![]() |
|||||||||
Piękno w mroku powstałe - Artysta |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Półmrok od zawsze towarzyszył mi w życiu. Pokochałem go całym sercem i duszą, która odmalowywała umykającą rzeczywistość. Goniłem za uciekającą chwilą, najpierw chwytając ją myślami, by w końcu uchwycić go wprawnymi ruchami pędzla. To był pierwszy krok w zniewalaniu dusz nieznanych mi osób. Zachwyt znajomych nad uwiecznionym mgnienia oka, nad paletą szarości wyłaniającej się z otchłani myśli, napędzał i mobilizował do działania. Jakże piękny to był czas odkrywania siebie i drzemiącej we mnie wielkości. Chciałem tańczyć, bawić się i buzującą radością zarazić cały świat. Radością wypływającą ze smutku. I tak odkryłem kobiety, ich wewnętrzne piękno przebijające się w akcie spełnienia. Zanurzałem się z lubością w kobiecych kształtach, oczekując od czasu niemożliwego. Chwila nigdy nie trwała wiecznie, a uwiecznienie jej wymagało czegoś, czego nie posiadałem – wrażliwości. Twierdzono, że mam wyobraźnię i talent. Tak mówiono, a ja nie umiałem uchwycić chwili. Ona za każdym razem mijała bezpowrotnie, przechodząc obok i zostawiając niewyraźną plamę. Nie ważne jak piękna była kobieta, jak udany byłby seks, chwila umykała i nie pozwalała się uwiecznić. Frustracja i bezsilność gościły w sercu, a coraz rzadsze dzieła nie zachwycały. Były mierne mimo coraz bardziej bujnego życia. Sztuka przegrywała z codzienną rozkoszą. Ciało wygrywało! Wydawałoby się, iż staczam się w szarość wielości i nie będzie mi dane zniewalać najbardziej wysublimowane zmysły. Byłem bezradny, a pospolitość życia pozbawiała złudzeń co do mojej wartości. Stałem się nikim w tłumie nic nieznaczących ludzi. I przyszło olśnienie i zarazem otworzyła się przede mną ekscytująca droga. Usłyszałem huk i w mgnieniu oka nastała martwa cisza, przerwana szeptem umierającej kobiety. – Pomocy. – Ostatnie jej słowa popłynęły w moim kierunku, a jej oczy zgasły, budząc moją uśpioną duszę. Była cudowna! Zdziwienie zmieszane z przerażeniem i gasnąca nadzieja rysowała się na jej pięknej twarzy. Strużka krwi wypływająca z ust tylko dodawała dramaturgii chwili. Wyciągnąłem notes, ołówek i szkicowałem. Nie przeszkadzało mi tętniące życiem miasto, które nagle zainteresowało się zmasakrowaną kobietą. Dla mnie istniała tylko ona, bohaterka mojego natchnienia. Jak wszystko w życiu i ten moment bezpowrotnie minął, zostawiając jednak szkic, arcydzieło przenoszące na zawsze cierpienie umierającej dziewczyny. Kartka zachowała chwilę i obudziła we mnie nieżyjącego artystę. Wiedziałem już, że nie tylko seks pozwala wyciągnąć z kobiety wewnętrzne piękno. Jeszcze skuteczniej robił to strach i obawa przed śmiercią. Cieszyłem się jak dziecko, zapraszając do siebie starannie wybierane kobiety. Obiecywałem zarobek, na który musiałyby pracować z pół roku i przystawały na to. Pieniądze nie od dziś stają się pokusą, którą tak trudno odrzucić. Tak też było z moimi jednorazowymi modelkami, które na wieczność zapisywały się w historii sztuki. Tylko raz odesłałem dziewczynę do domu. Była zbyt delikatna. Czy straciłem przez to szansę życia? – Nieodgadnione piękno. – Słyszałem często na wernisażach. – Panie Nikodemie, jest pan cudotwórcą. Nikt tak jak pan, nie potrafi pokazać bólu i strachu okraszonego pięknem. Jak pan to robi? A ja uśmiechałem się skromnie, unikając jednoznaczności. – Po prostu to czuję – odpowiadałem, co było prawdą. Prawdą na zawsze zatopioną pomiędzy dwojga nieznanych ludzi. Scenariusz zawsze był ten sam. Zapraszałem kobietę do domku pod lasem i zachęcałem do zapoznania się z umową. Nie czytały jej jednak, podpisując w ciemno parę kartek papieru. Naiwność, wiara w drugiego człowieka? Ja, uznany malarz byłem po prostu wystarczającą gwarancją. Odkrywałem ich płytkie myśli, a czekałem na głębię. Usypiający napar był bramą do spełnienia drzemiących we mnie marzeń. A one w końcu zasypiały. Jakże piękne i delikatne były, gdy przenosiłem je na żelazne łóżko. Przywiązywałem czerwonymi wstążkami przeguby rąk i nóg i zniewalałem je żelaznym, martwym uciskiem. Brązowy cienki pasek nakładałem na delikatną szyję i przywiązywałem ją do obramowania łoża. Każdy, niepożądany ruch sprawiał ból. Jakże się ekscytowałem, gdy się budziły. Niedowierzanie w oczach i nadzieja, iż to tylko zabawa. – Nie bój się – szeptałem, wywołując tak pożądany strach. Zaczynaliśmy tańczyć i wirować w wydłużonej do granic możliwości chwili. Niestety strach zawsze utrzymuje się zbyt krótko, a proces twórczy wymaga czasu. Każda pociągnięcie pędzlem, czy też zastanowienie się nad doborem koloru trwa zbyt długo. Lęk należało pobudzać i tak też robiłem, ściskając zbyt mocno pasek na szyi. – Wszystko będzie dobrze – mówiłem i chwytałem za pędzel. Boże, gdy zaczynały krzyczeć, moja dusza rozpływała się z rozkoszy. Brałem taśmę klejącą i tak kończyłem wołanie o pomoc. – Przejdziemy przez to razem i będziemy wolni – mówiłem podniecony, a one patrzyły przerażone. Pośpiech nie był dobrym doradcą i dobrze o tym wiedziałem. Chwila wydłużała się, a strach opadał. Podchodziłem wtedy do modelki i kreśliłem delikatną rysę na jej ciele. Idealna do tego była brzytwa, ostra i bezbłędna w działaniu. Jakże lubiłem to narzędzie, perfekcyjnie trafiające w duszę kobiet. Przerażenie i krzyk rozpaczy było niemal gwarantowane. Sztuka rozwijała skrzydła, a obrazy stawały się bardziej niż doskonałe. Zaklęta była w nich nie chwila, a dusza kobiety. W końcu czas mijał bezpowrotnie, a przede mną była doskonałość. Kolejna. – To już jest koniec – trajkotałem podniecony, zdejmowałem im taśmę z ust i pokazywałem im obraz. – Proszę, nie zabijaj. – Błagały, a ja podekscytowany śmiałem się One czuły, że płótno jest bardziej żywe od nich! Jakże byłem dumny, prezentując w galerii kolejne dzieło. To było wydarzenie nie tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla świata sztuki, wciąż czekającego na doskonałość. I zawsze, gdy zachodziło słońce, prosiłem o chwilę zadumy. Mrok wdzierał się do galerii, a z oddali słychać było stukot szpilek. Tylko ten dźwięk wkradał się w zakamarki myśli, a przez ciało przechodził dreszcz rozkoszy. – Światło – szeptałem, a cała przestrzeń wybuchała ostrością. – Boże, to jest ta dziewczyna! Jakże lubiłem te okrzyki niedowierzania. Za każdym razem, gdy modelka pojawiała się w galerii, tłum wydawałaby się kulturalnych ludzi podziwiających obraz, z nieukrywaną bezczelnością spoglądał na kwintesencję urody. Tak, za każdym razem to była dziewczyna z nowego obrazu. Piękna, uśmiechnięta i umalowana. Ta sama, która wcześniej nie przeczytała w umowie, że godzi się na przemoc i niewielkie rany i że obowiązuje ją tajemnica handlowa, której niedochowanie będzie ją kosztowało zbyt dużo. Przyjście dziewczyny na jeden, jedyny wernisaż był tylko dopełnieniem umowy. Tylko, a może aż. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |