![]() |
|||||||||
Pięć Domen: Opowiadania - Przyjaciej cz. 2 |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
**** Z serii: fauna i flora Ilteris. **** Drele były monstrualnymi rajskimi ptakami o czterech kończynach – nie licząc skrzydeł – zwieńczonych sokolimi pazurami. Upierzenie samców od rozłożystego ogona poprzez szerokie skrzydła aż po głowę mieniło się odcieniami czerwieni, fioletu oraz złotej żółci. Samice przyjmowały skromniejszy koloryt, pozostając w zimniejszych tonach zieleni i granatu. Niełatwo było zdobyć ich pióra, przez co uchodziły za prawdziwie luksusowe i egzotyczne. Najcenniejsze lotki wyrywano z godowego pióropusza samców, który wysycał się krwistą czerwienią podczas zalotów. Ptaki były wtedy bardzo agresywne i czujne. ***** – Jeszcze jedno podejście i czas na wieczerzę. No, skup się, Karevis! Przecież Sebil cię uczyła. – Młodziutka mistrzyni rozproszyła aurę, wysycając zastałe powietrze energią zmiany. Kaplica pod katedrą Cór Arkturosa zatętniła magią i wolą mistyczki. Ogromny ołtarz wypełniony pustynnym piaskiem wpadł w wibrację, rezonując ze wzbierającą falą mocy. – Helen-in asat Ses-talak! – język pierwszych bogów ukształtował astrę wedle rozkazu. Srebrzyste piaski rozpoczęły magiczny taniec, błądząc wydmami po powierzchni wypełnionej makutry. Milena chwyciła garść opalizującej ziemi i wycofała się od balustrady. – No dobra… – westchnęła, usypała krąg na podłodze i balansując aurą, dookreśliła znaki przełamania, których stworzenie wymagało więcej finezji. Rozejrzała się po pomieszczeniu. Pod zawieszoną na ścianie magiczną latarenką, stało leciwe krzesło. Mistyczka uśmiechnęła się ze złowieszczą satysfakcją i przeniosła podstarzały, drewniany mebel, stawiając go we wnętrzu wykreślonej runy. Przeżegnawszy się znakiem zmiany, pocałowała medalik uwieszony na łańcuszku i rozpoczęła inkantację. Wpierw mantra na ukierunkowanie umysłu: – Pierwszy Arkturosie, który nie uznajesz stałości i przeczysz wieczności… Poluźnij granice istnienia. – Oczy mistyczki podeszły szarością, a tęczówki zmętniały i zamgliły się, osiągając niemal idealną biel. – Har Gannaret – wypowiedziała zaklęcie. Piaskowa runa spłynęła perłowym światłem. Podłoga pod krzesłem zafalowała i rozmyła rzeczywistość, tworząc iluzję eteryczności. Siedzisko zapadło się wewnątrz kręgu i zniknęło. – Tak! – wykrzyczała podekscytowana Milena – Udało się! Milena Karevis, władczyni teleportacji! – W przypływie ekscytacji rozpoczęła dziwaczny taniec zwycięstwa, który przerwało drżenie granitowej posadzki. Krąg ze srebrzystych piasków migotał nierównomiernie. – O nie, nie, nie… Tylko nie znowu! – Energia zmiany wytrysnęła astralnym gejzerem. Milena upadła. Krzesło wystrzeliło z okręgu i roztrzaskało o sklepienie kaplicy. Piasek rozsypany na podłodze poczerniał i zgasł. – Szlag! – przeklęła gniewnie mistyczka. Od strony schodów dobiegł stanowczy, kobiecy tembr: – Chyba nie powinnaś bawić się ołtarzem podczas jej snu, co? – Wysoka kobieta z długim kucykiem i kamienną twarzą, pokonała ostatnie stopnie schodów wiodących do portalu w zakonnej bibliotece. Niosła w ręku fragment krzesła, który minął jej twarz o niespełna centymetr. – Witaj, Matko Sainik – pozdrowiła ją Milena i pochyliła głowę, okazując skruchę. – Oczywiście masz rację: nie powinnam szperać w ołtarzu, podczas gdy Sebil w nim śpi… Ale ona sama mówiła, że… – Już, już… Bez zbędnych dramatów – przerwała jej Tatiana i ostentacyjnie wyrzuciła drewnianą nogę w kąt kaplicy. ¬– Może szybciej się obudzi, jak wyczuje, że grzebiesz w jej kuwecie, he – parsknęła prześmiewczo, podeszła do olbrzymiej makutry i skierowała wzrok na puste oblicze boga Arkturosa. – Ile to już czasu minęło? – spytała Milenę. – Półtora roku, Matko Sainik. – Dłużej niż zwykle: to niedobrze. ***************************************************************** – Możecie mi wyjaśnić, na co jeszcze czekamy? – Nie na co, a na kogo, hrabino Kadmantel. – Czy to naprawdę konieczne, diuku Rozelnek? Przecież ten birbant… Wrota wejściowe zaskrzypiały pociągle, przerywając wywód arystokratki. – Właśnie się zjawił, Hrabino – dokończył diuk Rozelnek i powstał od stołu, żeby powitać ostatniego potomka Telmiańskiej Monarchii. Wszyscy arystokraci poszli w jego ślady – wszyscy prócz Hrabiny, która skryła grymas pogardy za płóciennym wachlarzem. Młody mężczyzna z widocznymi oznakami nadużywania alkoholu obrzucił radnych obojętnym spojrzeniem i przysiadł na honorowym miejscu. Jego mina zdradzała znużenie, jeszcze zanim narada zdążyła się rozpocząć, a zaniedbana, niechlujna aparycja nie pasowała do bogatego otoczenia sali obrad: wszechobecne polerowane marmury, kalcytowe kanefory, złote lampiony wypalające dosypane kadzidło, srebrne kandelabry rozwieszone na zdobionych reliefami kolumnadach i sztafirowany, rozłożysty żyrandol, który podświetlał barwny fresk na sklepieniu; wszystko to nasycało obecnych poczuciem wyższości, tworząc wrażanie przepychu i potęgi. Sufitowe malowidło wykonane ręką prawdziwego mistrza ilustrowało rozkwit miasta pod rządami pierwszych telmiańskich królów i doskonale wieńczyło całość, nadając pomieszczeniu mistyczny, niemal sakralny charakter. Podchmielony władca z długimi, tłustymi strąkami włosów, wymemłaną koszulą i kubrakiem, oraz osnową potno-octowej woni tylko szpecił widok. Nie żeby nie miał służby, która mu usługiwała: tej miał aż nadto. Przyczyna zaniedbania tkwiła w alkoholowych rauszach, podczas których król odpędzał od siebie wszystkich służącej, nie dbając przy tym o własną higienę i właściwy wizerunek. Stanowiło to swego rodzaju protest wobec władzy oligarchów i dawało minimalne poczucie kontroli nad własnym losem. – No to skoro już jesteśmy w komplecie… – oświadczył niski jegomość, który rekompensował braki we wzroście, wszytymi w kapelusz długimi, drelimi piórami – Wasza wysokość pozwoli, iż zacznę obrady. Król mlasnął lekceważąco i dał znak aprobaty, zdając sobie sprawę z bezsensowności tego gestu. Nie omieszkał też jednym haustem wyżłopać podstawionego mu wina. – Ekhm… No więc… Jak doskonale wiecie, panowie diukowie, Hrabino i oczywiście Matko Sainik, nasz sąsiad za lasem Sunden, podpisał przymierze z tymi nadbrzeżnymi barbarzyńcami z Jokivaru… – I jaka w tym nasza troska? – spytał król, przewracając oczyma. – O jak ja bym mu złoiła ten rozpuszczony tyłek – zasyczała Harbina zza wachlarza, mierząc młodego władcę morderczym spojrzeniem. – Jego miejsce jest w oberży; razem z pospólstwem i kurwami – wyszeptała nienawistnie. – Hrabino… Czy chce szanowna pani odpowiedzieć królowi? ¬– upomniał ją pierzasty mówca. – Nie, diuku Halendorze, proszę kontynuować. – Dziękuję. Zatem, mój panie, problem polega na tym, iż Sungard nie jest skory do siedzenia wewnątrz swoich granic. Chęć dominacji i jego imperialistyczne zapędy znacznie wykraczają poza Dallon, a teraz, gdy stracili potencjalnego agresora na zachodzie, żarłoczna ambicja może poprowadzić cesarskie wojska w naszą stronę. – Niech przyjdą! – wypalił diuk Artwell ze słynnego domu Artwellów założycieli. – Tylko postawią stopę na moich plantacjach w Planfert, a ja im te golenie pourzynam przy samych kolanach! – uderzył buławą o kamienny blat, przewracając kielich króla. Jak dotąd, to było jedyne wydarzenie, które szczerze poruszyło monarchę. – Pohamuj się, Arturze – upomniała go Hrabina. – Przepraszam, Pani – Artwell ucałował jej delikatną, jedwabistą dłoń. – Panowie, Panie… Sprawa nie jest bagatelna – oświadczył niewysoki arystokrata, strosząc doczepione pióra. – Cesarstwo jest silne a nasze wojsko rozleniwione i w rozsypce. W razie agresji… – W razie agresji nasi będą gotowi – wtrącił się Baryl Linden, któremu niedawno powierzono pieczę nad armią. – Diuk Linden ma rację – przytaknęła Hrabina, na co mężczyzna ukłonił się w podzięce. Arystokratka kontynuowała: – Nim Sungard pozbiera się po utarczkach z Jokivarem, my postawimy całą armię w stan gotowości, a poza tym, mój drogi Halendorze… Zapominasz o naszych – zaakcentowała – sojuszach. – He! – parsknął Linden. – Diuku? – spytała Hrabina, mierząc go wzrokiem. Wachlarz z wyszytym herbem Kadmantelów wpadł w gwałtowne drgania, demonstrując oburzenie arystokratki. – Dyplomacja, sojusze, zapewnienia… Wszystko sypie się jak domek z kart, kiedy przychodzi do ich wypełnienia. – A jednak dzięki nim tkwimy w pokoju już od ponad stulecia, Lindenie – sapnęła Hrabina. Holendor spojrzał na dwójkę kłócących się arystokratów, pokręcił wymownie głową i zawiedziony ich postawą, przekierował wzrok w stronę Matki Zakonu Arkturosa, szukając u niej głosu rozsądku: – A Matka, co sądzi o tym wszystkim? Zgromadzeni przy stole, zamilkli; nawet król przestał obleśnie siorbać z nowo podstawionego pucharu. Tatiana Sainik zaprzestała zabawy kucykiem zaplecionym z włosów o odcieniu ciemnego blondu i przebiegła wzrokiem po wpatrzonych w nią twarzach. – Ja uważam – wszyscy wstrzymali oddech – że cesarstwo nie zaatakuje – oświadczyła, a opadające napięcie było niemal słyszalne. – Skąd ta pewność Matko? – dopytał Artwell. Tatiana wstała, wypinając obfity biust opięty skórzaną, folgowaną zbroją. – Bo jak was słucham to jestem pewna, iż starliby nas z powierzchni Ilteris, tak jak wyciera się gówno z podeszwy o trawę. – Popiła z kielicha – A obiecałam swojej zbrojmistrzami i sobie, że będę myśleć pozytywnie. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |