Dwa dni z życia wariata. |
|||||||||
|
|||||||||
Dwa dni z życia wariata Erwin Mentel Z inspiracji pana K, Dla mojej żony i dzieci. Wszystkie postacie w tej historii są fikcyjne i wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń, jeśli jest, to jest przypadkowe. Normalność to nienormalność! Pierwszy dzień rano Jest godzina 5:19 rano, dnia piątego listopada 2018 roku. Budzik dzwoni już po raz szósty i to coraz mocniej, a mnie nawet nie chce się go wyłączyć. Otwieram jedno oko i w ciemności szukam telefonu, włączam drzemkę i przekręcam się na drugi bok. Nie śpię już jednak, coś mnie wewnętrznie rozgrzało i w żyły bardziej uderzyła krew. Mam zamknięte oczy, ale myślę o tym nowym dniu? Będzie dobrze, powtarzam to jak mantrę, każdego dnia, ale nie zawsze jest dobrze. Jak na jakimś rolerkosterze, raz jest cudownie i wszystko układa się pięknie, czuję się kochany i rozumiany, pełen energii i otwarty na życie. A już następnego ranka spadam w dół, i to z prędkością światła, nie wiem, gdzie jestem i czuję, że całe życie ze mnie uchodzi, gdzieś w próżnię, albo jeszcze dalej. Dzisiaj czuję się dobrze i już te pięć minut minęło, więc wyłączam budzik i wyruszam do łazienki. Mój mózg zaczyna pracować na pełnych obrotach, myję zęby i w między czasie, modlę się, tak staram się zaczynać każdy dzień. Proszę Boga o pomoc tego nowego dnia, który mi podarował. Nie wiem oczywiście co on przyniesie, ale w ciszy robiąc poranną toaletę staram się wsłuchać w głos z nieba. Nie zawsze słyszę odpowiedź, ale wiem, że czuwa nade mną jakiś anioł. Rozumiem też, że każdy dzień jest darem, czy to szczęśliwy, czy ten ciężki, który trudno przeżyć. Lubię te poranki w łazience, dopiero się obudziłem a już mogę w samotności i ciszy, bez słów porozmawiać z Boskim Przyjacielem. Nie jestem w tedy sam, ale razem z moją Boską Matką lub jej Synem. Mogę się wyżalić, przeprosić za wczoraj, poprosić o dobry dzień dzisiaj, czy po prostu wygadać się. To jest najlepszy czas mojego nowego dnia, czy to będzie ten dobry dzień, czy może ten gorszy. Nic jednak nie trwa wiecznie, skończyłem ten fajny czas poranka i idę do sypialni się ubrać. Pewnie jeszcze nie wiecie, ale pracuję w jednej z Warszawskich korporacji. Nie muszę jednak nosić garnituru w pracy, zakładam więc czarne dżinsy i czerwoną koszulkę z logo Manchesteru United. Lubię sport, tak, ale nie mam ulubionego klubu piłkarskiego, ta koszulka mi się spodobała i tyle. Mówiąc prawdę, wolę siatkówkę, z resztą ta koszulka jest tylko na jeden dzień, na każdy dzień tygodnia mam inną koszulkę i to w różnych kolorach. Ta niebieska jest firmowa, szara znowu ciepła i tak na kolejny dzień inna. Nie chodzi mi o to, aby się stroić, lubię być po prostu czysto ubrany nowego dnia. Spodni nie zmieniam codziennie, za to bieliznę tak, ale prysznic biorę wieczorem, nigdy rano, takie mam swoje małe zasady. Kiedy już jestem gotowy na wyzwania nowego dnia, moje kroki kieruję do kuchni. Robię herbatę, nie, nie lubię kawy, którą piję rzadko, raz na tydzień max. Za to herbata w saszetkach jak najbardziej. Piję ją na gorąco, aby mnie rozgrzała i podniosła ciśnienie rozkurczowe, które odpowiada za chęć do działania. Czytałem gdzieś, że im wyższe jest to ciśnienie, tym bardziej jesteśmy zdolni podołać wyzwaniom, które postawi przed nami dzisiaj życie. Jesteśmy bardziej naładowani do walki z szarą codziennością i tymi małymi przeszkodami, które przed nami każdego dnia ktoś stawia. Moja kuchnia jest mała, ale przytulna, lubię ją. Jest pomalowana na szaro z ciemno niebieskimi szafkami, na podłodze są położone białe duże płytki. Mam piekarnik, którego rzadko używam, za to często podgrzewam rzeczy w mikrofali. Moją herbatę zrobiłem z czajnika gotowanego na gazie, nie lubię tych elektrycznych. Na czarnym blacie z kilkoma srebrnymi gwiazdkami stoi chlebak, w którym są bułki. Chleb też lubię, ale rano jem jedną bułkę z szynką lub serem. Biorę duży łyk herbaty i delektuje się tą chwilą. Jem dosyć pospiesznie, gryzę duże kawałki bułki i szybko je połykam, nie wiem czemu lubię tak szybko jeść, przecież mnie nikt nie goni, ale już tak mam. Z rana jem zawsze tylko tę jedną bułkę nic więcej, następnie nalewam sobie wody do szklanki i łykam tabletkę. Tabletka ta ma trzymać mnie przy normalności, ale cóż to jest normalność? Czy to wstawanie, chodzenie do pracy, spotkania z przyjaciółmi lub tylko kumplami, powrót do domu, późna obiadokolacja, coś do zobaczenia w tv i znowu sen? Czy to jest normalność, a może to jest właśnie wariactwo? Pogoń za pieniądzem czy sławą albo jedno i drugie. Może właśnie tacy ludzie to wariaci XXI wieku? Tej kwestii nikt do końca nie rozwikła, bo cienka jest linia między tym co poważne a tym co zwariowane, prawda? Czasem tak mam, że w myślach zagłębiam się w psychologię a nawet filozofię i wiem, że wielu z nas tak ma, chociaż większość o tym nie wspomina publicznie czy nawet przed najbliższymi. Ja lubię jednak prowadzić sam ze sobą te dysputy, to mnie rozprężą i dodaje odwagi. Gdy już sobie pofilozofuję i połknę tę tabletkę normalności, to wracam do codzienności, biorę telefon i troszkę serfuję, wiecie takie tam facebook, poczta e-mail, jakaś strona internetowa z wiadomościami i tym podobne. Nim się nie obejrzę a tu już jest po szóstej i niedługo trzeba będzie się zbierać do wyjścia z domu, ale zanim to, to jeszcze przeczytam z 10 stron jakiejś ulubionej książki, to też taki każdodniowy rytuał. Lubię różne książki od Ludluma, Cobena po Coelho a nawet poezję. Powiedziałem zresztą, że lubię filozofię to czasem i Platona czytam, czemu nie. Książki rozwijają wyobraźnie znacznie bardziej niż telewizja czy obraz, dlatego ja uwielbiam czytać i wiem, że robię to jeszcze za mało. Jeśli zaś chodzi o moją bibliotekę, to mam sporo książek i to bardzo różnych, na książki nigdy mi nie było szkoda pieniędzy. Jeśli tylko starczało by mi czasu to czytałbym i pół dnia, ale nie zawsze mogę, są przecież inne obowiązki. Dzisiaj przeczytałem jeden rozdział “Obietnicy szczęścia” Justina Cartwrighta, nawet wciągająca o pewnej jednej rodzinie z Anglii, polecam. Ja tu się rozpisałem, a tu praca wzywa. Wychodzę z domu około 6:20, co prawda pracę zaczynam o 7:30, ale przez te korki w Warszawie dojazd zajmuje mi około jednej godziny. Mam samochód, ale do pracy zawsze jeżdżę autobusem. Czemu? Lubię obserwować miasto czy to rano jak jadę do pracy czy popołudniu jak wracam. Ale to nie jedyny powód, ten jeszcze ważniejszy to ludzie, obserwowanie ich w autobusie czy tramwaju to jak czytanie Szekspira pewnej nocy letniej. Do przystanku mam pięć minut piechotą, idę powoli i spokojnie jest ciemno, ale latarnie dają tyle światła, że wszystko dobrze widać. Wzrok mam dobry mimo nie młodego już wieku, ale nigdy nie nosiłem okularów, poza przeciwsłonecznymi oczywiście. Gdy nadjeżdża autobus jego numer widzę już z bardzo daleka. Teraz jednak obserwuję jadące samochody ulicą, jadąc jeden za drugim robią taki niby światłowód. Pewna kobieta stojąc na światłach poprawia jeszcze makijaż, patrząc w wsteczne lusterko. Lepsze to już to niż jakby opuściła ten parawan przeciwsłoneczny i w tym lusterku się przeglądała. W innym natomiast przypadku pewien pan rozmawia przez komórkę, oczywiście bez zestawu głośno mówiącego. Przydałby się tu patrol policji, ale ich jakoś rzadko widuję. Odwracam głowę w prawo i patrzę na pobliskie bloki jest ich tu sporo i to tych wieżowców. W połowie mniej więcej okien świeci się światło co tworzy niby szachownicę. Większość jest zasłonięta zasłonami lub żaluzjami, ewentualnie samymi firanami, mało więc widać, są jednak dwa lub trzy okna, gdzie wszystko widać co jest w środku, a ja lubię tak zaglądać ludziom do pokojów czy kuchni. Nie jestem wścibski, po prostu ciekawy. W tym pokoju z balkonem, gdzie wisi taki okrągły żyrandol, który daje sporo światła, na ścianie wisi bardzo duży telewizor, w którym akurat pokazują pogodę, to mnie nie interesuje, ale za to starszy pan w fotelu już tak. Pan je kanapkę, a właściwie już kończy i zaczyna odpalać fajkę. Po chwili bucha w górę chmura dymu, ja nie palę i nie lubię ogólnie jak ktoś pali w moim towarzystwie, ale za oknem w pokoju mi to nie przeszkadza. Starszy pan delektuje się, a na oparciu fotela teraz zauważyłem, jak wskoczył kot i przytula się do szyi tego pana. Pewnie też coś mu mruczy, a widać, że właściciel też jest zadowolony, bo na twarzy maluje mu się uśmiech. Pogłaskał mruczka po karku i zaciągnął się kolejny raz fajką, to chyba też mu sprawia dużą przyjemność. W tym drugim odsłoniętym oknie widzę jak pani w średnim wieku zakłada szlafrok, jest on koloru żółtego i do samej ziemi. Starannie wiąże pasek wokół tali i po chwili przeciąga się napinając ramiona jak strzemię w łuku. Dalej już dużo nie zobaczyłem, bo pani zgasiła światło i poszła za pewne do łazienki. Takie jednak historie dzieją się co dzień i nie jest to dzień świstaka, bo każdego dnia dzieje się tu coś innego, co mnie bardzo cieszy, bo lubię tak zaglądać ludziom w życie, przecież życie to cud, i każdy z nas ten cud inaczej przeżywa. Wstajemy o różnych porach, robimy różne codzienne rzeczy, krzyczymy, płaczemy czy śmiejemy się każdy inaczej. Obgadujemy znajomych, chwalimy się nowym zakupem nawet nowej szczoteczki, czy biegniemy na autobus do pracy. Ale każdy robi to na swój indywidualny sposób, na sposób który został mu podarowany od Boga. Teraz mamy wolną wolę i robimy to co chcemy, lub to co chcą od nas inni, czy to bóstwa, osoby z boku czy tylko i wyłącznie nasza wolan wola chce. Mimo tego, że czasem jesteśmy do siebie podobni, to każdy z nas jest niepowtarzalny i unikatowy oraz nigdy nie było i nie będzie naszego klona. Dochodzę już do przystanku i jak widzicie znowu sobie pofilozofowałem. Na przystanku nie jest tłoczno, kilkoro studentów, dziwne, że tak wcześnie rano, pewnie z imprezy wracają, niż gdzieś jadą w ważnej sprawie. Jedna pani o lasce, która siedzi na ławeczce i ciężko dyszy oraz pewien pan w sile wieku, z gazetą pod pachą. Przed minutą odjechał jeden autobus, nie mój co prawda, ale zabrał sporo ludzi, dlatego teraz jest luźniej. Przystanek wygląda ładnie, chyba był niedawno odnowiony, ponieważ nie ma żadnych bazgrołów na szybach ani nie widać nigdzie graffiti. Z jednej strony jest reklama napoju Św. Mikołaja, chyba wiecie o czym mówię? Czarny napój odrdzewiacz. Po drugiej stronie natomiast jest plakat z bardzo roznegliżowaną panią, która reklamuje bieliznę. Pani wygląda bosko, ale nie wiem, czy to odpowiedni plakat na reklamę na przystanku, bielizna odsłania więcej niż zasłania i od samego patrzenia robi się gorąco. W tym miejscu przecież przechodzi czy zatrzymuje się sporo dzieci, ale obecnie w dwudziestym pierwszym wieku wszystko emanuje seksem. Ja stanąłem nieco zboku i zapiąłem kurtkę pod szyję, bo to już nie jest za ciepło, choć jest to jeszcze polska złota jesień i zapowiada się słoneczny dzień, bo niebo jest bezchmurne. Czekam już pięć minut i robi się gwarniej, za minutę powinien być mój autobus, ale na przystanku ponownie jest sporo osób. Tak się zastanawiam, gdzie ci wszyscy ludzie tak się spieszą? Ja jadę do pracy i pewnie większość też, młodzież do szkoły a inni może wracają z pracy po nocce. Tylko dla studentów to jeszcze za wcześnie, po imprezach muszą się wyspać, tak sobie dumam w myślach. Ale oto jest numer 525 podjeżdża na przystanek, przegubowy żółty autobus z czerwonymi pasami, kieruje nim kobieta, co obecnie już nie dziwi, która się uśmiecha i to już jest nieco dziwne, przecież my Polacy z góry jesteśmy posępni. Pani kierowca otworzyła drzwi, wysiadło kilka osób, ale znacznie więcej wsiadło. Powiem, że jest tłoczno wszystkie siedzenia zajęte sporo osób stoi. Ta staruszka co wsiadła szuka miejsca, aby usiąść, lecz nikt nie chce jej ustąpić, zlitował się w końcu jeden pan na podwyższeniu, ale ona mówi, że to dla niej za wysoko. Bardzo wymownie patrzy się na kobietę, która siedzi na jednym siedzeniu z czterech ustawionych naprzeciwko siebie, ale pani pewnie jest w ciąży z tego co wnioskuje i nie chce ustąpić miejsca. Na pozostałych siedzi pani z dzieckiem około czteroletnim na kolanach oraz dwie starsze kobiety. Atmosfera robi się gorąca, staruszce z torbami miejsce przy oknie, na którym siedzi ciężarna bardzo by odpowiadało nawet powiedziała − Jaka ta młodzież nie wychowana, nie wie, że trzeba ustąpić miejsca starszym, kto ich tam wychowuje? Ale ja nie wiem, czy ta staruszka zakumała, że pani jest w ciąży, bo jeszcze aż takiego dużego brzuszka nie widać. W pełni też popieram ciężarną, jej też należy się miejsce siedzące, które zajęła i tak kobiecina z tobołami nie powinna wybrzydzać i zająć miejsce, które zaoferował jej pan. Nie wiem jak ta historia się skończyła, bo przeniosłem się na tył autobusu i też nie zareagowałem, chociaż później jak to sobie przypomniałem, wiedziałem, że powinienem uświadomić staruszce, że młoda dama jest w ciąży i nie ma obowiązku jej ustępować miejsca. Tak jak już mówiłem, lubię autobusy i tramwaje, aby obserwować ludzi i tak jak już byłem na tyle autobusu i nieco się rozluźniło, usiadłem na jednym z czterech siedzeń ustawionych do siebie, moje miejsce było przy oknie. Naprzeciwko mnie siedziała dziewczyna, około 25 lat, była dosyć elegancka, siedziała z oczami zamkniętymi, jej czarno krucze włosy spadały luźno na lewy obojczyk i dalej na lewą pierś, z prawej strony były zaczesane za plecy. Piersi miała niezbyt obfite, ale biustonosz push up robił swoje i wyglądały na duże, ukryte pod różowy golfem. Na kolanach trzymała czarną torbę ze złotym zapięciem i czarnym paskiem, również ze złotymi zakończeniami. Miała też długą czarną spódnicę za kolana i beżowe rajstopy, do tego sznurowane srebrne lakierki, które aż świeciły. Na golfie wokół szyi wisiał złoty łańcuszek z serduszkiem, to chyba na pokaz, bo ja bym jednak taki łańcuszek nosił pod golfem. Poza tym na serdecznym palcu prawej ręki nosiła srebrny pierścionek, ciekawe czy zaręczynowy? Jak tak się jej przyglądałem, to w głowie kłębiły mi się różne myśli, czy ma faceta, gdzie taka zaspana rano jedzie? Czy miałbym u niej szanse, możecie się domyślić jak moja wyobraźnia szalała i nie wiedziałem tylko jednego, o czym ona teraz śni? Ale tego już się nie dowiem, bo jestem zbyt nieśmiały, aby jej zapytać. Rozmarzyłem się, a obok niej siedział młody uczeń szkoły podstawowej, miał bluzę koloru pomarańczowego z kapturem na głowie i z jakimiś dziwnymi napisami po angielsku. Pod nogami trzymał czarny firmowy plecak niezbyt wypchany książkami. Buty również drogie i czarne dżinsy. Włosy miał krótkie z tego co zauważyłem pod kapturem, ciemny blond. On również drzemał, przytulony do siedzenia. Spojrzałem w prawo, obok mnie siedział dżentelmen w sile wieku z słuchawkami na uszach i telefonem w ręku, który ciągle był w użyciu. Klik, klik, klik i tak w kółko, nie wiem czy on już wiedział, że jest w drodze w autobusie, czy może jeszcze w łóżku i w wirtualnym świecie? Tak jakby ten telefon był jego bożkiem, według mnie to nowe uzależnienie obecnego świata. W taki właśnie sposób mija mi droga do pracy i jak wiecie, ta droga codziennie inaczej pobudza moją wyobraźnię. Ale dojechaliśmy do mojego biurowca i wysiadłem z linii 525, oraz wolnym krokiem przeszedłem na drugą stronę ulicy i wszedłem do mojego biurowca. To znaczy nie jest on mój, ale tam pracuję na 11 piętrze przy 25 filarze. Pierwszy dzień praca Do biura wszedłem była 7:28, byłem już bardzo rozbudzony, bo moja wyobraźnia w drodze do pracy działała na pełnych obrotach, ale pewnie już to zauważyliście. Pracuję w korporacji jak chyba się domyśliliście w jednym z biurowców. Moja firma ma tam dwa piętra, jedenaste i dwunaste, ja zajmuję jeden z kojców na dwunastym piętrze. Kojec, bo tak nazywamy nasze stanowiska pracy, to po prostu biurko oddzielone od innych biurek szarymi płytami, obszytymi materiałem, na których każdy coś przyczepia. Ja mam kilka pocztówek z Londynu, Paryża i Barcelony, bo po prostu lubię zbierać pocztówki, ale inni mają tam zdjęcia rodziny czy innych bliskich osób. Na biurku stoją dwa monitory i laptop oraz klawiatura, myszka i kuwetki z artykułami biurowymi. Ja akurat mam ich dużo, bo nie lubię niczego pożyczać, także są: kilka długopisów, flamastry, dwa kołonotatniki, nożyczki, zszywacz i kilka pustych kartek i mnóstwo innych niepotrzebnych rzeczy, które mi akurat w każdej chwili mogą się przydać i mówię wam przydają się najmniej spodziewanych sytuacjach, ale każdy kto mnie zna to wie i jak przychodzi ta sytuacja ja wszystkich poratuje. W moim zespole, który liczy jedenaście osób plus kierownik, dobrze się rozumiemy. Każdy jest inny, ale się uzupełniamy. Kierownik to taki młody ambitny gość, który pnie się w górę po szczeblach kariery, nie ma rodziny więc dobrze mu idzie. Ale nie jest jak gestapo, daje nam nieco swobody i nie we wszystkim nas wyręcza, co mu się chwali. Jest zaradny i potrafi wiele załatwić, szczególnie w IT, co jak znacie IT, nie jest wcale takie oczywiste. Poza tym umie nas dobrze zmotywować, co jest ważną cechą u lidera. Ubiera się schludnie, ale niecały czas w garniturze, z resztą my pracujemy w tak zwanym back offisie, więc nie musimy nosić garniturów. Dżinsy plus koszula lub koszulka są wystarczające dla faceta, kobiety to inna bajka, one lubią się stroić. Jest ich u nas sześć, więc my płeć męska mamy co podziwiać. Wróćmy może do kierownika, którego nie ma jeszcze w pracy on jest z reguły na ósmą, chciałem tylko powiedzieć, że jest raczej w porządku, są czasem małe zgrzyty, ale gdzie ich nie ma. Cały zespół musi pracować dziesięć godzin, bo wykonujemy pracę dla kontrahenta z UK i mamy obstawić godziny 6:00 do 16:00 czasu UK. Czyli od 7:00 do 17:00 czasu polskiego. Dlatego nie wszyscy przychodzimy do pracy na tę samą godzinę. Ala mamy mniej więcej taki sam rytuał, ja o 7:30 odpalam laptopa i przez pierwsze 10 minut sprawdzam pocztę e-mail, następnie robienie kawy lub herbaty kto woli, jak wiecie ja piję herbatkę, rano owocową. Dalej krótka pogawędka z tymi co już są, na rozmaite tematy. − Jak tam minął dzień wszystkich świętych? - zagadną Michał, ten co siedzi przy oknie. − Spokojne, wizyta na cmentarzu u dziadków i później relaksik w fotelu przed tv, a u ciebie? - opowiadam. − Podobnie, tylko po cmentarzu, wizyta u rodziny. Takie właśnie można między innymi usłyszeć rozmowy w naszej korporacji od rana, kiedy to w pracy jest nas troje, ja, Michał wspomniany i Ewelina. Ewelina to jeszcze studentka, można powiedzieć wieczna studentka, bo została jej tylko do napisania praca magisterska i obrona, ale zbiera się do tego już szósty rok. Ma blond włosy do ramion i z reguły nosi krótkie spódniczki takie mówiące jestem sexy. Ma też niebieskie oczy, które zasłonięte są gęstymi rzęsami i powieki zawsze umalowane na różne cienie, podobnie jak usta, które często podkreśla czerwony kolor. Jej twarz jest pociągająca, ale ja nie powiedziałbym, że jest piękna jak modelka. Ona pewnie by tak chciała i żeby każdy się za nią oglądał, i tacy są, ale ja do nich nie należę. Jako koleżanka z pracy jest ok, jednak nic po za tym, nie jest w moim typie. Poza tym jest nieco leniwa i nic co by wykraczało po za te obowiązki które musi zrobić, to nie robi. Za to flirtować lubi, ale z rana to raczej z Michałem. On z kolei jest w średnim wieku i to żonaty, jednak wcale nie stroni od kokietowania między innymi naszej koleżanki. Jest wysoki i szpakowaty, ma brązowe oczy i jest bardzo szczupły, na czole ma też już małe zakola. Do biura zawsze przychodzi w koszuli, jeszcze nigdy go nie widziałem w T-szorcie. Jest taki jak my go nazwaliśmy, pół człowiek pół excel, bo jest ekspertem w arkuszach kalkulacyjnych. Nie stroni też od pomocy w tym na czym się zna, co jest dobrą cechą. Swoje zadania wykonuje szybko i dość dokładnie. Gdy się wyrobi z robotą to czyta portale sportowe na internecie. Ale jeśli chodzi o wszelakie usprawnienia to jest bardzo pomocny, bo jak w każdej korpo, musimy działać w schemacie Lean. Jeśli nie wiecie co to jest lean, to zapytajcie wujka google. Po krótce, jest to proces, który polega na niekończącym się ulepszaniu tego co robimy. Powstał w Japonii głównie w Toyocie i opiera się na tym, że najniższy szczeblem pracownik najlepiej wie co można poprawić w firmie, i to właśnie on jest głównym źródłem usprawnień. Taki właśnie jest Michał. To nasza trójka jest najwcześniej w pracy, większość przychodzi na ósmą oraz dwie dziewczyny na dziewiątą, czyli o ósmej robi się tłoczno, oprócz naszego zespołu, na piętrze jest miejsca jeszcze na cztery teamy i kuchnię z mikrofalą i ekspresem kawowym oraz toalety. Cała nasza firma zatrudnia w Warszawie ponad sto osób, to niewiele, ale w całym wieżowcu pracuje ponad tysiąc, takie wielkie korporacyjne skupisko. Cała szóstka, która przychodzi na ósmą, zjawia się w pracy różnie, ogólnie do 8:15 są wszyscy. W porządku jest jednak ten elastyczny czas pracy nikt nie jest uwiązany odbić kartę równo o ósmej, jak w fabryce. Na pierwszy ogień, tuż przed ósmą zjawia się Dawid, to równy gość, ale wygląda tak jakby od dziecka był gejem, chociaż nie wiem, jak wygląda gej, ale on mi się tak kojarzy i już. Duże czarne okulary i ta twarz, tak jak u małej dziewczynki, poza tym ten chód, przypomina mi chód prawiczka, ale może to tylko moje odczucia. Nosi golfy nawet latem i duże wiązane adidasy, choć sznurówki nie zawsze są zawiązane. Ma głos jakby nie przeszedł jeszcze mutacji i mówi tak melodyjne jak włosi. Lubi być w centrum uwagi i mało pracować, albo raczej udawać, że pracuje, jednak nikogo to nie dziwi, choć czasem są o tym jego zachowaniu komentarze. To jest współczesna normalność! Dobrze zostawmy już jego, jego świat jego życie. Zaraz po nim zjawia się Agnieszka, to już kobieta, nie dziewczyna, nawet można zauważyć kilka szarych włosów. Gustowna starsza wiekiem, ale ciągle nasza dobra koleżanka. Ubiera się schludnie, za to rzadko w spódniczki, widzę, że gustuje w czarnych dżinsach. Do tego ma czarne buty na niskim obcasie, nigdy nie przyszła do pracy w trampkach czy nawet botkach. Jest bardzo sumienna i zawsze otwarta oraz pomocna dla wszystkich. Da się lubić nam wszystkim i z reguły wygrywa konkursy na pracownika roku w zespole. Nie jest może duszą towarzystwa, ale można z nią porozmawiać na każdy temat, nigdy też nie jest tak zajęta, aby odmówić pomocy temu kto prosi. Agnieszka to taka dobra ciocia, taka co lubi każdego dzieciaka, nawet jeśli nie jest jego prawdziwą ciocią i zawsze ma dla każdego czas. Następnie jest czas na pary, ale nie klasyczne, z reguły pierwsi są chłopacy Arek i Ariel, nie są spokrewnieni, ale mieszkają niedaleko siebie, a że parking przed budynkiem jest mały oraz dla cięcia kosztów, bo przecież nie zarabiamy kokosów jak myślą niektórzy, przyjeżdżają razem. Co tydzień tylko zmieniają samochód, raz jadą Arka na drugi tydzień Ariela, ale i tak przylgnęła do nich łatka szwagrowie. Są jak Flip i Flap, jeden wysoki i szczupły, drugi niski i przy kości. Wnoszą do zespołu dużo śmiechu, jak za drzwiami słychać głośnie gadanie i chichoty to znaczy, że szwagrowie idą. Witają się z każdym zaczynając dzień od dowcipu, nie zawsze takim do śmiechu, ale na rozładowanie śpiącego poranka to jest super. Gdy oni są w pracy nawet ci co byli lub są jeszcze zaspani, to już na dobre się budzą. Na sam koniec tej serii, przychodzą dwie papużki nierozłączki. Jagna i Hanka, bo to o nich mowa, mają pięć minut do pracy piechotą, a mieszkają w tym samym czteropiętrowcu, tylko w innych klatkach. Koleżankami są od dziecka, to samo przedszkole, potem podstawówka, liceum a nawet studia, że im się nie znudziło, to teraz także ta sama praca, podziwiam, naprawdę podziwiam, czy to normalne? Dwa lata temu skończyły studia magisterskie z prawa, ale jak większość nie pracują w zawodzie. Sądy postanowiły zamienić na korpo, a sale rozpraw na kojce, czy to dobre, któż jest w stanie to rozsądzić? Cienka jest granica między tym co powszechnie normalne i uważane za rozsądne a tym co już wykracza poza przyjęte schematy czy nawet poprawność polityczną? Każdy z nas raz jest wariatem by za chwilę uchodzić za wzór normalności, bo co to jest normalność czy nienormalność? Definicję każdy zna, ale każdy w swoim sercu lub umyśle definiuje to bardzo indywidualnie i subiektywnie. Nasze panie magistrzy na szczęście nie ubierają się tak samo, jedna lubi spódniczki mini druga za kolana, to chyba efekt ich wyglądu, jedna jest szczupła jak anorektyczka, druga korpulentna. Za to obie lubią plotkować i gadać, ich rytuałem jest przerwa na papierosa co godzinę i pogadanki przy tej okazji na różne tematy. − Jaki film ostatnio widziałaś - pyta Hanka − A wiesz “Pretty woman”, jaki ten Gere przystojny, nie uważasz? - odpowiada pytaniem Jagna. − Masz absolutną rację - wtóruje Hania - mogłabym go oglądać codziennie. Dalej już nie słucham, bo można wybuchnąć śmiechem i przez to jeszcze urazić nasze panie, jak rozmawiają na te poważne tematy. Jest już za kwadrans dziewiąta i do pełnego kompletu brakuje jeszcze tylko Ani i Kasi, których spodziewamy się za dziesięć minut, bo jak mówimy wszyscy można wtedy nastawiać zegarki, kiedy dziewczyny pojawiają się w pracy. Jest to okres grypowy, początek listopada, ale dzisiaj jest nas komplet, nawet szef był przed ósmą, bo że dziewczyny przyjdą to pewne, mało jest jednak tych dni w roku, kiedy cały nasz zespół jest razem w biurze. Ale dzisiaj mamy to szczęście. Ania ma na głowie czapkę z pomponem, bo już był przymrozek, a także pstrokaty szalik w kolorach jesieni. Kasia natomiast, długi brązowy kożuch z białymi wstawkami. Obie dziewczyny też lubią pogadać, ale bardziej w swoim towarzystwie niż z kimś poza. Zawsze szepcą sobie coś do ucha spoglądając na swoje monitory, na których widzimy tapety u Kasi góry u Ani morze. Ale to jest zrobione chyba dla zmyłki, bo Kasia uwielbia morze, za to Ania lubi wycieczki rowerowe i to takie ekstremalne właśnie po górach. Opowiadała raz jak ze swoim chłopakiem wybrali się w Bieszczady i gdy byli już kilometr od schroniska, złapała ich gigantyczna burza, nie przestali jednak jechać i dotarli z trudem do celu, ale cali przemoknięci i zziębnięci do szpiku kości. Miała też tych rowerowych przygód wiele, o których potrafi barwnie opowiadać i to chyba jest temat na inną książkę, pewnie bardzo dobrą, gdyby Ania chciała ją napisać. Nasza słodka Kasia to taka laleczka naszego zespołu. Długie nogi i obfite piersi, jakby nie pasujące do całego ciała, małego i takiego kruchego. Gdy przechodzi obok, wzrok każdego mężczyzny odprowadza ją do momentu, gdy zniknie gdzieś jak Afrodyta w morzu. Zauważyłem też, że inne dziewczyny zazdroszczą jej tej urody i seksapilu. Ona jednak nie zważa na to uwagi i zachowuje się jakby to było oczywiste i w pełni normalne, według niej każdy jest na swój sposób piękny i wygląd nie jest najważniejszy. Tu się zgadzam, ale taki wygląd jak u Kasi ma swoje plusy i inne dziewczyny to wykorzystują, ale nie nasza koleżanka ona wszystkich stara się traktować równo i tak samo, czy to prezes naszej firmy, czy zwykła sprzątaczka i to się bardzo chwali. Jest godzina 9:20 i czas na naszą poranną odprawę. Mamy interakcyjną tablicę, przy której planujemy cały dzień pracy, omawiamy, jak minął poprzedni dzień i jak sytuacja wygląda dzisiaj, ustalamy priorytety i czym każdy ma się zająć. Czasem są goście z centrali z Londynu wtedy musimy komunikować się po angielsku, ale dzisiaj i w większości przypadków planujemy dzień po polsku. Staramy tak się dzielić pracą, aby nie było nudno, czyli każdego dnia kto inny robi coś innego. Możemy się wymieniać, bo każdy już poznał wszystkie procesy, które robimy, jesteśmy już starym zespołem, od ponad roku nie odszedł ani nie przyszedł nikt nowy, także możemy tak się dzielić. Mówią, że w korpo jedyna stała to zmiana, pewnie niedługo dotknie to i nas, ale obecnie to czas stabilizacji. Jednak wiemy, że w przyszłym roku przejmiemy nowy projekt i trzeba będzie zatrudnić “świeżaka” jak nazywamy nowych, ale to jeszcze nie dzisiaj. Kiedy plan dnia jest już zatwierdzony, każdy wraca do swojego kojca na szybkie sprawdzenie, ile jest pracy na dzisiaj? Około 10:00 robimy sobie małą czarną lub herbatkę całym zespołem. Do lunchu, na który chodzimy między 12:30 a 13:00 każdy klepie to co ma zrobić, lub udaje chociaż, że klepie, są oczywiście wyjątki jak jakieś spotkania czy projekty ponad planowe. Korpo to korpo i trzeba robić swoje za marne pieniądze, ale za coś trzeba żyć. Kiedy jest co robić, czas szybko leci i nim się obejrzę to już pora lunchu. Na obiad chodzimy całymi ekipami na dwie tury, bo przecież ktoś musi pilnować tego majdanu. Dzisiaj razem z Eweliną, Michałem i panami szwagrami idziemy pierwszą turą na 12:30 do kantyny na minus jeden. Jest tam duża sala ze stolikami pogrupowanymi w czwórki lub ósemki, krzesła są plastikowe i w kolorach białym lub czerwonym. Tam, gdzie zamawia się jedzenie jest przezroczysta długa szklana szyba, która odkrywa potrawy dnia, trochę to przypomina bar mleczny z dawnych lat, ale mi to nie przeszkadza. Wybór jest duży od dań mięsnych po zupy i dania wegetariańskie, czy pizzę, ale ruch też mają spory. Czasem się zastanawiam czemu ja tego interesu nie otworzyłem, bo myślę, że obroty mają spore i zarobki lepsze niż mój szef. Ewelina jest jedyną u nas wegetarianką, więc ona szybko uporała się ze swoim wyborem, ja jak najbardziej lubię mięso więc wziąłem gulasz z ryżem, bo za kaszą jaglaną nie przepadam, chłopaki też tam pobrali coś z mięsa i po opłaceniu rachunku, zajęliśmy miejsca za stołem po około 20 minut oczekiwania, w kolejce jak za PRL-u. Nigdy nie spieszymy się z obiadem, mamy według regulaminu 20 minut, ale nam to schodzi do pół godziny, nikt nas jednak nie wylicza do minuty, to jest fajne w tej pracy. − Ponuro się ostatnio zrobiło na dworze i taki ziąb - zagadnął Michał. − A co ja mam powiedzieć chłopaki, jak tu teraz nosić spódniczki i nie zmarznąć, co? - odparowała Ewelina. − Ewelcia co tam mróz, ważny jest wygląd nie? - przygryzłem nieco. − Michał podjął temat – tak koleżanko dla wyglądu, trzeba się poświęcić, chcesz kusić menów, nogi od zima ci nie odpadną a i dekolt nie zamarznie, dobrze mówię chłopaki? − Lepiej już jedzmy - urwała temat Ewelinka. Dalej już rozmowa się nie kleiła i zjedliśmy w milczeniu, poza kilkoma krótkimi uwagami. Do fajrantu mam jeszcze sporo czasu, a ten im bliżej 15:30 dłuż się. Nie wiem czy każdy tak ma, ale czas z rana szybciej mi leci niż po południu. Nie jestem rannym ptaszkiem, ale lepiej mi idzie praca rano, gdzie mam więcej energii niż po lunchu, dopiero wieczorem wraca mi werwa. Chyba powinienem być południowcem i tak jak we Włoszech, powinienem mieć poobiednią sjestę. Po lunchu już każdy sam planuje sobie resztę dnia, nie mamy rytuału wspólnej kawy czy pogawędek jak z rana. Muszę przyznać, że dobrze mi się tu pracuję, lubię swoją pracę, chociaż czasem nie chce mi się wstać i tutaj przychodzić. Gdybym tylko wygrał w totka, tak w te dni sobie tłumaczę i mimo wszystko wstaję i pokonuję kolejne etapy drogi do pracy, to już nie będę musiał pracować. Z moimi zadaniami wyrabiam się z reguły do 15:15 i około tej godziny zaczynam rytuał końca pracy. Robię raport na koniec dnia, zamykam aplikacje i chowam moje wszystkie zabawki do szafki, przed zamknięciem laptopa, zerkam jeszcze na sekundę na portal sportowy. Tak kończę dzień w pracy, czy wrócę tu jutro jak zawsze, nie wiem? Zawsze nie znaczy wcale zawsze, tylko do pewnego czasu. Pierwszy dzień po pracy. Z uśmiechem na ustach, zbiegam po schodach z mojego piętra, a czemu nie, to lepsze dla zdrowia i super zakończenie pracowitego dnia. Pracuję umysłowo, czyli trochę ruchu jest jak najbardziej wskazane. Jest godzina 15:35, kiedy uderzył mnie chłód powietrza jak wyszedłem przez szklane drzwi, z wieżowca. Na ulicy był duży ruch, pewna nastolatka, biegła z komórką w ręku i słuchawkami na uszach, ciekawe czy ona w ogóle wiedziała, gdzie jest. Czarna miniówa ledwo zakrywała pośladki, kozaki brązowe do kolan na długim obcasie, i ten czerwony płaszczyk, czy to jest normalne? To jest choroba dwudziestego pierwszego wieku, życie w sieci i wirtualnych przyjaciół, wirtualnej restauracji czy wirtualnych sklepów. Wirtualność czy to jeszcze normalność? Wszędzie sznury samochodów i pełno ludzi na chodnikach, nie miałem ochoty jechać do domu, czy raczej mieszkania, postanowiłem więc pospacerować po mieście i dalej obserwować ten owczy pęd, tylko za czym? Zawsze marzyłem, aby choć przez rok pożyć gdzieś na prowincji bez pośpiechu, internetu, czy centrów handlowych. Tylko spacery i wylegiwanie się do południa, obiad zamiast śniadania i nocne rozmowy z miejscowym proboszczem o życiu, filozofii czy religii i Bogu. Jednak nie miałem w sobie tyle odwagi, aby ten plan czy marzenia wprowadzić z życie. Dlatego byłem jednym z tych szczurów, którzy co dnia biegną gdzieś i tylko nikt nie wie, gdzie, ponieważ pieniędzy do grobu nie zabierzemy. Do grobu nic nie zabierzemy, tak jak się urodziliśmy tak też odejdziemy, nadzy, jedynie z duszą, na której zapisane są nasze uczynki, te dobre jak i te złe. Miasto ogarniał już zmierzch, to niestety oznaka nadchodzącej zimy, że około 16:00 robi się ciemno, ale to też ma swój urok. Zmierzałem w kierunku mostu, na którym paliły się już latarnie, Wisła wyglądała jak czarny smok chiński, który wije się przez miasto. Samochody poruszały się jak nakręcone zabawki z tempem raczej rowerowym niż aut hybrydowych. Duży miejski Suv wybijał się w tym towarzystwie. W środku jechała normalna rodzina, choć co to znaczy normalna rodzina? Według mnie to mama, która kieruje, w okularach o czarnych oprawkach i czerwonym golfie, a także srebrnym łańcuszku, który widać na tej czerwieni jak wyspę na oceanie. Dalej siedzi tata, zamyślony na siedzeniu obok kierowcy, ma rozpiętą niebieską kurtkę wiatrówkę. Nie jest jeszcze mroźna na tyle pogoda, aby nosić zimowe ubrania, w ręce trzyma tablet, na którym coś chyba leci zamiast radia, bo w aucie jest głośno. Z tyło jest dwójka dzieciaków, młodsza dziewczynka w foteliku około siedmiu lat, długie blond włosy spadają na ramiona i różową kurtkę, ale wokół szyi widać jeszcze, robiony na drutach komin, w kolorze białego śniegu. Za mamą kierowcą siedzi nastolatek, który dokucza siostrze, co chwile dając jej kuksańce. Nie jest to po złości tylko w ramach przekomarzania się, tak sądzę po minach, siedzących tam osób. To jest normalna rodzina, a nie dwie kobiety i noworodek, lub dwóch facetów i mała dziewczynka, czy może jednak to nie jest już takie oczywiste? Tęczowa ofensywa robi swoje i to co teraz uważa się za oczywistą oczywistość, już z rok może być tylko wspomnieniem i normalnie farsą, obym się mylił. Lampy na moście świecą takim złotym światłem, wyrastają z takich pół kul jak balkony wbudowane w moście i otoczone wysoką balustradą murowaną z czerwonych cegieł. Nie dają dużo światłą tylko lekką aureolę w okolicy tych balkonów, nie dociera to światło nawet do lustra wody, ale to też ma swój urok. Z naprzeciwka idzie para nastolatków może po szesnaście lat, trzymają się za ręce i całują się, czy aby nie za wcześnie na takie pocałunki z języczkiem, bo tak to wygląda z boku. Ona z kolczykiem w nosie, on z tatuażem na dłoni i Bóg jeden wie, gdzie jeszcze, bo wszystkiego nie widać pod zieloną bluzą. W uchu miał srebrny kolczyk, który pasował tam jak kaktus w bukiecie róż. Na nogach buty traperskie, ciemno brązowe i niebieskie spodnie dresowe, też pasujące do całości jak ryba bez ości. Dziewczyna z kolei ubrana była w spódniczkę ciemno zieloną za kolana i czarne getry, buty natomiast szare wiązane do kolan, jak wojskowe. Wokół szyi kręcił się tęczowy szalik na bluzie koloru jaskrawo pomarańczowego, nie wiem, gdzie to znalazła, ale wyglądała śmiesznie i nienormalnie, lecz może to tylko moje wyobrażenie. Chodząc tak bez celu, cały czas obserwowałem to co się wokół mnie dzieje, ludzi, ich zachowania, budynki, samochody a nawet niebo, na którym w mieście trudno dostrzec gwiazdy. Około siedemnastej zaczęło mżyć, choć z rana świeciło słońce i wtedy zapowiadał się cudowny dzień, ale pogoda ma to do siebie, że może zmienić się w przeciągu krótkiej chwili. Lubię spacery, mniej w deszczu, więc wszedłem do kawiarenki, która mieściła się pod hotelem. Szyld reklamujący hotel świecił na czerwono na wysokości pierwszego piętra, dawał dużo światła, a kawiarenka, zachęcała do wejścia z reklamą w oknie, mówiącą o najlepszej szarlotce w mieście. Lubię słodycze w tym szarlotkę, zaraz po makowcu to moje ulubione ciasto, skorzystałem więc z okazji i zamówiłem wraz z koktajlem z wyciskanych owoców. Zapłaciłem, blikiem przecież to normalne i usiadłem w rogu przy okrągłym stoliku, z dwoma krzesłami. Stolik był drewniany na jednej nodze i z wazonikiem na środku, w którym wstawiony był fioletowy goździk. W lokalu nie było tłoczno, ale też nie pusto. Kelnerka ubrana w białą koszulę i ciemno czerwony fartuszek oraz szare getry przyniosła moje zamówienie. Na czarnej tacy miała oprócz mojego koktajlu i ciasta piwo z nalewaka oraz drinka, dla pary która usiadła obok mnie. − Ładnie wyglądasz w tych rozpuszczonych włosach - powiedział gość, dla którego było to piwo. − Dba się to się wygląda - pewna siebie odpowiedziała dziewczyna. − A wiesz, ile mnie kosztuje to twoje dbanie? − Masz przynajmniej na kogo wydawać, nieprawda, kotku? - kontynuowała - poza tym co byś robił z tymi pieniędzmi. − Wydatki zawsze się znajdą - powiedział koleś, na którego prawej ręce były z trzy złote sygnety oraz zegarek marki Aztorin i to ten z wyższej półki. − Napijmy sią za to - skwitowała laleczka, ubrana w białą koronkową sukienkę z dużym dekoltem. Włosy miała blond do ramion i złoty nie łańcuszek, ale łańcuch z przełamanym serduszkiem. Po delikatnych dłoniach jej i także jego, widać było, że fizycznie nie pracowali, ale pieniędzy musieli mieć sporo. Nie lubię podsłuchiwać, więc skanowałem resztę lokalu i jego gości. Na prawo od drzwi siedzi młody facet z laptopem na stoliku, pewnie prowadzi jakiś biznes przez internet. Reklamują go jako pracuj, gdzie chcesz, kiedy chcesz i bądź wolny. Ale od czego wolny, bo na pewno nie od problemów. Pieniądze są ważne, szczęścia nie dają, ale ułatwiają życie, jednak nie chronią od samego życia, które doświadcza każdego człowieka. Zresztą praca z domu czy pubu i duże zarobki to nie jest takie oczywiste, są tacy którzy to potrafią, ale większość też ledwo wiąże koniec z końcem. Tak jest ze wszystkim jest garstka, która to super opanowała i ma w tej czy innej dziedzinie same sukcesy, oraz reszta, która ciągle szuka i nie zawsze wychodzi. Jestem ciekaw do której grupy należy ten dosyć schludnie ubrany jegomość. Ma czarną koszulę w białe pasy, dżinsy ciemno niebieskie i buty wypucowane na połysk. Z drugiej strony przy oknie siedzi starsza para, pewnie małżonków na emeryturze. Wyglądają na szczęśliwych, sam bym tak chciał na starość, pić kawę z moją drugą połówką i być szczęśliwym, bo szczęście to deficytowy towar na tym łez padole. Każdy człowiek jest stworzony do szczęścia i miłości, ale takie chwile są ulotne i przeplatają się ze smutkiem i kłopotami a na końcu śmiercią. Życie jest jak fala elektryczna, raz u góry radość, raz na dole łzy, a na końcu ktoś wyłączy prąd. Lubię patrzyć na szczęśliwych staruszków to mnie jakoś tak buduje, moje uczucia w tym momencie są na fali wznoszącej. Rozmarzyłem się, a tu odezwała się moja komórka. Dzwoni siostra. − Cześć brat, co słychać? − Normalnie – odpowiadam – a co u ciebie? − Też dobrze, ale wiesz, że ja lubię od razu przechodzić do rzeczy – tak wiem myślę sobie i słucham dalej – masz ochotę na kolację u mnie, będzie Janek – to jej mąż - pośmiejemy się, co ty na to? − Nie mam planów na wieczór, więc czemu nie? - zgadzam się od razu – na którą mam być? − Na dziewiętnastą, cześć. - nie zdążyłem nawet pomyśleć cześć, a tu już sygnał się urwał. Cała moja sistra, krótko i na temat bez zbędnych ceregieli. Mam jeszcze godzinę do kolacji, to zrobię sobie spacer, mieszkanie mojej siostry jest około 40 minut marszu stąd, więc będzie ok. Wołam kelnerkę i proszę o rachunek, była miła obsługa i ta szarlotka na prawdę dobra, płacę więc gotówką i daje skromny napiwek, choć nie jestem taki rozrzutny, nie każdemu daję napiwki, ale tu było ok więc mi nie szkoda. Ubieram się i wychodzę znowu na ten chłodny listopadowy już wieczór, jest chłodno, ale nie ciemno, świeci się tyle świateł jakby było południe, choć to nie to samo co światło słoneczne. Kolejny spacer tego dnia, ale co bym dał, aby to nie była Warszawa, tylko wioska na mazurach, i to malutka wioska, z polami, jeziorami i lasem nieopodal. Spoglądam w niebo i widzę oczami wyobraźni, lekki fale na jeziorze, dalej zielone wodorosty i zielone krzewy rosnące w wodzie, dalej na brzegu dwie białe brzozy i dalej malutka plaża z piaskiem jak nad morzem. Na środku jeziora wyspa a na drugim brzegu ciemny las. Ja idę tam w śród gwiazd z jedyną lampą jaką jest księżyc w pełni. Co ja bym dał, aby to była rzeczywistość, ale już wracam w labirynt miasta. Znowu to samo sznur samochodów, autobusów, tramwajów i ludzi. Ale pomyślałem, aby tym razem pójść przez park dla odmiany. Nadrobię dziesięć minut, ale to nic, chociaż tyle szczęścia. W parku jest mniej latarni niż na ulicy i to też ma swój urok. Po prawej stronie jest plac zabaw dla dzieci, teraz wyludniony, ale to przecież listopadowy wieczór. Dalej modne ostatnio siłownia na powietrzu, z rowerkiem, przyrządem do wyciskania i maszyną na pracę nóg, i co chyba nie dziwi z jednym amatorem tego miejsca. Pan po bieganiu zrobił sobie przerwę na ćwiczenia. Ma na sobie bluzę i dresowe spodnie, tenisówki markowe i oczywiście to co normalne, czyli słuchawki na uszach, bezprzewodowe. Idę dalej a tam stół do ping ponga oraz stoliki do grania w szachy, sam lubię grać w szachy, ale mało mam do tego okazji, czego bardzo żałuję, bo jako dziecko wygrałem nawet konkurs szkolny. Dawne to dzieje, ale lubię wspominać, lubię też marzyć i wymyślać różne scenariusze jaka będzie przyszłość. Rzadko się to sprawdza, ale ja to po prostu lubię, taka moja modna wizualizacja. Sam park jest mały, kilka drzew i w środku fontanna, która działa tylko latem, i dwie ścieżki wylane asfaltem, nie brukowe, co też ma swój urok, bo jest po prostu równo, no może nie tam, gdzie korzenie drzew zrobiły małe Alpy w asfalcie. Nie wiem czy takie chodzenie po parku jest całkiem bezpieczne o tej porze, ale lubię też ryzyko. Nie jestem też chuchro, aby się wszystkiego bać. Nie wiem jak wam, ale mi czas na spacerze leci dwa razy szybciej niż normalnie, zresztą czas ma swój własny pęd i raz się wlecze raz leci jak prędkość światła. Czas nie wie co to znaczy normalnie, my ludzie pewnie też, bo każdy normalność rozumie indywidualnie. Dla mnie normalne jest dokarmianie zwierząt zimą, dla ciebie tęczowa matka boska. Subiektywizm. Tak właśnie mija mi kolejny dzień, a teraz czas na kolację, dobrą, bo moja sistra super gotuje, tak jak mama, która lubiła to robić. Pierwszy dzień wieczór. Przycisnąłem guzik domofonu, po trzecim sygnale, usłyszałem dźwięczny głos męża mojej siostry. − Witam najlepszego szwagra na świecie, zapraszam na górę. − Skąd wiedziałeś, że to ja? - pytam − 18:59, zegarek można nastawić, wchodź. - zaprasza. Drzwi zaskrzypiały i zamek puścił, więc wchodzę na to czwarte piętro, bo tu nie ma windy, znowu coś dla zdrowia. Nie jest to łatwe i jestem lekko zdyszany, ale zawsze uśmiechnięty, wysiłek fizyczny jest super, ale ja jak zwykle robię go ciągle za mało. W drzwiach wita mnie mój najlepszy, jedyny szwagier, obejmuje mnie i klepie prawą ręką po moim prawym ramieniu. Widujemy się często, ale zawsze tak serdecznie się witamy, po chwili przychodzi moja siostra i całujemy się trzy razy w policzek, to taki też rodzinny zwyczaj. Mam jedną siostrę i bardzo ją kocham, jest między nami trzy lata różnicy, ona jest starsza i zawsze była mi ostoją i ratunkiem. W podstawówce broniła mnie przed osiłkami, którzy mi dokuczali, w liceum pomagała w nauce a na studiach pomagała również finansowo. Nie jesteśmy bliźniakami, nie mówiąc już o tych jednojajowych, ale tak się właśnie czujemy, jak jedno, a że ona jest starsza jest mi zawsze oparciem. Po śmierci taty, kilka lat temu opiekujemy się również naszą, lekko już schorowaną mamą. Myślę, że tworzyliśmy i nadal tworzymy dobrą rodzinę, może nie świętą, ale taką na dobry wzór. Brakuje nam taty, który odszedł na raka prostaty, zbyt wcześnie, był to ciężki okres, ale jakoś to przetrwaliśmy, będąc dla siebie wsparciem i pomocą. Mama się też jakoś trzyma, cierpi to widać, ale jest silna i nie daje tego po sobie poznać. Opiekujemy się nią z siostrą na zmianę, jeden tydzień ja drugi ona. Na czym ta opieka polega? Otóż robimy jej zakupy, aby nie dźwigała, odwiedzamy często, aby nie była sama, bo samotność w czterech ścianach jest gorsza od ciężkiej choroby i cierpień fizycznych. Gdy ja jestem u mamy to czas płynie tak jakby nie był czasem. To inny wymiar, zawsze dobrze się dogadywałem z mamą, taki mami synek, za to siostra to córcia tatusia, szkoda, że już go z nami nie ma. Mamy dużą rodzinę, na ślubie u siostry było 60 par z czego 50 z naszej rodziny, ale i tak tylko my czworo jesteśmy z sobą tak bardzo zżyci, byliśmy, gdy jeszcze tata żył, teraz jest nas trójka, ale za to jaka każdy poszedłby za którymkolwiek w ogień. Nasi rodzice dużo w życiu przeszli i nie było łatwo, wychowywać dwójkę dzieci na przełomie komunizmu i prawdziwego odzyskania wolności i demokracji w naszym kraju. Ale nie szczędzili nam niczego, choć czasem trzeba było zaciskać pasa. Może w domu nam się nie przelewało, ale za to było coś ważniejszego, czyli miłość i wsparcie. Tylko miłość się liczy, jak mówił św. Paweł “Miłość was wyzwoli”. Tego nauczyli nas nasi rodzice i jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Bo nie dyplom czyni człowieka człowiekiem, ale to co ma w sercu i jak traktuje innych. Czasem sprzątaczka jest bardziej mądra i dojrzała niż profesor czy doktor habilitowany. Tego nie uczy szkoła, tylko rodzina, z resztą szkoła w ogóle nie uczy życia, tylko regułek do wyrecytowania, a gdy nie uformują cię za młodu twoi rodzice, to możesz skończyć jako drań i samolubny ktoś. Rodzina jak najmniejsza komórka społeczeństwa to pierwszy i najważniejszy nauczyciel dzieci. Dlaczego obecnie jest tyle rozwodów? Bo w rodzinach brakuje miłości i dobrego przykładu dla dzieci. Pogoń za pieniądzem i karierą, kiedy są postawione przez rodziców na pierwszym miejscu, nie prowadzą do niczego dobrego. Gdy dwoje ludzi w związku małżeńskim, normalnym związku, kobiety i mężczyzny nie żadnych anomaliach, postawi coś innego na pierwszym miejscu niż miłość i wzajemny szacunek to pierwszy krok do tragedii. Tragedii, gdyż każdy rozpad rodziny to porażka, tych dwojga jak i całego społeczeństwa. Nie było by wojen, pogardy, nędzy, obłudy i tego wszystkiego co złe, gdy by rodzice, wszystkich rodzin na świecie kochali się nawzajem i tę miłość zaszczepili w sercach swoich dzieci. To oczywiście idylla i możliwe to było tylko w raju, ale warto do tego ideału dążyć i zacząć dawać przykład właśnie od siebie. Tak jak to robili nasi rodzice. Czy to jest normalność, według mnie tak, choć może duża cześć z was ze mną się nie zgodzi? Ja jednak wyznaję i wierzę w to o czym nauczał Jan Paweł II o rodzinie. Warto sięgnąć do pism tego naszego wielkiego Świętego. Wróćmy jednak do rzeczywistości, mieszkanie mojej siostry jest spore jak na mieszkanie w blokach, trzy pokoje z aneksem kuchennym i osobną łazienką. W sumie 70 metrów kwadratowych, plus balkon. Salon jest w kolorze niebieskim, jasnoniebieskie ściany, żyrandol jest mały, ale za to trzy kolorowy, może świecić na niebiesko, czerwono i zielono, ponad to uruchamiany pilotem. Technika XXI wieku, a jakże. Na podłodze panele w odcieniu szarości oraz podobnego kolory meble, malutki stolik komoda pod telewizor i dwie narożne szafki, do tego jeszcze kanapa i fotel oczywiście na niebiesko. Na ścianie wisi 50 calowy telewizor, a naprzeciwko niego po drugiej stronie wisi oraz Picassa, oczywiści podróbka, kogo stać na oryginał za miliony dolarów. Po prawo jest aneks kuchenny, też spory zmieścił stół i sześć krzeseł, a także piekarnik z płytą indukcyjną oraz okapem, dalej zlew w kolorze czarnym i figlarnie wyglądającą baterią. W zabudowie też zmywarka i lodówka, wszystko na kolor mahoniowy. Szafki również w tym kolorze oraz na bocznej ścianie szafa przesuwana. Nie będę opisywał sypialni, bo to intymna sprawa mojej siostry i jej męża, jest za to jeszcze jeden pokój, który czeka na lokatora, domyślacie się jakiego, ale obecnie pełni funkcję pokoju dla gości. Jest tam niewiele mebli, tylko łóżko i szafa oraz mały stolik kawowy. Pomalowany jest na pomarańczowo i w oknie ma tylko firankę bez zasłon. Dlaczego tak? Moja siostra i szwagier czekają na potomka, a nie wiedzą jeszcze, czy będzie to chłopiec czy dziewczynka? Także dekoracja tego pokoju jest w toku. Rozsiadłem się na tym niebieskim fotelu w salonie i patrzyłem jak mój szwagier bardzo dziarsko pomaga mojej siostrze w przygotowaniu kolacji. Wszystko jest już prawie gotowe, mięso piecze się jeszcze w piekarniku, szwagier odcedza ziemniaki, siostra wyjmuję wcześniej przygotowaną surówkę z lodówki. Na stole starannie ustawione nakrycia oraz sztućce a także serwetki w kolorze słońca. Wszystko wygląda wspaniale, a to wszystko dla mnie, tak bez okazji, kocham taką spontaniczność i to bezinteresowną. Moja siostra jest ubrana w czerwoną spódniczkę i ciemno czerwony żakiet, a ponad to założyła fartuszek w groszki, fajnie wygląda, szwagier natomiast ma brunatne dżinsy i koszulę w kratę, tylko ja po pracy w sportowym t-szorcie. Nikt tu jednak nie zwraca uwagi na wygląd, bo ten można zmienić w kilka minut, ważne są intencje i to te spontaniczne, prawdziwe. Czuć w tym domu miłość, a będzie jej jeszcze więcej, gdy przyjdzie na świat potomek. Siadamy do stołu około dwudziestej, co jak na mnie to późno, z reguły jem kolację przed dziewiętnastą, ale nie często w takim gronie. Nie abym mówił, że posiłki u siostry to rzadkość, bo to nie prawda, tylko że z reguły są to obiady, a dzisiaj kolacja. Jem z apetytem, bo nieco zgłodniałem, sama szarlotka to kiepski posiłek. Nie wiem czy też tak macie, ale ja jem szybko, o wiele za szybko. Mam to od dziecka, ale dlaczego to nie wiem. Jem tak jakby ktoś mnie gonił, ale nie przypominam sobie z dzieciństwa, aby tak kiedyś się stało, taki zły po prostu nawyk. Próbowałem z nim walczyć, ale nie wytrwałem w delektowaniu się posiłkiem dłużej niż dwa dni. Później znowu galop w połykaniu pożywienia. Do kolacji szwagier wypił sobie piwko, ja kieliszek wina, a sistra soczek, ze względu na stan błogosławiony. Kieliszek wina to nic strasznego, chociaż w moim stanie, lekarze mówią, że żaden alkohol jest nie wskazany, na dodatek zapomniałem wziąć moją pigułkę życia, pigułkę normalności, co okaże się jeszcze gorsze w skutkach. Tabletka rano i wieczorem żadnego alkoholu, ostre słowa lekarza, a ja co i jedno, i drugie, nie! Jak to się skończy zobaczymy? Teraz delektuje się tą chwilą i nie myślę o jutrze, to miliony lat świetlnych stąd. Rozmawiamy o wszystkim i o niczym, o dzieciach, przyszłości a nawet filozofii. No może nie poruszamy tematu sportu, bo oni oboje nie przepadają za taką rozrywką. Moja siostra woli seriale a szwagier dobrą książkę, to coś jak ja. Jak już mówimy o książkach to, chwali mi się, że czytał ostatnio super opowiadanie pod tytułem “Uwierz mi” o dziewczynce o imieniu Ania, która była prostą, ale za to szczerą i charyzmatyczną oraz dobrą osobą. Nie dbała o siebie tylko zawsze leżało jej na sercu dobro innych. I za tą dobroć życie odpłaciło jej pięknie. Taka prosta i pouczająca historia, że dobro zawsze popłaca i świat może być piękny koło nas, niezależnie od wszystkiego. To polska książka, ale na styl amerykański z happy endem. Siostra się rozmarzyła, jak to będzie, kiedy urodzi się dziecko? Taka mała osoba, ale może wywrócić życie wszystkich wokół do góry nogami. Już nie będę najważniejsza, ale za to troska o kogoś mi najbliższego będzie mi towarzyszyć do końca moich dni. Na początek opieka i całkowite uzależnienie od rodziców takiego brzdąca, potem pierwsze zęby, słowa, kroki. Mój mózg i serce, będzie zapamiętywało każdy moment i każdą niepowtarzalną chwile z tym maluszkiem. Już nic nie będzie takie same. Dziecko to skarb, ale też wielka odpowiedzialność, wielka walka między własnym ego a altruizmem, a wszystkim tym kieruje miłość i zawsze miłość. Ten kto nigdy nie był rodzicem, nigdy tego do końca nie zrozumie. Można poczytać o tym w książkach i pooglądać filmy czy posłuchać opowieści innych rodziców, ale to nigdy to samo, dopiero własne doświadczenie zmienia punkt widzenia. Gdy tak rozmawiamy i snujemy plany na przyszłość, zapominamy na chwilę, że co przyniesie nawet to najbliższe jutro nikt z nas nie wie, i możemy być bardzo zaskoczeni. Co Bóg dla nas zaplanował, nikt nie przewidzi, gdyż nikt nie myśl tak jak Bóg, co nam się wydaje oczywiste i naturalne, w oczach Boga może wyglądać całkiem odwrotnie. Opróżniliśmy już nasze szklanki i zbliżała się nieunikniona noc, moi mili gospodarze zaproponowali abym przenocował u nich, ja się jednak nie zgodziłem, powiedziałem, że wezwę sobie taksówkę i za 10 minutek będę w moim malutkim mieszkanku, ale moim. Jutro miałem ważny dzień w pracy i musiałem jeszcze przejrzeć kilka kartek, aby przygotować się do jutrzejszych spotkań. Pożegnałem się czule ze szwagrem oraz życzyłem siostrze szczęśliwego rozwiązania i zbiegłem szybko na dół, było mroźnie, ale taksówka już czekała, wskoczyłem do środka i pojechaliśmy, już nieco opustoszałymi drogami. Miasto jakby spało, ale tylko pół snem lub na jawie. Lampy dawały blask a to jakiś zabłąkany przechodzień lub samochód nas minął. Zbliżała się mroczna noc, a może tylko mroźna, kto to wie? Podjechaliśmy pod mój blok, zapłaciłem kartą i wysiadłem nie trzaskając drzwiami. Za kilka sekund znowu będę sam w swoim mieszkaniu, to mnie pocieszało. No to do w podskokach wszedłem do mieszkania. Pierwszy dzień noc. Byłem sam, było ciemno, nie chciało mi się zapalać światła, był tylko blask z ulicy. Wiedziałem jednak, że muszę to zrobić, pstryk i po strachu, nagle zrobiło się jasno. Coś jednak było nie tak, nie wiedziałem jednak co, a może nie chciałem wiedzieć. Na kuchence podpaliłem gaz, aby zagotować wodę na herbatę. Nie byłem pijany, ale alkohol wraz z tym, że zapomniałem o mojej tabletce robiły swoje. Dawno już się tak nie czułem, jednak nie sposób to opisać. Mówią, że pewnych rzeczy ten kto ich nie doświadczył osobiście nie zrozumie i to jest prawda. Gwizdek czajnika chciał wyskoczyć z siebie, ale mnie jakoś to nie interesowało, dopiero po dłuższej chwili podszedłem, aby wyłączyć gaz. Nie zrobiłem jednak herbaty, byłem już w innym świecie. To jest tylko mój świat, kiedy w nim jestem nie ma tam innych osób. Czasem z niego wracam, wtedy wracają też rzeczy i osoby, ale tylko na chwilę. Nie dzieje się to często, kiedy zamykam się tam sam. Do tej pory może były dwa lub trzy takie epizody, nie wszystko też wtedy dobrze pamiętam, jakby to był sen, a kiedy, się budzę część tego snu się wymazuje z mojej głowy. Gdy wszedłem do mojego mieszkania wiedziałem już, że właśnie kolejny taki epizod się zaczyna, ile potrwa trudno powiedzieć, raz może tylko miesiąc raz nawet do roku. Odpływałem, ale nie tak jak by mi się chciało spać, po prostu szedłem w stronę mojej bujnej wyobraźni. To będzie długa noc, a co przyniesie kolejny dzień, nie będzie wcale takie normalne i oczywiste. W takiej chwili mieszają się nastroje, raz chce mi się śmiać za chwilę jestem naburmuszony i zły na cały świat. Raz tańczę, za chwilę uderzam głową w ścianę. W jeden chwili jako altruista kocham świat i wszystko wokół, by za chwile kipieć nienawiścią. Leżałem w ubraniu na łóżku i śniłem choć oczy miałem otwarte. Jechałem sportowym samochodem, gdzieś po pustyni, a może tylko mi się zdawało i był to gęsty las, na pewno było ciemno. Drogę rozświetlały tylko reflektory samochodu. Dokąd jechaliśmy nie miałem pojęcia, zresztą cel podróży nie obchodził mnie kompletnie. Wiem, że czułem się dobrze i czerpałem z tej przejażdżki satysfakcję. Nie wiem kto prowadził auto oraz czy był tam ktoś jeszcze. Mówiłem już w takich chwilach jestem skoncentrowany tylko na sobie. Nie wiem jak długo trwała podróż i czy dojechaliśmy do celu, wiem tylko że w takich chwilach jedne obrazy przechodzą w drugie. Wydają się ze sobą nie powiązane i kompletnie do siebie nie pasujące dla mnie jednak wszystko jest jasne i ma określony porządek i cel, choć teraz wam tego nie umiem wyjaśnić. Kiedy i jak pojawił się kolejny obraz nie wiem w tym moim świecie czas nie istnieje. Teraz byłem na szczycie góry, dużej góry, ale jakiej konkretnie nie wiem. Było na pewno lato, bo śniegu było niewiele. Znowu jednak był mrok jakby zapadał wieczór, tylko księżyc był w pełni. Jak się dostałem na szczyt to nieistotne, ważne było to, że go zdobyłem i to mnie cieszyło, z resztą większość obrazów w moim świecie jest przepełniona dobrem i radością. Nie wiem czy każdy tak ma, gdy idzie do tego swojego świata, pewnie nie, bo dlaczego jest tyle zła na tym świecie, nazwijmy go normalnym. Od czego to zależy też wam nie powiem, wychowania, dzieciństwa, nie wiem. Po tych dwóch obrazach, na chwilę wróciłem do Warszawy do mojego mieszkania, światło było zapalone, czajnik już wystygł, więc nie dało rady zrobić sobie herbaty, napiłem się więc wody. Była późna noc i było bardzo cicho. Nie chciało mi się rozbierać, wiedziałem, że jestem tu tylko na chwilę, dlatego zgasiłem światło i w ubraniu położyłem się do łóżka. Przykryłem się całkowicie kołdrą i chciałem zniknąć, bo to co się działo, nie mogło skończyć się szybko i nie wiem czy do końca dobrze. Dobrze dla mnie, dla mojej rodziny, przyjaciół i znajomych? Dobrze dla mojego poukładanego już od kilku lat życia i w końcu dobrze dla normalności? Ale skoro machina już ruszyła niech i tak będzie co będzie. Wysunąłem głowę spod kołdry wyjrzałem przez okno, tylko w jednym oknie po przeciwnej stronie paliło się światło. Miasto było w letargu i pewnie nikt nie zauważył, co się działo u mnie? Każdy zaganiany, zajęty własnymi sprawami, dlaczego miałby zauważyć akurat mnie? Wielu z nas marzy o sławie i podziwie, nie doceniając tego co mamy, gdyż jutro może już być kompletnie inaczej. Inaczej nie znaczy wcale lepiej, ale właśnie gorzej. To też jest subiektywne, bo co dla jednego jest katastrofą dla drugiego okazją. Życie ma sens i powód, ale czy my będziemy z tego co dał nam los szczęśliwi, czy będziemy narzekać to już nasz wybór. Ja nie narzekam, jestem szczęśliwy teraz kiedy za chwilę powrócę do mojego świata i byłem szczęśliwy wtedy, kiedy wiodłem życie zwane normalnym. To i to ma swój sens i powód, ja w to wierzę. Znowu przełączyłem kanał z normalnego na mój świat. Mój świat, tak go będę nazywał a nie świat wariatów, bo co to jest wariactwo? Są definicje, ale one nie oddają do końca tego co opisują. Bo któż to jest wariat? Czy był nim Święty Franciszek, gdy wyzbył się bogactwa i tańczył z wróblami? Czy jest nim ktoś kto widzi świat inaczej jak ja? Nigdy tak do końca tego nie zrozumiemy. Aktualnie w moim świecie byłem na statku, takim wielkim, pasażerskim, ale jedynym pasażerem na nim byłem ja. Morze było spokojne, statek kołysał się na niewielkich falach, ale płyną do przodu. Tym razem było jasno, środek dnia i to upalnego, słońce grzało mocno. Leżałem na leżaku przy basenie, woda w nim była błękitna. Na nosie miałem okulary przeciwsłoneczne, czarne i fioletowe szorty. Nie mam pojęcia o czym wtedy myślałem, bo w moim świecie nie myślę tylko obserwuję. Jeszcze kilka takich podobnych obrazów, widziałem tej nocy, nie wiem, czy chciałem je widzieć? Nie wiem, czy miałem wybór po prostu przychodziły i odchodziły. Nie był to sen ani jawa był to po prosu mój świat, nie wiem czy było to dobry świat, czy nie do końca dobry, ale wiem jedno, był mój i tylko mój. Nie robiłem nikomu krzywdy, nie miałem nawet takich intencji. Po prostu to co było do tej pory normalne, dla mnie stało się nienormalne, tylko mój świat obecnie był normalny. Pewnie dla kogoś kto patrzyłby na to z boku, byłoby zupełnie odwrotnie, bo to co dla mnie było normalne dla kogoś obcego byłoby nienormalne. To co teraz dla mnie było oczywiste, dla obserwatora już takie oczywiste by nie było. Ale tak jest od zarania dziejów, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Normalna nienormalność, nienormalność normalna. Kiedy wrócił normalny sen był już wczesny ranek, zaczynał się właśnie drugi dzień, jakże inny od tego co mijał właśnie. Drugi dzień rano. Usłyszałem alarm budzika, była 5:19 rano. Nie wiem jak długo dzwonił alarm i nie wiem czy sam go wyłączyłem czy może sam umilkł. Zaczynał się szósty listopada 2018, ale dla mnie nie będzie tym samym dniem co ten poprzedni, wiedziałem to już od kilku godzin. Nie będzie pracy i pięknego jesiennego popołudnia, za to będzie coś innego i to pewnie też coś pięknego, dla mnie na pewno nie wiem czy dla wszystkich. Nie byłem pewien co mam zrobić, do pracy w takim stanie pójść nie mogłem, nie wiem nawet czy bym doszedł, czy coś by mi się stało po drodze. Postanowiłem zadzwonić do siostry i powiedzieć co się stało. No bo co się stało? Nie wziąłem leków do tego alkohol i wróciły stany lękowe, oraz mój świat. Rozmowa z siostrą trwała krótko, wiedziała od razu co ma robić. Powiedziała tylko – trzymaj się za 10 minut będę. Trzymałem się tyle o ile. Bałem się czy mnie nikt nie obserwuje z drugiego bloku, tak jak ja obserwowałem świat wczoraj. Bałem się pójść do łazienki, aby się umyć i pomodlić, bo może tam jest coś złego co na mnie czeka. Po prostu bałem się tego co normalne, bo byłem w tym co nazwałem mój świat. A mój świat różnił się o 180 stopni od tego co normalne. Czasem te obawy ustępowały i udało mi się robić to co zwykle w normalny dzień, ale czasem też wracały i wtedy było ciężko. Ciężko było wyszczotkować zęby, ciężko było zrobić sobie śniadanie, ciężko nawet się ubrać, choć tego nie musiałem robić, bo spałem przecież w ubraniu. Jeśli w ogóle to co się działo w nocy można nazwać snem. Ogólnie był to dzień, w którym było mi bardzo ciężko. Zadzwonił domofon, bałem się kto to, choć pamiętałem o siostrze, ale mimo to się bałem i nie wstałem z krzesła. Na szczęście moja siostra ma klucze do tego mieszkania. Za kilka chwil była na górze. Nie wiem czy to co zobaczyła spodobało jej się, ale nie oceniała, wiedziała, że to nie jest pierwszy raz i wiedziała co ma robić. Kontakt ze mną w takich chwilach był utrudniony, czasem wykonywałem polecenia czasem nie, trzeba było być cierpliwym i konsekwentnym. Nie można krzyczeć i używać siły, po prostu trzeba być czułym jak matka dla niemowlaka. Robiliśmy wszystko powoli i to co jest normalne, specjalnie mówię robiliśmy, bo ja starałem się naśladować to co mi siostra pokazywała, czyli przebrałem się, włożyłem świeże dżinsy w odcieniu fioletu oraz sweter w kratę, ale w kolorach stonowanych. Poszliśmy do toalety, gdzie ogoliłem się i starannie uczesałem. Następnie razem zjedliśmy śniadanie, przygotowane przez moją siostrę. Były to tosty z dżemem. W takich chwilach świat wygląda inaczej, nie, normalnie, czy głupio po prostu inaczej i nie próbujcie nawet zgadnąć jak? Czas też liczy się inaczej, bo jak wyjaśnić to, że od alarmu mojego budzika do teraz, czyli godziny ósmej zero, zero, minęło niecałe trzy godziny a mi wydawały się to nie tyle lata co całe wieki. Wychodziliśmy z mieszkania razem i wiedziałem, gdzie jedziemy, choć nie miałem tak do końca na to ochoty, ale było to konieczne. Gdyby teraz ktoś na nas patrzył z boku, jak wsiadamy do auta, ja ubrany dość stosownie oraz moja siostra w sukience w kwiaty oraz czarne kozaki do tego fioletowy płaszcz, pewnie nawet by nie przypuszczał, że wybieramy się do szpitala psychiatrycznego. Bo jak to poznać z boku, gdy wszystko wydaje się normalne. Ludzie biegli w swoich kierunkach, jedni ze świeżym chlebem i bułkami z piekarenki inni z aktówkami do pracy jeszcze inni byli na spacerku z pieskiem. Każdy na swój sposób obserwuje tego kogoś obok, ale do końca nie wie co dzieje się w jego głowie. A w mojej głowie znów pojawiały się obrazy na przemian z lękami. Ale do samochodu wsiadłem bez mrugnięcia okiem jakby wszystko było w jak najlepszym porządku. Zawarczał silnik i ruszyliśmy do miejsca, które nie jest niczym przyjemnym, przynajmniej tak się uważa. Ale dla mnie to miejsce jak każde inne. Są tam ludzie, którzy mają swoje problemy, ale czy w pracy takiej normalnej, jak na przykład korporacja, wszyscy nie mają wcale problemów? Niektórzy mają nawet większe niż osoby ze szpitala, tylko może nikt o tym nie wie. Przecież nie tylko wariaci popełniają samobójstwa, zabójstwa czy inne złe rzeczy. Jednocześnie tak jak osoby normalne, wariaci potrafią kochać, lubić czy pożyczać i dzielić się tym co mają z innymi. To jest ten sam świat, tylko inni ludzie, ale czy naprawdę inni? Wróciłem na chwilę do rzeczywistości. Staliśmy w korku, co jest normalne o tej porze w Warszawie. Obok nas stał samochód, w którym jechała para staruszków, nie wiem nawet czy dziadek powinien jeszcze prowadzić, bo tak zajął się rozmową z babcią, że zapomniał wcisnąć ręcznego i prawie uderzył w samochód przed nim. Na szczęście ocknął się w ostatniej chwili i nic się nie stało. Myślałem, gdzie ci państwo jadą o tak wczesnej porze. Może do dzieci, które zaraz wyruszą do pracy, aby opiekować się wnuczkami. Albo do lekarza sprawdzić, czy jest wszystko w porządku ze zdrowiem, aby jeszcze przez krótki czas cieszyć się życiem. Takich historii, kiedy stoi się w korku można mnożyć i mnożyć. Jedne mogą okazać się prawdziwe inne całkiem chybione. Myślałem co mogą myśleć ci nam nieznani ludzie w samochodach obok o nas, a konkretnie o mnie. Czy nawet przemknie im przez sekundę takla myśl, że ja teraz jestem już w swoim świecie i w drodze do miejsca, do którego nie mam akurat ochoty jechać? Siedząc w ciepłym samochodzie oglądałem świat z boku i był to ten sam świat co wczoraj, chociaż nie była to droga do mojego biurowca. Ludzie jednak grali swoje role tak jak wczoraj. Jedni uśmiechnięci inni bardziej ponurzy. Jedni poruszali się szybko inni wolniej i spokojniej. Jedni rozglądając się dookoła inni z nosami w smartfonach. Jedni świadomi tego co się dzieje inni bardziej stawiali na spontaniczność i ślepy los. Ale to wciąż byli ci sami ludzie i te same co wczoraj problemy, tylko ja się zmieniłem i mój osąd sytuacji. A może jednak nie, może wcale się nie zmieniłem i ten dzień jest właśnie tym normalnym a nie ten wczorajszy? Przecież słońce świeci tak samo, deszcz też pada tak samo, ktoś się właśnie urodził a ktoś umarł. Zmieniło się tylko miejsce, do którego dzisiaj jadę, ale czy to ma w ogóle jakieś znaczenie? Moje życie, twoje życie jest warte tyle samo, czy to na dwunastym piętrze biurowca czy w szpitalu psychiatrycznym i tu, i tu mogę czynić dobro i kochać lub niszczyć i nienawidzić. Tu mogę kraść tam uczyć dzielenia się. Tam mogę przytulić kogoś, tu obgadywać za plecami, miejsce nie ma znaczenia, to co ma to, to co mam w sercu i jak to wykorzystam, czy czyniąc dobro czy zło. Szpital leży na obrzeżach miasta, ale już zbliżaliśmy się do celu naszej dzisiejszej przejażdżki, nie był to może wymarzony dla mnie ranek, ale nie każdy dzień jest łatwy, te trudne i bolesne też trzeba przeżyć. Są to lekcje, które uczą najwięcej, warto więc je dobrze zapamiętać. Szpital jest otoczony murem a wjazd niego jest przez bramkę. Za parking na terenie szpitala, trzeba płacić, ale gdzie w dzisiejszym świecie i za co nie trzeba płacić? W skład szpitala wchodzi kilka budynków, my kierowaliśmy się do budynku D. Było kilka minut po dziewiątej, gdy siostra znalazła miejsce do zaparkowania, tak w takim miejscu nie ma też wolnych miejsc, aby auto zostawić, sporo ludzi ma problemy, dopiero tu to na prawdę można zobaczyć. Wysiadłem z torbą podróżną w ręku, tak jakbym wybierał się w podróż, bo jest to poniekąd podróż do wnętrza siebie i tak na prawdę nigdy się nie kończy. Na mojej twarzy nie było uśmiechu, ale nie było też przerażenia, może takie zobojętnienie. Zamknąłem drzwi samochodu i ruszyłem dalej, po lekcję i naukę czegoś nowego, otwierałem kolejny rodziła mojego życia. Wierzyłem, że dobry rozdział. Drugi dzień izba przyjęć. Mijałem drzwi szpitalne podobnie jak te moje szklane w biurowcu, choć wiedziałem, że to będzie inna praca i inny dział. Mimo że było rano, na sali izby przyjęć było sporo osób i to bardzo różnych osób. Ten kto jest zdrowy i rzadko bywa w szpitalach, mógłby się bardzo zdziwić, ile tu jest osób i to z jak różnych środowisk. Dopiero kiedy jest się w centrum czegoś można wszystko zobaczyć i naprawdę przejrzeć na oczy. Wszechwiedzący jest tylko Bóg, a my widzimy tylko wszystko w wycinkach lub odcinkach. Nigdy do końca nie wiemy z jakiego punktu patrzymy na otaczającą nas rzeczywistość i jak szybko ten punkt może się zmienić. Było sporo osób jak już wspominałem, młoda dziewczyna może ze dwadzieścia lat, cała wytatuowana i z kolczykiem w nosie siedziała w kącie w jednym rogu izby. Ubrana była na czarno więc nie wiadomo było, gdzie kończy się ubranie a zaczyna tatuaż. Buty miała traperskie też ciemne, sznurowane i błyszczące. Do tego włosy też bardzo ciemne, pewnie farbowane, do ramion, ale tłuste jakby nieumyte. W ręku trzymała małą książeczkę nie wiem o czym, ale nie czytała, tylko wpatrywała się nią. Wyglądała normalnie, ale widać było, że jest gdzieś daleko na pewno nie w tym szpitalu. Dwa krzesła dalej od niej, siedział albo pijany albo pod wpływem narkotyków facet w średnim wieku, którym opiekowała się kobieta, pewnie żona, ale któż to wie? Facet był nerwowy, czasem pokrzykiwał na swoją opiekunkę, poza tym zachowywał się irracjonalnie, raz płakał, raz groził innym znów razem jakby się poddawał presji innych osób. Cały czas się trząsł i kiwał na tym krześle, na którym spoczywał. Ubrany był na sportowo w ciemną bluzę i jasne spodnie dresowe oraz markowe buty, sądząc tylko po ubraniu wydawać by się mogło, że uciekł ze stadionu lekkoatletycznego. To niebyła jednak prawda albo był po alkoholowej libacji albo po marihuanie w dużych ilościach. Dobrze, że miał opiekunkę, gdyż zrobił by sam sobie krzywdę albo innym i nie był to miły widok. Naprzeciwko siedział prawdopodobnie ojciec z córką, tak można by wywnioskować. On siwiejący pan w skórzanej kurtce, ona ubrana w czerwoną kurtkę na polarze młoda dziewczyna. Wyglądała na przestraszoną, jakby się wszystkiego bała lub wszystkich. Cały czas zaciskała pięści jakby kryła tam jakiś skarb. Ciągle też spoglądała, czy ojciec jest blisko, jakby był jej jedynym ratunkiem, przed czym to już tylko jej tajemnica. Włosy miała krótkie, ciemny blond i bardzo delikatną twarz, wcale tu nie pasującą, ale choroby nikt nie wybiera. Co chwilę oglądała się po wszystkich dookoła, szukając skąd może przyjść śmiertelne zagrożenie. Smutno było patrzeć na takie psychiczne cierpienie w jej oczach. Dalej można było zauważyć pana w garniturze i to tym z tych droższych. Po ubraniu można było wywnioskować, że może właśnie wyszedł z opery, ale to tylko pozorny osąd. Po oczach było poznać, że jest z nim nie najlepiej, jeśli chodzi o formę psychiczną, bo fizyczną raczej każdy miał dobrą w tej sali. Szare oczy patrzyły w dal i podchodziły do góry na dole zostawiając białe plamy. Również wyglądał na przestraszonego i obawiającego się czegoś, ale czego konkretnie to tylko on wie. Co jakiś czas do izby, wchodził pan pielęgniarz prosząc kolejną osobę do lekarza przyjmującego, który jak możecie się domyślić miał całe ręce roboty. Pomyślałem sobie jak mnie inni postrzegają? Pan w średnim wieku z dobrze ubraną kobietą, jakby małżeństwo, czyli jak bardzo można się pomylić patrząc na coś z boku. Ja również wiedziałem, że to co widzę moimi oczyma to jest tylko moja prawda o każdym z tych osób znajdujących się na izbie. A ich prawdziwe historie mogą być diametralnie różne od tego co teraz widzę. Dlatego nie warto oceniać, tylko Bóg zna całą prawdę o nas i tylko on nas będzie sądził sprawiedliwie. My możemy jedynie wydawać sądy bardzo, ale to bardzo subiektywne i krzywdzące. Nigdy do końca nie wiemy co dana osoba przeszła lub co teraz przechodzi wiec, nie krzywdźmy jej jeszcze bardziej naszymi osądami i wyobrażeniami, bo to też boli. Nieuchronnie zbliżała się moja pora wizyty u lekarza, mimo że to nie był pierwszy raz też odczuwałem lęk, poza tym mój świat co chwilę mnie wciągał i odrywał od teraźniejszości, blokując rzeczywistość a włączając tryb tylko mój. Ale zanim to właśnie przed chwilą dwóch sanitariuszy przywiozło na noszach bardzo sympatyczną staruszkę, cały czas się uśmiechała, mimo że była chuda jakby wygłodzona. Od razu mnie uderzyła myśl, choć miałem nie osadzać, co może dolegać psychicznie tej kobiecinie? Ale tego pewnie się nie dowiem, zresztą po co mi taka wiedza. Staruszka wniosła trochę lżejszej atmosfery do tej izby, która kryła w sobie różne, czasem tragiczne historie, czasem trywialne i błahe a czasem niewyobrażalne tragedie. Jej uśmiech jednak, mimo widocznego cierpienia, wprowadzał dobrą atmosferę i uśmierzył także mój ból. Ktoś może zapytać, jaki ból czuje wariat? Mam nadzieję, że dla większości to retoryczne pytanie, bo ból psychiczny czasem a nawet częściej, trudniejszy jest do zniesienia niż ten fizyczny. Nie rozumie jednak tego, kto nie cierpiał nigdy psychicznie, kto choć raz walczył w duchu z samym sobą i zabójczymi myślami, ten wie o czym mówię. A ty wiesz? W pewnym momencie, pan w garniturze się rozpłakał, nikt nie pytał, dlaczego, bo to głupie pytanie w takim miejscu i czasie. Płakał głośno więc każdy zauważył, ale ilu jesz takich co szlochają w ciszy? Duszą w sobie negatywne emocje i traumatyczne przeżycia, o których nikt poza nimi nie wie. Dlaczego wciąż jest tyle samobójstw, na świecie i to niezależnie od wieku? Nauka i technika idą bardzo na przód, ale umysł, dusza czy serce człowieka od początku jest takie same, czasem odczuwa on taki ból, że bez Boga jest on nie do zniesienia. Dlatego wszystko zawierzajmy Bogu, bo jedynie on prawdziwie może nas uleczyć. Mimo że doktor szybko przyjmował kolejnych pacjentów, kolejka się nie zmniejszała, jedni zostali przyjęci na oddział, pijani albo odesłani do domu, albo do izby wytrzeźwień, w końcu następni po przepisaniu leków odesłani do codzienności. Pojawił się młody chłopak w wieku licealnym, z plecakiem na ręku, dobrze ubrany w dżinsy i czarny sweter. Włosy miał długie do ramion, które zakrywały również twarz. Nie wiem po co ją ukrywał, ale sam sondował salę przez prześwity we włosach. Usiadł i czekał na swoją kolej, jak większość z nas, może poza osobami towarzyszącymi chorym. Czekał cierpliwie, co nie można powiedzieć o wszystkich, ale jak tu być cierpliwym w takim miejscu? Byłem pierwszy w kolejce do doktora, kiedy przez drzwi weszła długonoga blondynka w szpilkach i sukience jakby to było lato. Długie włosy opadały jej na plecy do pasa, niebieskie oczy były jednak nieobecne, ale widziałem je tylko przez chwilę, bo nosiła duże przeciwsłoneczne okulary, które miały ukryć dużego siniaka pod prawym okiem. Nie wiek kto to jej zrobił, ale na pewno nie było to dobre i miłe, a czemu z tym przyszła do szpitala psychiatrycznego, tylko jej to wiadomo. Był to jednak nienormalny widok w tym miejscu. A może właśnie bardzo normalny, to już rozstrzygnie historia i Bóg. Pan pielęgniarz ubrany w biały kitel i chodakach na nogach, wywołał kolejnego pacjenta, byłem nim ja. Przeszedłem a za mną siostra, przez duże białe drzwi do korytarza, które szybko zamkną pielęgniarz. Za chwilę wskazał gabinet po prawej, gdzie siedział doktor i pielęgniarka. W gabinecie było schludnie, na białych ścianach wisiały ulotki firm farmaceutycznych lub instrukcje jak postępować w różnych przypadkach, między innymi depresji, psychozy czy schizofrenii. Było biurko i łóżko, na którym leżał zielony papier. Na biurku stos papierów i kilka książek, doktor coś pisał, pielęgniarka zaprosiła mnie na badanie ciśnienia. Ja nic nie mówiłem, raz, że nie chciałem, dwa nie musiałem wszystko opowiadała moja siostra. Doktor słuchał, czasem zadawał pytania, ale ja nie słuchałem tej rozmowy, byłem daleko w innym wymiarze, niewiele wiedząc co robię i gdzie jestem, ani po co tu jestem. To nie było moim zainteresowaniem, po prostu byłem tu tylko ciałem i tyle. Pan doktor skierował do mnie również kilka pytań, ja jednak nie udzieliłem żadnej odpowiedzi, tak jak Jezus piłatowi, ale nie porównuję się do Jezusa, bo to inna historia, po prostu byłem jak niemowa. Niektóre fragmenty do mnie docierały, choćby to, że zostaję przyjęty na oddział. Teraz ten szpital co najmniej przez miesiąc będzie moim nowym lub drugim domem. Będzie to kolejna przygoda i kolejne doświadczenie, bo każda taka wizyta to coś nowego i niepowtarzalnego, tu nie ma nudy. Wizyta w izbie przyjęć była krótka i oznaczała jedno, zacząłem kolejny epizod w moim życiu. Jak każdy taki, będzie kolejnym doświadczeniem i nauką życia, nowym rozdziałem, który powie mi coś nowego o sobie samym. Zabrałem swoje tobołki, dałem całusa siostrze i powędrowałem w asyście kolejnego pielęgniarza do pokoju w oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Drugi dzień oddział Drzwi zamknęły się z hukiem, za nimi już tylko pokoje i pacjenci oraz personel. Mój pokój okazał się pierwszym po lewo, obok pokoju pielęgniarek. Były tam trzy łóżka, przy każdym szafka i duże okno zakratowane oczywiście. W pokoju byli już lokatorzy, młody chłopak przed trzydziestką na pewno i nieco starszy jegomość. Młodszy czytał książkę, albo przynajmniej udawał, że czyta, nie wiem o czym była, bo bardzo jej bronił, aby nikt nie zauważył co czyta. Gdy podszedłem do wolnego łóżka, on odwrócił się do mnie plecami, bo jego stało naprzeciw mojego, takie zachowania są tu na porządku dziennym, nigdy nie można być do końca pewnym co się wydarzy, bo reakcja drugiego człowieka może być bardzo niespotykana i nie do odgadnięcia, dlatego taki urok tego miejsca. Starszy pan natomiast szybko poderwał się ze swojej pryczy i podszedł, aby się ze mną przywitać. − Mam na imię Janek - przedstawił się szybko i kontynuował - witamy w hotelu w Monte Carlo, najlepsze miejsce pod niebem. − Cześć - powiedziałem tylko tyle, co i tak było sporym wyczynem, bo przecież od pobudki byłem raczej niemową. Dalej nie miałem ochoty na rozmowę i byłem w sobie tylko znanym świecie, ale tu życie rządzi się swoimi prawami, którym trzeba się podporządkować. Na oddziale zamkniętym dla mężczyzn, gdy chcesz postawić swoje warunki już przegrałeś, musisz wpasować się do tej orkiestry i grać tak jak gra muzyka, możesz wybrać instrument, ale nie możesz pokazać, że nic cię to nie obchodzi i nie będziesz grał, bo wtedy orkiestra zagra na tobie i nie będzie to miły utwór. W dzień mogę nosić swoje ubrania więc, postawiłem moją torbę pod łóżko i położyłem się, za chwile miał być obiad, pomyślałem, aby nieco odpocząć, bo to jest przecież nie łatwy dzień. Długo jednak nie poleżałem, donośny głos salowej, że przywieźli obiad, zmusił mnie do wstania. Wszyscy pacjenci obiad i inne posiłki jedzą wspólnie na otwartej przestrzeni w środku budynku, gdzie są czteroosobowe stoliki a w rogu stoi telewizor. Przyszedłem jako ostatni więc zająłem miejsce pod oknem, gdzie siedział pan z brodą w średnim wieku. Miał okulary i krótko ścięte włosy, ubrany był w dres bez napisów i brązowe kapcie. Wyglądał na miłego, ale to nic nie mówiło o człowieku. Bo wygląd może bardzo mylić, dopiero to co człowiek ma w sercu prawdę powie. Pozory bardzo są mylące, gdyż wielki olbrzym może być z natury łagodnym barankiem, a taki kurdupel za przeproszeniem, może być podstępnym i złym gościem. Wróćmy jednak do obiadu, na pierwsze danie była zupa buraczkowa, która nawet mi smakowała, zjadłem więc wszystko, bo byłem głodny po niezbyt udanym poranku dzisiaj. Na drugie danie podano kasze z mięsem i ogórka kiszonego, jak na warunki szpitalne nie ma co wybrzydzać. Po posiłku można się jeszcze było napić kompotu i to, ile kto chciał. Byłem spragniony więc wypiłem dwie szklanki. Gdy zabrano naczynia i posprzątaliśmy po obiedzie, tak bo tu każdy sam po sobie sprząta i wyciera stolik, to nie pałac, gdzie są służący, siostra woła każdego po kolei do siebie po leki. Do pokoju tego ustawia się kolejka jak za PRL-u, ale to w dobrej sprawie, bo leki są czymś co pozwala w miarę funkcjonować wszystkim gościom tego hotelu. W dzisiejszych czasach różnego rodzaju odchyły jesteśmy w stanie kontrolować podając odpowiednie leki, i to co uznawane jest za normalne, nie ważne czy jest czy nie, to inna kwestia, można przywrócić przy odpowiedniej kuracji lekowej. Jeśli mózg płata nam figle i prowadzi do zachowań anormalnych, podając odpowiedni lek możemy blokować te nieporządne zachowania. Dlatego ta kolejka stała cierpliwie i każdy łykał to co mu było przepisane. Gdy ja też wziąłem swoją niebieską pigułkę, poszedłem trochę odpocząć i pomyśleć, bo po lekach wracała nieco świadomość rzeczywistości. Widziałem, że czeka mnie pewien okres kwarantanny i powolne wracanie do normalności, tej którą uznaje świat. Nie będzie to łatwy okres i miły, choć pewnie też będzie miał swoje uroki. Z każdej sytuacji, w której się znajdziesz, staraj się wydobyć i dostrzec tylko dobro i naukę na przyszłość, nie szukaj zła i tego, że los cię tak czy tak pokarał. Wszystko ma sens i prowadzi do celu, a że raz droga jest kręta i wyboista, to dobrze, bo wiesz, że jesteś na tej właściwej, a na niej trzeba się namęczyć, aby osiągnąć szczyt. Każdy dzień jest szansą na nowe otwarcie, na podążanie drogą wolności, w którym miejscu jesteś to nieistotne, ważne, aby iść do przodu i wierzyć w swoje ideały. Odpoczywałem tylko chwilkę, bo zaraz były zajęcia terapeutyczne. Tam, gdzie jedliśmy posiłek pojawiły się teraz bloki papieru, bibuły, czy inne rekwizyty do prac ręcznych. Każdy pacjent musiał się czymś zająć, czy to rysowaniem, czy wyklejaniem czy nawet szydełkowaniem. Ja zająłem się wyklejaniem żubra, miałem czarnobiały rysunek tego zwierzęcia i kolorową bibułę, a moim zadaniem było wykleić cały obrazek tak aby było ładnie. Nie chodził w tym wszystkim o samą estetykę, ale o to, aby na dłużej skupić na czymś uwagę i koncentrować się na zadaniu a nie na myśleniu o chorobie swojej czy innych niebieskich migdałach. Taka praca manualna bardzo pomaga w terapii, można na chwilę poczuć się normalnie, cokolwiek to znaczy. Dla kogoś patrzącego z boku, widok dwudziestu kilku mężczyzn siedzących za stołem i robiących rzeczy, które robią dzieci w pierwszej klasie szkoły podstawowej, to byłby dziwny widok, ale tu było to normalne i oczekiwane, to też jest etap leczenia i powrotu do świata poza kratami tych okien, na normalnej ulicy. Poza tym najlepsze prace były później oprawiane i wisiały na ścianach, muszę zresztą przyznać, że było co podziwiać, na tym oddziale, też są uzdolnieni ludzie i to bardzo. Jak można było zauważyć na izbie przyjęć, w to miejsce trafiają różni ludzie, z różnych środowisk. Takie prace ręczne robiliśmy ponad dwie godziny i nie były to nudne godziny, choć może niektórym mogło się tak wydawać. Każdy robił to co chciał, nie było żądnego przymusu, nie było też ważne, kto co i jak robił, liczyło się tylko aby coś robić. Prace nadzorowała pani psycholog, choć może nadzorowała to złe słowo, po prostu przyglądała się i obserwowała reakcje pracujących. Pewnie musiała później sporządzić jakiś raport o każdym z obecnych tu artystów, bo my przecież to artyści życia i nie tylko. Wszyscy pracowali w skupieniu, jedni bardziej inni mniej, niektórzy prowadzili dyskusje i rozmowy inni czynili wszystko w ciszy. Ale można było zauważyć, że większość wkłada w tę pracę serce, tylko nielicznym się to co robiliśmy nie podobało, ale zbytnio nie protestowali po prostu nie przykładali się i tyle. Jeden młodzieniec szkicował ołówkiem morze a na nim statek i widać było, że to co robi kocha, bo obraz wyszedł cudowny, jakby spod ołówka jednego z lepszych malarzy. Fale uderzały o burty jakby to było prawdziwe morze, statek miał trzy maszty na szkicu bardzo dobrze odwzorowane. Gdyby ten szkic trafił na aukcję jako obraz sławnego malarza osiągnąłby niezłą cenę założę się. Inne prace już nie były może tak świetne, ale też ładne, pewien dziadek, bo pewnie po sześćdziesiątce, wykleił z bibuły super koty, które bawiły się kłębkiem włóczki. Mój żubr też był ok, może nie nadawał się do domu aukcyjnego na sprzedaż, ale mi się podobał i to się tylko liczyło. Ważne było to, że przez dwie godziny całe moje skupienie było na tej pracy i tylko niej. Nie było już mojego świata, tylko tak jak w korporacji, robota do wykonania, może nie będę miął za nią wynagrodzenia, ale pewną satysfakcję już tak. Po ciężkim poranku, przyszedł dzień, który kolejny raz uczył mnie życia. Za zakratowanymi oknami jesienna aura okrywała się szarością nadchodzącego wieczoru. Patrzyłem na te drzewa za oknem jak ostatnie liście z nich opadają, tak jak z mojego życia odpada kolejny etap. Kolejne doświadczenie, kolejne trudne chwile i w końcu kolejne dni do przetrwania, do odnalezienia sensu w tej nienormalności. Mimo tego, że na oddziale razem z personelem było nas prawie trzydzieści osób, czułem się samotny. Nie chodzi tu o obecność innych osób, to była samotność serca, samotność walki na tym świecie. Samotność normalności i samotność nienormalności, taką samotność myślę, że choć przez chwilę doświadcz każdy z nas. Bo z własnymi myślami jesteśmy zawsze sami, nikt oprócz nas i Boga nie siedzi w naszej głowie. Ile odbywa się tam bitew, ile potyczek i rozgrywek, ile dobra i zła się tam rodzi, to wie tylko każdy sam o sobie. Takie rozmowy z samym sobą czasem też są pomocne, tylko trzeba wiedzieć jak rozmawiać, aby poczuć się lepiej, aby nie oskarżać, przeklinać i ganić, z drugiej strony za bardzo nie cukrować. Życie stawia nam różne przeszkody na naszej drodze, ważne, aby się nie poddać tylko z podniesionym czołem iść do przodu. Każdy pacjent na tym oddziale, czy gdziekolwiek indziej na świecie, ma swoją historię, którą musi napisać sam. Nikt nie jest w stanie zrobić to za nas, może nam pomóc i podawać rękę, ale nikt za nas życia nie przeżyje. To jaką drogą idziemy i jakie wybory podejmujemy, jest tylko od nas samych zależne. Wszystko ma swój sens i to, że teraz jestem w szpitalu psychiatrycznym też, mam swoją misję do spełnienia, czy aby samemu się oczyścić, czy może jestem tu, aby stanąć na drodze kogoś mi obcego i mu pomóc. Tylko ode mnie zależy, jak to wykorzystam czy poddam się, czy podejmę walkę i wyzwanie. Jeszcze przed kolacją podszedł do mnie mały chłopak, ale mały tylko wzrostem, bo był już po czterdziestce. Nie przywitał się ani nie przedstawił, w ogóle nic nie powiedział, miał na sobie koszulkę na ramiączkach i zapinaną bluzę na tym. Na nogach krótkie spodenki i jasne kapcie. Włosy miał czarne i długie, za ramiona. Był szczerbaty brakowało mu jedynki, ale wcale mu to nie przeszkadzało, bo cały czas się uśmiechał. Twarz miał pogodną choć nieco srogą, mino tego uśmiechu. Nie można było odczytać, czy przyszedł w pokojowych zamiarach czy nie? Przez kilka sekund przyglądał mi się, aby po chwili wręczyć mi coś, a gdy to zrobił obrócił się na piecie i odszedł. Nie wiedziałem, jak mam się zachować czy podziękować czy co? Po prostu stałem i patrzyłem, jak odchodzi. Dopiero po chwili zerknąłem co mam w ręku. Była to książeczka do nabożeństwa z pierwszej komunii, była biała, ale była bardzo zużyta, wszędzie popisana i powydzierana. Nie miałem pojęcia po co wręczył mi ten prezenty i co to miało oznaczać? Ale ucieszyłem się, sam zapomniałem o książkach do szpitala, a w biblioteczce nie było ciekawych pozycji. Ten prezent jakże niespodziewany, przypomniał mi też, o modlitwie, o której w ciągu tego dnia zapomniałem. To kolejny dowód na obecność Boga zawsze i wszędzie. Pomodliłem się za siebie i za tego niespodziewanego mojego darczyńcę. Wszystko musi mieć swój czas i swoje miejsce, jedni zniosą mało inni więcej, każdy tyle ile może i na co jest gotowy. Mój czas jest teraz w tym miejscu i z tymi ludźmi tak jak wczoraj był w na dwunastym piętrze Warszawskiego biurowca i innymi ludźmi, którzy stanęli na mojej drodze. Jeden i drugi dzień jest tak samo ważny i tak samo wartościowy, choć każdy inaczej. Ten i tamten ma swoje dobre i złe chwile, dobre i złe momenty. Każdy czegoś uczy i każdy prowadzi do kresu ziemskiego życia. Ważne jest co będzie potem, bo że będzie jestem tego pewien. Powoli na oddziale przychodził wieczór, a ja odpoczywałem sam na łóżku. Bo moi współlokatorzy oglądali telewizję na stołówce. Kolejny ważny dzień chylił się ku końcowi. Drugi dzień wieczór. Zawołano na kolację, wieczór w szpitalu zaczyna się szybko, kolacja jest około siedemnastej. Za oknem i tak ciemno wiec jesienią nie ma to wielkiego znaczenia, że kolacja jest tak szybko. Inaczej to się odczuwa latem. Ale to rozważanie na inny poemat. Na kolację podano dwie kromki chleba plus odrobine masła i dwa plasterki szynki. Trochę mało dla faceta jak ja, ale cóż i z tym też trzeba przeżyć. Wszyscy jedli szybko i tak jakby ktoś zaraz i te ochłapy miał zabrać. Czas leciał mi powoli i nie wiem, dlaczego? Czy to, że miał być to mój dom na przynajmniej miesiąc, czy może dlatego, że to jest czas nienormalności i tu wszystko jest na opak, czas zwalnia o milion kilometrów do tego co w korporacji. Po kolacji miałem wizytę u pani doktor, ordynator tego oddziału. Tym razem było inaczej niż na izbie przyjęć, byłem bardziej rozmowny i odpowiadałem na pytania. Taki wywiad pozwala mi samemu wejść w głąb siebie i zastanowić się co takiego się stało i dlaczego. To była łatwa diagnoza, po pierwsze leki, to biblia osób chorych, lepiej zapobiegać niż leczyć. A kiedy systematycznie bierze się leki są znikome szanse, że choroba wróci, taka już zaleczona, kiedy tylko trzeba podtrzymywać dobre samopoczucie lekami. Jak masz dobrane leki, które działają i bierzesz je według zaleceń lekarza, możesz żyć normalnie jak każdy, jednak, jeśli wpadnie ci do głowy pomysł, że już nie potrzebujesz tych leków, to pierwszy gwóźdź do trumny. Kolejny to używki, czyli alkohol, nawet w małych ilościach i narkotyki. Leki psychotropowe plus alkohol lub narkotyki to zabójcza mieszanka, każdy chyba to wie. Taki mniej więcej wykład udzieliła mi pani doktor, ale ja to wszystko wiem i wiedziałem wczoraj, niestety to moje głupie wybory doprowadziły do tej sytuacji, widocznie tak miało być. Kolejny raz miałem się przekonać, co znaczy łamać dobre nawyki i normalne prawa, prawa, które obowiązują w tym drugim świecie, niekoniecznie tym normalnym. Świat za kratami szpitalnych okien, też niekiedy jest normalny, podobnie jak świat w centrum stolicy, czasem jest nienormalny. W obydwu światach są ludzie chorzy i ludzie zdrowi, w obydwu również zdarzają się sytuacje normalne i nienormalne lub za takie uważane. Nie wiem w którym świecie tych nienormalnych sytuacji jest więcej. To już zależy od nas samych jak patrzymy na niektóre sytuacje co nas spotykają. To my wyolbrzymiamy czasem małe problemy do skali światowej, robiąc z rozlanej łyżeczki mleka cały ocean. Rozmowa z panią ordynator bardzo mi pomogła, choć może to był bardziej wykład, ale fachowy. Uświadomiłem sobie, że jestem taki mały i nic nie znaczę, że mały skręt w niewłaściwą stronę i tonę. Ja wielki człowiek, tak mniemałem o sobie, upada potykając się o własną sznurówkę. Ale mimo wszystko, potrafię wstać nie dzięki sobie, ale przy pomocy mojego anioła stróża, którego Bóg zawsze stawia przy mnie. Tylko Bóg w swojej wielkości potrafi tak się uniżyć i ukochać mnie takiego małego pyszałka i przebaczyć wszystko. Tak się zamyśliłem patrząc na krzyż, który wisiał w gabinecie pani doktor. Był to z resztą skromny gabinet, tylko biurko ze stertą papierów i dwa fotele przed nim oraz krzesło, na którym siedziała lekarka. Duże okno, oczywiście zakratowane, wychodziło na przyszpitalny park, gdzie były ławki i drewniany stolik, teraz wieczorem oświetlone blaskiem lampy. Z sufitu zwisał mały żyrandol z jedną ledową żarówką. Ściany były puste, poza tym krzyżem i jednym plakatem, pokazującym problem depresji, świeciła z nich biel. Było skromnie, ale jednocześnie milo i przytulnie. Pani doktor, mówiła powoli i wyraźnie, jednocześnie serdecznie się uśmiechając. Miała niebieskie oczy i czarne włosy do ramion, na uszach delikatne kolczyki w kształcie serca. Ubrana była w czerwony wełniany sweter bez żadnego dekoltu, choć z pod swetra było widać dość obfite piersi, na nogach miała granatowe dżinsy i półbuty, nie nosiła białego fartucha, który wisiał na wieszaku. Gdybym ją spotkał tak ubraną w jakimś centrum handlowym, nigdy bym nie pomyślał, że to psychiatra. Tak, tak pozory bardzo mylą. Kiedy uspokoiłem panią doktor, że rozumiem powagę sytuacji i że będę się starł wszystko naprawić, pozwoliła mi wyjść. Czasem czuję się jak ktoś, kto nie wie po co znalazł się na tym świecie i zupełnie tu nie pasuje, nie jestem też pewnie jedyny w tych odczuciach. Obcy w tej galaktyce, ktoś zupełnie z innej epoki. Wyszedłem na korytarz i skierowałem się do łazienki, musiałem sobie przepłukać twarz, zmyć to co nie psuje do tego czy może normalnego świata, w każdym razie gdzieś nie pasuje. Łazienki w szpitalach są obskurne, wszędzie wielki zielone kafelki, zabrudzone zlewy i małe lustra, ale ja przecież chciałem tylko umyć twarz. Poczułem świeżość, kiedy krople wody uderzyły o policzki, tak niewiele potrzeba do szczęścia. Zwykła zimna woda i jest tak normalnie. Kiedy ponownie znalazłem się na korytarzu, znowu zastałem kolejkę do zabiegowego, kolejna porcja leków, tak tych pigułek normalności. Wszyscy biorą, jednak nie wszyscy są świadomi ich działania. U niektórych stan choroby jest tak głęboki, że żadne leki nie wrócą ich na drogę samoświadomości, podtrzymują jedynie stan w miarę do funkcjonowania, jednak nie do pełni kontrolowanego i normalnego życia. Są różni ludzie i różne choroby, podobnie jak nie wszystkie rodzaje raka da się zaleczyć. Z rakiem można żyć lub umrzeć szybko, podobnie z psychiką, raz ją możemy kontrolować raz nie. Po około pól godzinie skończyła się pielgrzymka po leki i nadszedł czas wolny, który każdy pacjent może wykorzystać, jak chce. Ja dołączyłem do piątki facetów, którzy oglądali tv, leciał właśnie jeden z dziesięciu. Mój ulubiony program z teleturniejów, jednak bardzo niesprawiedliwy, pytania są bardzo zróżnicowane jedne bardzo proste inne strasznie trudne i nie wiesz na jakie trafisz. Dlatego jest bardzo wymagający, ale szczęście oprócz sporej wiedzy też jest bardzo potrzebne. Ja usiadłem z tyłu na krzesełku i przysłuchiwałem się pytaniom, ale poza tym obserwowałem moich współlokatorów. Starszy pan w okularach wydawał się bardzo zainteresowany programem, sam też na głos próbował odpowiadać i w połowie się nie mylił. Niestety inni próbowali go uciszać, bo nie słyszeli odpowiedzi uczestników, co im się nie podobało. Najbardziej na staruszka nastawał może dwudziestokilkuletni młodzieniec. Chłopak był cały na nogach i rękach w tatuażach, były one kolorowe, ale nie można było zobaczyć co przedstawiają to był taki miszmasz. Ja w ogóle nie lubię tatuaży a takich bez sensu to tym bardziej. Sytuacja się zaostrzała, bo chłopak coraz bardziej się awanturował i groził, na szczęście przyszedł pielęgniarz i próbował pogodzić zwaśnionych. Poprosił staruszka o ciszę a młodzieńca o powstrzymanie emocji. Ponadto był już trzeci etap i istota sporu zaraz się skończy więc nie będzie po co się awanturować. Pozostała trójka była raczej bierna, oglądała telewizor, ale też przysłuchiwała się rosnącemu napięciu. Ale byli z boku i nie ingerowali w spór, nie wiem, czy było im to obojętne czy po prostu się bali. I jak tu nie przyrównać tego epizodu wieczornego w szpitalu do wielu takich na mieście, wiele podobnych a czasem nawet gorszych sporów toczy się w tym tak zwanym normalny życiu. Gdzie jest więc granica między normą a wypaczeniem, między tym co akceptowalne a co nie? Czy nie jest ona cienka i płynna? Bardzo często i szybko można się tu pogubić i źle ocenić. Dlatego nie warto oceniać, nie warto mierzyć naszą ludzką miarą, bo to zła miara. Sąd będzie tylko jeden i to przed samym Bogiem, a nam nic do tego byśmy sami nie pogorszyli własnego osądu przed Panem po naszej śmierci. Bo każdy z nas i to sam stanie przed takim sądem. Po teleturnieju udałem się do pokoju, aby się położyć był to trudny dzień, dzień jakże inny od poprzedniego, ale jakże pouczający, jakże ważny do mojego wzrostu i stawania się jeszcze lepszym. Mówi się, że człowiek całe życie się uczy, ja przez te dwa dni odebrałem jakże inne, ale jakże pouczające lekcje. Tak życie to twarda szkoła. Leżąc na szpitalnej pryczy, odpływałem jeszcze czasem w mój świat, ale byłem też bardzo często świadomy wszystkiego i obecny tu i teraz. To znaczy, że leki robiły swoje i normalność znowu mnie otaczała. Cienka granica między tym co akceptowalne i normalne, jeszcze bardziej się rozpływała. W szpitalu na życie można spojrzeć z innej perspektywy i dostrzec szczegóły, na które w całym zgiełku normalności nie zwrócilibyśmy nawet uwagi, lub o których zapominamy, jak na przykład to, że życie jest kruche i nikt nie wie, ile czasu mu jeszcze zostało. To, że liczy się każdy moment i trzeba czerpać garściami to co nam oferuje każdy dzień, nie oglądać się za siebie, obdarzać każdego dobrym sercem i miłością. Nie tracić czasu na złość i nerwy a nieść wszystkim radość. Taki czas jest też bardzo ważnym czasem, czasem danym nam nie bez powodu, abyśmy się zatrzymali i rozważyli w sercu co się liczy a co jest tylko marnością. Spotkani ludzie i sytuacje, które uczą więcej niż najlepiej napisane książki. To wszystko dzieje się nie bez powodu, a tym powodem jest twoje życie, abyś go nie zmarnował i nie żałował. Jak już wszystko przemyślałem i rozważyłem, wyszedłem na korytarz i przyglądałem się pracy sprzątaczek, bo każda praca jest ważna. Ja się leczę i dochodzę do normalności, ale przecież ktoś o porządek musi tu dbać i jest to tak samo wartościowe jak porady pani ordynator. Bo gdybym ja musiał dochodzić do siebie w brudnej pościeli, nieumytych kubkach pełnych bakterii, czy zalanej podłodze to na pewno nie byłoby miłe i nie pomagało w mojej rehabilitacji. W tej układance lego jaką jest świat, każdy klocek jest tak samo ważny i niezbędny do prawidłowego funkcjonowania tego układu, bo bez jednej najmniejszej cegiełki, cały dom by się zawalił. Aby zbudować najpiękniejszy zamek potrzeba wielu cegieł i każda jest niezbędna do powstania tej super budowli, oraz każda na równi ważna. Kolejny dzień chylił się ku końcowi, jakże byłem wdzięczny Bogu również za niego, to było kolejne doświadczenie i kolejna nowa szkoła życia, nigdy sam bym tego tak nie zaplanował, ale zdałem się na ten los i postanowiłem mu się poddać a nie walczyć. Walka to zło, a ja chciałem dzielić się dobrem i nieść wszędzie tylko miłość. Życie mam tylko jedno, jak każdy z nas i chcę je przeżyć normalnie, cokolwiek się kryje pod tym stwierdzeniem. Bo czy normalne jest życie w szpitalu psychiatrycznym? A czy nienormalna jest praca w korporacji? Wiem można się w tym pogubić, sam też czasem się gubię, ale czerpię z tego co mam wszystko co najlepsze i nie martwię się niczym co nieistotne. Wam też tego życzę. Żyjcie tu i teraz dając tylko miłość i nic nie pragnąc w zamian. Drugi dzień noc. Nadeszła i ona, kolejna noc, kolejna, ale inna. Wiedziałem, że długo nie zasnę i będę bił się z myślami, to będzie już druga z kolei bezsenna noc, jakże ich nie lubię, ale przecież one też są potrzebne, aby coś przemyśleć, choć nie wątpię, że sen też, jest bardzo potrzebny. Wszędzie trzeba odnaleźć złoty środek, taki wewnętrzny czy zewnętrzny balans. Podszedłem do drzwi i nacisnąłem pstryczek od światła i zrobił się mrok, jedynym światłem był tylko blask latarni z za okna. Wyszedłem na korytarz, gdyż coś się działo na oddziale. Jeden pacjent bawił się w dzień i noc, na sali, gdzie spało sześciu pacjentów raz gasił raz zapałał światło. Niektórzy na niego krzyczeli inni bardzo byli wzburzeni, ale jeden, najmniejszy z tych, którzy spali na tej sali, wstał podszedł do dowcipnisia i zakończył wszystko jednym prawym sierpowym ciosem. Żartowniś padł jak długi na podłogę, która zaczerwieniła się od krwi z nosa. Światło zgasło i nasz bokser poszedł jakby nigdy nic do łóżka, na korytarzu za to zrobiło się tłoczno, pielęgniarka oraz salowa podniosły nieszczęśnika zabawy światłem i wytarły mu nos, na szczęście nie był złamany. Gdy doszedł do siebie, nie bardzo wiedząc co się stało, zaprowadziły go do swojej sali, aby sobie odpoczął i przemyślał co zrobił i na co mu to było. To był pierwszy tak poważny incydent, od kiedy tu jestem i pewnie długo już nie będzie takich mocnych wrażeń, bo mówiąc szczerze tu w murach szpitalnych jest jak w zwykłym i tak zwanym normalnym świecie, też są incydenty, ale w większości wszystko to czy się utartym szlakiem i spokojnie. Wróciłem do swojego pokoju i wyjrzałem przez okno, noc była ciemna, pochmurna i nie było widać księżyca ani gwiazd. Nie padał natomiast ani deszcz, ani śnieg, zresztą w dzisiejszych czasach nie pada śnieg w listopadzie, jak dawniej za PRL-u. Kiedyś to były zimy zaspy po pas i śnieg na wszystkich świętych. Mówi się cały czas o globalnym ociepleniu a ja widzę tylko brak śniegu za to zimy są często szczególnie w styczniu srogie. Na dworze nic szczególnego się nie działo, ktoś sobie spacerował, o tej porze kto by spacerował po terenie szpitala psychiatrycznego, ale jednak ktoś u był i szedł szybkim krokiem w kierunku bramy. Pewnie musiał mieć jakąś sprawę, bo chyba nikt o zdrowych zmysłach nie przyszedł tu tak sobie na spacer, z drugiej strony ludzie robią różne rzeczy. Było jednak spokojnie, latarnia dawała troszkę światła i równie dobrze mógłby to być widok z okna z mojego mieszkania, tego w bloku, bo obecnie moim domem był szpital. Nic się nie działo wiec wróciłem do łóżka. Byłem zmęczony i wyczerpany psychicznie, mimo to nie chciało mi się spać. Poprzedniej nocy mało spałem, teraz będzie podobnie, ale jednak zupełnie inaczej. Wczoraj czułem lęk i strach i dzisiaj już nadzieję, że będzie dobrze. Trzeba żyć tu i teraz, nie martwiąc się o jutro, gdyż Bóg sam o to się zatroszczy. Liczy się teraźniejszość, to co jest w tej chwili jest najważniejsze, bo tego co już było nie zmienimy, a na to co będzie nie mamy żadnego wpływu. Bóg daje nam każdą chwile, aby go wielbić i dziękować za wszystko, bo my sami nic nie możemy. Urodziliśmy się nadzy i z niczym odejdziemy, ważne, aby przeżyć życie z miłością i w miłości. Każda chwila, każde doświadczenie jest po to, aby nas wypróbować i oszlifować do czegoś większego, do życia wiecznego. Nic nie dzieje się przez przypadek, to przez co przechodzimy to plan Boga na nasze życie, od nas jednak zależy co wybierzemy. Mamy wolną wolę i wolny wybór, cały czas jesteśmy próbowani, czy jesteśmy godni uczty w wieczności. Każda nawet najmniejsza podjęta przez nas decyzja, prowadzi do celu, tym celem jest niebo bądź piekło. Wybierajmy wiec mądrze, bo jutra może już nie być dla nas, nikt z nas nie wie, ile dni jeszcze nam zostało. W mrocznym pokoju, było cicho i mimo że spało tam nas trzech, mnie wydawało się, że jestem sam. Sam na sam z Bogiem, sam na sam ze swoimi myślami, sam na sam otoczony tylko ciemnością i świecącymi w niej krystalicznie biało, aniołami. Nie był to też już mój świat, on był wczoraj, dzisiaj wróciła świadomość i normalność w tej nienormalności. Biłem się z myślami, kłóciłem z Bogiem za los, ale przecież to nic strasznego, co chwilę na naszej planecie ktoś przechodzi przez jakiś dramat. Takie są koleje życia, a dramat to słowo wymyślone jedynie przez człowieka, bo przecież nie ma dramatów, są tylko określone sytuacje, jedne błahe inne bardziej poważne, ale to tylko marność. Nikt nie obiecywał, że życie będzie tylko usłane różami i tylko szczęśliwe, każdy musi się też zmierzyć z trudnościami i kłopotami. Czy te kłopoty nas przytłoczą to też już tylko od nas zależy. Popatrzmy na świętych, oni też zmagali się z problemami i trudnościami, nawet bardziej niż my, bo diabeł mocniej ich kusił i atakował. Każdy dostaje tyle ile potrafi znieść, a jeśli mądrze wybiera, jest coraz bardziej próbowany i szlifowany przez Boga, który zawsze jest obok nas i stara się nam zawsze pomagać, choć my myślimy, że zostaliśmy sami. Wiedziałem, że czekała mnie przynajmniej miesięczna kuracja i pobyt tu na oddziale, wiedziałem też, że nie będzie to zmarnowany czas, postaram się, aby wyjść stąd mocniejszy i bardziej gotowy do podejmowania walki każdego dnia o lepsze jutro, ale bardziej o wieczność. Te dwa dni trzeba traktować jak jedną lekcję, wielkie kolejne doświadczenie, pomocne nie tylko mi, ale też tym których spotkam. Pierwszego wydawało mi się, że jestem panem życia, a byłem marionetką. Drugiego nie miałem nic, a okazało się, że to było błogosławieństwo i cudowne wręcz boskie doznanie. Pierwszego myślałem, że to normalność, a to było wyreżyserowane przedstawienie na scenie życia. Drugiego byłem wariatem, a jednak czułem się jakbym był najnormalniejszy na świecie. Dzięki tej holistycznej lekcji dwóch dni, zobaczyłem jak krucha i cienka granica jest między tym co uważane za normalne, a tym co już wyalienowane. To jak postrzegamy rzeczywistość i co uważamy za normalne lub nienormalne, zależy od sytuacji w jakiej jesteśmy i otaczających nas ludzi, rzeczy i zdarzeń, poza tym każdy z nas na podobne sytuacje zareaguje różnie a czasem wręcz odmiennie, a nawet w sprzeczności do innych. To właśnie jest życie, dla jednych praca w korporacji to normalność, dla drugich gaszenie i zapalanie światła na sali chorych, to jest właśnie normalność. Jedni z kolei uważają, że korporacja to nienormalność i wyścig szczurów, a szpital psychiatryczny to najnormalniejsze miejsce na świecie, gdzie trzeba się uczyć jak żyć. A co wy o tym myślicie, jaki świat uważacie za normalny a co za nienormalność? Pewnie każdy odpowie na to pytanie inaczej i to jest właśnie normalność. Oczy same powoli zaczęły mi się zamykać, to znak, że kończył się ten drugi dzień, jakże inny od pierwszego, ale jakże pouczający. Oba te dni trzeba rozpatrywać łącznie, bo jeden bez drugiego nic nas nie nauczy. A dla mnie to była sroga, ale bardzo ważna lekcja. Żyję i chcę żyć dalej w tym świecie, jakże często nie wiemy czy normalnym czy może już nie do końca normalnym. Koniec. E.M. 28.11.2019 Łódź, mieszkanie rodzinne. Zamiast zakończenia. To już ostatnie zdania, w tej historii. Chcę abyście po przeczytaniu doszli do wniosku, że nie warto oceniać. Nigdy do końca nie poznamy wszystkich faktów. Tylko Bóg wie wszystko i jemu jedynemu, damy się osądzić, ale tu na ziemi, traktujmy wszystkich równo i normalnie. Nie oceniajmy a kochajmy, siebie nawzajem i Boga. Miłość zwycięży świat! |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |