czasem swojej ręki. Szeregi wysokich macewów otaczały synagogę, zastępując drogę niepoważnym spojrzeniom, które chciały by jej dosięgnąć, broniły jęj przed kpiną ulicy. Zaskoczyła mnie liczba kamieni, których po prostu nie dało się policzyć. Kamienie stały ustawione w stosy, karciane domki, mozaiki a czasami po prostu leżały rzucone na trawę i pozostawione sobie lub też przewrócone przez wiatr. Cmentarz był kompletnie pusty, przelotnego towarzystwa zmarłym dostarczały jedynie bałwany ciemnych, jesiennych chmur, z których lada chwila mogła spłynąć na nas oczyszczająca mykwa.
Dębowa klamka ugięła się pod ciężarem obrośniętej rudymi włosami grubej dłoni z kciukiem szerokości trzech moich i wycieczka zaczęła wtaczać się na wzgórze. Im bardziej zbliżaliśmy się do domu modlitwy tym ciemniej robiło się wokół. Chmury kumulowały się nad nami i krajobraz wyglądał coraz bardziej złowrogo. Usłyszałem trzask zamykanych przed burzą okien, ale prowadząca nas w górę parasolka, niewzruszona przedzierała się dalej przez kolejne rzędy omszałych macewów. Z chwilą gdy postawiłem stopę na bezkształtnym, brukowanym placu na szczycie wzgórza, z nieba zaczęły płynąć pierwsze krople. Na początku płynęły powoli, niespiesznie jak łzy matki, która przed chwilą dowiedziała się o niesprawiedliwości, jaka spotkała w szkole jej dzieci. Deszcz z każdą chwilą nabierał jednak objętości. Wkrótce wszystkie kamienie nagrobne, ścieżki i nieliczne krzaki oblewały strumienie rzęsistych opadów. Wszyscy poza posłusznymi, pilnymi i przezornymi, którzy spakowali ze sobą niebieskie peleryny, zmokli. Z nieba runął pierwszy piorun i posypał się grad.
- No I co my teraz zrobimy? Jak wrócimy do ośrodka? - zawodziły dziewczyny.
- Będziemy musieli przeczekać tu najbardziej intensywny moment burzy. Nie wychodźcie poza kolumny. - poinstruował nas Pan S. Na szczęście synagoga miała podcień. Dziwnie renesansowe.
Pan T. stał opierając się barkiem o narożną kolumnę odwrócony od grupy i patrzył nieruchomo w przestrzeń.
Wszyscy usiedli na schodach, lub także opierali się o kolumny. Pan S. zaczął wykład.
- Znajdujemy się w samym sercu dawnej dzielnicy Szulhof, jeszcze na początku dwudziestego wieku zamieszkiwanej głównie przez ludność ortodoksyjną. W Białostoczczyznie Żydzi byli jednak obecni od bardzo dawna. Na początku szesnastego wieku na zaproszenie wojewody trockiego Olbrachta Gasztołda do regionu przybyło dziewięć pierwszych rodzin żydowskich. Pod koniec wieku osiemnastego w Białymstoku mieszkało już tysiąc osiemset Żydów, stanowiąc około czterdzieści pięć procent mieszkańców miasta. Białostoccy Żydzi mogli cieszyć się ze wszystkich przywilejów normalnych mieszczan. Przewodniczący kahału uczestniczył nawet w elekcji władz miejskich. Nie dziwne, jak często tu się osiedlali a także jak często wybierali Białystok jako miejsce schronienia w okresie carskich prześladowań.
Dał nam chwilę na wchłonięcie informacji. Krople i grad stukotały o bruk, Pan T. dalej stał dokładnie w tej samej pozycji. Żeby cokolwiek usłyszeć trzeba było być naprawdę blisko Pana S., który ustawił się pod samymi zaryglowanymi drzwiami synagogi. Były to proste drewniane drzwi. Uwagę zwracały jedynie okucia w kształcie dębowych liści, podobne do detali na płocie i furtce.
- Czy słyszeliście kiedyś o czarnym piątku?
- Tak Black Friday świętuje się w Ameryce i na Wyspach, warto wtedy robić zakupy w sklepach, ponieważ są duże przeceny. W Polsce też jest wtedy taniej.- odezwała się Natalka.
-To prawda Natalko. Czarny piątek na terenach, na których się znajdujemy, a szczególnie dla społeczności żydowskiej oznacza jednak coś zupełnie innego. Na pewno pamiętacie o pogromie żydów w czasie drugiej wojny światowej, o holocauście, prawda? - pokiwaliśmy głową. Większość patrzyło ze zrozumieniem, choć kilka osób pisało z rodzicami na temat burzy. Chyba rodzice byli zaniepokojeni.
- Holocaust, czyli z hebrajskiego całopalenie nie ominął Białegostoku. W mieście w czasie drugiej wojny chroniło się wiele rodzin uciekających z terenów okupowanych przez Niemców. Były wśród nich dzieci młodsze od was.
- Dnia dwudziestego siódmego czerwca 1941 spacyfikowano i spalono dzielnice żydowską „Chanajki”, w tym budynek Wielkiej Synagogi, w którym znajdowało się około tysiąc do dwóch tysięcy osób. Ten dzień społeczność żydowska pamięta właśnie jako Czarny Piątek. Po Wielkiej Synagodze został zwęglony stelaż kopuły, który mijaliśmy, jadąc na cmentarz.
Burza, która ucichła na chwilę być może właśnie po to, byśmy mogli posłuchać o ciężkich losach wybranego narodu, wzmogła się. Grad zaczął odbijać się o dach synagogi a z rynien na plac  z nową siłą chlusnęły wezbrane strumienie. Wzgórze płakało, wzgórze krzyczało w rozpaczy rozlewając na pobliskie ulice potoki bolesnych wspomnień.
- Ale sobie znaleźli sport. - usłyszałem głos ale nie mogłem do końca zidentyfikować skąd pochodzi.
- Żydzi płaczą od zawsze, to daje im siłę, nie rozumiesz? - nie wiem skąd brał się ten okrutny głos.
Z komórki, któregoś licealisty doszedł mnie głos delikatnie puszczanego kobiecego głosu i rytmicznej perkusji., która mieszała się ze stukotem nieustępującego deszczu. Refren zanosił do nieba, jakąś niewypowiedzianą skargę a końcówka gitarowego riffu próbowała trochę przerazić swoim dysonansem. A jednak w gitarze, na zmianę gładkich i charczących hebrajskich głoskach i klaszczących do tańca dłoniach czytałem nieoczekiwaną radość. Była to piosenka izraelskiego zespołu Haivrit, Mesibat Kita. Młodzi w Tel Awiwie być może słuchali teraz Haivrit’u.
Deszcz ustał i wszyscy zaczęli biec w stronę autobusu. Przewróciłem się i zjechałem kilka schodków na tyłku. Kilka osób chyba się zainspirowało. Jedna czwarta grupy po przyjeździe do ośrodka miała wyjątkowo mokre spodnie na pośladkach.
- Wsiedliśmy do autokaru i pojechaliśmy z powrotem do ośrodka.
- Shalom, aj Shalom! - jakiś głos zawołał przeciągle z tylniego siedzenia.
- Czy wcześniej możemy zatrzymać się jeszcze w sklepie?
- Tak. Zatrzymamy się na rynku i stamtąd będziemy iść na piechotę, więc możemy zahaczyć o sklep. - z głośników rozległa się odpowiedź.
Wyszliśmy z. Autokaru. Rynek jak rynek. Po kilkunastu minutach spacerów w te i we wte  ruszyliśmy do sklepu spożywczego. Nie wiem dlaczego ludzi tam znowu niosło, przecież nie dalej jak wczoraj wypchali sobie plecaki i kieszenie paluszkami, chipsami i innym świństwem.
Kupiłem sobie dropsy piratki i jako pierwszy wyszedłem ze sklepu. Nieuważnie otworzyłem paczkę i zawartość potoczyła się z biegiem ulicy. Małe białe kuleczki mknęły jak wystrzelone po czarnym asfalcie na spotkanie samochodowych kół.
- Pierdolone piratki. - zakląłem.
- Janie, nie przeklinaj. - Pan T. wyszedł zza drzewa. Do szczęścia brakowało mi tylko jego starożytnego poczucia savoir-vivre’u.
- Tak następnym razem powiem inaczej.
- Mamy tyle pięknych słów w języku polskim, po prostu z nich skorzystaj. - pouczał.
- Ach moje najcudowniejsze piratki, nagrodo za przepocone spacery, najgładszy dropsie. Ach czemuście  mnie opuściły! - zawyłem ironicznie.
- Czy teraz lepiej?
- Lepiej.
Na szczęście na dnie saszetki uchowała się jedna biała kuleczka. Wpakowałem ją sobie do ust i obracałem na języku, póki zupełnie się nie rozpuściła. Pod naciskiem zębów twardy drops pylił się jak łamiszczęka. Szedłem sam z głową pełną myśli, niezadowolony. Na ulicy jakiś wrak pozostawił za sobą pokaźną plamę oleju silnikowego. W świetle zachodzącego słońca plama rozwarstwiała się na zbrudzone kolory tęczy. Jedna z jej macek dotarła już do chodnika. Prawie w nią wdepnąłem.
Uskoczyłem i podniosłem wzrok. Pomiędzy ramionami ciemnych postaci idących przede mną w kolumnie, na wysokości pasa najwyższego chłopaka w grupie mignął mi trudny do pomylenia uśmiech, śnieżna biel białek ocznych i brązowe tęczówki żyłkowane złotem. Za skaczącą główką podążyły dwa roztańczone warkoczyki.
Zrobiłem krok. Co się działo? Do przodu niósł mnie jakiś prąd.
Czułem intensywny zapach oleju pomieszanego z benzyną i dałem mu się nieść dalej. W trójkącie czyjegoś ramienia znów ją zobaczyłem. Przymknięte powieki, ciemne rzęsy, brązowe policzki i nosek wycelowany w samo wieczorne słońce. Silniej poczułem zapach benzyny, pachniała tak czysto i klarownie. Chyba ktoś się przewraca, ktoś próbował złapać.
- Kapucynka, bo się wyłożysz, i kto Cię wtedy będzie zbierał? - odezwał się jakiś żartowniś.
Odwróciła się z właściwym sobie urażonym wyrazem i już jej nie widziałem. Sylwetki osób zdążających do ośrodka zacisnęły się. Wchodziliśmy do środka. 
- Dobrze widzimy się jutro rano, zbiórka o dziewiątej. - podyktowała Pani Zuza i wszyscy rozeszli się po pokojach.
Siedziałem na swoim materacu, tuż pod sufitem i zastanawiałem się nad tymi uśmiechami i sylwetkami. Dlaczego musiałem trafić do tego tunelu?
- Janek, jak się gra w durnia? - zapytał Marek.
- Nie wiem, sam powinieneś wiedzieć, to najlepiej. - odpowiedziałem i odwróciłem się na łóżku w kierunku ściany.
- Oj ktoś tu ma zły humor. Zakochałeś się, czy co? - szyderczy uśmiech w nogach łóżka próbował mnie dosięgnąć.
- Czy nie mieliście grać w karty? - zapytałem i nałożyłem słuchawki.
Nie potrafiłem wymyśleć nic bardziej odkrywczego niż Otherside, w końcu leżałem tyłem do tej całej zgrai.
Obudziła mnie szarpiąca mnie za ramię dłoń.
- Wstawaj! W drugim pokoju grają, nauczyciele poszli na miasto a Pan S., który został śpi. Nikomu nie mów. - wyszeptał mi do ucha Mikołaj.
Większość osób spała. Powoli zsunąłem się z łóżka i prawie przewróciłem się z zamuły.
- Uważaj, nie możemy nikogo obudzić.
Wyszliśmy i cicho zamknęliśmy za sobą drzwi.
- Pan T. Chyba by mi pogratulował. - uśmiechnąłem się do tej myśli.
Korytarz był zupełnie ciemny. Na posadzce odznaczał się jedynie trójkąt białego księżycowego światła wpadający przez jedyne okno kuchni. Być może była pełnia.
Przy czarnych drzwiach drugiego pokoju stał chłopak w okularach i czapeczce DC. Na pytające spojrzenie licealisty Mikołaj kiwnął głową i weszliśmy.
Uderzyła mnie fala rytmicznego house’u. Pośrodku rozsuniętych łóżek w zupełnie ciemnym pokoju na zapalonej latarce telefonu ktoś ustawił przezroczystą butelkę z wodą. Po pokoju rozchodziło się przepuszczone przez płyn miękkie światło, odsłaniając kontury drewnianych łóżek i obrys masek ludzkich twarzy. Na suficie w rytm muzyki wibrowały okręgi i odkształcenia pojawiające się na powierzchni wody. Butelka działała jak mały projektor.
Kilka postaci ściśniętych wokół zaimprowizowanego światła poruszało się w rytm muzyki.
- Łyknij sobie. - Mikołaj podał mi kursującą plastikową butelkę. Ciepła wygazowana cola z żołądkową smakowała wybornie, ale wkrótce ktoś oderwał mi ją od ust.
-    Co Ty, dzieciakowi? - wysoki chłopak popchnął Mikołaja i zabrał butelkę. Swoje już pociągnąłem.
Jakaś dłoń złapała mnie za rękę i wciągnęła w wir tańca. Muzykę, ktoś przestawił na bardziej elektroniczną. Breathtaking.
Moje spojrzenie niosły rozkołysane ramiona koleżanek, które rozpoznawałem na tyle, na ile pozwalało skąpe światło z butelki. Co jakiś czas o moje plecy, twarz i dłonie ocierał się niezwykle miękki kształt. Widziałem tylko kosmyki długich włosów, świecące ramiona i pulsujące na suficie bladoniebieskie figury zabarwione księżycową łuną. Okręgi przypominały mi widok, który kilka tygodni temu obserwowałem przez mikroskop. Muzyka stawała się coraz szybsza. Słyszałem w niej własne przyśpieszone tętno i echo swojego rozdygotanego oddechu. Nie mogłem odróżnić swojego ciała od innych.
W pewnym momencie, ktoś potrącił butelkę, muzyka puszczona z telefonu zatrzymała  się i wszyscy odsunęli się na bok.
Kopnięta butelka obracała się z dużą prędkością na środku pokoju. Podobnie wirowały czarne plamki źrenic odznaczające się na białkach dwudziestu kilku par oczu, śledzących jej ruch.  Telefonowa latarka puściła małą fontannę światła na sufit i część twarzy stało się na chwilę widoczne.
Wokół mnie stali Marcin, Jagna, Natalia, sporo licealistów i licealistek, których imion nie pamiętałem, a za nimi Igor, Mikołaj i Kapucynka. Butelka kręciła się dalej, ale coraz wolniej i wolniej, wkrótce jej korek zatrzymał się na przerażonym Mikołaju.
- Pytanie, czy wyzwanie? - zapytał Mikołaja chłopak w czapce, który otworzył nam drzwi, stawiając nową butelkę na rozpalone światło małej żaróweczki. Znów zrobiło się ciemno i na ekran sufitu z powrotem wlał się ruchomy portret mikroświata żyjącego w każdej kropli wody.
- Wyzwanie. - Mikołaj wyprostował się i stanął przed chłopakiem w czapce.
- Haha! Niech pocałuje tego swojego chłopca! - krzyknął ktoś w doskonałym humorze.
- Mam na imię Janek! - powiedziałem szukając oczami przeciwnika. Strasznie mnie wkurzył.
- Całuj, całuj, całuj, całuj! - ludzie zaczęli klaskać a Mikołaj bardzo się zmartwił. Pewnie rozważał w duszy: Narazić się grupie, czy pocałować chłopaka? Na samą myśl, musiało go skręcać.
- No dalej kochanie, chcemy zobaczyć przepięknego, soczystego całusa! Przyprowadziłeś go to płać za swoje. - naigrywał się chłopak w czapce.
- Ale… to jest chłopak. - zrezygnowany tłumaczył Mikołaj.
- No właśnie, czekamy na twój coming-out! No pokaż nam, co Ci w duszy gra Miko! - chłopak wybuchał śmiechem, a my staliśmy tam zażenowani.
 - Inaczej zabierajcie się! Siema, nie bawimy się z tchórzami.
- Zróbcie to i was puści. - usłyszałem jakiś szept.
- Liczę do trzech. - po chwili oświadczył chłopak.
- Jeden. - Mikołaj spojrzał na mnie, na ludzi, później z powrotem na mnie i podrapał się po głowie.
- Dwa.
- Trzy.
Stop! Nie tak nie można, to jest przemoc! - Kapucynka wyrwała się na środek wyprowadzona z równowagi. Było jej naprawdę do twarzy z tym sprawiedliwym oburzeniem.
- Ale bajer. Hahaha. Widzicie! Kapucynkę przejmuje los małego! Haha!! - licealiści zanosili się śmiechem. Nie widzieliśmy końca upokorzeń. Po co ten Mikołaj mnie budził?
- Dobra, dobra mam pomysł. - obdarzony okropną wyobraźnią umysł, którą skrywała czapeczka Chicago Bulls pracował chyba na najwyższych obrotach. Wszyscy zamienili się w słuch.
- Skoro tak obchodzi Cię los Malca. To Ty go pocałujesz, Kapucynka! Możesz wyręczyć biednego Mikołaja! Haha! - być może gość osiągał niespotykane poziomy finezji w byciu kutasem, jednak na te słowa moja fantazja wyprzedziła jego najśmielsze pomysły przynajmniej o skalę.
- O co Ci chodzi Filip! Chyba za dużo dzisiaj wypiłeś. - dziewczyna protestowała, ale grupa zapaliła się do tej innowacji.
- Całuj, całuj, całuj, całuj, całuj! - wołali, klaszcząc w dłonie.
Kapucynka wydawała się niezdecydowana i na jej twarzy objawił się wyraz troski. Po kilku chwilach jednak ustąpiła. W końcu, co to za problem dać całusa chłopcu?
- No dobrze. Ale tylko raz. - usłyszałem jej miękki głos. Kapucynka filuternie zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się do mnie.
- Dawaj! - krzyknął chłopak w czapeczce. Poczułem do niego sympatię. Może nie był jednak taki zły? Piratki, których wspomnienie prześladowało mnie jeszcze jak wchodziliśmy do pokoju starszych klas, nie stanowiły już problemu. To miejsce zajęła nerwowość. Właśnie miało stać się coś, o czym myślałem bez ustanku, nie ośmielając się nawet o tym pomyśleć.
- Byliśmy podobnego wzrostu, więc nie musiała się specjalnie schylać. Czułem na sobie ciężar kilkudziesięciu spojrzeń ludzkich, słyszałem wybijane na kolanach werble.
Złożone do pocałunku usta Kapucynki, których czerwień dodatkowo podkreślała bordowa szminka rumieniły się jak dojrzała, sierpniowa czereśnia. Ledwie muśnięte musiałyby pęknąć z sytości i słodyczy. Co ja miałem robić?!
Dopadłem jego czapki. Zdjąłem mu tę głupią czapkę z czerwonym bykiem i wyrzuciłem ją za okno. Prawie mi ją podarował. Spojrzałem po wszystkich - kompletnie oniemieli. Jak się napatrzyli do syta, wyszedłem. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i poszedłem spać. Co za imbecyl!
Następnego dnia wyjechaliśmy za miasto do lasu.
W autokarze byłem kompletnie nieprzytomny. Miałem otwarte oczy, ale spałem. Un homme qui dort. Odmówiłem śniadania. Na słuchawkach płynęło zapętlone Walking on the moon, The Police. Miałem takie czarne słuchawki do mojego rozsuwanego telefonu, same się zapętlały.
Świeciło bardzo ostre słońce i płaskie pola wyrośniętego rzepaku za miastem na tle jasnoniebieskiego nieba stapiały się w żółty pas ukraińskiej flagi. Mają oni zresztą na jej punkcie niemałą obsesję. Każdy most w byle podkarpackim przysiółku malowany jest dumnie na te dwa kolory. Tylko skąd ten trójząb Neptuna w herbie?
Rzuciłem telefon i słuchawki na puste siedzenie obok. Nie był to najlepszy pomysł, ponieważ telefon odbił się na wysokość trzydziestu centymetrów ciągnąc za sobą kołtun słuchawek. Akurat przechodził Marcin, wracając z toalety. Wymieniliśmy zdziwione spojrzenia ponad tym dziwnym zjawiskiem. Kurczę, ten to miał refleks. Telefon spadł na jego wyciągniętą rękę, Marcin mi go podał i się przysiadł.
- Słyszałem o wczoraj. - podjął temat.
Nie odpowiedziałem, tylko spojrzałem na niego znudzony.
- Dlaczego to zrobiłeś? Wszyscy o tym gadają i nikt tego nie rozumie.
- Ach, może byłoby łatwiej jakbym tam po prostu stał. Ale musiałem to zrobić. To co się działo, nie było w porządku.
- No taaaa. Ale widziałem jak się na nią czasem patrzysz… Nie chciałeś…  No wiesz, skorzystać z sytuacji?
- Stary co to jest za laska, w ogóle ta Hania. Chodziło o to, że… rozumiesz. To było wymuszone, nigdy by się nie zdarzyło w normalnych okolicznościach. Nie wierzyłem w to. - spojrzałem na niego marszcząc czoło.
- No I teraz specjalny moment minął, nie? Janek musisz się tego nauczyć.
- Ja się nigdy „tego” nie nauczę, tak jakbyś tego chciał.
- A w ogóle. - przypomniałem sobie w porę. - Ty to miałeś dużo lepsze podejście ostatnio z Olą, ha? - walnąłem go w ramie.
- A nawet nie wspominaj o tym. - spuścił wzrok.
- Ale przynajmniej nie byłem taką pizdeczką, żeby nie spróbować! - rzucił się na mnie i zaczął mnie okładać.
- Idź już uspokój się gnomie! Daj spokój. - Odepchnąłem go. Marcin grał jakimś pieprzonym Gnomem w WoWie. Ja oczywiście wybrałem elfa.
- Dobra idę, ale nie wpadaj w te swoje nastroje. - miał już iść, ale nagle się odwrócił i wystawił mi  tuż przed twarzą rozłożony palec wskazujący.
- Wiesz co to jest? - zapytał.
Pokiwałem głową.
- A to? - zgiął palec w pół.
- Nie wiem.
- A to? - wyprostował palec prostopadle do dłoni.
Patrzyłem kompletnie zgłupiały.
- To tantąty didej! - zaczął rytmicznie składać i rozkładać palec za każdym razem powracając do początkowej pozycji.
Złapałem się za głowę, ale wygrał mój zażenowany uśmiech.
-    Dobra idę. siema!
Wysiedliśmy w środku lasu na jakimś opuszczonym przez cywilizację improwizowanym parkingu.
-    Dobrze. Ustawcie się na zbiórkę. - zaordynowała Pani Zuza. Dlaczego w taki upał była ubrana cała na czarno?
Na końcu wydeptanego placyku jaśniały trzy srebrne cebule świątynnych kopuł.
-    Wszyscy są? To idziemy. - Pan T. chyba miał być tutaj naszym przewodnikiem.
W miarę jak pokonywaliśmy wzniesienie z traw i krzaków powoli wyłaniały się belkowania malowanej na bordowo cerkwi. Ta nieszczęsna szminka chyba mnie prześladowała. Las pachniał jak gotujący się wywar ziołowy - zupełnie inaczej niż na Mazowszu. Była tam oczywiście sosna, świerk i macierzanka. Na wierzch wybijał się jednak i inny uderzająco pikantny zapach. Pachniał tak wygrzany krwawnik, którego rozłożyste baldachogrona dekorowały bordowe wrota świątyni.
- Kto się odezwie niepytany wraca do autokaru. - Spiorunował nas spojrzeniem Pan T. Nie rozumiałem po co mu były te nakazy i zakazy.
Przekręcił duży mosiężny klucz i wrota otworzyły się z wyraźnym stęknięciem. Poczuliśmy zapach mchu, kurzu i odrobinę leśnej stęchlizny. Przez niewielkie szpary łukowatych okien do środka wlewało się trochę światła. Kilka osób zaczęło kaszleć.
- Czy jest pan pewien, że możemy tu wejść? - usłyszałem jakiś zatroskany głos, ale Pan T. Był już w środku. - wchodziliśmy powoli do środka, ja wszedłem jako czwarty.
- Spójrz na te drewniane obicia. - powiedziała starsza o rok Wiktoria. Nie do końca wiem, co miała na myśli, cerkiew wyglądała w środku jak wydrążony pień ogromnego rozmiaru drzewa. W tym samym kolorze były proste drewniane ławki, podłoga z klepek i drewniany stół ołtarza. Drewniany był nawet barwny ikonostas za którym kryło się prezbiterium. Z samego środka patrzyła na nas surowa Maryja z Jezusem na rękach.
- Co to jest, kto mi powie co to jest? - Pan T. wycelował palec na wystawiony na sztaludze obraz jakiegoś mnicha w aureoli, który siedział w klęczki na wznoszącej się ponad krajobraz kolumnie. Z podniesioną do góry otwartą dłonią święty wyglądał trochę jak prawosławna impersonacja buddy.
- To ikona, przedstawia jakiegoś świętego. Prawosławni i grekokatolicy obdarzają szczególnym kultem świętych. - Filip się odezwał.
- Tak, to ikona. Ludzie, czy wiecie czym ikony różnią się od zwyczajnych obrazów?
- Ikon się nie maluje. Malowanie obrazów świętych prawosławni uznaliby za bluźnierstwo. Ikony pisze się specjalną techniką. Trochę przypomina mi to, to co mówiła kobieta w meczecie. - po chwili zastanowienia odpowiedział Filip. Skąd on to wszystko wiedział?
Pan T. zsunął okulary na koniec nosa, spojrzał na Filipa szeroko otwartymi oczami i uśmiechnął się jak lis.
- Jest dokładnie tak jak mówisz Filipie. Ikona przedstawia św. Szymona Antiocheńskiego zwanego Słupnikiem. Św. Szymon żył na przełomie piątego i szóstego wieku naszej ery w Antiochii, mieście  położonym na zachodzie Turcji.
Pan T., jak zawsze zgarbiony przystanął obok ciemnobrązowej jak wszystko w cerkwi sztalugi i odwrócił się w naszym kierunku.
- Gdy Symeon był w waszym wieku, całą jego liczną rodzinę zabrała śmierć. Zdecydował się sprzedać swój majątek, rozdać go ubogim i dołączyć do eremitów z Teledy. Po krótkim czasie odszedł, by towarzystwo nie przeszkadzało mu w ascezie. Zamieszkał w Tellanisus, gdzie swoje ciało krępował ciernistym sznurem z łyka palmowego i kazał zamknąć się w cysternie na wodę. W końcu w pobliżu Antiochii Syryjskiej wybudował kamienny słup, który osiągnął wysokość osiemnastu metrów. U jego szczytu Symeon ustawił niewielką platformę. Przebywał na niej przez czterdzieści lat modląc się i wygłaszając kazania. Żywił się wyłącznie tym, co przynosiła mu okoliczna ludność.
Ludzie wydawali się trochę zdezorientowani.
- Wariat. - komuś się wyrwało
- Wariat? Być może. - Pan T. zdjął okulary i otarł łzawiące oczy. Ruchliwe gałki oczne naprężyły delikatną skórę przymkniętych powiek. Po chwili noski okularów ponownie wpasowały się w dwie pasujące do nich kształtem rany.
- Do Symeona wybierały się całe pielgrzymki i wiele osób dzięki jego działaniom odzyskało wiarę. Za jego radą Cesarz Leon I wsparł Sobór chalcedoński, co pozwoliło na zachowanie jedności kościołów chrześcijańskich, pomimo wielu sporów, jakie trawiły wspólnotę. Być może ze względu na to w prawosławiu Symeon jest adresatem modlitw w intencji osób, które odstąpiły od prawowiernej wiary. Symeon zapoczątkował też nurt stylitów. στήλη (stele) po grecku to właśnie słup.
Dostaliśmy kilkanaście minut, żeby pozwiedzać sobie jeszcze cerkiew i posiedzieć na łące. Usiadłem sam i słuchałem jak gałęzie sosen szumią poruszane przez wiatr. Włożyłem sobie do ust łodyżkę leśnej trawy i oparłem się na wyprostowanych rękach. Łodyżka smakowała słodko i świeżo, słońce grzało a wiatr delikatnie owiewał mi twarz. Przymknąłem oczy.
- Hej! Widzę, że trafił do Ciebie przykład świetego Symeona. - dziwnie znajomy głos wybudził mnie z błogiego półsnu.
Moim oczom ukazał się nie kto inny jak Kapucynka, która się do mnie dosiadła. Jej obecność trochę mnie zdziwiła, ale w sumie było mi już wszystko jedno. Nic nie odpowiedziałem tylko się głupio patrzyłem.
- No już się tak nie umartwiaj, dziś żaden prezydent nie chodzi po radę do mądrych ascetów! - poruszyła mnie barkami.
Przez chwilę miałem przed sobą jej włosy. Zapachniało jakimś tanim damski szamponem. Lilia wodna czy inny fiołek. Całkiem przyjemnie.
- Nie ja nie jestem żadnym mądrym ascetą. Jestem całkiem przeciętny - odpowiedziałem.
- Pokora to chyba jedna z cech ascety, nie? To co zrobiłeś wczoraj było naprawdę odważne, należało się durniowi. To było… urocze, wiesz? - na jej twarz wstąpił jakiś inny, nieśmiały uśmiech.
- Imbecyl. - powiedziałem posępnie.
- Co? No dobrze, dobrze już nie przeszkadzam panu w modlitwach. - wstała i otrzepała kolana z trawy.
Schyliła się i pocałowała mnie w policzek. Usłyszałem jak szepcze.
- Wiesz… Jesteś całkiem słodki Janek. Trzymaj się!
Nie wiedziałem specjalnie,  co miałem powiedzieć, więc na nowo pogrążyłem się w swoich myślach. Zresztą nie podobało mi się to, że tu przyszła, o co jej w ogóle chodziło? Wołali na odjazd i trzeba się było zbierać. Usiadłem przy rozgrzanym popołudniowym słońcem oknie autokaru i na moją duszę spłynął doskonały, niczym niezmącony sen.
Na widzianej z góry normandzkiej plaży o wysokich białych klifach leżało kilka postaci i patrzyło w niebo. Na początku bardzo ciasna, bliska perspektywa powoli się oddalała, i wkrótce nie dało się już nikogo rozpoznać. Kilkanaście rozłożonych w równych odstępach osób w ciemnych dżinsowych kombinezonach robiło bałwanki na białym wapiennym piasku, który obmywała morska piana. Z tym obrazem zlewał się łaskoczący szum. Myślę, że właśnie tym odgłosem odzywałoby się północne morze zaklęte w jakiejś krągłej muszli, gdyby tylko na północy takie występowały.
Dwie godziny później obudził mnie hałas. Było ciemno i wszyscy gotowali się do wyjścia. Spojrzałem przez okno. Znów staliśmy koło Białostockiego rynku, gdzie cumował nasz autokar. Z autokarowych półek zwisały podświetlone na niebiesko szmaty ubrań.
- No już wychodzimy! Marsz za mną! - ponaglała Pani Zuza.
Trzeba było iść. Cała kolumna maszerowała więc przez Białystok. Naraz zapaliły się latarnie. Złapaliśmy się za barki i zaczęliśmy stawiać paradne kroki wyprostowanymi nogami pośrodku pustej drogi.
Raz, Dwa, Raz, Dwa.
Głowę zwróciliśmy w kierunku najsilniej świecącej gwiazdy. Rozstąpiliśmy się dopiero gdy Marek próbował zacząć nami dyrygować.
- Prezentuj broń! - krzyknął i ułożył dłonie jak gdyby spoczywał na nich niemały ciężar karabinu. Szedł sam i nie zwracaliśmy na niego uwagi W końcu się poddał i więcej się nie wygłupialiśmy. Dobrze było wiedzieć, że chłopak miał gdzieś wyłącznik.
Westchnąłem ze znudzenia i bezmyślnie toczyłem spojrzeniem po oświetlonym żółtym światłem połyskującym bruku. Niektóre kamienie były tak wypolerowane podeszwami butów, podkowami koni, kołami bryczek i samochodów, jakie ocierały się o nie przez lata, że można się było przejrzeć w ich zamglonej tafli. Spojrzałem na swoje odbicie na tle starych budynków i jednej samotnej latarni. Cóż? Twarz jak twarz. Cierpliwe ciemne brwi, wyraźna mimo młodego wieku bruzda zamyślenia nad nosem, ściśnięte usta, ciekawski nos i mylące spojrzenie. Poza tym kilka suchych krost, na które nie zwracałem uwagi. Chciałem sam zmylić się swoim spojrzeniem i utonąć w tych dwóch czarnych plamach drążących dziury nawet w wyślizganym kamieniu ulicy.
- Patrz na to! - ktoś podetknął mi pod nos telefon, na którym zobaczyłem czarnobiałe zdjęcie. Stał na nim chłopak z półdługimi ciemnymi włosami w dżinsowej kurtce. Stał na jakimś polu pośrodku słomy i patrzył prowokacyjnie w obiektyw. W rękach trzymał Kałasznikowa.
- Kto to jest? - zapytałem.
- Domyśl się. - odpowiedział Mikołaj, który przyniósł telefon.
- Strzelam. Pan T.?
- Bingo. - pstryknął palcami z zadowolenia.
- Dziś w nocy jest przesilenie. Nikomu ani słowa. - był dwudziesty pierwszy czerwca.
- Jakie przesilenie?
- Noc Kupały. O jedenastej w przedpokoju. - powiedział konfidencjonalnie.
- Dobrze Mikołaj, dobrze.
I poszliśmy dalej aż wreszcie dotarliśmy do ośrodka. Popiliśmy kwasu, pochrupaliśmy prażynek i pograliśmy z chłopakami w Durnia. Zabawa. Na godzinę przed planowanym wyjściem przyłożyłem się do poduszki i wsłuchałem w miarowe pyknięcia wentylatora pracującego kilka metrów ode mnie.
Wszystkie grzechy zostaną odpuszczone - ta myśl, od kiedy pierwszy raz na nią wpadłem powstrzymywała mnie zawsze od grzechu. Do piekła idzie tylko ten kto odrzuci fałszywy wizerunek Boga, a prawdziwego odrzucić się nie da. Dlaczego? Dlaczego Nowy Testament jest taki łagodny? Dlaczego nasz Bóg jest takim słodkim tatuśkiem. Bóg Starego Testamentu wywoływał w nas strach, kazał ustawiać się w szeregi przed swoim niebieskim wyrokiem, był groźny. Bóg, którego przyniósł nam Jezus podaje niegrzecznemu synkowi kluseczki i kompocik. Nawet grzeszyć już się wszystkim przytomnym odechciało.
Za pięć jedenasta zwlekłem się z łóżka i wyszedłem na korytarz licząc na pioruny. Niebo było  Jedak spokojne. Stałem tam przez chwilę kompletnie sam. Wkrótce zeszła się reszta. Filip, Marcin, Piotr, starszy Janek i jedyna Wiktoria.
Zegar wybił jedenastą a po Panu T. nie było nawet śladu. Zapaliliśmy światło - nikogo. Zgasiliśmy i zapaliliśmy - nikogo. Patrzyliśmy po sobie zadziwieni. Pan T.? Niepunktualny? O co chodzi? I tak staliśmy, dyskutując już powrót pod kołdrę do prostych, jasnych bajek, które opowiadał wentylator. Słuchać maszyn, może coś w tym jest?
W pewnym momencie otworzyły się drzwi na ulice i do przedpokoju wszedł Mikołaj. Był natchniony.
-    Chodźcie idziemy, już wszystko gotowe.
Bieżnie tych samych opatrzonych ulic rozświetlone tym samym żółtym światłym zwijały się pod naszymi nogami kilka razy szybciej niż zazwyczaj. Po kilku krokach byliśmy już na skraju miasta, gdzie zaczynała się głucha noc. Nie słyszeliśmy żadnego odgłosu poza dochodzącą do nas ze wszystkich stron ciszą. Szliśmy szutrową polną droga bez oświetlenia i bez budynków. Na zakurzonej drodze odznaczały się ślady starego typu robotniczych butów. Doszliśmy do rozwidlenia.
- I gdzie teraz Mikołaj? - zapytałem cicho.
- Poczekajcie tu, powinien być jakiś znak. Mikołaj wszedł w chaszcze przed nami, co wydawało mi się kompletnie szaleńczym pomysłem. Zachowywaliśmy jednak spokój.
Było ciemno i cicho. Przeraźliwie cicho. Słyszeliśmy swoje niedoświadczone młode oddechy i czuliśmy rozchodzącą się od nas wilgoć na odsłoniętych rękach i twarzach. Nie działo się absolutnie nic, nie wiał nawet wiatr, którego ślady mogłyby postawić nasze zmysły w stan gotowości. Absolutne zero. Nichts. Null. Nada. W tej bezdźwięcznej komorze harmonijny konstans ciszy powoli przekształcał się w potworny hałas.
Hałas, ciężkie, paraliżujące dudnienie i ta osaczająca ciemność nie pozwalały nam się ruszyć nawet o centymetr. Jeśli Filip lub ja, lub ktokolwiek inny wykonałby choćby milimetrowe posunięcie cały świat groził zawaleniem. Pokój może wyrodzić się w stan dużo groźniejszy niż wojna.
Cisza zaczęła jednak pląsać. Przede mną na czarnej płaszczyźnie drogi pojawiły się dwie białe kreski, jak gdyby wyrysowane kredą. Nad nimi chyliła się skulona postać również zarysowana białymi konturami. Nieruchomy uśmiech, okrągła twarz i trójkątne buty. Dwa i pół wymiaru człowieka na wpół siedząc, na wpół leżąc na drodze, dorysowywało kredą resztę ulicy aż po horyzont. Gdy dzieło było skończone zabrało się za właz do miejskiej kanalizacji. Wszystko bez zmiany pozycji. Pudło ciszy pobrzękiwało skompresowanym dźwiękiem tramwaju.
W tej nieskończoności niedokończonej przestrzeni moja wyobraźnia potrzebowała jakiegoś stelaża. Próżnia jest w końcu nieznośna, niemożliwa, niepotrzebna. Trująca. Próbowałem to sobie tłumaczyć a jednak topiłem się w tej smole, próbowałem więc złapać Filipa za rękaw. Ale Filipa nie było. Ruchome piaski kompletnej deprywacji wciągały mnie w zdradziecką grę z samym sobą. 
Obok mnie chyba stał Mikołaj. Zwierciadła jego oczu przedstawiały dokładnie tę samą scenę połamanego kredowego człowieka z dwoma czerwonymi plamami oczu malującego kredą. Cisza. Cisza nie ustępowała. Złapałem go za rękę.
- Mikołaj, Mikołaj, Mikołaj!
Mikołaj przycisnął mi do ucha usta i krzyknął z całej siły.
- Jesteś sam! Jesteśmy sami! To koniec! Jesteś sam! Rozumiesz to?
Krajobraz zaczął się wypełniać, kreda obracała się w naturalne kontury i moje oczy zaczęły się powoli dostosowywać. Cisza stawała się melodyczna, rozpoznawałem jej kolejne warstwy w miarę jak mnie pochłaniała. Zacząłem słyszeć niezwykle cichą muzykę i jakby zawodzący głos.
Chyba było to powszechne doświadczenie, bo zaczęliśmy biec w kierunku drzew. Wszyscy biegliśmy poprzez chaszcze w środek puszczy. Poharatani i zmęczeni dopadliśmy do pola, na którego środku stała ciemna postać, samotnie nad ogniskiem. Wszyscy osłupieli. To był Pan T. ale miał na twarzy jakąś papierową maskę. Zaczął rozkładać nas naokoło ogniska. Leżeliśmy czekając na to, co się miało stać.
- Panie  T. ale…
- Chcieliście usłyszeć to, czego usłyszeć się nie da. Teraz albo będziecie słyszeć wszystko, albo nie usłyszycie już nic. - usłyszałem szept.
Leżeliśmy i patrzyliśmy w nieskończoność rozchodzącego się na wszystkie strony kosmosu, kompletnie zagubieni.
Było lato.

Data:

 07/2023

Podpis:

 RolandMonk

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=82142

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl