Sprawca (fragment II) |
|||||||||
|
|||||||||
Kafejka Zielarnia – miejsce spotkań miłośników sztuki, dobrego kina i takowych książek – wzniesiona została na uboczu, a konkretniej nieopodal mostu stanowiącego jedną z trzech dróg wywodzących z miasta. Gdy Sigismund Mass w końcu do niej dotarł i z niepewnością wszedł do środka, Aren siedział już przy drewnianym stoliku popijając coś, co przypominało grzane wino. Mężczyźni przywitali się serdecznie ściskając sobie dłonie. – W sumie – rzekł Aren, jakby sobie o czymś przypomniawszy – wybrałem raczej słabe miejsce na spotkanie. To bardzo daleko od ciebie. – Tak, a mimo wszystko i tak jestem na czas. Mass zamówił herbatę. Uwielbiał podawane tu, a nieosiągalne nigdzie indzie mieszanki ziół, owoców i kwiatów. Lubił tu przychodzić, choć stwierdzenie, że należał do grona stałych klientów byłoby sporym nadużyciem. – Więc – zagaił Aren, bardzo niepewnie – mam nadzieję, że nie popsułem twoich planów. Wspominałeś, że masz coś do załatwienia, a jak przyjechałem tu, pomyślałem... – Niczego mi nie popsułeś, moje plany stanowią formalność do ich pokrzyżowania. Wiedząc zatem jakie będzie ich następstwo, jakoś mi do nich nie spieszno. Kelnerka przyniosła zamówione trunki. Herbatę i drugie wino dla Arena. – Toś mnie w takim razie uspokoił. Wiesz, nie chce ingerować w twoją pracę. A jeśli już o tym mowa, poczyniłeś jakieś postępy? Ostatnio jak cię odwiedziłem, nie wydawałeś się szczęśliwy. Sigismund zastanowił się chwilę nad sensem pytania. – Powiedzmy, że jestem na etapie węszenia. Zresztą, moje obecne zlecenie polega na wytropieniu złodzieja książki. – O, to ciekawe – zaśmiał się Aren. – Tak, właściciel antykwariatu stwierdził, że nie zgłosi tego na policje, bo zanim policja cokolwiek zrobi, złodziej zdążyłby obrabować resztę pozycji, łącznie z nim samym. Wynajął więc mnie. Tak przy okazji, nie słyszałeś przypadkiem o podobnym zdarzeniu? Uwierz mi, że nawet najbzdurniejsza informacja będzie dla mnie bardzo użyteczna. Przyjaciel detektywa podrapał się po głowie. Uciekł wzrokiem na drugi koniec sali, sięgnął po zamówiony trunek i zrobił dziwną minę. – Niestety nie mogę ci pomóc – rzucił, chcąc, aby zdanie to było dowcipem. – Nie możesz – odparł detektyw z takim samym przeświadczeniem. – Lecz widzę, że chcesz. Aren pobladł. Fakt faktem, tego Mass się nie spodziewał. – Och – szybko dokończył. – Żartuję, kogóż obchodzi jakaś książka, prawda? Zresztą, i tak mamy chyba ciekawsze tematy do poruszenia. – A tak, tak. Pracę zostawmy w pracy. Atmosfera zdawała się wrócić do normalności. – Więc – zaczął Sigismund siorbiąc herbatę i wycierając bujne wąsy. – Co u Eve? Dalej zajmuje się domem, podczas gdy jej mąż udaje, że robi coś pożytecznego? Uprzejmy, niewymuszony śmiech wydobył się z ust policjanta. – Można tak powiedzieć. Znaczy, w istocie tak jest. Stwierdziliśmy, że nie ma potrzeby znajdować jej na siłę jakiegoś zajęcia. Nasze państwo jest wystarczająco hojne. – Za to prywatne firmy aż nazbyt chciwe. Rozumiem. A dzieciaki? Teraz pójdą do... Mass nie mógł sobie tego przypomnieć. – Za trzy lata skończą podstawówkę – wyręczył go Aren. – Czyli jeszcze trochę i zajmą twoje miejsce. – Tak, a jeśli dalej będę tropił złodziei książek, ja zastąpię ich. Z kawiarnianych głośników wydobywał się spokojny jazz. Liczne rozmowy, często na bardzo wysokim poziomie tak intelektualnym, jak i retorycznym, tworzyły niezwykły klimat spokoju i duchowego odprężenia. Brakowało tylko zewsząd się unoszącego papierosowego dymu. – A – rzekł Aren z nieznikającym uśmiechem – masz jakieś sugestie co do sprawcy? Wydaje mi się, że taka sprawa jest dosyć uciążliwa. Liczba możliwości jest... Szlag, znów gadam o pracy! Policjant zdenerwował się. Jawnie, bez udawania wpadł w złość. – Spokojnie, nic się nie stało. Ciekawi cię to, czy po prostu nie jesteś w stanie myśleć o niczym innym niż o tropieniu kogoś? Bo jeśli to drugie, to wiem w czym rzecz. Nie musisz przepraszać. Aren zrobił pokorną minę. Drżącą ręką odstawił szklankę wypełnioną pysznym, czerwonym napojem. – Ta. Przeklęty Derek. Tracę nerwy przez to wszystko. Normalnie nie angażowałbym się w to tak bardzo lecz... Słowa zawisły niczym lodowe ostrze mające wykonać ostateczne cięcie. Coś było nie tak. Zdecydowanie nie tak. – Lecz? – postanowił podrążyć nieco Mass. – Jeśli coś cię gryzie, to śmiało możesz to z siebie wyrzucić. Wysłucham, przytaknę, a może nawet doradzę. Mikry uśmiech nie zmył z twarzy Arena poblasku wewnętrznie prowadzonej walki. – Chyba nie ma sensu o tym mówić – odrzekł w końcu. – Chyba... Gwałtowność chwili przeraziła Massa. Nieoczekiwany gest, nieoczekiwane słowa, i nade wszystko niespodziewane, przeszywające spojrzenie przyjaciela zmroziły mu serce. Aren złapał bowiem detektywa za rękę, pochylił się i szepnął: – Nie tutaj, stary. Oni ciągle mnie obserwują. Nawet teraz. Sigismund nie wiedział co ma zrobić. Nie był przekonany czy powinien się rozejrzeć, wstać, czy cokolwiek powiedzieć. W związku z tym czekał. I prawdopodobnie podjął najlepszą decyzję z możliwych. – To ja już pójdę – odrzekł Aren, przybierając natychmiast maskę, w której siedział w kawiarni przez cały czas. – Powinniśmy się jeszcze spotkać. Tymczasem goni mnie czas. Wiesz, te wszystkie obowiązki. Wstał, podrapał się po głowie i przez moment zupełnie się nie ruszał. – Zatem – odparł wreszcie – cześć. I do zobaczenia. Zanim wyszedł, zanim zniknął gdzieś w tętniącym życiem mieście, jego wzrok powędrował w dal. Mass zrozumiał to jako aluzję, jako znak mający mu w czymś pomóc. Gdy się jednak obejrzał, zobaczył tylko dopiero co zamknięte drzwi. *** To nie był dobry dzień. Wszechobecna szarość nie zapowiadała usunięcia pulsującego bólu w głowie detektywa, a brak kontaktu z Arenem nie dawał nadziei na poprawę nastroju. Od czasu ich ostatniego spotkania nie sposób było się do niego dodzwonić, a perspektywa przestania kilkunastu godzin w antykwariacie odbierała możliwość poczynienia w związku z tym jakichś znaczących kroków. Mass postanowił zatem poczekać. Pozwolił popłynąć sprawie swoim nurtem. I miał mętne przeświadczenie, że tak właśnie należało uczynić. Gdy wszedł do antykwariatu, to znaczy gdy z triumfalnym uśmiechem pociągnął klamkę przybytku z tabliczką Zamknięte , wprawiając przechodzących obok ludzi w zakłopotanie, zobaczył weń właściciela. Choć widokowi temu niby daleko było do zaskoczenia, jednak takowe sprawił. – O, jest pan wreszcie – rzekł dziaduszek. – Zapraszam. Jakieś postępy? Pytanie zdziwiło detektywa. Mimo to zachował niezachwiany spokój. – Na sporządzonej przez pana liście znajdowały się trzy osoby, z czego jedna nie żyje, druga zamknięta jest w domu starców, a trzecia ma dwanaście lat i zainteresowania zgoła inne niż czytanie książek, słowem: postępów brak. Właściciel zdawał się oczekiwać takiej odpowiedzi. Z zadowoleniem wymalowanym bardzo jaskrawymi barwami, odparł: – Lepiej jednak było się przekonać, prawda? Te trzy osoby bowiem... Przerwał. Po zaczerpnięciu głębokiego oddechu postanowił zmienić temat. – Tak czy inaczej, wiemy przynajmniej czego mamy szukać. Bo, szanowny panie, bez wątpienia mamy do czynienia z kradzieżą. – Więc ustalił pan nazwę poszukiwanej książki? Pytanie Massa zadane zostało tak chłodno i obojętnie, że właściciel antykwariatu wyraźnie wściekł się na fakt zepsucia mu puenty. – Tak, udało mi się – rzekł pochmurno, już bez śladów zadowolenia. – Dodam jeszcze, tak żeby pański triumf był kompletny, iż w istocie chodziło o pozycję ostatnią. Mass nieznacznie się uśmiechnął. – Nie zamierzałem pana urazić. Po prostu trzy dni poszukiwań wystarczająco zszargały moje nerwy, i nie zniósł bym przekazania tej informacji w sposób, czy ja wiem?, właściwy eposom. – Dobrze, wystarczy – burknął staruszek. – Nazwa ta jest o tyle istotna, że powinna nam pomóc w zidentyfikowaniu sprawcy. Byle złodziej nie interesuje się bowiem mistyką, prawda? – Prawda – poprawił wąsy Mass. – Choć przyznam, że nie zadaje się z wieloma złodziejami. Jak zatem się nazywa? – Ugeg hami , szanowny panie, w całości napisana w języku henochiańskim, stanowiącym rzekomo mowę przekazaną ludziom przez anioły. Poza niestarannymi szkicami nie sposób znaleźć w niej jakichkolwiek przydatnych informacji. No, chyba że ktoś posługuje się henochiańskim, co jednak jest wysoce nieprawdopodobne. – Szkicami? – zainteresował się Mass. – A jakie to szkice się w niej znajdują? I o czym w ogóle ta pozycja traktuje? Właściciel antykwariatu przetarł z zadowolenia ręce. Uwielbiał dzielić się wiedzą. Albo też uwielbiał w pewnych sytuacjach być mądrzejszym od swego rozmówcy. – Ugeg hami to podług przekładu Dzielna istota. Księga ta opowiada o zaświatach, a raczej o nierównej walce między aniołami a demonami, która toczy się o ludzkie dusze. Pomimo znaczącej przewagi, demony jednak nie są w stanie przezwyciężyć sił światłości. A księga ta, poświęcona jest właśnie aniołom. Zawiera rysunki i opisy wszystkich sześciuset pięciu aniołów, które uczestniczą w wojnie ze złymi. – A, tak z ciekawości, skoro walka jest nierówna, ile jest demonów? – Trzykrotnie więcej, czyli tysiąc osiemset piętnaście. Jakiś wewnętrzny prąd poraził detektywa Massa. Jakiś wstrząs, jakieś szarpnięcie dogłębnie poruszyły jego umysłem. Tysiąc osiemset piętnaście. Jeden. Osiem. Jeden. Pięć. – Coś się stało? Właściciel triumfował, jednak swego triumfu się przeraził. Nie spodziewał się, że taka ciekawostka raczej może wywrzeć na człowieku racjonalnym takie wrażenie. – Nie, nie – odparł pobladły detektyw. – W porządku. A zatem, ktoś ukradł książkę z rysunkami i opisami aniołów? Antykwariusz odchrząknął. – Tak, co jest niezwykle ciekawe. Kogóż bowiem mogą interesować takie rzeczy? Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. – A – detektyw doszedł do siebie. Informacje o konieczności wykonania paru telefonów już w swym mózgu zakodował – z jakiego okresu ona pochodzi? Może stanowi jakiś naprawdę cenny relikt, i została skradziona na zlecenie lewego kolekcjonera sztuki, który zapragnąłby sprzedać ją na czarnym rynku za niebotyczną sumę? – Hm, jest to prawdopodobne – odparł intensywnie myśląc właściciel, uznając to w zasadzie za pewnik. – Być może...Tak, tak… Cóż, przed wieloma laty odsprzedała mi ją za grosze pewna miła pani, orzekłszy, że pragnie pozbyć się wszelkich swych rzeczy, gdyż nie będą jej one potrzebne w podróży na tamten świat. Poza książką kupiłem od niej tamten zegar oraz kufer wypełniony po wieko zdjęciami z czasów wojny. A wszystko za marne dwieście... – Dobrze, ale czy wie pan kiedy została napisana? – Noty wydawniczej nie zawiera, a zważywszy, że rysunki wykonane są odręcznie i takoż napisany jest tekst, pochodzić musi ze średniowiecza. A sądząc po niesamowicie kunsztownie wykonanych inicjałach otwierających poszczególne rozdziały, napisana została w jakimś klasztorze. – Więc chcąc ją sprzedać na aukcji można by zgarnąć za nią naprawdę dużą sumę, czy tak? Właściciel chyba się przeraził. – Tak... Z początku faktycznie się o to starałem, jednak ze względu na brak zainteresowania odłożyłem ją, całkiem o niej zapominając, a na moje nieszczęście to jedna z najcenniejszych ksiąg w tym antykwariacie. Widzi pan, człowiek z wiekiem głupieje i przestaje doceniać posiadane skarby. – Spokojnie, ten kto ją ukradł na pewno zna jej wartość, zatem nic jej nie będzie. Czarne chmury zebrały się nad głową detektywa. – Czy to miało mnie pocieszyć? – spytał antykwariusz głosem rozdrażnionego lwa. Mass postanowił zmienić temat. – Wiemy czego szukać. Przyjrzę się aukcjom i skontaktuję się ze znajomym, który doskonale zna rynek złodziei sztuki. Sądzę, że nie trudno będzie znaleźć sprawcę. Zwłaszcza, że egzemplarzy tej książki chyba za wiele nie ma, prawda? Rozczochrany staruszek pochylił głowę. Zacisnął pięści, i żałującym czegoś głosem odparł: – Prawda. *** Vincent Marat, mężczyzna będący w połowie drogi do siedemdziesiątki, wielbiciel alternatywnej muzyki, skrajnego przepychu i tanich przyjemności, pracował jako aukcyjny informator. Posiadał telefony do kilkudziesięciu, a może nawet kilkuset nieprzyzwoicie bogatych, zepsutych wielbicieli sztuki, a raczej fanatyków wydawania pieniędzy na rzeczy nieosiągalne dla kogokolwiek innego. Gdy nie dzwonił akurat do swych klientów obracał się w tak potwornym towarzystwie, że nawet najgorsze męty społeczne patrzyły na niego nader podejrzliwie. Poza tym jednak był człowiekiem nad wyraz dobrym, otwartym do pomocy i przede wszystkim niezwykle wdzięcznym. Detektyw Mass poznał go przed wieloma laty, mając z nim od tamtej pory stały kontakt. – Tak, panie Ordo, jest to okazja, której nie było od wielu, wielu miesięcy! – usłyszał Sigismund gdy wszedł do biura Marata. – Uważam, że wstydem byłoby jej zmarnowanie. Tak, najprawdziwszy obraz Boscha, wykonany jego pędzlem i jego rękoma. Cóż, muzeum, w którym był przechowywany nie wyrabia się z płatnościami, a że jest to jedyny warty czegokolwiek u nich eksponat, postanowiło go sprzedać. Tak, trafna uwaga, panie Ordo, za otrzymane z aukcji pieniądze z pewnością spłacą długi, jednak potem w cholerę się zamkną. Nie, nie przesadzam, takie jest życie, taki jest fiskus, drogi panie. Aukcja odbędzie się w Domu Jana Audenberga w przyszły piątek, o godzinie szesnastej trzydzieści. Och, oczywiście, że jest pan moim jedynym klientem, po cóż miałbym informować o możliwości kupna jednego z najbardziej symbolicznych dzieł w historii malarstwa kogoś, kto nawet nie wie kim byli niderlandzcy prymitywiści? Ależ, naturalnie, wiem, że pan wie, dlatego też dzwonię! Cieszę się zatem, że mogłem pomóc. Tak, konto jest to samo, termin płatności również się nie zmienił. A proszę, proszę bardzo. Vincent Marat odłożył słuchawkę, po czym westchnął: – Skretyniały pół-facet. Wziął następnie długopis skreślając słowa Remueshe Ordo widniejące na liście trzydziestu trzech osób, do których zamierzał jeszcze zadzwonić. Po rzuceniu gdzieś kartki, otworzył szufladę biurka, sięgnął po coś, co przypominało papierosa lecz papierosem bez wątpienia nie było, po czym to zapalił. – Sigi! – zwrócił się do Massa. – Wybacz, że musiałeś czekać, zbliżająca się aukcja jest doprawdy czymś szokującym, a niecierpliwi nowobogacze aż palą się na telefon ode mnie. Ze względu jednak, że goście ci nie posiadają mózgu, nie podejmą żadnej akcji, nawet jeśli o wydarzeniu tym przeczytają w gazetach. Sprzedali mi swoje dusze, a ja dziwię się sam sobie, że biuro to nie zajęło się jeszcze żywym ogniem. Marat mocno zaciągnął się żółto-zielonym zawijkiem. Zatrzymał przez dłuższą chwilę dym, a gdy go wypuścił, zakaszlał się tak, jak gdyby była to jedyna czynność możliwa przez niego do wykonania. Po otarciu łez wyciągnął rękę ze skrętem ku detektywi. – Nie, dziękuje – rzekł Mass, ku niekrytej uciesze informatora. – Chciałbym się czegoś dowiedzieć i zdaje się, że jesteś jedyną osobą zdolną mi pomóc. – Ha! Który to już raz! – Vincent roześmiał się nienaturalnym śmiechem. – Ale nie martw się, zdążyłem się do tego przyzwyczaić. Może chociaż herbaty? – Nie, naprawdę dzięki, trochę mi spieszno. Marat zamierzał wstać, sięgnąć po czajnik i wstawić wodę, jednak po nierównej batalii, którą stoczył w swojej głowie, stwierdził, że to ponad jego siły. – Cóż zatem cię gnębi – spytał – i czemu po raz kolejny mnie nie posłuchałeś i nie znalazłeś sobie jakiejś porządnej roboty? Mass puścił to mimo uszu. – Słyszałeś o czymś takim jak Ugeg hami ? Informator zamyślił się. Rozłożył się na krześle przyjmując w płuca sporą chmurę gryzącego dymu. Tym razem nie kaszlnął, choć najpewniej zrobiłby to, gdyby nie był tak skupiony. Po jakichś dwóch minutach ciszy, w końcu się odezwał: – Zaraz, o co pytałeś? Mass zachował spokój. – Ugeg hami . Wiesz co to jest? – A tak! – uśmiechnął się Marat. – To bezwartościowy inkunabuł napisany przez onanizujących się, przećpanych mnichów, nie posiadający żadnej wartości, no, może poza gabarytami, które wykorzystać można, aby kogoś zabić. Niby opisana jest tam wojna aniołów z demonami, jednak czy to prawda nie sposób stwierdzić, bo całość przedstawiona jest w jakimś fikcyjnym języku, którego nie znają nawet dzieciaki grające w gry komputerowe. Są tam za to całkiem ładne rysunki. – Widziałeś tę książkę? – Tylko na zdjęciach. Na potrzeby poinformowania o aukcji. – Właśnie, to chciałem wiedzieć. Czy ta aukcja już się odbyła? – Chwila, chwila – uśmiechnął się Vincent. – Chodzi ci o świeżynki sprzed kilku dni, tak? Aukcja się odbyła, ale jakieś cztery lata temu. Wygrała ją bodaj pewna starsza pani, całkiem miła, swoją drogą. Detektyw wydawał się niepocieszony. – Więc ostatnio nie zetknąłeś się z tą książką? Nawet, wiesz, na rynku nieco innym, niż wolny i oficjalny? Uśmiech Marata rozbrajał. I przerażał. – Najnowsza nowina z tego drugiego rynku to obraz, o którym daję teraz wszystkim znać. Mówi się też o pewnej rzeźbie i kolekcji sztućców, lecz o książce nie słyszałem. Zwłaszcza takiej. – Takiej? To znaczy? – Wiesz, może to i ma wartość, jednak do, dajmy na to, odręcznych notatek mieszkańców Atlantydy się nie umywa. Łowców nie interesują rzeczy wyłącznie stare. Oni poszukują rzeczy starych, mających przy okazji duszę. – Łowców, mówisz... Vincent rozłożył się na krześle. – Handlarzy z prawdziwego zdarzenia, takich, którzy nakręcają całą gospodarkę. A uwierz mi, gdyby nie podziemie, powierzchni by w ogóle nie było. Nazywam ich łowcami z braku lepszego słowa na określenie ich praktyk. Jak inaczej można nazwać kogoś, kto czegoś szuka, a potem atakuje i zatrzymuje to dla siebie? – Tak, faktycznie – westchnął Mass. – Gdybyś jednak coś usłyszał... – Jasna sprawa – przerwał Marat. – Specjalnie dla ciebie uruchomię swe kontakty. Spróbuję się czegoś dowiedzieć. Nie będę dopytywał o powód twych zainteresowań, lecz chyba się tego domyślam. Porozumiewawczy uśmiech zawisnął w powietrzu. Detektyw chciał już kończyć rozmowę, jednak jakby sobie o czymś przypomniał. – Słuchaj, mam jeszcze jedną sprawę. Powiedzmy, że ma to związek z Ugeg hami , choć nie tylko. Raczej z całą sztuką. – Wal, chłopie, bo zapomniałem już słów, od których zacząłeś. – Czy liczba tysiąc osiemset piętnaście jest w jakiś sposób istotna? To znaczy, czy pojawia się gdzieś jeszcze, poza tą książką? Vincent uważnie wpatrywał się w oczy detektywa. Tryby jego umysłu pracowały na bardzo, bardzo wysokich obrotach. – Zdaje się, że coś przeoczyłem – odparł, przybierając minę wyrażając niezrozumienie i głupotę raczej. – Tysiąc osiemset piętnaście? W Ugeg hami ? – To liczba demonów, z którymi walczą aniołowie. Ich jest trzykrotnie mniej. – Ach, tak, pewne absurdalne wartości w istocie się tam pojawiają. Cóż, trudno powiedzieć, ale o ile mi wiadomo, liczba ta nie ma jakiegoś szczególnego znaczenia – Marat przekrzywił nieco głowę mrużąc przy tym oczy. – A ciebie interesuje ona, ponieważ tak bardzo zszokowała cię przewaga tych złych? Detektyw uśmiechnął się. W dosyć smutny sposób. – Powiedzmy, że tak. Informator nie wydawał się być przekonany. Przeczuwał, że oznacza ona dla detektywa coś więcej. – Pozwól, że dam ci radę. Co prawda, dla człowieka wykonującego twój zawód będzie ona bezwartościowym pieprzeniem, lecz wygląda na to, że jej potrzebujesz. Otóż, jeśli coś analizujesz, nie analizuj tego pod kątem tego, czym to coś jest. Badaj to jako coś, czym być nie może. Mass mrugnął dwa razy, a Vincent uśmiechnął się jak mistrz wyjawiający swemu uczniowi najwyższą z możliwych prawd. – Tak. Twoja rada z pewnością okaże się przydatna. – Żebyś wiedział, stary – odparł Marat, wyciągając z szuflady malutkie pudełeczko wypełnione białym proszkiem. – A z doświadczenia mogę ci jeszcze wyznać, że najkorzystniej jest wtedy, gdy pozornie niepasujące do siebie rzeczy zaczynasz łączyć. Okazuje się wtedy, że poszczególne elementy są w rzeczywistości przynależne jednemu systemowi, a wszechpotęga Boga przestaje być dla ciebie tajemnicą. Informator rozsypał niewielką ilość proszku, a przy pomocy czegoś, co przypominało kartę stałego klienta jakiegoś sklepu ułożył zeń ścieżkę. – Liczby, na ten przykład – zastanawiał się – należą do systemu, w którym jedno wynika z drugiego. Istnieje też inny system, który charakteryzuje się tym samym. Pozornie, nie mają ze sobą wiele wspólnego i, jeśli nie zagłębiając się w teorie kabały i ciężkiej mistyki, faktycznie tak jest. Co ty jednak na to, aby połączyć... Massa w biurze Marata już nie było. Kombinował on w najbardziej pokrętne sposoby, analizował i dodawał, a nie pomyślał o rozwiązaniu najprostszym. Liczby i alfabet. Triumf Vincenta nie miał końca. Jego śmiech słyszalny był nawet na ulicy, pośród tłumu idących gdzieś ludzi oraz warczących samochodów. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |