DRUKUJ

 

Salwador Nikaragua Honduras 2019

Publikacja:

 19-12-03

Autor:

 Artur Dubis
Ładna wersja z obrazkami w formacie pdf pod adresem: http://thor.megatherion.com/Nica2019.pdf

Artur Dubis

Salwador Nikaragua Honduras 2019

W tym roku los znowu pozwolił mi na podróż w niezbyt znane przez Polaków regiony, ostatnimi czasy unikane zresztą nie tylko przez nas, ale również przez wszystkich tych, którzy nie lubią nieprzewidywalności, i tych, którym życie jest (jeszcze) miłe. Jeżeli, Drogi Czytelniku, należysz do ludzi lubiących czytać o perypetiach innych oraz lubisz dowiedzieć się czegoś o innych krajach, myślę, że możesz spróbować zapoznać się z poniższymi zapiskami z Salwadoru, Nikaragui i Hondurasu. Jeżeli pierwszych kilka stron Cię nie odrzuci, możliwe, że nawet uda Ci się przeczytać ten tekst do końca! A potem może nawet zostawisz jakiś komentarz, jakiś ślad po sobie? A wtedy... wtedy będzie mi bardzo miło :)
Miłego czytania!

11 lipca

Jest już nieco po czwartej rano, siedzę sobie na lotnisku Kraków Balice, do boardingu (czyli wsiadania na pokład) pozostało mi jeszcze jakieś 86 minut. Przede mną tablecik z klawiaturką (tylko kabel jakby się przeciera i mam nadzieję, że klawiaturka jeszcze tę podróż ze mną przetrwa). Obok mnie zimny kufel Tyskiego pszenicznego (Weizen), pycha! Tak to sobie można lecieć.
Wczoraj, tj. 10 lipca, zamówiłem sobie ubezpieczenie na wypadek śmierci i nawet wypadków pod wpływem alkoholu (Dżizas!). Axa, około 230 zł za miesiąc. Kwota bazowa 250 tysięcy.

A dosłownie cztery godziny po jego zakupie przeczytałem na onet.pl krótki artykuł o dwudziestokilkuletnim sanoczaninie, któremu niestety umarło się w Chicago. Teraz rodzina zbiera 10 tysięcy złotych na sprowadzenie jego zwłok do kraju. Kurna! Krew się we mnie wzburzyła! Zazwyczaj nie zgadzam się z komentarzami pod pewnymi artykułami, ale niektóre były zasadniczo nawet dosyć trafne. Np. 'mogliby sprzedać pierwszą lepszą brykę lub wziąć pożyczkę w banku (i przez 3 lata sobie spłacać nawet po 200/300 złotych) zamiast teraz żebrać w internecie'. Mocne. Czy jest to hejt? No nie sądzę - to prostu uczciwe i pragmatyczne podejście do sprawy.
A przede wszystkim, mogli przypomnieć żyjącemu jeszcze synowi o ubezpieczeniu! No widać, co to za typ rodziny. Oszczędzali przy wyjeździe, chcą zaoszczędzić po śmierci syna. Jeżeli im szkoda własnej kasy, to niech syn sobie zostanie w USA. Niech przekażą gościa Trupiej Farmie, to z ich skąpstwa może jeszcze coś dobrego wyniknie… Czy jest to hejt? To brutalne, co piszę, no ale…

Ubezpieczenie na wypadek różnych rzeczy kupuję zawsze, ilekroć udaję się za granicę. No taka podstawa, no! Jeśli mnie nie stać na takie rudymentarne rzeczy jak zakup ubezpieczenia kosztujący niewielki procent całej podróży, to w myśl zasady "nie ma miedzi, to się siedzi" nigdzie się nie wybieram i składam sobie dalej. No proste!

Lecę do Ameryki Centralnej. Trasa aby się tam dostać będzie ta sama, co rok temu, to jest Kraków-Frankfurt-Toronto-San Salvador, aczkolwiek w tym roku głównym celem jest Nikaragua, do którejś postaram się dotrzeć jakimś autobusem. Może jeszcze pojeżdżę po Hondurasie, ale to się jeszcze zobaczy. Zarezerwowałem sobie hotel na pierwszą noc, ten sam, co rok temu. To Rancho Arqueta, który leży między stolicą Salwadoru, a lotniskiem. Przybędę późno, i tak nic nie w dniu przylotu nie zwiedzę, będzie już ciemno, nie ma sensu jeszcze gdzieś dalej jeździć. Właściciele hotelu się wycwanili, bo w tym roku chcą 6 dolarów więcej. Ale ja też się wycwaniłem, bo zamiast iść do hotelu dosyć długo w ciemnościach po poboczu ruchliwej ekspresówki z dwoma plecakami na ramionach, po 24 godzinach tułania się po świecie, co czyniłem odważnie rok temu, zapytałem ich mailowo, czy za 4 dolary (bo znam już mniej więcej ceny w Salwadorze) nie odebraliby mnie z lotniska. Jasne, odbiorą, nie ma sprawy! Super!
Gorzej szło mi z odprawą, bo na pierwszy lot, do Frankfurtu, nie odprawiłem się przez internet. Nie wiedzieć dlaczego, ale po prostu się nie dało! Ciągle na stronie Lufthansy wyskakiwało mi okno powiadamiające mnie o jakimś błędzie technicznym! W końcu zadzwoniłem na infolinię i miły pan skontaktował się z działem technicznym, a tam kolejny pan potwierdził, że istotnie wystąpił problem i poprosił bym się nie martwił, bo mogę się odprawić przy nadawaniu bagażu, już na miejscu, w Krakowie.
I rzeczywiście, na miejscu nie było już żadnego problemu.
W domu zaś udało mi się odprawić do Kanady (przypomnę, że trzeba mieć specjalny numer ITA, który wyrabia się szybko przez internet - pan chciał wydruk zobaczyć już tu, w Krakowie, przy nadawaniu bagażu) i do Salwadoru. Można lecieć!

A póki co, podelektuję się piwerkiem. Jednym :)

PS, potem: Jednak były dwa!

11 lipca, Toronto

4 godzinki czekania. Chodzę sobie po tym znajomym lotnisku, patrzę na różne souveniry, niektóre ceny zwalają mnie z nóg, ale jakieś okazje też można wyhaczyć. Są krzesełka, stoliki, setki tabletów z dostępem do internetu. Czas płynie sobie bardzo powoli.
Mam ostatnio jakieś problemy z techniką. O tym, że nie udało mi się odprawić online na pierwszy lot już wspominałem, do tego doszło nie wpuszczenie mnie przez bramkę we Frankfurcie na samolot do Kanady. Musiałem iść do innej, krótszej kolejki i być sprawdzanym (tzn. rezerwacja i dokumenty) przez panią z linii lotniczej Air Canada. Wydrukowała mi nową kartę pokładową. Potem musiałem wrócić na koniec tej dłuższej kolejki. Wiatr w oka, normalnie! W Kanadzie już taka maszyna, która skanuje paszport, nie chciała mi wydać pozwolenia na przejście do strefy odlotów. Na szczęście druga zadziałała. Strach się bać, co będzie dalej!

Sam lot z Frankfurtu do Toronto był w porządku, chociaż Air Canada ma beznadziejny wybór muzyki (jakieś godzinne pliki bez rozbicia na utwory), a panie były takie średnio uśmiechnięte. Może dlatego, że miały dobrze po 50 lat? To męcząca praca, raczej dla młodych entuzjastów… No nie wiem…

Jakieś dziecię niedaleko mnie beczy już z 20 minut… Nie widzę go, ale słyszę. Ma jakieś 3-4 lata. Zabić! Poćwiartować! Wybebeszyć! Grrr…

11 lipca

No i mega! Po prostu super! Zajefajnie, no! Puta!

Po kolei…

Lot linią Avianca spoko. Rok temu podrzucili trochę skrzypiąco-plastikowy samolot, ale teraz leciałem jakąś nówką maszyną. Mieli Metallicę do posłuchania, był też kultowy Ozzy Osbourne (całe lata gościa nie słuchałem!). Filmów sporo, ale moją uwagę przykuła… Zimna Wojna! Tak, polski czarno-biały film o trudnej miłości w trudnych czasach. No co tu mówić, dźwięki polskich piosenek ludowych wciskały łzy do oczu jedynemu Polakowi wśród całego samolotu Latynosów lecącego gdzieś wysoko nad Stanami i nad Kubą. Ech…
Można Polskę opuścić, ale Polska Polaka nie opuści nigdy…

11 lipca, SALWADOR

A na miejscu? To samo co rok temu, nie wiadomo gdzie iść, ale pytając wszystkich dookoła trafiłem najpierw na dociekliwą panią bijącą pieczątki (na jak długo, a po co?), a potem do bagaży. A tam…. Brak mojego!!! Jeden z panów z obsługi widząc moje nerwowe ruchy i już pusty przenośnik taśmowy zainteresował się sytuacją i zaprowadził tam, gdzie trzeba by taką zaistniałą sytuację zgłosić. Najpewniej, jak mi powiedziano wstępnie, został we Frankfurcie… No i jutro może dotrze, ewentualnie pojutrze, a wyślą w następny dzień do wskazanego przeze mnie hotelu. Mam nadzieję, że ten tani przy Tica Bus, gdzie pewnie się zatrzymam po dotarciu do stolicy, nadal istnieje… a potem pozostanie mi rezerwować bilet - może być tak, że na jeszcze kolejny dzień. Żeby mi tu tylko tydzień nie zleciał…
Ech… Co do zagubionego bagażu. Chyba tylko ciuchy w nim były, i parasol, i Biblia, w której tropię ślady pozaziemskich cywilizacji. No ale to wszystko przecież coś tam kosztowało (sam plecak sporo), trzeba by też kupić nowe rzeczy… A! I repelenty na komary, tabletki na malarię, przeciwbóle i węgielki…
Ech… Nie łamię się. Zawsze to jakaś przygoda :) Co cię nie zabije, to cię wzmocni! Życie jest jak jajko, trzeba je znieść!

11/12 lipca, Hotel Rancho Arqueta, jakieś 30 km od San Salvador

Mam cały zapis ciekawych słówek i zwrotów po dwugodzinnej rozmowie z kucharzem, który około północy razem ze sprzedawcą piwek już mi lał piwo za free :) Nawet nie zauważyłem, że brak mi kurna… majtek! Przecież zostałem z jednymi, tymi, co miałem na sobie, lecz one tymczasem suszą się wyprane w pokoju. No i oczywiście, choć bez majtasów, nie siedziałem całkiem nagi. Miałem na sobie krótkie spodenki zasłaniające brak bielizny :)
Panowie z hotelowej restauracji, jako, że nie znali angielskiego, a byli ciekawi takiego dziwaka jak ja, prowadzili ze mną dyskusję prostym hiszpańskim. Ha! I nawet jako-tako się dogadywaliśmy :) Chcieć to móc!

12 lipca

Napisałem o moich perypetiach do Roberto, poznanego rok wcześniej w położonym nad oceanem salwadorskim El Tunco Salwadorczyka, dodałem też, że odezwę się do niego z hotelu już z San Salvador by umówić się celem wypicia jakiegoś piwka i, tak jak rok temu, wyruszyłem na przystanek autobusowy nieopodal.

Nim przejdę dalej, napomknę jeszcze trochę o Roberto i jego żonie Sandrze, tak gwoli przypomnienia. Oto moje słowa z notki sprzed roku.

7 sierpnia 2018

"Roberto i Sandra. Roberto to taki masywny byczek (29 lat), który 20 lat wychowywał się w USA, w Maryland. Siedział kilka lat w więzieniu - trochę za handel (miał 18 lat), trochę za jakieś sprawy imigracyjne (miał już więcej lat). Jednak jest to przesymaptyczna, uczciwa osoba, która już na wstępie skradła nasze serducha. Pracuje dla jakiejś zagranicznej firmy w Salwadorze i stać go na taki weekendowy wypadzik nad oceanem. Dawniej był między innymi szefem kuchni, czym bardzo się szczyci! :)
Jego żona to trzy razy mniejsza od niego Sandra, 21 latka, która trzy dni wcześniej dowiedziała się, że jest w ciąży. Nie znała angielskiego, więc za bardzo się nie odzywała, ale patrzyła na wszystko i wszystkich pozytywnie i z uśmiechem.
Oboje mieszkają w San Salvador, trochę w strachu, bo jego ojciec paręnaście lat temu był megaszychą w policji, a pamięć gangsterów potrafi być dłuuuga. Poza tym kilku członków jego rodziny nadal służy w policji."

Spędziliśmy rok temu kilka dni dobrze się bawiąc!

Wracając jednak do tego roku, 2019.
Po kilku minutach od stanięcia na przystanku, jechałem już starym pojazdem, będącym połączeniem czegoś pomiędzy autobusem, a busem, w stronę stolicy, do siedziby firmy przewozowej Tica Bus, by tam sobie zakotwiczyć i poczekać na bagaż.
Po drodze jednak stało się coś naprawdę bardzo niespodziewanego! Pisząc 'naprawdę' i pisząc 'niespodziewanego', mam na myśli coś w rzeczy samej metafizycznego!
Otóż jadąc przez ruchliwe uliczki ogromnego San Salvador, nagle jakaś, bez wątpienia znajoma twarz, mignęła mi przed oczyma. Szybko wróciły w miejsce, gdzie ją spostrzegły. Nie może być! O żesz kurna! Czy ślepia mnie nie mylą?! Toż to Roberto we własnej osobie! Krzyknąłem raz. Nic. Chyba nie usłyszał! Krzyknąłem po raz drugi. O! Zaczyna się rozglądać! No to jeszcze raz. "Roberto! Aqui!" I ha! Nasze oczy w końcu się spotkały! Gęby ozdobiły szerokie uśmiechy radości! Zamachał do kierowcy, ten stanął, ja wysiadłem. Radości nie było końca - znajomi z dwóch końców świata, z odległych kontynentów, po roku spotkali się na ulicy 2,5 milionowego miasta!!!
Destiny! Przeznaczenie! To nie może być nic innego - tak mówiąc śmialiśmy się jak wariaci. Los! "Artur, sorry, mamy problem z telefonami, Sandra jest w domu, czeka na wiadomość od Ciebie. Wiesz co, pierdol hotel, przecież jestem na miejscu, akurat nie mam roboty, jesteś od teraz moim gościem. Poczekasz se na bagaż u mnie w domu. Ile dni będziesz chciał! Patrz co mam - pokazał mi siateczkę z kilkoma tortillami - w tej siatce są nie tylko tortille. “ Konspiracyjny uśmiech rozjaśnił jego twarz. Moja gęba, a jakże!, też się śmiała, heh. Najpierw jednak poszliśmy do Tica Bus zapytać czy przetrzymają bagaż, ba, czy w ogóle go przyjmą. Na lotnisku podałem przecież ich adres. Nope. Nie wezmą bagażu. To samo hotel położony w tym samym budynku... Nie są przechowalnią bagażu. No to kicha. Chyba będę musiał jednak się tu zatrzymać... - powiedziałem Roberto nieco rozczarowany.
'Nie, nie. Nie martw się nic, zadzwonimy do Avianci i podamy im mój adres'. No to chodźmy! Po drodze kupiłem dwa podkoszulki (jeden za jedyne 1,5 dolara, drugi za jedyne 2 dolary) i dwie pary bokserek. Aha, jeszcze szczoteczkę i pastę do zębów. Taniocha! Roberto każdej pani mówił 'mama’ i opowiadał o przyjacielu z Polski, co to stracił gdzieś bagaż. Bardzo cieszył go ten zbieg okoliczności i każdemu chciał się mną pochwalić :)
Szliśmy sobie nieśpiesznie przez to zatłoczone, żywe i jakże kolorowe miasto, o którym w zeszłym roku pisałem tak:

16 lipca 2018

'Pochodziłem bez mała ze 3 godziny po mieście - to miasto to chyba największy targ jaki w życiu widziałem! Każda ulica ciasno zawalona straganami. Wspomniałem o owocach, warzywach, butach (same podróbki, bo nie uwierzę, że takie Pumy kosztują 30 zł), wisiorkach, a teraz trzeba jeszcze dodać sprzedawców losów, zegarmistrzów, sprzedawane koszulki, paski, garnki, dziadka sprzedającego tylko patyczki do uszu, sprzedawców dewocjonaliów, sprzedających tylko… lizaki, tylko gumy do żucia, publicznych kaznodziejów, handlarzy zabawkami, portfelami, ciastkami, prażoną kukurydzą i wielu innych! O dziwo, w takim tłumie nie czuję się niebezpiecznie. Jest pozytywnie!'

Wracając jednak do obecnego, 2019, roku. Roberto co chwila patrzył czy abym się gdzieś nie zgubił. Powiedziałem mu, że przecież jestem duży, a poza tym byłem tu już rok temu, łaziłem przecież po ulicach San Salvador i jako przeżyłem. Był pełen podziwu, że nic mi się nie stało! Traktuje to miasto jako naprawdę niebezpieczne miejsce! Np. są kamienice, obok jest chodnik, a na jego skraju stragany. Powiedział mi ważną rzecz: 'nie chodź między straganami, a domami. Prędzej czy później ktoś cię wciągnie w bramę. Ryj się środkiem ulicy'.
Hmm, cenna lekcja! Do tego, że głupich aptek czy zwykłych sklepów pilnuje ochrona ze strzelbami zdążyłem się już przyzwyczaić, ale tym razem wszędzie było pełno policji i... wojska.
'Wiesz Artur, mamy nowego prezydenta i ten skurczybyk chce rozwalić te pierdolone gangi. Powiedział do narodu tak: wypijemy gorzkie lekarstwo, ale wypijemy je razem. Bo wiesz, wiele matek straci dzieci. Żołnierze ich zastrzelą. Ale trzeba to zrobić, wypalić to skurwysyństwo by kraj odżył. By młodzież zaczęła myśleć o nauce, by przyjeżdżali do nas turyści. Lubię tego gościa! Wiesz, wielu członków gangów chciało zapłacić za amnestię, obiecali się wycofać z tego, co robią i wrócić do społeczeństwa. Ale nie. Musimy wypić to lekarstwo i koniec. Wypalić chwasty!'

Ojciec Roberto był kapitanem policji, który - szkolony przez zielone berety - sam później wyszkolił kupę policjantów. Oddanie walczył z gangami. Po przejściu na emeryturę załatwiono mu pobyt w USA, bo w Salwadorze by go zabili, ma tu strasznie wielu wrogów. Nawet teraz, gdy go 10 lat nie ma w kraju, nie może tu wrócić.

Wsiedliśmy do autobusu (taki ciężki, masywny, stary szkolny, amerykański), potem przesiadka i po 25 minutach byliśmy na obrzeżach miasta. Roberto co chwila zagadywał do przypadkowych kobiet, skubaniec jest przesympatyczny i widać, że panny na niego lecą. Heh.
No w każdym bądź razie dotarliśmy. Spokojna dzielnica, ale każda ulica odchodząca z głównej drogi znajdowała się za bramą strzeżoną przez strażnika z maczetą ('wiesz, tu by gangsterzy dla samej broni palnej zabili strażnika, dlatego ma tylko maczetę'). Każda! I drut kolczasty. I kraty! Strzeżone osiedla. Strażnik w piłkarskiej koszulce reprezentacji Brazylii został pozdrowiony gromkim “Buena” i poinformowany o koledze z Polski, który sobie tu pomieszka chwilę :) Mijamy trzy domy, dochodzimy do bramy. Axel! Krzyczy Roberto i wali w bramę. Axel! Drzwi się otwierają i pięcioletnie dziecko patrzy na mnie zaskoczone. Ucieka w głąb parterowego domu. Idziemy za nim, a tam niziutka Sandra robi taaaakie oczy! I banan na twarzy! I od razu hugi, tzn. objęcia!
'Jak wy razem…? Ja tu na wiadomość od Artura czekam!' No, ciężko jej było uwierzyć, że wypatrzyłem jej faceta po prostu gdzieś na ulicy! :) Chyba my sami jeszcze w to nie do końca wierzyliśmy!

Ich mieszkanie składa się z kuchni, łazienko-ubikacji, otwartego pomieszczenia bez dachu do robienia i suszenia prania (i hodowania paru warzywek,) saloniku, dwóch sypialni i małego pokoiku z łóżeczkiem dla najmłodszego z dwójki dzieciaków, Liama. No i zaraz za bramą jest podjazd, na którym stoi motor. Obszerne to mieszkanko! I ładne, eleganckie, choć skromne. Są dwie konsole i duży TV. Super!
Poszliśmy do okolicznego sklepiku. Ledwo było coś widać, co jest w środku. Bo wnętrze zakrywała bardzo gęsta krata z jednym małym okienkiem, przez które fajna babeczka po dwudziestce podawała towary. Takie zabezpieczenia mają u nas w nocy Polsce sklepy monopolowe - nie można wejść do środka, pani przez okienko w kracie podaje towary. No cóż, bezpieczeństwo przede wszystkim, nawet na obrzeżach salwadorskiej stolicy . Kupiliśmy Caña Rica Aguardiente w plastikowej butelce (właściwie to z uwagi na liczbę mnogą, to w butelkach). To taki 25% trunek, który jest taką naszą jakby słodszą i słabszą wódką (albo po prostu ich słabszą wersją rumu…). 3 dolary za pół litra. Roberto w drodze powrotnej opowiedział mi o sprzedającej w sklepiku kobiecie.
'Wiesz, jej dziecko chodzi z Axelem do tej samej grupy, to się znamy. No i ta babeczka na mnie leci. Mówię poważnie! Wiem, bo sama mi o tym powiedziała! Jej facet jest w Stanach i przylatuje tylko na urodziny córki. Ale nie. Nie prześpię się z laską. Mam moją Sandrę i koniec'. Po powrocie zadzwoniliśmy do lini lotniczej, do Avianci, i udało nam się zmienić adres dostarczenia zgubionego bagażu na adres Roberto i Sandry.

Z Roberto i Sandrą mieszka dwójka dzieci. Axel, lat pięć, to dziecko Sandry z jej związku z poprzednim facetem. On teraz przebywa w USA, przesyła na Axela jakieś pieniążki i planuje go kiedyś ściągnąć do siebie. Roberto ma dobry kontakt ze swoim pasierbem, bardzo się lubią! Liam zaś ma coś koło roczku. To mały szkrabik, syn Roberto i Sandry, który jest przespokojnym dzieckiem. Ciągle się śmieje i podobno nigdy nie płacze! Axel i Liam strasznie się lubią - starszy brat opiekuje się tym młodszym, uspokaja, zabawia. Fajne atmosfera panuje w tym domu!

Przegadaliśmy cały dzień i cały wieczór. W międzyczasie wyskoczyliśmy kilka ulic dalej na pupusę, czyli coś typowo salwadorskiego! To placki kukurydziane z serem i różnymi dodatkami! Do tego suróweczka z białej kapusty! Pycha!!!

13 lipca, San Salvador

Wymyśliliśmy grilla! Rano, rozprawiwszy się z bólem głowy (moje polskie Apapy! - kilka miałem w podręcznym) pojechaliśmy wszyscy do centrum San Salvadoru. Sandra szła za rękę z Axelem, a Roberto ubrał takie śmieszne nosidełko, dzięki któremu mógł nieść Liama na brzuchu.
W autobusie z początku było trochę tłoczno, ale po kilku przystankach trochę miejsc się zwolniło, więc Roberto usiadł sobie koło mnie. Przed nami po chwili usiadła dwójka gości. 'Geje. To widać przecież', rzekł Roberto. I nastąpiło z 10 minut dyskusji o gejach. Na przykład o tym, że Sandra ma wielu takich kumpli, albo że kiedyś tu robili takie parady jak w Polsce, ale jak salwadorskie środowiska LGBT przyniosły figurę gejowego Jezusa, to po tym zakazano im w tym kraju takich marszów. Później, gdy Roberto przeskoczył z powrotem na poprzednio zajmowane siedzenie, do Sandry, jeden z tych gejów siedzących przede mną odwrócił się i zaczął do mnie mówić płynnym angielskim! 'Jak się podoba w Salwadorze? Skąd znam angielski? Uczę angielskiego.' Haha, ale wtopa! Słyszał i rozumiał cała dyskusję! Ale nie był obrażony czy coś :) A był duży (siłownia na bank!), tylko jakiś strasznie nieproporcjonalny. I przemiły. I delikatny. Ano, Roberto miał rację!

Dwie minutki i wysiadka. Roberto, gdy się dowiedział, że jeden z tych gejów wszystko rozumiał i do mnie zagadał, zrobił minę typu “o kurde!”, ale po chwili się już z tego śmiał. No ciekawa przygoda!
Będąc już w centrum stolicy, od ulicznych straganiarzy kupiliśmy horror La Iarruna (DVD tu 50 centów!), w supermarkecie trochę taniego alko i mięsa, a odsyłani od sklepu do sklepu, wreszcie w sklepie z…. dewocjonaliami kupiliśmy… węgiel do grilla (autentycznie przypomniał mi się wtedy cytat z nieśmiertelnego 'Misia' Barei: Panie, tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam!).
Mimo braku bagażu poszliśmy też rezerwować bilet do Tica Bus. 3:00 nad ranem! What da fak?! No to skoro mamy grilla, to może nie na tą noc? Na następną. Może warto zostać dzień dłużej? Może akurat dojdzie bagaż? Bo plan już był taki, że bagaż kiedyś tam może dojdzie do Roberto i Sandry, a ja sobie po niego wrócę za jakiś miesiąc przed wylotem z San Salvador. W sumie parę ciuchów wezmę do jakiejś siatki i mogę jechać dalej, do Nikaragui. Zawsze coś tu gdzieś tanio dokupię, jak braknie. A gdy doślą bagaż, będzie pretekst by znowu się spotkać i trochę poimprezować. Szczerze mówiąc, nie miałem i nadal nie mam nadziei, że ten bagaż się znajdzie, ale wpaść przed odlotem do moich obecnych gospodarzy na pewno i tak, bez względu na bagaż, wpadnę!
Uległem, zamiast na tę noc (czyli już 14-go), wziąłem bilet na 15-go. 45 dolarów, super! Zakupiłem sobie też telefoniczną kartę Claro z nielimitowanym Facebookiem. 2 dolary od pań z ulicznego straganiku. Nie wiem czemu, ale tu jest jakiś... kult komórek. Szał jakiś normalnie. Telefony sprzedawane są dosłownie wszędzie, są małe miejsca ich naprawy, straganiki z akcesoriami do komórek, kartami, itd.. Nie mają, jak u nas, ładnych salonów, gdzie można podpisać w spokoju umowę na dwa lata. Normalni Salwadorczycy nie podpisują tu umowy z abonamentem… Liczy się ahora (teraz) i już! Można kupić dostęp na dzień, dwa, trzy. Po prostu wtedy, kiedy potrzeba idą do najbliższego sklepu i kupują sobie taką krótkoterminową kartę.
W internecie nie kupują. Zresztą to widać po hotelach - co 10-ty jest może reklamowany w internecie.
Facebook przy zakupie taniej karty jest na czas jej ważności całkiem za free, reszta internetu to trochę drogo dla ludzi tutaj, a i limity gigabajtów na internet są dosyć niskie.
Roberto, mimo ostentacyjnie wznoszącej oczy w niebo Sandrze, zagadywał coś do pań, potem się tym trochę znudził i poszedł sobie, oraz mnie, gdzieś kupić kawę. 15 minut aktywacja! Dłuuugo! Wymagany paszport, dzwonienie gdzieś, moja karta przewędrowała przez trzy stare telefony, na których pani co chwila coś wstukiwała. Strasznie to skomplikowane. I czasochłonne.
No a grill na podjeździe był fajny. Karczek wołowy i te zawinięte w czosnkowe kulki różne mięsa. I sos, który Roberto sobie hobbystycznie robi. Ręcznie podpisywany na specjalnych etykietkach! No pychaaaa! Dymu było sporo, Sandra przeżywała trochę, że strasznie wali węglem, no ale daliśmy radę. I były tortille (tu chleba się nie je). Popiliśmy, pojedliśmy, Roberto sobie poszedł spać (no upił się po prostu, heh), a ja z Sandrą sobie w tym czasie pogadałem. To było zabawne, bo ze trzy godziny mówiliśmy po hiszpańsku. A ona była tak zadowolona, zresztą tak samo jak i ja, że się rozumiemy, choć czasem było ciężko. Nie potrzebowaliśmy Roberto jako tłumacza :) Gdy już sobie biedak wstał, to pograłem sobie z nim w Call of Duty Zombie. A jak wieczorem dzieciaki poszły spać, Sandra poprosiła o browarka i dołączyła do naszej męskiej imprezy :)

14 lipca

Roberto rano zwracał grilla i alkohol, ale dość szybko się pozbierał. Jak tylko oczyścił żołądek, od rana pił sobie ten 25% niby rumik, ja zaś dołączyłem około południa. Obejrzeliśmy sobie The Expendables 2. Z Sandrą zaczęli mi o sobie coś więcej opowiadać. Nie muszą pracować, choć za tydzień otwierają własną knajpkę. Roberto był przecież kiedyś kucharzem, jego dziadek zaś był szefem kuchni w salwadorskim Hiltonie czy innym znanym hotelu. Jak wspominałem, pięcioletni Axel jest synem Sandry z poprzedniego związku, ojciec jest, a jakże!, w USA i przesyła na niego jakąś kasę. Ojciec Roberta przesyła zaś pieniądze na wnuka, Liama (to już, jak wspomniałem w jednych z poprzednich notek, syn Roberto i Sandry), 500 dolarów miesięcznie. Mama Roberto, rozwiedziona z jego ojcem, też mieszka gdzieś w Stanach i też finansowo wspomaga syna i wnuczka. Czynsz opłaca mu bogata ciotka (wiesz, mieszka sama w domu z ośmioma pokojami!), państwo coś tam też dopłaca. Przez długi czas Roberto pracował w jakimś call centre ('Dlatego rozumiem te twoje brytyjskie wstawki, Artur - dane mi było rozmawiać z wieloma Anglikami!'), ale przed otwarciem własnej knajpki chce sobie jeszcze posiedzieć i trochę odpocząć. Stwierdzili, że skoro poznaliśmy się rok temu, gdy Sandra była z Liamem w ciąży, to chcą bym… został jego ojcem chrzestnym! Wow! Oczywiście zacząłem oponować, że ja niezbyt religijny jestem, ale uspokoili mnie, że zrobimy sobie kiedyś taką świecką, pogańską ceremonię w pobliskiej dżungli! No, hmm, no czemu nie? Lol! Czas nam leciał, przegadaliśmy cały dzień, o 22-ej mnie trochę zmogło i stwierdziłem, że muszę coś pokimać przed jutrzejszą podróżą!

15 lipca

1:00, telefon mi dzwoni i dzwoni, spokojnie, wszystko pod kontrolą. Jeszcze poleżę. Jeszcze chwilka. Pięć minut. O, Roberto! Wstałeś? Tak, wiem, wiem, trza wstawać. 1:10? A wiesz, o drugiej, obudź mnie o drugiej… (bus był o trzeciej).
“Artur, o której masz tego busa?”, zapytał mnie Roberto, budząc mnie, owszem, ale o… 3:30. O żesz kurwa! Autobus odjeżdżał przecież o 3.00! Przegapiłem! Shit.
“Spoko, fajnie nawet, bo posiedzisz z nami dłużej”. No, w sumie... To się nazywa optymizm! Dobranoc!
No tak, przegapiłem busa. Ja, taki porządny i zapobiegliwy! Sam za bardzo nie wiem, jak to się mogło stać... W sumie to nigdy nic podobnego mi się nie przytrafiło!
Rano się pośmialiśmy z całej tej sytuacji, Roberto już popijał coś tam mocniejszego, ja otwarłem sobie tylko piwko. 'Wiesz Roberto, skoczymy dzisiaj kupić nowy bilet, co? Ale dzisiaj postanowiłem nie zasypiać'. Skoczymy, nie ma problemu!

Nim do tego jednak doszło, około godziny 9-ej zadzwonił ich telefon. 'Buenos dias, tu linie lotnicze Avianca!!! Za 3 godziny taksówka przywiezie bagaż! Adres taki i taki? Zgadza się. Proszę więc cierpliwie czekać.'
Ha! Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Ja serio już zwątpiłem, że go odzyskam! Gdyby nie Roberto, to by go przesłali do Tica Hotelu, a tam by go nie odebrali!
Poczekaliśmy na bagaż gadając sobie przy jakimś filmie (zgubiłem fabułę i tak na początku) i rzeczywiście, niedługo potem, pod bramą zaczęła trąbić żółta taksówka! Jeszcze podpisać papierek i można brać! Ha, taki szary, większy plecak z ciuchami, z kosmetykami (tj. pasta do zębów i szampon do kłaków) i tabletkami na wszystko. I kilka gazet. 'Chcecie jakąś na pamiątkę? Jasne! A, Roberto, gadaliśmy o filmie Blair Witch! Patrz!" Wyciągnąłem szary podkoszulek z logo filmu - z takim jakby krzyżem z patyczków na przedzie. Bardzo realistyczny. I straszny! 'Mój design. W Photoshopie sam robiłem. Bierz!' I ogólnie powymienialiśmy parę rzeczy :) Czapkę z Belgradu dostała Sandra, ja podkoszulek do koszykówki, dostałem też wcześniej krótkie spodenki, bo w moich zepsuł się zamek. Aaa, i taką fajną bransoletkę podróżnika też.
No i mam już odebrany ten mój bagaż, a nie dopiero za miesiąc przy okazji powrotu (bo chcę jeszcze, jak wspominałem, wpaść do Roberto i Sandry na kilka dni przed wylotem). Zawsze to lepiej mieć swoje rzeczy niż kompletować je przez resztę podróży.

Jak bagaż już jest, to mykamy do centrum jeszcze raz rezerwację robić! Tylko ja i Roberto, bo Sandra została w domu. Zrobi jakąś zupkę na obiad. Roberto jak zwykle wszystkich zagadywał (no tak, sycylijskie korzenie - mama Włoszka!), ja zaś patrzyłem sobie jak żołnierze, dwójkami, w maskach zasłaniającymi dolną część twarzy chodzili po osiedlach z ogromnymi karabinami. 'Wypijemy gorzkie lekarstwo, ale wypijemy je razem' - przypomniały mi się słowa Roberto. Nagle moje oczy przykuł niesamowity obraz!
Ujrzałem ciężko idącą dwójkę masywnych, uzbrojonych po zęby żołnierzy i lekko idącą sobie przed nimi w białym, szkolnym mundurku, może dziesięcioletnią, uśmiechniętą dziewczynkę. Nic sobie z nich nie robiła, wiedziała, że oni są dla niej, że nic jej nie grozi. Ten kontrast był bardzo uderzający. Bezwzględne maszyny do zabijania i coś tak niewinnego i delikatnego jak ta mała dziewczynka. Byłem prawdziwie... wstrząśnięty tym abstrakcyjnym, jak dla mnie, widokiem!

Wysiedliśmy i po drodze kupiliśmy nową wersję Chuckiego (remake o tej samej nazwie, po prostu Child's Play). Jeszcze jest w kinach, ale, jak się okazało, przerobiony został idealnie - super obraz i profesjonalni lektorzy, męski i żeński! Wow! Aaa, Roberto zabrał mnie jeszcze do najstarszego, założonego dawno temu, bo w XIX wieku, bilardowego klubu w tym kraju! La Dalia!
'Mój wujek tu jest ważną szychą! Nigdy tu nie byłem, właściwie to nigdy nie grałem w bilard, ale ty mówiłeś, że coś tam kiedyś grałeś, to mi pokażesz'. Spoko, no problemo. Wejść do tego klubu nie było łatwo - wśród miliona różnych straganików trzeba było znaleźć odpowiednie, nieoznaczone wejście do kamienicy, a tam jeszcze pytać mijanych mieszkańców o odpowiedni korytarz i odpowiednie schody. Nic nie wskazywało, że gdzieś tu jest klub bilardowy, żadnego znaku czy strzałki, ale jakoś dotarliśmy! Ogrooooomna sala, marmurowe, stare i spękane kwadratowe płyty we wzorki na podłodze, wysoki sufit z przepychającymi gorące i zadymione powietrze wiatrakami, sześć niemłodych stołów bilardowych, dziesiątki krzeseł dla graczy oczekujących na swoją kolej, średnia wieku klienteli dobrze ponad 50 lat. Prawdziwy Salwador, ukryty dla takich turystów jak ja. Nie było ścian zewnętrznych czy okien, a tylko betonowe poręcze z kolumnami podtrzymującymi dach. Szyb nie było. Poniżej, widoczne jak na dłoni było miasto, niestrudzenie tętniące życiem, zabiegane, ruchliwe. Dwa małe piwa, dwie partyjki. Zeszła nam ponad godzina! Roberto, jak na pierwszy raz, grał całkiem nieźle, skumał zasady, no ale… Nie lubię się podkładać... Sorry! Wygrałem obie partie!
Ogólnie to graliśmy jak paralitycy, bo marnowaliśmy nawet najłatwiejsze okazje, ale nikt ani się z nas nie śmiał, ani na nas specjalnie nie patrzył. Ot, przyszła dwójka gości pogadać i popykać w kulki przy piwku.
Potem bankomat i znowu wizyta w Tica Bus. Zanim się odezwałem Roberto z czarującym uśmiechem opowiedział pani sprzedającej bilety moją historię, a ta… rzecz nieprawdopodobna!... anulowała mój niewykorzystany, zaspany bilet i wydrukowała mi nowy na jutro. Za darmo!!! Nie musiałem dopłacać ani dolara! 45 dolarów zaoszczędzone :) Nie no, jestem dla niego pełen podziwu!

'A wiesz Arturo, ja bym sobie jeszcze ziółko kupił'. No tak, to niesione przez niego w tortillach gdy się spotkaliśmy, już mu się kończyło... On strasznie dużo tego pali! No i zabrał mnie przez kilka ulic w bliżej nieokreślonym mi kierunku. 'Patrz teraz!' rzekł. I rzeczywiście, było ma co popatrzeć! Ulica była pełna… prostytutek! Umalowane, w miniówkach, prowokacyjnych pończochach mizdrzyły się do nas, słodko uśmiechały, zaczepiały słownie ('Hola amigos!')... A obok… Dosłownie obok stał posterunek policji! Nawet niektóre z pań lekkich obyczajów przyjaźnie sobie gawędziły z uśmiechniętymi policjantami! No przecież pracują obok siebie, to się znają. Tak jakby pracowali po prostu w zwykłych sklepach. Wow! I to w państwie, gdzie kobieta po poronieniu, za podejrzenie aborcji, może iść do paki na 25 lat.... Hipokryzja...
'Artur, zapalisz sobie ze mną?', zapytał Roberto. 'Naah, piwerko tylko, amigo', odparłem. 'A to w sumie pieprzyć, samemu mi się nie chce'. Heh. I zawróciliśmy nie kupując nic nielegalnego.
Jeszcze bazarek, na nim koszulka reprezentacji Salwadoru (9 dolarów, firmy Umbro - podróbka, ale jakiej dobrej jakości!) i do domku.
Na mieście zeszło nam w sumie ze 3-4 godziny, Sandra była trochę zła, ale nakłamaliśmy jej, że miałem problemy z kartą i szukaliśmy innych bankomatów ;) Dodaliśmy jeszcze coś o kolejce po bilet autobusowy. Po co kobieta ma się denerwować? :)
Tym razem nie zasnęliśmy, oglądaliśmy Chuckiego, gadaliśmy, a potem ja, Roberto i Axel graliśmy w Call of Duty na dzielonym ekranie. Oczywiście pięciolatek był w to dużo lepszy ode mnie, ale strzelanki, w odróżnieniu od symulatorów czy gier strategicznych, nigdy nie były moim konikiem.
O 1-ej załatwiliśmy Ubera (na wypadek gdyby za 10 lat firma przestała istnieć wspomnę, że to takie tanie taksi na aplikację z telefonu), który za 3 dolary zawiózł mnie do centrum miasta, do siedziby Tica Bus.
Pożegnanie był długie! Było nam bardzo smutno, no ale zew przygody okazał się silniejszy :)

16 lipca

Kierowca Ubera miał pewne wątpliwości czy przyjechać w tę okolicę, ale Roberto coś z nim popisał i pan w końcu dotarł. Okazał się całkiem miły. Kierowcy Ubera i taksówek boją się napadów, szczególnie nocą, a jeszcze podejrzane wydało się mu moje imię i mój łamany hiszpański. 'No przecież obcokrajowcy nie przyjeżdżają do San Salvador!'

W poczekalni firmy przewozowej Tica Bus, obsługującej tutaj trasy w całej Ameryce Centralnej, były 3 osoby czekające na ten sam autobus. Wszystkie jechały do Kostaryki. Pozwoliłem sobie na małą drzemkę, wszak to teren zamknięty, pilnowany przez ochroniarza ze strzelbą. Sama poczekalnia miała wymiar małej klasy lekcyjnej.
Przyjechał autobus. Całkiem super! Zupełna nówka! Na zagłówkach ekrany, w nich filmy, muzyka, gry. Mega wygodnie. Mało ludzi, może 13 zapełnienia. Więc w sumie każdy, mimo numerów na biletach, usiadł sobie osobno i każdy mógł położyć się w miarę wygodnie na dwóch siedzeniach.
Już kilka razy w przeszłości korzystałem z usług tej firmy i wiedziałem, że w nocy ustawiają klimatyzację na tak niskie temperatury, że masakra, toteż przygotowałem sobie lekką kurtkę do okrycia się. Bingo! To był dobry pomysł, bo moje przewidywania okazały się słuszne. W pojeździe, za przeproszeniem, pizgało nieźle!!!

Granica Salwador-Honduras, zero problemów. Po stronie jeszcze salwadorskiej przeszedł jeden pan, sprawdził paszporty, po honduraskiej wysiedliśmy, w jednym okienku w takim tuneliku z okienkami musiałem kupić kwitek za 3,5 dolara płatnych ich walutą (w tym tuneliku było dużo handlarzy walutą, więc pierwszy lepszy mi wymienił - nie żaden przekręt, po prostu za 3,5 dolara dają tyle, ile biorą w okienku; ciekawe ile kosztuje ich taka licencja na obsługę podróżnych przekraczających granicę, heh), po czym ten kwitek dać w innym. Jakby nie dało się tego zrobić od razu, w jednym. No ale na szczęście wszystko poszło dość szybko. Nie trzeba był wyjmować bagażu. Przejechanie wąskiego odcinka Hondurasu zajęło niewiele godzin. Nie kojarzę z niego za wiele, bo to było nad ranem i właściwie to spałem (drzemałem).

16 lipca, NIKARAGUA

Nadszedł czas na granicę hondurasko-nikaraguańską. I tu się poczułem bardzo niefajnie. Dużo kioseczków do obsługi podróżnych, tylko nie wiadomo, do którego iść. Część z nich była pusta. Widząc moją dezorientację i zapewne kolor skóry, od razu podszedł do mnie jakiś celnik podchodzi i poprosił o paszport. Oddałem. Dobrze, że kierowca gdzieś tam się przesmyrywał i pokazywał wzrokiem i kciukami, żebym się nie przejmował, że jest ok, że to tak właśnie tutaj wygląda. Inny celnik wskazuje drzwi i mówi “scanner”. Polazłem, przepuściłem wszystko przez skaner. Wyszedłem… tymi samymi drzwiami. Pewnie jakbym tylko wszedł i szybko wyszedł wyszłoby na jedno. Stoję między kioseczkami minutę, dwie, nie wiem co i jak, w końcu ktoś mnie woła wyłaniając się zza jakichś starych drzwi. Idę więc, przechodzę przez te drzwi, a tam, w niewielkim pomieszczeniu stare, drewniane krzesło, dwa małe biurka i dwóch celników. Starszy, ok. 50 lat, siedzący naprzeciwko mnie, z pokerową twarzą zaczyna poważne przesłuchanie. Za nim, za monitorem siedział dużo młodszy celnik, który wzrokiem dawał znać, że wszystko gra, gdyż widział, że całe to przesłuchanie mnie zniesmacza i jakby trochę... niepokoi. Czułem się dziwnie. Otrzymałem po hiszpańsku (!) całą serię pytań typu:

- Dokąd pan jedzie? (Las Peñitas, potem Managua - odpowiedziałem)
- Dokąd dokładnie pan jedzie? (Nie wiem, poszukam czegoś, jakiegoś hostelu na miejscu - tu pan zrobił podejrzliwą, groźną minę)
- Na jak długo? (Nie wiem dokładnie. Ze dwa, trzy tygodnie? - znowu podejrzliwa mina)
- Skąd pan przyleciał? (Z Polski)
- Jak pan leciał? (Polska - Niemcy - Kanada - Salwador)
- Dokładne trasy poproszę. (Kraków, Polska - Frankfurt, Niemcy - Toronto, Kanada - San Salvador, Salwador)
- Ile pieniędzy ma pan przy sobie? (Eee, 30 dolarów? Ale mam kartę kredytową)
- Ile pieniędzy ma pan na karcie? (Tu podał mi karteczkę - być może aby być pewnym, że mówiąc słabym hiszpańskim nie pomylę liczb - na której zapisałem mu niewielką kwotę)
- Pana zawód? (Dwa miłosne? Nie, nie, oczywiście powiedziałem mu, czym się zajmuję, haha)
- Rodzina? (Szczęśliwy kawaler, singiel)
- Czy był pan w Meksyku? (Nie wiem, co tam teraz mają z Meksykiem, alei tak odrzekłem zgodnie z prawdą, że nigdy w Meksyku nie byłem)
- Zna pan tu kogoś? (No znam, taką jedną dziewczynę - fuck! i tu uświadomiłem sobie, że woląc mówić prawdę i tylko prawdę niepotrzebnie się wygadałem, acz nie spodziewałem się tego typu pytania!)
- Nazwisko? Skąd pan ją zna? (Nakłamałem, że nie znam nazwiska, bo ma nicka internetowego i na Facebooku coś piszemy - tu nigdy niw wiadomo kiedy i jakiego typu władza [zwłaszcza komunistyczna] jakie informacje wykorzysta przeciw obywatelowi, ale zaślepiona komunistka Maria, poznana rok temu w Salwadorze, a z którą to zamierzam się spotkać, jeszcze tego nie wie…)
- Gdzie dalej pan pojedzie? (Może Honduras, a jeśli nie, to w sierpniu na pewno powrót do Salwadoru, bo stamtąd mam lot do Kanady i potem do Europy)
- Proszę pokazać rezerwacje na loty powrotne (Kurna no, tak jakby chcieli bym już do siebie wracał! Albo na pewno tu przypadkiem nie został! Pokazałem mu wydruk z maila po angielsku z datami i godzinami, który ciężko nazwać rezerwacją, bo to jest raczej wydruk do mojej wiadomości bym czegoś czasem nie pokręcił lub nie zapomniał)

Wszystkie te pytania zadawane były bardzo poważnym tonem, pełen powagi celnik absolutnie wszystko skrupulatnie zapisywał ręcznie n kartce obok ksera mojego paszportu. Uparcie rozmawiał ze mną po hiszpańsku widząc, jak czasem się męczę z poprawnym sformułowaniem odpowiedzi. Może nie znał angielskiego? Może jednak wolał bym się męczył, bo pod presją łatwiej coś tam palnąć?

Czekać za drzwiami. Wyszedłem, czując się jakbym przeszedł przez maszynkę do mięsa. Powoli zacząłem spodziewać się nawet odmowy wjazdu. Ale z drugiej strony facet widział, że byłem szczery, i jak czegoś nie wiedziałem, to nie kręciłem, tylko jak na spowiedzi! - mówiłem, że nie wiem. Co prawda nakłamałem jeśli chodzi o Marię, no ale w sumie to nie jego sprawa. A i wolałem jej w to nie mieszać. Może się nie zorientował, że akurat w tym przypadku nie powiedziałem całej prawdy?
Znowu stałem sobie przy tych kioseczkach. 10 minut, 15 minut, 20 minut. Ludzie łażą, celnicy łażą. W końcu pan z jednego z tych kioseczków, czy tam budek, woła mnie do siebie. Ma mój paszport. I ręczną, długą notatkę, którą sporządzał jego kolega. Ponownie zadaje mi część z tych pytań, jakby sprawdzając, czy moja wersja przy nim jest spójna z podaną przeze mnie wcześniej jego koledze. No dobra, proszę się udać z powrotem do autobusu. Więc mnie jednak wpuszczą! Proszę iść w stronę tych samych drzwi, którymi pan wszedł do budynku! Pana autobus nadal tam jest. Paszport da panu przy wsiadaniu kierowca.
Ech… Zero uśmiechu, serdeczności. Czułem wrogie nastawienie władz wobec mnie. Wobec białego z demokratycznego, kapitalistycznego świata...

Autobus. Można jechać! Podawano jedzonko, kawę, soki. No jak w samolocie!

W mieście León byłem po ok. 12 godzinach jazdy. Wcześniej na Google Maps obadałem i zaznaczyłem jakiś bankomat i miejsce, z którego będę mógł, lokalnym autobusem, udać się do Las Peñitas.
Trochę daleko od miejsca wysiadki to było, a ja szedłem i szedłem z tymi dwoma z każdym krokiem coraz cięższymi bagażami na ramionach. Było zajebiście gorąco. Na obrzeżach, na wąskich ulicach z parterowymi domkami i brukowanymi drogami siedziała jakaś podejrzana młodzież i trochę pijaczków. Czasem do mnie coś krzyczeli, ignorowałem ich. Kurna, coraz bardziej gorąco. Jakaś knajpa ze smoothies (takie koktajle bezalkoholowe, za Wikipedią: Smoothie - zmiksowany i schłodzony napój na bazie owoców i warzyw, o gęstej i kremowej konsystencji.). Jeden smoothie za 65 cordobas albo 2 dolary (akceptowano dwie waluty). Okay, nie taki znowu majątek. Sprzedawca koktajli nie chciał ode mnie tych monetowych dolarów z Salwadoru ('Tu tego nie akceptujemy, sorry, to tylko w Salwadorze jest w obiegu'). Dałem mu więc jakieś wygrzebane papierowe dolary. Gracias! Smoothie bananowe z czymś tam jeszcze, jakieś dziwnie (chemicznie) niebieskie. Gostek w okularach był naprawdę bardzo sympatyczny, powiedział mi jak muszę iść na autobus oraz jaki jest przelicznik na dolary. Smoothie było takie se, nie lubię owoców (chyba nie bez powodu), ważne, że było przyjemnie zimne, co na chwilę dodało mi sił witalnych.

Jednak wychodząc czułem, że dobrze by było już dotrzeć na miejsce, bo coś ze mną było nie tak. Poczułem się osłabiony i jakby chory... Wizyta w bankomacie (o dziwo, nie było problemu z wypłatą paru cordobas) i szybko szruuu! w stronę Mercadito de Sutavia, małego ryneczku na obrzeżach miasteczka. Stamtąd miały odjeżdżać autobusy w kierunku Las Peñitas (i Poneloya). Idąc czułem się jednak coraz to gorzej, czułem, że w brzuchu mam jedną wielką przelewająca się z lewa do prawa wodę, czułem też jak moja twarz nieprzyjemnie goreje, w dodatku dostałem lekkiego kataru (kurwa, czyżby to ta nienormalna klima w autobusie!?), moje ramiona opadały z sił od zawieszonych na nich dwóch plecaków, serce waliło jak młotem, chciało mi się wymiotować! Fuck!. Kurwa! Puta! Stwierdziłem, już na miejscu, patrząc na szkolnego, żółtego Blue Birde’a (amerykański, duży autobus), że nie dam rady do niego dotrzeć, a nawet jeśli, to na pewno nie dałbym rady jechać nim niewiadomo przez jak długo okres czasu. Wiedziałem, że to musiał być on, to on musiał jechać do Las Peñitas… No ale nie mogłem, po prostu nie mogłem do niego doczłapać...
Zdjąłem plecaki i usiadłem pod murkiem, podwinąłem pod siebie nogi i chwyciłem się za kolana. Zacząłem drżeć. Mimo 40 stopni gorąca! Zaraz kurwa zemdleję. Zaraz kurwa zemdleję! - przewalało mi się przez głowę.

Obok stał stary pick-up, ot, taki jeep z otwartą paką na tyle. Otwarły się drzwi i wyskoczył z niego gość mający, tak na oko, jakieś 25 lat. 'Czy wszystko ok?', zagadał do mnie po angielsku. Okularki, broda, przypominał mi znajomego anglistę/rapera z mojego miasteczka (Bartek!). Widać, że inteligent (to komplement!). 'Nie, nie ok. Bardzo źle się czuję. Serce mi wali, jest mi gorąco, jest mi niedobrze, w głowie mi się kręci' . Miał w ręce zimny napój. 'Masz, pij, dla ciebie'. Rzekł. Jakiś lekki energetyk, a właściwie napój izotoniczny. Niebieski, jak to głupie smoothie, które skonsumowałem wcześniej. Wypiłem podany mi izotonik. Zimno rozlało się po moim ciele. Psychicznie orzeźwiałem. Ale fizycznie mną targnęło. 'Nie obrazisz się, jak sobie rzygnę?' - zapytałem, tak jakbym mógł na zawołanie powstrzymać womitację. Nie, nie obrazi się. I tak oto przy tym ryneczku (mercadito), wstałem i... zacząłem wymiotować. Ze cztery duże razy przed siebie, ba!, daleko przed siebie, na chodnik! Jak w jakimś pieprzonym Egzorcyście! Niebieskie gówno, w ustach słodki posmak. Cholerne smoothie! Ale zrobiłem to w miarę czysto, nie obryzgując ani innych, ani siebie (szacun!)
Ponownie usiadłem. 'Lepiej? Wszystko ok?' - zapytał chłopak. 'Nie wiem. Trochę chujowo ze mną. Coś mi jest. Źle trochę… Nie wiem, co się ze mną dzieje'. Zapytał gdzie jadę. Las Peñitas, odrzekłęm. O! To ten autobus. Wiem, ale nie stary, nie dam rady… Zarzygałbym cały... Kurna jeszcze mnie z tyłu bierze… Są tu jakieś kible? Nie bardzo? No to mam chyba przerypane!
'O, jest mój teściu'. Przyszedł taki chudy, starszy gostek w znoszonej, cienkiej koszulinie i farmerskim, rancherskim kapeluszu. Młody podszedł do niego i pogadali chwilkę. Po chwili wrócili.
'Stary, pojedziesz z nami. Nie zostawię cię tu tak samego. Zabiorę cię na naszą farmę. Mamy tam ubikację, właściwie to taką latrynę, wodę, wsio. Tu padniesz albo cię okradną. Albo to i to. Rozładuję tam tylko pick-upa, pół godzinki i jak trochę wydobrzejesz cię odstawię na drogę, a stamtąd sobie autobus złapiesz. Bo tu się łapie byle gdzie, przy drodze. Wszystkie stamtąd jadą do Las Peñitas. Dawaj!”.
Nie skrzywdzą mnie chyba - pomyślałem. A i na pewno lepsze to i bardziej warte ryzyka, niż tu zostać i paść. Bo jak tu zostanę to na milion procent padnę na ulicy, a wtedy to na bank mnie okradną ze wszystkiego.
No dobrze, cholera. Jedźmy. Bagaże na pakę? Ja z tyłu kabiny, na tylnym siedzeniu? Ale w nogach te worki z dziurkami się ruszają! Kurczaki? Żywe? Niektóre do walk? Koguty? Fajnie! Zaczął mi spokojnie, fantastycznym angielskim tłumaczyć dlaczego te koguty tak walczą ('to już u nich genetyczne, jak wydzielisz mały obszar i wpuścisz do niego jakieś dwa koguty, to jeden zadziobie drugiego' - mimo kiepskiego stanu pomyślałem o teorii replikacji genów w "Samolubnym Genie" Dawkinsa, ale nie chciało mi się w rozmowie do tego nawiązywać). Wiatr z otwartych okiem chłostający moją bladą facjatę dobrze mi robił. Mój dobry Samarytanin pokazywał mi rośliny to po lewej, to po prawej. Duże plantacje. Tu trzcina cukrowa, tu orzeszki ziemne. Mamy tu dwie pory, suchą i deszczową. Opowiedziałem mu o naszych porach roku, śniegu, itd. Jak tak do mnie mówił, powracałem powolutku do życia. Zmuszał mnie przynajmniej do krótkich odpowiedzi i myślenia. Czy on taki był, tzn. taki dobry z natury czy jego działanie i pomoc drugiemu było dyktowane jakąś religią?
Skręt w prawo. Teściu, siedzący obok na miejscu pasażera, wychodzi i otwiera skleconą z patyków i drutu kolczastego bramę. Sucha droga, niemal czerwona, dosyć wyboista. Połacie pustych, brązowych pól po lewej i prawej stronie. 'Niedługo je zasiejemy'. Potem jeszcze druga brama. I jest, farma. Rancho!

Otwarty budynek z tylko jedną ścianą, dach oprócz niej podpierały trzy kolumny. W środku, pod kolumnami, kilka leżanek i prymitywny piec, na którym grzał się duży gar. Była też zagroda, a w niej dziesiątki niskich koni! (acz nie kucyków). Delikatnych, spokojnych. One po prostu sobie… stały, ufnie nas obserwując swoimi mądrymi oczyma. 'Hiszpańskie, sprowadzamy je z Europy. Od kucyka uczymy ich jak spokojnie chodzić, uczymy ich też obcowania z ludźmi'.
Na miejscu był już szwagier mojego dobroczyńcy, i jakiś 12 letni chłopiec. Bardzo serdecznie mnie przywitali. Dali papier toaletowy. Zawsze na to zwracałem uwagę by mieć jakiś w bagażu, bo już miewałem różne przygody, ale - musząc myśleć o przejściówkach i ładowarkach i innym e-szicie- zawsze człowiek czegoś zapomni.
Zanim dotarłem do latryny będącej wychodkiem okrytym z każdej strony blachą, solidnie, dostojnie jak panicz jakiś kurna, stojąc, rzygałem przed siebie. Jeden raz, drugi, trzeci. Obficie! Litrami! Czwarty raz, i piąty! Na niebiesko! I szósty! Już na szczęście słabiej. Źle to wyglądało. Dwa kroki do przodu - rzyg! Dwa dalej - rzyg! I tak przez kilka metrów... Zastanawiałem się, skąd ja w sobie miałem tyle płynów!
Kilka minut posiedziałem na murku i - omijając bobki zwierzymy wszelakiej, płosząc kury - powoli polazłem do latryny. W środku czysto, dużo miejsca, a w centrum... betonowy - słup. Wąski. Z dziurą. Wyglądał jak jakiś komin. Siadłem, zrobiłem swoje. Spocony wyszedłem. Wypróżniony z dwóch stron. Spocony, acz dużo lżejszy, usiadłem na murku. Czułem się lepiej. Co prawda oblany zimnym potem i jakiś rozdygotany, ale przynajmniej wiedziałem, że bebechy mam puste i nie mam już czego z siebie wyrzucać.
Wiem, niesmaczne to, ale to nie relacja z cholernego Garden Party u Królowej Brytyjskiej czy z wycieczki po Wersalu, ale to tylko zapisek z niezorganizowanej przez biuro podróży po Ameryce Łacińskiej. Takie przeżycia to często norma dla takich głupich gringos z Europy jak ja. I tak oszczędziłem wielu szczegółów!
Patrzyłem na dziwne kurczaki, dziwne kaczki (takie jakieś inne niż nasze, dość śmieszne w sumie), psy spokojnie doglądające czy wszystko gra (psy były w sumie całkiem normalne, heh). Ot, odizolowany kawałek świata, w którym życie bardzo powoli sobie płynie, a czas zdaje się zanikać...
Gdy trochę wydobrzałem, ja i mój wybawca jechaliśmy w stronę szosy. 'Wiesz, ja pracowałem w biurze, przy komputerze, ale trzy lata temu szwagier mnie poprosił o pomoc z końmi i tym ranczem. Miałem dość siedzenia w tym korporacyjnym boksie (cubicle) i monotonnego jebania na kogoś…. I wiesz co? Ja teraz czuję życie! Związek z naturą. Czuję wolność!”
Byłem juz na tyle silniejszy, że z braku jego teścia, który został na rancho, pomagałem mu otwierać i zamykać bramy.
'A wiesz co, Artur? Wezmę Cię pod Las Peñitas. Co masz przy szosie czekać na autobus?'
No i pojechaliśmy gawędząc o… historii Europy w XX wieku. O Polsce wiedział bardzo dużo!!! Nieźle! Tak Jak pomyślałem na początku - inteligent!
- Pamiętaj chłopie, pij dużo wody! - rzekł, kiedy się zatrzymaliśmy.
- Dzięki amigo, uratowałeś mnie. Byłoby źle ze mną jakby nie ty.
- Wiem - rzekł nieskromnie, acz nie bez racji przecież.
- Dziękuję jeszcze raz. Karma wraca! Do widzenia!

No i wysiadłem na rozwidleniu dróg. Wziąłem bagaże i idąc w lewą widełkę jezdni, polazłem poturbowany przez gastryczne rewolucje pieszo do Las Peñitas. Po 15 minutach niespiesznego człapania byłem przed polecanym przez Marię hotelo-hostelu o fajnie brzmiącej nazwie, Caracolito (hiszp. Ślimaczek). U niej jeszcze jest teściu ze Stanów, więc muszę sobie gdzieś kilka dni przeczekać. Wybrałem coś nad wodą. Kiedyś tu była i nocowała w Ślimaczku.
Na ścianach hostelu znajdowały się dziwne wzorki, takie ezoteryczno-indiańskie, a w recepcji na zewnątrz (bo jest i wewnątrz) stał uśmiechnięty, trochę otyły gostek. Wyglądał jak jakiś Polinezyjczyk z Hawajów. Aloha! Eee... to znaczy Hola!
- Tienes un habitacion privada? - Masz prywatny pokój?, zapytałem. Bycie na 'ty' to nie przejaw mojego wywyższania się, ale to po prostu mój prosty hiszpański.
- Si - odrzekł, uśmiechając się słysząc mój śmieszny hiszpański.
- Con baño separado, privado? - Z osobną, prywatną łazienką?
- Si - odpowiedział, uśmiechając się jeszcze szerzej.
- Hables Ingles? - Mówisz po angielsku?, zapytałem. Zawsze to dla mnie łatwiej i szybciej!
- Yes - odparł.
- Ha! Good!
Poszedł ze mną, przeprowadził przez niewielki, odkryty taras z drewnianymi, bujanymi krzesłami i hamakami rozwieszonymi na drewnianych słupach podtrzymujących częściowe zadaszenie, i pokazał mi niewielki pokoik z dużym łóżkiem i przyjemną, wykafelkowaną łazienką. W pokoju nie było okna, ale był duży wiatrak, krzesło i stolik.
Spoko, 4 noce 60 dolarów. Osłabiony podróżą i tym, co mnie spotkało w León, wziąłem prysznic po czym szybko, około godziny 18-ej... zasnąłem.

17 lipca

Wstałem jużo 5-ej rano. Kurna, było jeszcze całkiem ciemno! Poczytałem newsy z Polski i wróciłem do snu. O 7-ej byłem gotowy wrócić do León aby wypłacić tam trochę gotówki, bo w malutkim Las Peñitas nie ma ani jednego bankomatu. Co z tego, że założyłem plecak i byłem gotów wyjść by na szosie łapać jakiś autobus skoro… drzwi były zamknięte, a wszyscy spali! Nie wiedziałem nawet gdzie i kogo budzić. Poleżałem na hamaku na wewnętrznym dziedzińcu, aż wreszcie ktoś się pojawił i otworzył drzwi! 7:30! No to poszedłem tam, gdzie zostałem wysadzony poprzedniego dnia i po kilkunastu minutach nadjechał duży, stary i głośny amerykański autobus. Jeden pan kierował, inny zbierał pieniądze. 16 cordobas, czyli pół dolara, jakieś 2 złote. Po 30 minutach byliśmy na miejscu. Bylibyśmy szybciej, ale autobus zatrzymywał się kilkanaście razy, zabierając pasażerów często sprzed ich domów. Tak jak mówił mi wczoraj gostek, który mnie uratował: ' Tu się łapie byle gdzie przy drodze'
León to bardzo ładne, żywe, postkolonialne miasteczko. Bardzo bezpieczne, tzn. z wyjątkiem jakiejś starszej wariatki na jednej z ulic, która wszystkich lała parasolem. Ja, myśląc, że leje tylko swoich, nie spodziewałem się ataku z jej strony. Myślałem, że się z kimś pokłóciła, czy coś, ale gdy ujrzałem, jak bije dzieciaki idące do szkoły, wiedziałem, że następny pewnie będę ja, bo nikogo nie było już w pobliżu. Zacząłem trochę skręcać i robić niewielki łuk aby ją jakoś tam ominąć, ale ta ruszyła na mnie! W ostatniej chwili zrobiłem skuteczny unik i jej parasolkowy oręż ominął mnie zaledwie o kilka centymetrów! To było tak głupie, że zacząłem się z niej śmiać. Przecież jakby chciał ją unieszkodliwić, nie miałbym z tym najmniejszego problemu. Mój śmiech ją jeszcze bardziej rozjuszył i - heh - zaczęła mnie gonić! Musiałem, ku uciesze lokalnej ludności obserwującej wszystko z bezpiecznej odległości, uciekać przed nią przez kilkanaście metrów!
Bardziej zaczęła mnie martwić jedna rzecz, a właściwie sześć rzeczy, które udało mi się znaleźć, ale które wszystkie, jakby się ze sobą zmówiły, robiły mi na złość - bankomaty! Żaden, mimo wielu prób nie chciał mi wypłacić kasy! Łat da fak?! Wróciłem do hotelu lekko zmartwiony. Nie chciało mi się nawet zbytnio zwiedzać miasteczka, poza tym nie chciałem ryzykować przegrzania, zwłaszcza, że nadal czułem się jakiś rozklekotany.
Może karta jest uszkodzona? Spoko, mam drugą, polską, najwyżej sobie nią będę operował. Na wszelki wypadek w internecie, na koncie zmieniłem na większy limit transakcji dziennych. W ho(s)telu mogłem brać na zeszyt wszystko, co chciałem. No dobra, spróbuję jutro dwoma kartami.
Wróciwszy do Ślimaczka, zapytałem gostka z recepcji: “Czy gdzieś jakaś knajpa, gdzie honorują karty?"
"A tak - odrzekł - jest jedna, to Playa Roca. Mają widok na plażę, no właściwie to ta knajpka to knajpka plażowa."
Wskazał jeszcze jak iść i poszedłem. Dosłownie półtora minuty z buta i już tam byłem. Latynoska muzyka, otwarty bar, stoliki i krzesełka na piasku. Czas na moje pierwsze nikaraguańskie piwo. Toña! Ale proszę nie otwierać, najpierw zapłacę. Kartą. Sprawdzę czy działa. Ha! Udało się! No to dziwna sprawa z tymi bankomatami. Wziąłem buteleczkę, menu i rozłożyłem się na plaży, pod palmową parasolką. Ludzi nie było wcale, turystów też nie… Jasnoniebieski ocean kroiły wszerz srebrne, spienione fale. Szum wody mnie uspokajał, patrzyłem na morze jak zahipnotyzowany. Zakupiłem sobie deser, coctail de camarones (koktajl z krewetek), potem siedziałem sobie przy mojito. Czasem na oceanie pojawiła się jakaś sylwetka surfera, pod wieczór przyszło kilku turystów za dnia chowających się w małych hostelikach. Niemniej jednak ok. 19-ej, gdy zaczęło się ściemniać, plaża i knajpka ekspresowo się wyludniły. Jakby ktoś wyłączył... ludzi! Nie wiedzą, co stracili, bo zachód słońca był niesamowity! Złociste, duże słońce barwiło ocean ciepłopomarańczowym kolorem, niebo złociło się przyjemnie i wokół panował niesamowicie wszechogarniający spokój, który pozwalał bez pośpiechu, beztrosko kontemplować to niezwykłe zjawisko.
Gdy już ściemniło się całkowicie i zostałem na plaży właściwie sam, zdecydowałem się w końcu wrócić i resztę wieczora spędzić sobie przy jakiejś fajnej muzyce w hoteliku.

18 lipca

Znowu udałem się do León i zacząłem się już bać nie na żarty gdy pierwszy bankomat odmówił wydania mi pieniędzy. Wczoraj na ekranach wyskakiwało mi albo “Transakcja nieautoryzowana” albo “Usługa tymczasowo niedostępna”. Dzisiaj, w przypadku tego pierwszego bankomatu, moim oczom ukazało się “Transakcja nieautoryzowana”. To samo w przypadku polskiej karty złotówkowej, którą wziąłem ze sobą! Nie no, do cholery jasnej, któryś musi przecież zadziałać! Poszedłem dalej, stanąłem przed innym bankomatem. Będąc gotowy na odmowę przeżyłem szok gdy usłyszałem dochodzący ze środka szelest przeliczanych pieniędzy! No to sru! Dokonałem kilku pomniejszych wypłat (wiedząc, że za każdą naliczy mi małą prowizję), bo nie chciałem, by przy próbie wypłaty większej sumy mi wywaliło znowu jakiś głupi komunikat. Wszystko dobrze poszło Ba! Nawet pani z parasolem nie było! Udany początek dnia!
Wróciłem do hoteliku, uregulowałem dług za piwko i poszedłem na plażę. Ludzi było troszkę więcej, a ja tymczasem zdecydowałem się spróbować wejść do oceanu. Spore fale robiły ze mną, co chciały. Wywalały, wypychały, wciągały. Heh, było zabawnie! Jest siła w takich falach! Przeturlany parę razy stwierdziłem, że na dłuższą metę to w sumie żadna zabawa i po kilku minutach wylazłem, wziąłem prysznic z baterii wystającej ze ściany restauracji Playa Roca, obeschłem i pod parasolem (jak wczoraj, z liści palmowych) zabrałem się za czytanie przytachanego tu z polski, opasłego “The Stand” mistrza horroru, szanownego Stephena Kinga (tak w ogóle to ilekroć go czytam, zastanawiam się, czy facet sam napisał tyyyyle książek - zdarzało mu się wydawać przecież po 3-4 książki rocznie!; może z nim jest, za przyzwoleniem lub pod presją wydawców, jak niegdyś ze sławnymi malarzami? - niektórzy sławni, jak na przykład Rubens czy Rembrandt, podpisywali dzieła swoich uczniów własnym nazwiskiem, dzięki czemu podnoszono wartość dzieł i wszyscy w ten sposób mogli szybko się dorabiać).
Po jakimś czasie przysiadł się do mnie znudzony, lokalny nauczyciel surfingu. No to pogadaliśmy!
Lekcja, wraz z wynajęciem deski, kosztuje 25 dolarów. Jak dla gościa z Polski 15! Nie ma tu dużo Polaków. Uczy 11 lat i miał tylko troje. Ale mówi, że nas bardzo lubi, bo zawsze jesteśmy kulturalni i grzeczni.
Trochę też pogadaliśmy o dziewczynach. Gostek ma żonę, ale co tydzień sypia z nową dziewczyną. Zacytował mi nawet przysłowie, które w Polsce doskonale znamy: “Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. No i tak nam czas, między innymi na dyskusji o kobietach, fajnie zleciał…

19 lipca

W nocy z 18 na 19 trójka pracowników hoteliku i ich jeden znajomy zaprosili mnie do stolika stojącego w ogródku przed wejściem. Śmiali się, bo z braku bibułek palili zioło zawinięte w…. skórkę od cebuli! No cóż, inwencji chłopakom nie brakuje. Postawiłem każdemu po browarku i tak sobie z nimi siedząc, powiedziałem im, że jutro mój ostatni dzień w Las Peñitas i coś bym ciekawego porobił. Obiecali załatwić!
No i załatwili! Rano przy kawce pogadałem sobie z takim Holendrem, co sobie już któryś miesiąc sobie jeździ po Ameryce Środkowej. Wytrwale pracuje przez rok u siebie, a potem sobie jeździ przez kolejny rok po świecie. No, u nas można pracować wytrwale przez cały rok nawet w trzech miejscach, a starczy tylko na miesiąc bujania się po świecie, haha. No nie ma co narzekać, dobre i coś!
Zagadała do mnie też starsza parka z Barcelony. Przy pomocy strony workaway.info załapali się do pomocy w hoteliku, a w zamian mogą sobie w nim mieć pokój za darmo.
'Arturo - zagadał do mnie bardzo skacowany, chuchający jeszcze alkoholem, pracownik hotelu, jeden z tych, z którymi siedziałem sobie w nocy - za godzinę przyjedzie po ciebie taksówka. Za 35 dolarów masz załatwione wejście na taki jeden wulkan, a z niego… sobie zjedziesz na desce! Optujesz?'
Eee? Co? Jak? Aaa, no fakt! Nocna rozmowa! Prosiłem przecież aby mi załatwili coś fajnego do przeżycia w okolicy! I taka fajna atrakcja? Do tego jeszcze piwko i koszulka w cenie? No to biorę, a co tam!

Przed przyjazdem wstąpiłem do małego sklepiku przy szosie, kilkanaście metrów od Ślimaczka, i postanowiłem zakupić sobie nikaraguańską kartę telefoniczną, co by nie szukać co chwila miejsc z dostępnym wi-fi. Najpierw karta, potem doładowanie - w sumie ok. 30 zł. Wszystko uruchomił mi 11-letni pucołowaty chłopiec, który z poważną miną chciał pokazać troszkę starszej siostrze i mamie siedzącym obok, jak to dobrze sobie radzi z takimi rzeczami. No, miał dryg do tego! Po parunastu minutach mogłem cieszyć się internetem w kieszeni!
Czas na jazdę na wulkan! Taksówka podjechała, tak jak mi obiecano, pod samiutki hostel. Miły taksówkarz zabrał mnie do León. Narzekał trochę na brak turystów, na rządzącą partię komunistyczną i komunistycznego prezydenta. Mówił, że kraj jest dość podzielony jeśli chodzi politykę, ale wojsko i policja w 100% popiera obecne władze. Mając ich poparcie opozycji ciężko będzie obalić prezydenta...

Dotarłem do restauracjo-hostelu (Via Via Hostal), który oferował też różne turystyczne atrakcje , typu wyprawa tu lub wyprawa tam. Dostałem koszulkę i naklejkę i musiałem poczekać chwilkę na jeszcze jedną osobę, która miała jechać ze mną. Pogadałem sobie w międzyczasie z moim przewodnikiem, który miał 21 lat. Był to bardzo bystry, niskiego wzrostu gostek z bardzo dobrym angielskim. Na imię miał Noel.
W międzyczasie dotarła do nas Chen, chińska dziewczyna podróżująca sobie, jak ja, solo. Popatrzyliśmy przez chwilę na slajdy wyświetlane na ekranie dużego telewizora, które ukazywały ludzi zjeżdżających po czarnym, wulkanicznym pyle. Potem jakby rozumiejąc się nawzajem i czytając sobie w myślach popatrzyliśmy na swoje buty. Hmm, szkoda trochę.

- Wypożyczacie buty czy coś? - zapytałem.
- Nope - odparł przewodnik, rozkładając ręce.
- Znajdź nam jakiś sklep z trampkami czy coś, por favor.

Zdziwiła go nasza prośba, ale wziął nas na miasto. Sklepy były w ogromnej większości pozamykane. To był piątek, nie niedziela, więc zdziwiło nas to nieco. Zapytałem więc o taki stan rzeczy.
- Wiecie, dzisiaj są szczytowe obchody 40-lecia rewolucji. Tu w Leon raczej niewiele się dzieje, tyle co zobaczyć można flagi w barwach rządzącej partii, ale dużo ludzi musiało - tak, musiało! - pojechać do stolicy na wielkie obchody. Urzędnicy, członkowie partii, ci popierający obecne rządy. Ludzie wolą jechać i nie mieć problemów. No i prawie wszystko dzisiaj mamy tu zamknięte.

Przypomniały mi się wielkie 1 Majowe obchody w socjalistycznej Polsce gdy wszystkich pracowników zakładów państwowych, szkół i urzędów zmuszano do uczestniczenia w pochodach i uroczystościach. Nikt nie chciał wyjść na wroga partii i narodu, a tym samym stracić pracy, stanowiska czy jakichś przywilejów. Na pochody spędzano uczniów i studentów, zwożono ludzi ze wsi... Czasy chyba rzeczywiście szczęśliwie minione...

W końcu znaleźliśmy jakiś otwarty sklep, który miał w ofercie… używane buty! 20 zł. No trochę to niehigieniczne, no ale co tam. Chen wzięła białe File, ja niebieskie Marco Polo.
Gotowi? No to możemy udać się w drogę!
Do auta, pick up-trucka, wsiadłem ja, oczywiście też kierowca, poza tym także gostek, który pomoże Chen wziąć deskę na szczyt (za dodatkową opłatą oczywiście), nasz przewodnik Noel i ładniutka dziewczyna, która ma nam cykać fotki w czasie zjazdu i ogólnie robić zdjęcia w czasie całej naszej wyprawy w górę wulkanu.
Jechaliśmy długo, bo prawie godzinę. W końcu asfaltowe drogi zmieniły się w gliniane szosy, a małe domki porozrzucane tu i tam w gęsto rosnące drzewa. Gdzieniegdzie, na małych polanach, pasły się konie, gdzieniegdzie leniwie stały sobie krowy. Czasem jakiś prowadzący poboczem swe zwierzęta pasterz machał nam przyjaźnie na przywitanie. W pewnym momencie przysnęło mi się lekko, ale zostałem gwałtownie obudzony przez przejmujący, szczypiący ból na prawym przedramieniu! Spojrzałem na nie i krzyknąłem nie na żarty przestraszony: co to kurwa jest?! Wszyscy, oprócz skupionego na drodze kierowcy i Chen siedzącej na pace (więc nie słyszącej mojego krzyku) roześmiali się, a siedząca obok mnie dziewczyna od robienia fotek spokojnie, bez paniki wyjęła mi to coś z przedramienia. 'Pszczoła', rzekła ubawiona i wróciła do drzemki. Co? Pszczoła? Nieee, to nie była pszczoła! To brzydkie coś nie przypominało naszych polskich pszczół! Ech…

Wreszcie powoli przed naszymi oczyma zaczął wyłaniać się duży, zielony wulkan. 'Fajny, nie? - zapytał przewodnik - Ale to nie ten. Nasz jest pokryty pyłem. O, tam'. No kurczę, wysoka, czarna bestia! Wysiadka! Dostaliśmy małe, jeansowe plecaczki, w których schowaliśmy gogle, rękawiczki i żółty kombinezon. Dostałem swoją deskę - ciężka była! Ok. 1,5 metra długości, ciężkie drewno, cholera. Chen dała 5 dolarów jednemu z naszych towarzyszy, by jej z tą deską pomógł. No nie ma się co dziwić, Chen była malutka i drobniutka, w życiu by tego sama nie wytaszczyła na górę.
Szliśmy dłuuugo. Ścieżka składała się z czarnego, udeptanego pyłu (który przypominał do złudzenia żużel) i mniejszych oraz większych kamieni (niekiedy głazów!). Czasem było dość stromo! Nie wziąłem czapeczki, o wodzie też nie pomyślałem. Im wyżej się wspinaliśmy, tym gwałtowniejszy stawał się wiatr, który robił z mojej deski żagiel obracający mną na wszystkie strony. Ale nie ma takiej rury na świecie, której nie można odetkać, jak to śpiewał Jerzy Stuhr. Wodę dawał mi nasz przewodnik, Noel, a deską po jakimś czasie nauczyłem się manewrować. Noel pokazywał nam kratery, z pasją opowiadał historię regionu i mówił nam o różnych ciekawostkach związanych z regionem. Np. w Nikaragui jest aż 19 aktywnych wulkanów, a ten, po którym szliśmy jest jednym z nich. W poprzednim, to jest w XX-tym wieku wybuchał aż 9 razy (!), a ostatnio mu się wybuchło dokładnie dwadzieścia lat temu, czyli w 1999 roku. Creepy! Ma 728 metrów wysokości, a nazywa się Cerro Negro, czyli po prostu Czarne Wzgórze.

Tak by się szło i szło, ale w jednej czwartej drogi mój zakupiony niecałe dwie godziny wcześniej but… stracił podeszwę! Tzn. prawie, bo odkleiła się do połowy buta i już nie podobna tak było dalej iść. Wszyscy zamarliśmy. Polak jednak, jak to mawiają, z gówna bicz ukręci! Rozwiązałem feralny but do połowy i tą wolną połową sznurówki obwiązałem go dwa, trzy razy dookoła, przytwierdzając w ten sposób podeszwę do jego górnej części. To samo zrobiłem z drugim butem, z którym powoli zaczynało dziać się to samo. Musiałem jednak robić wysokie kroki (aż się Ministerstwo Głupich Kroków przypomina!). W miarę wspinania się świat w dole malał i rozpościerał się wokół nas coraz szerzej. Stawał się coraz to bardziej zapierający dech w piersiach i coraz piękniejszy!
Po przeszło godzinie wreszcie dotarliśmy! Na szczycie zrobiło się bardziej płasko, kilkaset metrów szliśmy sobie ku krawędzi krateru. Ujrzałem zakopaną do połowy w czarnym żwirze puszkę tutejszego piwa, Toña. 'Podnieś ją sobie', rzekł dziwnie przewodnik. Coś było na rzeczy… Dotknąłem, schwyciłem, ał! Kurna, gorące!
'Nooo. Parzy, co nie? A teraz dotknijcie podłoża. Wykopcie dłonią troszkę pyłu spod powierzchni'. Wooow! Jakie to, w mordę, ciepłe! Pył na szczycie wulkanu był gorący!
'Można postawić patelnię i robić jajecznicę', rzekł z uśmiechem nasz przewodnik. Rzeczywiście, czuło się, że ten wulkan żył!
'A teraz zrobimy sobie kilka głupich fotek. Orzełek, o, na jednej nóżce! Odwracamy się ku widoczkowi (a był przepiękny - wszędzie tylko soczysta zieleń, wszędzie wokół drzewa, ani jednego miasta na horyzoncie!! - przyp.), i na trzy skaczemy! Gotowi? No to raz... dwa...'
Haha, fotki wyszły fantastycznie!
'A teraz chodźmy tam' - zakomenderował, Noel, wskazując na obszar znajdujący się z kilkadziesiąt metrów dalej. Przeszliśmy przez małą nieckę, ku innemu zboczu. Nadszedł ten wielki moment! Ale najpierw nastał czas na wyciągnięcie rzeczy z plecaka. 'Artur, nie masz jak okryć twarzy? Jakiejś bandany? Maseczki, jak Chen? Kurczę, ale wiesz co? Masz przecież, skurczybyku, dwa t-shirty! Jeden swój, drugi od nas'. No fakt! Był w cenie, nie miałem plecaka, to go na siebie ubrałem! Nawet nie zauważyłem! Aaa, dlatego tak mi gorącawo było. Serio, z całej tej ekscytacji o nim zapomniałem! A może po prostu taki ze mnie jakiś głupek, haha!
Zdjąłem go z siebie i obwiązałem nim dolną część twarzy, założyłem żółty, drelichowy kombinezon, rękawiczki, gogle. Wyglądałem jak Walter White w laboratorium! (był sobie kiedyś taki kultowy serial Breaking Bad!) Uważnie wysłuchałem instrukcji dotyczącej manewrowania, usiadłem na desce. Popatrzyłem jeszcze na Chen. Biedaczka... dostała ataku paniki! Stała z 5 metrów za mną i nie mogła zrobić kroku niżej. Czy było stromo? No było! Ale jakby nie było stromo, to przecież by nie było zabawy! :) Nie no, żal mi się jej zrobiło. Tyle fatygi i tak spanikować na samym końcu... Próbowałem dodać jej otuchy, ale mój urok osobisty okazał się chyba zbyt wątpliwej jakości, aby móc cokolwiek zdziałać...

Zajmiecie się nią? No dobra, to ja jadę. Poczekam na was na dole. See ya down there!
I siup, jak dziecko, odepchnąłem się radośnie i pojechałem w dół. Pyliło jak skurczybyk, ale wrażenie było naprawdę super! Mknąłem trzymając rękoma linę przytwierdzoną do przodu deski, podnosząc jej czubek w górę. Piętami lekko pomagałem sobie sterować. W połowie drogi stała nasza amiga z aparatem. Hoooolaaaa! Podniosłem kciuk do zdjęcia! Zrobiłem też jakąś głupią minę, ale zza gogli i podkoszulka na ryju nie było jej (na szczęście!) widać. I jechałem dalej, i jechałem, i jechałem! Trwało to dość długo, niewspółmiernie wręcz do tych kilku napisanych tu o tym słów. W końcu byłem na dole. Ha!
Było fajnie, można było w sobie odkryć dziecięcą radość z życia. Tak, dziecięcą, bo to było jak jazda na sankach. Co prawda tam, gdzie dorastałem, można było jechać 15 minut przez pół lasu z nawet większymi prędkościami aniżeli ta (dość spora) na wulkanie (bo zmarznięty śnieg ma mniejsze tarcie), no ale te widoczki, podbijanie wulkanicznej góry. Kosmos! No i fakt też jest taki, że przecież niecodzienne się zjeżdża na desce z wulkanu!

Na dole, obok kabiny pick-upa, stał trochę znudzony kierowca dredziarz i słuchał sobie jakichś amerykańskich, gangsterskich rap piosenek (coś w stylu 'policja jest zła i jebać policję'). Zrzuciłem z siebie kombinezon, ubrałem zwykłe buty i patrzyłem jak przewodnik zjechał na desce Chen (która została na górze) bez żadnych zabezpieczeń w postaci np. kostiumu lub gogli. Potem stał sobie obok mnie i szczęśliwy wydłubywał drobniutki, czarny pył z ciemnych włosów i białych zębów.
- Czasem się zdarza, że ludzie panikują, ale moja średnia to z 90% zjeżdżających - rzekł z odrobiną dumy w głosie.
- No dziś to chyba jednak nie twój dzień, amigo. Tylko 50 % - odparłem, śmiejąc się.
- Taaa… - też się zaśmiał, bo przecież wiadomo, że nie robi żadnych statystyk, które by mu były do czegoś potrzebne.
Chen schodziła w towarzystwie gostka, który wcześniej niósł jej deskę, bardzo powoli. Kroczek, przerwa, kroczek, przerwa… W mordę, można namiot rozbijać i otwierać bimberek! Heh. Ale im było niżej tym lepiej im to szło. Schodzili coraz szybciej. Chen zeszła trochę smutna, była bardzo niepocieszona, ale zaraz ją objąłem i pocieszyłem. 'Na wulkan wlazłaś, jestem z ciebie dumny!' Od razu się jej poprawiło!
Obserwując przepiękny zachód słońca znikającego majestatycznie się za wulkanicznymi wzgórzami, a potem jadąc w kompletnych ciemnościach (no auto świeciło, ale nie ma tu lamp przy drogach) wróciliśmy do León.
Obiecane, darmowe piwo w dużej knajpie, można sobie pogadać. Chen studiuje muzykę i jest pianistką! No to o kim tu gadać, jak nie o Chopinie?! Uśmialiśmy się, bo oboje oglądamy Konkursy Chopinowskie. Opowiedziałem jej trochę o jego życiu, bo muzykę zna i mega szanuje, ale o nim nie wie za wiele. Przesłałem jej linki do moich prostych kompozycji. Jak wróci do Chin, to posłucha!
Kierowca, który miał mnie odwieźć do Las Peñitas, oczywiście musiał najpierw sobie zjeść, więc z Chen poruszyliśmy dużo tematów. Pół roku studiowała na wymianie studenckiej w Massachusetts, lubi nurkować (zaprezentowała mi piękne zdjęcia z nurkowania w jakichś jaskiniach!), podróżuje teraz kilka miesięcy. Stać ją na to, bo jej tata ma w Chinach dużą firmę i sporo kasy. Chiny to już nie zamknięty, odizolowany od świata kraj. Są duże dysproporcje, ale nie jest to zacofane, w 100% komunistyczne państwo. Wydawało mi się, że Mao Zedong darzony jest w Chinach dużą estymą, ale jak tłumaczyła mi Chen, to nie za bardzo tak jest, przynajmniej nie w przypadku ludzi młodych, bo Mao to gość już raczej z pokolenia jej rodziców, a raczej jej dziadków. Uśmiała się zdumiona tym, że wiem o czerwonej książeczce (nah, nie ma co wyjaśniać). Heh. No takie tam rozmowy o Chinach, Polsce, USA i naszych podróżach. Bardzo miła, przesympatyczna osóbka.
Mój kierowca dredziarz, gdy już sobie po(d)jadł, odwiózł mnie pod sam hotel, Caracolito. Super!
A tymczasem tam rozpoczął się już weekend - w ogródku, przed wejściem, siedziało sporo młodych osób. Głównie lokalsi. Wiadomo, że tu nie nocują (tj. w hotelu), ale panuje tu taki luzacki, hippisowski klimat, że w weekendy wieczorami wpadają coś zjeść i co nieco sobie wypić.
Zamówiłem tanią kolację (choć była bogata - tortilla i krewetki i masa dodatków), po czym gdy już ją wszamałem, zadowolony z fajnego dnia poszedłem spać.

20 lipca 2019

W godzinach porannych udałem się do León, a tam już złapałem taksóweczkę i za niecałe 2 dolary zabrała mnie ona na Dworzec Autobusowy. Tam podwiozła mnie pod samo stanowisko UCA, czyli stanowisko mikrobusów jadących do stolicy Nikaragui, czyli Managui. Panowie naganiacze już tam stali krzycząc szybko i głośno “Manała, Manała! Manała!” Ich krzyki mieszały się z setkami innych krzyków, nie tylko nawołujących do wybrania tego, a nie innego busa, ale także do zakupu towarów wszelakich typu woda w foliowych woreczkach, cola, czy też małe chipsy. Wrzawa, hałas, chaos.
Wsiadłem do jednego z mikrobusów, zapłaciłem 71 cordobas, czyli jakieś 2 dolary. W środku było trochę ciasno, bo pojazd był już troszkę zapełniony, m.in. trójką Amerykanów z Nowego Orleanu. Kopary im opadły, gdy zapytali co wiem o ich mieście. Stan Louisiana, kolorowy festiwal Mardi Gras, w czasie którego rzuca się ludziom paciorki i inne gadżeciki, oczywiście huragan Katrina, mroczne pozostałości voodoo, specyficzny kreolski akcent, postkolonialne wpływy francuskie… (się uczyło kiedyś różnych rzeczy, haha). Zrobiłem wrażenie! Mnie zaś opadła koparka gdy jeden z nich mi zaczął mówić o pierogach, Krakowie, Poznaniu i Wrocławiu. Bo odwiedził niedawno Polskę i te miasta! No i tak by nam miło zleciał czas gdyby Maria na moje “Już jadę!” nie odpisała “To dziś? Boże, a my na plażę pojechaliśmy!”
No do stu piorunów! Na plażę?! Gość pół świata przebył, a jak ma się pojawić, to oni będą gdzieś na plaży?! Wrócą jutro, proszą bym sobie na tę noc coś wynajął. Do stu diabłów! No dobra, strzeliłem małego focha, bo człowiek umawia się na spotkanie od roku, przemierza tysiące kilometrów, a tu takie coś! Foch jednak był formalnością (która prędzej czy później, a w zasadzie to prędzej, przejdzie), nie zamierzałem panikować i załamywać rąk, w drodze uruchomiłem na telefonie booking.com i znalazłem coś za 16 dolarów. Ot, wielki plus posiadania lokalnej karty! Przeglądając mapkę stolicy w poszukiwaniu hoteli natknąłem się na Hard Rock Cafe! Jako zbieracz ich koszulek wiedziałem gdzie się udać zaraz po dotarciu na miejsce aby osłodzić (ochłodzić?) sobie nieco swoje wkur...zenie.

Managua! Gdy dociera się na dworzec w takich krajach jak Nikaragua, pierwszą rzeczą jaką trzeba zrobić, to jakoś przebrnąć przez gęste chmary nagabywaczy i ludzi proponującym nam różne towary i usługi, na przykład taksówki. Sprawdza się automatyczne powtarzanie “No, no, no” albo “No necesito, no necesito” (Nie potrzebuję, nie potrzebuję) i niepróbowanie nawiązywania nawet najkrótszego kontaktu wzrokowego z oferentami. Po prostu odchodzi się 5 min gdzieś dalej od takich miejsc i dopiero wtedy łapie się przypadkową taksówkę. Wychodzi taka dużo taniej. Ale nawet i wtedy trzeba się targować, czasem uda się zbić nawet 30%!

Hard Rock to taka prawie fast-foodowa, tematyczna (rock!) sieciówka z piwem, amerykańskim żarciem i różnymi artefaktami należącymi ongiś do gwiazd muzyki, a teraz wiszącymi na ścianach w różnych oddziałach restauracji na całym świecie. Hard Rock z reguły jest drogi, a ceny raczej uśrednione na całej planecie, ale w Managui piwo nie kosztowało 4 dolarów, jak np. w Austrii (zimne piwo Stiegl Weisse - pyyyyycha!), ale tylko... 2 dolce. Koszulka też nie kosztowała 30 dolarów, ale 25. Zakupione, wypite, człowiek nieco sobie wypoczął, no to teraz do centrum! Zamiast łapać taksówkę wtłoczyłem się do starego, kopcącego autobusu miejskiego, kupując za 2 cordobas (30 gr?) bilet od kierowcy i dopiero po klapnięciu na tyłku zacząłem pytać ludzi, czy dojadę tym autobusem do dzielnicy Bolonia (tam zarezerwowałem nocleg). 'Nooo, nie bardzo' - odrzekli. Trzeba zmienić autobus na odpowiednim przystanku, powiedzą mi kiedy. Tak też zrobili, ja jednak wolałem z tymi dwoma plecakami na ramionach już ułatwić sobie życie i po wytargowaniu 1,5 dolara za taksówkę złapaną machaniem ręki byłem pod hotelem Los Cisneros (pol. Łabędzie).
W środku starszy pan i starsza pani bardzo ciepło mnie przywitali. To tu w sumie też typowe, w Nikaragui, że w recepcji siedzą starsze osoby. Troszkę ponarzekali w czasie meldowania mnie, że tu dużo młodych wyemigrowało i nie ma komu przejąć takich rodzinnych interesów.
Pokazali mi skromny, ale czyściutki pokoik, po czym mogłem sobie wziąć prysznic i ruszyć w miasto. Postanowiłem udać się na Malecon, czyli na nabrzeże.

Klucząc troszkę po mniejszych, nieco biednych uliczkach znalazłem w końcu ulicę główną, dużą. kilkupasmową. Nie znając jeszcze miasta, wolę trzymać się póki co miejsc, w których jest nieco więcej ludzi. Szedłem więc długą i szeroką Avenidą Bolivar (Aleją Bolivara). W oczy rzucały mi się czarno-czerwone flagi, całe ich mnóstwo, niektóre miały litery FSLN (Frente Sandinista de Liberación Nacional czyli Sandinistowski Front Wyzwolenia Narodowego). Były to flagi rządzącej w Nikaragui od 13 lat partii sandynistów. Flagi wisiały nie tylko na budynkach rządowych, ale też czasem na prywatnych domach. No cóż, spróbowałem sobie wyobrazić, że w Polsce wszędzie wiszą flagi obecnie miłościwie panującej nam partii Prawa i Sprawiedliwości i poczułem nieprzyjemny ucisk w żołądku. To takie nieco opresyjne działanie, butnie i bezczelnie pokazujące opozycji, kto tak naprawdę w kraju rządzi. 'Jesteśmy wszędzie, widzicie? Rządzimy!' Do głowy napłynęły mi też obrazy ulic z lat 30-tych, które można było zobaczyć u naszych zachodnich sąsiadów (a także choćby w Gdańsku); Naziści przecież też bardzo lubili podkreślać swoją dominację poprzez wieszanie wszędzie gdzie tylko można tych swoich swastyk… (dziwna zbieżność czarnego i czerwonego, hmm...).
Minąłem duże rondo z ogromną twarzą Hugo Chaveza, komunistycznego, nieżyjącego już, przywódcy Wenezueli. W nocy ta twarz pięknie świeci, bo de facto ta twarz zrobiona jest z żarówek (lub lampek, jak kto woli). Minąłem głowę kolejnego 'czerwonego', Ernesto Che Guevarry stojącą u kogoś w ogródku, minąłem mural, na którym świętej już pamięci komunista z krwi i kości Fidel Castro w bojowym geście unosił pięść do góry. Komunizm i rewolucja! To się nigdy przecież dobrze nie kończy (patrz problemy w obecnej Wenezueli czy niebotycznie ubóstwo na Kubie - sandyniści, m.in. Maria, z którą mam się spotkać, mają jednak gotową i niemal automatyczną odpowiedź na taki argument, a twierdzą mianowicie, że bieda na świecie to wina imperialistycznych ciągotek Amerykanów zmierzających do absolutnej dominacji nad światem i niewolniczego wyzysku biedniejszych społeczeństw). Po ubiegłorocznych protestach i demonstracjach wszędzie jest pełno policji ze strzelbami. Czasem policjancie stoją w parach, ale czasem, w newralgicznych miejscach (jak na przykład skrzyżowania), stoją i po ośmiu. Po prostu mają być dobrze widoczni i pełnić funkcję straszaka, czyli tak ładnie zwaną, funkcję prewencyjną (chociaż może lepiej byłoby bez ogródek nazwać ową funkcję po prostu funkcją opresyjną).

Dotarłem na nabrzeże, ale nie oceanu, tylko jeziora Xolotlan, znajdującego się na północy miasta. Wyglądało bardzo ładnie, a głowę chłodził zimny wiatr wiejący znad wody. Nie było nad nim jednak nic do roboty - ani jakiejś łódki, promiku, na którym można by sobie usiąść i zrobić sobie krótki rejs, nie było też jakichś uroczych knajpek z widokiem na wodę...

Kilka minut pieszo od tego miejsca znajduje się chyba największy landmark, czyli charakterystyczny punkt, stolicy, tj. Plac Rewolucji z okalającymi go trzema ciekawymi budynkami.
Pierwszy to Palacio Nacional de Cultura (Narodowy Pałac Kultury), będącym właściwie nie jakimś pełnym przepychu dużym pałacem, jak chociażby ten podarowany Polakom przez miłościwego wujaszka Stalina, ale niskim, białym pałacykiem.
Drugi budynek przy Placu Rewolucji to Casa Presidencial (Dom Prezydencki), a trzeci, to robiąca naprawdę ogromne wrażenie, strzeżona sumiennie przez kilku policjantów, Katedra Santiago de Managua.
Dlaczego ogromne? Bo to niemłody już, szary, ogromny i żałośnie spękany budynek, z którego okien i drzwi zieje wielka, smutna pustka. W każdej chwili może się on zawalić, bo tu mniejsze lub większe trzęsienia ziemi odnotowuje się codziennie. Katedra ta przeraźliwie ucierpiała w wyniku ogromnego trzęsienia ziemi, jakie miało tu miejsce w 1972 roku. Od tamtej pory jest zamknięta i nie jest ona już używana. Wciąż stoi, wielka, ale całkowicie odarta już ze swojego majestatu, godności i oznak świętości.

Swoją drogą zastanawia mnie, dlaczego wszechmogący Bóg pozwala na to, by mniejsze czy większe katastrofy niszczyły jego budynki… Ja tam o swoje rzeczy staram się dbać i nawet dobrze mi idzie, mimo, że nie jestem wszechmogący… A tu jak nie Katedra w Managui, setki jakichś pomniejszych bazylik i kościółków, to niedawna chociażby paryska katedra Notre Dame (15 kwietnia 2019)... No nieważne, takie tam dziwne myśli przelatują przez głowę....

Hot dog za dolarka od jakiejś babci stojącej na placu z hot-dogowym wózeczkiem, kawka w przydrożnej knajpce, rum i cola zakupione w sklepie niedaleko hotelu, po czym wieczorem wróciłem do hotelu (dopiero teraz wchodząc zauważyłem znak oznajmiający, że tu jest zakaz spożywania alkoholu, no ale co tam, bez przesady! - po coś ta szklaneczka na stoliku w pokoju przecież jest!). No i czas na mały relaks przy trzecim sezonie Leftovers… (wi-fi śmiga!)

21 lipca

Rum tu mają pyszny! Firmowym, flagowym produktem Nikaragui jest ten szlachetny rodzaj napoju alkoholowego o prostej, acz dźwięcznej nazwie, Flor de Caña. 7-letni jest trzykrotnie tańszy (!) niż dostępny w Europie 3-letni kubański Havana Club (i ten nikaraguański jest dużo lepszy). Problem pojawia się kiedy spożyje się go za dużo. Człowiek ma kaca, jasne, ale ciekawym zjawiskiem jest to, że pot, jeśli zetrzeć go ze skóry i powąchać, intensywnie pachnie słodkim rumem. Lol. No strułem się trochę, fakt, ale nie narzekałem. Tzn. nie aż tak bardzo!
Głód w końcu wypędził mnie z pokoju (będąc sfochanym na Mary i po mocnej konwersacji z nią kilka godzin temu przez FB, wynająłem sobie ten pokój na następną noc - a co!), znalazłem w okolicy (już wczoraj rzuciło mi się w oczy) centrum handlowe z kinem (Inter Plaza) i ruszyłem w jego stronę. Musiałem przejść przez schody nad ruchliwą drogą i mały ubaw miałem z tego, że na górze, zarówno przy jednym, jak i drugim końcu tego przejścia, stał policjant. Buena, czyli (dzień) dobry, i przeszedłem bez problemu. Stróże prawa wyglądali na dość znudzonych. Pewnie nie chcą by ktoś wywiesił mad drogą jakiś opozycyjny baner, bo po co innego stawiać policjantów w takim miejscu? Dla mnie nie jest to oznaka siły władzy, ale wręcz odwrotnie - jej słabości...
Centrum handlowe nie jest jakieś duże, ale jest dość ładne i posiada sklepy z artykułami dość typowymi tutaj - masa w nich małych, tanich pierdółek. Znalazłem nawet cygara za jedynie jednego dolara! Nikaraguańskie, takie jakie paliłem rok temu w El Tunco, Salwadorze! Najlepsze z najtańszych! W Polsce cygara tej jakości to koszt rzędu 20 zł. Raj normalnie! Sklep z piñatami, czyli papierowymi maskotkami, które wypycha się słodyczami i w czasie urodzin grupowo, z zawiązanymi oczyma, rozwala kijem. Czasem trafia się nie w ten obiekt, co trzeba, no i często jest wtedy z tego kupa śmiechu. Albo płaczu! :) Ale słodycze łagodzą wszelki ból! (poprzez podnoszenie poziomu serotoniny :P )
Kino, ale wszystko z dubbingiem. A co mi tam, coś tam zawsze skumam. Co jest najbliżej? Annabelle 3! No ba! Horror to moje pierwsze, a Strach to moje drugie imię! Bilet kosztował jakieś 3 dolary (12 zł). Przede mną była jeszcze godzinka czekania. No to może by tak coś zjeść? Hot-dog w postaci bułki i parówki, ale co najlepsze, człowiek sam go sobie wypełniał sałatkami i sosami wedle uznania (i głodu). I do tego jeszcze zimna, duża Pepsi. Tak, tego mi było trzeba!
Przed seansem trzeba było jeszcze zakupić obowiązkowy popcorn i można było iść na salę. Ludzi było dość sporo, mimo że od premiery minęły już jakieś trzy tygodnie. Tzn. sporo jak na możliwości sali, która mogła pomieścić może około 50 widzów. Było bardzo kameralnie. Film okay, żadna tam rewelacja, ale szmira to też nie była. Podobały mi się reakcje ludzi. Krzyki, przytulanie się do znajomych w czasie strasznych momentów, czy ciągłe “puta!” (kurwa) gdy już ludziska dochodziły po mocniejszych scenach do siebie. Mięczaki, ha! Mnie, szczerze mówiąc, dwa lub trzy razy na pół minuty zdarzyło mi się... przysnąć! Chyba za dużo już takich strasznych filmów się naoglądałem...
Dzielnie dotrwałem do końca (i nawet coś czasem rozumiał, chociaż nawet i gdyby film był chińsku, to dla fabuły dialogi nie miałyby większego znaczenia), nikt nie musiał mnie budzić, po czym nadal bardzo zmęczony wczorajszym rumem potoczyłem się do hotelu. Nawet nie chciało mi się iść tą rozwieszoną nad drogą kładką dla pieszych pilnowaną przez dwóch policjantów - przelazłem po prostu przez cztery pasy przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Kilka godzin dobroczynnego spania, prysznic i wiadomość od Marii - w którym hotelu jesteś?
Los Cisneros. Wpadną!

21 lipca, potem

O 19-ej podjechał biały pick-up, Toyota Hilux. Wysiadła z niego Maria, trochę jeszcze obfochana na moje obfochanie. Dziwne przywitanie, takie po prostu “hello”, no i szybka wsiadka do auta. Nie tego się spodziewałem, ale z drugiej strony też nie wykazałem się chęcią aby zainicjować jakieś objęcie albo buzi w policzek. Mimo czucia się dziwnie, nie czułem ani złości, ani smutku. Sam nie wiem, co czułem. Na pewno jakaś... dziwność. Jakbym spotkał osobę, która... nie była Marią...
W środku samochodu, za kierownicą, siedział Nathan, jej mąż z USA, z Pensacoli. Z tyłu, obok mnie, koleżanka Marii, Camila. Przywitaliśmy się, poczęstowano mnie ziiimnym, lodowatym piwem, po czym po pięciu minutach wysadziliśmy Camilę pod jej domem. Nie miała siły wieczorkiem z nami siedzieć.
Z jej domem to w ogóle ciekawa sytuacja, bo prezydent Daniel Ortega, prezydent kraju, mieszka gdzieś w jej dzielnicy i cały kwadrat, każda ulica z niego wychodząca, jest zablokowana rozsuwanymi barykadami, przy których stoi minimum pięciu policjantów. Camila tam może wjechać, bo tam mieszka, inni ludzie, nie będący mieszkańcami, nie mają takiej możliwości. Można wejść w ten kwadrat pieszo, ale policjantom trzeba się spowiadać do kogo i po co.
'Ma to swoje plusy, bo mając dom zaraz przy takiej barykadzie, mieszkam w super bezpiecznej okolicy. Nawet auta nie muszę do garażu wprowadzać. A gliniarze też są całkiem spoko, bo wiesz, palimy sobie czasem u mnie trawę, muszą więc czuć dym, ale oni nie są od tego by to tropić. Musiałbyś im dopiero chuchnąć w twarz by się zainteresowali. Dla mnie spoko, ale szkopuł w tym, że całe miasto musi okrążać ten kwadrat. A ja się założę, że prezydent i tak tu nie mieszka, bo ja go tu nigdy nie widziałam, ale boją się pewnie, że to takie symboliczne miejsce, gdzie ludzie mogą przyjść, zacząć jakiś protest, a z protestami tak jest, że jeden duży często zaczyna się od małej iskry'.
Mądre słowa!
Camila wysiadła, a my pojechaliśmy na ulicę Batahola Sur, w okolicy której Maria mieszka. Najpierw jednak trzeba zaparkować auto - płacą 40 dolarów miesięcznie właścicielowi okratowanego podjazdu, który mieści się obok jego domu. Gdy Nat już zaparkował auto, zrobiliśmy wypad do małego sklepu, w którym nabyliśmy kilka piwek, a zaledwie dwie ulice dalej znajdowało się wynajmowane przez Marię i Nathana mieszkanie. Najpierw otwierało się drzwi-kratę, będące częścią większej kraty odgradzającej cały ganek od ulicy. Potem wchodziło się do salonu. W nim dwa biureczka , na jednym stary komputer Marii, na drugim nowszy, z dużym ekranem, Nathana. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie salonu stoi kanapa, na której można sobie usiąść i obejrzeć jakiś film z internetu. Przechodząc dalej można dostać się do prostokątnej kuchni, a idąc jeszcze dalej na malutki, odkryty dziedziniec. Nie ma drzwi między dziedzińcem, a kuchnią, temperatura cały czas jest tak wysoka, że nie miałoby to sensu. Na dziedzińcu jest kącik do robienia prania, a także drzwi do łazienki i sypialni Nathana i Mary. Są też schody na górę, a tam mały balkonik i pokój Virginii, przyjaciółki Marii, która dołączyła do nas.

Usiedliśmy w salonie, Nathan odpalił jointa, otworzyliśmy piwka. Sądzę, że poczułem z nim fajną więź - jest tak chudy jak ja i jest cholernie inteligentny. Poza tym wydał mi się bardzo pozytywnym i w porządku gościem. Pogadaliśmy troszkę o błahych sprawach bieżących, potem przenieśliśmy się na balkonik nad dziedzińcem. Można było sobie nawet usiąść na dachu, który opadał na wysokości pasa. Tu zaczęliśmy rozmawiać o polityce. Nie bardzo miałem ochotę na tego typu rozmowy. Maria jest sandynistką, tj. popiera ruch rewolucyjny, którego komunistyczne idee wyznaje obecna partia rządząca i prezydent, Ortega. Jakoś nie przemawiały do niej moje argumenty, że rozdawnictwo i nadmierne wspieranie ludzi niepracujących wcześniej czy później się źle skończy, zgodziła się przynajmniej z tym, że Ortega rządzi już zbyt długo (12 lat) i warto by wybrać kogoś ze świeżym spojrzeniem. Dobre i to!
Nathan zmęczony wielogodzinnym kierowaniem i jointem poszedł spać, wcześniej z Marią rozłożyli mi materac i koce w przedpokoju mówiąc bym spał u nich, rano wziął rzeczy z hotelu i spędził u nich kilka dni.
Jeszcze trochę pogadałem z dziewczynami.
- Maria, zmieniłaś się. Albo posmutniałaś albo spoważniałaś, sam nie wiem... - powiedziałem, nie bardzo mogąc określić istotę tej zmiany.
- Artur, jestem mężatką - odparła, nie wracając do tematu…

Chwilę potem wszyscy udaliśmy się do snu, a wszystkie puzzle zaczynały się w mojej głowie układać w troszkę... przykrą całość...

22 lipca

Wstałem rano, bo musiałem zdążyć przed wymeldowaniem z hotelu, w którym przecież nie spędziłem nocy. W mieszkaniu wszyscy jeszcze spali. Pewnie bym sobie normalnie wyszedł, ale krata za gankiem była dodatkowo zamknięta na kłódkę. No to zapukałem do sypialni Marii i Nathana, mówiąc, że muszę wyjść i się wymeldować (oraz zabrać bagaż!), ale, no, drzwi są zamknięte. Maria leniwie wstała, wytłumaczyła, że to Managua i chociaż w dzień jest bezpiecznie, to w nocy nigdy nic nie wiadomo. Lepiej się zabezpieczyć, kłódka dużo nie kosztuje!
Ogólnie, co bardzo charakterystyczne dla krajów Ameryki Środkowej, to fakt, że wszystkie okna, nawet w wiejskich domach, są zakratowane, a zewnętrzne krawędzie dachów 'udekorowane’ są drutem kolczastym. Drzwi często z zewnątrz zabezpieczone są też kratą. Wprawia to człowieka, szczególnie Europejczyka, w podświadomy stan permanentnego zagrożenia.
-Pomogę Ci złapać taksówkę - powiedziała i wyszliśmy.
- Wiesz, cieszę się, że przyjechałeś i przepraszam Cię, że pomyliłam daty twojego przyjazdu. Ale już jesteś i jest ok.
Rozpoznałem tą Marię, którą poznałem przed rokiem! Fajnie było usłyszeć te słowa i zobaczyć jej śliczny, spontaniczny uśmiech. Złapaliśmy taksówkę (wystarczy pomachać) i za 1,5 dolara zawiozła mnie ona na miejsce. Zabrałem swoje rzeczy, wziąłem jeszcze prysznic i przeszedłem się pieszo w poszukiwaniu bankomatu i jakiejś lekkiej zupy na śniadanie. Minęło ze 45 minut nim znalazłem jedno przy drugim (bo małe, lokalne knajpki, które mijałem, zup nie serwowały). Bankomat oczywiście nie zadziałał (ech!), ale za zupkę w jakiejś restauracyjnej sieciówce mogłem zapłacić kartą. Co dziwne, pani za ladą poprosiła o paszport, na swoim potwierdzeniu rachunku zapisała jego numer i poprosiła o mój podpis. Dziwne. Nathan później potwierdził, że tak tu czasem robią, ale to już coraz rzadsza praktyka jest. Podobno!
Za grosze, nieco posilony, wróciłem do mieszkania moich nowych gospodarzy. Przez FB dałem Marii znać, że się zbliżam. 'Będę leżeć, ale nie będę spać', odpisała. Gdy wjechaliśmy w wąską uliczkę i pod samo mieszkanie, otwarła mi drzwi mówiąc, żebym się kimnął, bo oni to jeszcze sobie pośpią. Kimanie. Mmm, zabrzmiało cudnie!

Po kimaniu, kilka godzin później jechaliśmy coś zjeść do centrum handlowego Plaza Inter. Na najwyższym piętrze był food court, a tam ceny nie z tej ziemi. Nie że były wysokie, bo wręcz odwrotnie. Były super niskie! Za 12-20 zł talerz małż i krewetek? No ba! Ja wziąłem tylko koktajl krewetkowy, bo nadal mam problemy z żołądkiem. Zresztą to nieważne, chcę tylko zwrócić uwagę na niesamowicie niskie ceny w Nikaragui! O taksówkach wspominałem, o rumie też, ale podobnie z jedzeniem! A już jedzenie uliczne to są naprawdę śmieszne ceny!

Potem podjechaliśmy na położony ponad miastem punkt widokowy. Najpierw trzeba było uiścić opłatę w wysokości 1 dolara, potem minąć stojących tu i tam żołnierzy, po czym można było podziwiać panoramę miasta.
'Kiedyś pełno tu było wieżowców, ale w 1972 nastąpiło wielkie trzęsienie ziemi i wszystkie te wysokie budynki rozpadły się jak domki z kart. To było coś potwornego, kupa ludzi zginęła. Od tamtej pory nie budują już wysokich budynków. Tym bardziej, że w Nikaragui to niemal codziennie są mniejsze czy większe trzęsienia. Dla sejsmologów to pieprzony raj.' - opowiadał mi Nathan.
To trzęsienie ziemi, o magnitudzie 6,3 w skali Richtera, to bardzo ważna data w historii kraju i miasta. Żyje też przecież wielu ludzi, którzy tę katastrofę pamiętają. Miała miejsce 23 grudnia 1972 o godzinie 12:29. Epicentrum znajdowało się około 30 km od miasta. Jednak jego głębokość znajdowała się bardzo płytko - zaledwie 10 km pod ziemią! Szacuje się, że zginęło wówczas nawet 11 tysięcy osób, a 300 tysięcy ludzi zostało bez dachu nad głową! Kolejnych 300 tysięcy musiało się po pewnym czasie wyprowadzić z uszkodzonych domów. Zniszczone zostały wszystkie szpitale w mieście, a sucha pora sprzyjała rozprzestrzenianiu się pożarów. Wiele dzielnic płonęło kilka dni! Prawdziwe piekło!

- To stadion? - zapytałem, wskazując na coś jakby właśnie stadion.
- Taa, baseballowy - odparł Nat.
- A soccer? - zapytałem.
- No nie jest tak tu popularny. Grają na innym, tam. Ale nie zobaczysz, bo mniejszy i daleko.
'A to Augusto Sandino', rzekła Maria, dumnie pokazując na górujące nad nami zarysy sylwetki człowieka w wiejskim kapeluszu.
'A to są pozostałości domu Somozy, dyktatora, którego Sandino obalił. Somoza żył sobie tu, na wzgórzu, w wypasionej willi jak król, a tam, w dole ludzie cierpieli.' - mówiła dalej Maria wskazując na niewielki budynek stojący niedaleko nas . Ilekroć wymawiała nazwisko Somozy, czuć było w jej głosie pogardę i nienawiść.
'A tam Jezioro de Tiscapa' - wskazał Nat, ale nie na to ogromne jezioro, nad którym byłem wczoraj (dobrze zresztą widoczne), ale na mniejsze, ale dużo bliższe, znajdujące się niemal w centrum miasta. Wyglądało jak zalana dziura w ziemi. To po prostu krater wulkaniczny z wodą. Ma jakieś 10 tysięcy lat.
Poprosiliśmy spacerujących turystów o zrobienie fotki, po czym zjechaliśmy w miasto. Mijaliśmy po drodze ambasadę amerykańską.
- Widzę ją z dachu mieszkania - pochwalił się Nat, nomen omen, Amerykanin.
- So, you've got a perfect sniper spot - rzekłem, po czym wszyscy się zaśmialiśmy ('Więc masz świetne miejsce dla snajpera').

Zjechaliśmy ze wzgórza udając się do parku (jego całą nazwa to: Luis Alfonso Velásquez Flores Park) nieopodal Katedry, gdzie znajdował się skate park, który kilka lat temu był dla Marii drugim domem. Był on dosyć zadbany, okazały, szalało na nim kilkunastu ludzi na rolkach oraz deskorolkach. Szaleni pasjonaci - niejeden na naszych oczach zaliczył groźny, makabrycznie wyglądający upadek, po czym otrzepywał się, trochę albo pokulał albo popodskakiwał jakby chcąc strzepać z siebie ból, po czym kontynuował swoje akrobacje.
- Dwa lata temu też miałam wredny upadek, przekręciło mi kolano. Do dzisiaj je czasem czuję, dlatego już się w to nie bawię. Co jak co, ale chcę jeszcze chodzić - smutno powiedziała Maria.

Po kilkunastu minutach zajrzeliśmy jeszcze na stadionik baseballowy (niepełnowymiarowy, coś jakby nasze Orliki), gdzie jednak ćwiczyła jakaś profesjonalna drużyna dorosłych facetów. Mieli założone pełne, wysokiej jakości wyposażenie, tj. nowe stroje, lśniące kaski i pałki (czy tam kije). Powtarzali rzuty i łapanie, trener cały czas pokrzykiwał. Popatrzyliśmy sobie na nich i postanowiliśmy zawijać się na mieszkanie. Wracaliśmy do auta, kiedy zobaczyłem korty tenisowe (łącznie sześć).
- Ziomki, może zagramy? Godzinka nie zaszkodzi! - zaproponowałem.
-No w sumie nigdy nie grałam - oznajmiła Maria.
- Ja ostatnio odbijałem z 10 lat temu - oznajmił Natham.
- No to witaj w klubie - oznajmiłem ja, bo też ostatnio sobie odbijałem mniej więcej tyle lat temu.

Zapłaciliśmy jakieś grosze za piłki, rakietki i godzinę na niebieskim korcie. Ściemniało się, ale włączono super mocne światła, które ładnie oświetliły korty.
Naprawdę mieliśmy świetny ubaw, mimo że graliśmy (zmieniając się) komicznie, a czasem wręcz... tragicznie. No ale chodziło o to, by się dobrze bawić, a nie rywalizować jak jacyś profesjonaliści. Wypociliśmy wszystko, co dało się wypocić. Pot dosłownie się z nas lał!

Piliśmy sobie po soczku z budki patrząc na show fontann, które bryzgały, tfu, tańczyły zależnie od muzyki (coś jak … w Pradze albo bliżej, w Poznaniu) oraz na mini roller coaster dla dzieciaków. Ten park to bardzo ładne, spokojne miejsce.

Pojechaliśmy do knajpki, gdzie już siedzieli znajomi Nata i Marii. Kamila, którą przelotnie poznałem wczoraj w samochodzie, dwójka Nikaraguańczyków, jedna Nikaraguanka (ładna!) i Jack. Jack to barwna postać żyjąca w swoim świecie. Youtuber, vlogger, żyje z filmików. Długowłosy, biały, urodzony na Sri Lance, wychowany w wielu krajach, ma amerykański paszport, ale nie czuje związku z żadnym krajem. Jest wolny od tych całych patriotyczno-nacjonalistycznych windoktrynowanych w mózg przez szkoły czy polityków ideologizmów. Taki spokojny, zabawny nieco, ciepły człowiek około trzydziestki.
Zamówiliśmy po piwku, obsłużył nas niski, przegrzeczny (homoseksualny) kelner. Wszyscy znali angielski, Jack poopowiadał jak to leciał do USA ostatnio, bo tutejsze przepisy wymagają by opuszczał kraj co 90 dni.
- Dotarłem do San Diego, tam przesiadka, parę godzin czekania, skoczyłem więc sobie na miasto, od razu załatwiłem ziółko, przypaliłem, ale nie dużo, by kontaktować, i z powrotem na lotnisko - mówił.
Ja po usłyszeniu, że niedługo zacznie się tu sezon deszczowy, zacząłem z głupa mówić o “Stu latach samotności” Marqueza i tym ciągłym deszczu, ale jak się okazało, nowopoznani Nikaraguańczycy dobrze gościa znali! I tak od niego zaczęła się dyskusja, która ciągnęła się aż po peruwiańskiego Llosę (Mario Vargas Llosa)! Było miło! Godzinka minęła bardzo szybko, odwieźliśmy wszystkich do domów po czym już we troje miło spędziliśmy wieczór na chacie.

23 lipca

Spaliśmy długo, ale dzisiaj miał być niezwyczajny dzień.
Germans are coming! - krzyknąłem podekscytowany podnosząc się z materaca.
Maria była z Natem dwa tygodnie temu na wakacjach w Kostaryce, bo Nat, jak każdy obcokrajowiec, musiał po 90-ciu dniach opuścić Nikaraguę. Nieważne, że był mężem Nikaraguanki. Przepisy, to przepisy!
Nat surfuje, wziął więc deskę i pomknęli na południe. Tam, w jakimś hostelu, poznali parę podróżujących po regionie Niemców i tak się skumali, że zaprosili ich do siebie, do Managui.
Pojechaliśmy po nich do centrum handlowego Metrocentro. To takie już luksusowe centrum, tam między innymi mieści się Hard Rock Cafe. Zajęło nam ze 20 minut by ich znaleźć, ale widząc dwoje niepewnych, zagubionych, rozglądających się dookoła białych ludzi z ogromnymi plecakami, wiedzieliśmy, że byli to oni. Przyspieszyliśmy kroku i zaszliśmy ich, zaskoczonych, od tyłu.

Manuel, to pracownik służb imigracyjnych w Kolonii i Hannah, po studiach, pracy zacznie szukać po powrocie do Niemiec. Oboje jakby nieco stereotypowi, bo blondyni, ale za to uśmiechnięci i baaaardzo spokojni ludzie. Szybkie przywitanie i do auta. Zapakowaliśmy ich plecaki na przyczepę, ale jak słusznie stwierdzili Nat i Maria, ktoś musi być na pace by tych plecaków pilnować. Wszak na zatłoczonych momentami ulicach stoi dużo ludzi myjących przednią szybę, sprzedających przekąski czy gazety. Ktoś może połakomić się na dwa duże, niepilnowane bagaże.
- Spoko, posiedzę na pace, przypilnuję - zaoferowałem się, mimo żaru lejącego się z nieba (a w autku była przyjemna klima). Jazda na pace, w Polsce zabroniona, ma wiele uroków. Można sobie panoramicznie popatrzeć na miasto, napawać się jego atmosferą i w dziwny sposób czuć się wolnym. No i można sobie patrzeć na innych użytkowników drogi dziwne patrzących na jakiegoś długowłosego, nienaturalnie jak na ten kraj białego na pace :)

Dotarliśmy na miejsce i już mieliśmy wysiadać, kiedy obok nas przejechał pick-up, ze skrzyni ładunkowej którego jakieś głośne urządzenie z dłuuuugą rurą wypuszczało w powietrze ogromne kłęby dymu! Od razu zawołano mnie do środka naszego auta.
- To na komary. Trucizna - rzekła Maria.
Rozpylarka dymu przejechała, ale my nadal siedzieliśmy wewnątrz naszej Toyoty.
- Czekamy, to przecież chemiczne gówno. Ludzie tu mają w dupie, chodzą w tym, oddychają tym. Ale jeśli to zabija owady, to nie jest dobre - powiedział, nie bez racji, Nat. Pięć minut minęło, wszystko opadło, no to wychodzimy!

Niemcy dostali dwuosobowy materac, który położyliśmy w pewnej odległości naprzeciwko mojego. Udaliśmy się do supermarketu Colonia i zakupiliśmy około... 60 piw! (to są 0,3 l., a więc nie jest to tak dużo na ile początkowo brzmi). Ja jeszcze kupiłem coś ekstra! Nathan ma taki świetny coolbox, lodówkę turystyczną, która - po wsypaniu w nią lodu - potrafi trzymać chłód nawet przez dwa dni! Wrzuciliśmy w nią nasze skarby i udaliśmy się w drogę powrotną.
Gdy wróciliśmy na mieszkanie, wyciągnęliśmy stolik i kilka krzeseł na wąską uliczkę przed wejściem, ja wyciągnąłem dwulitrowy rum i colę (to było właśnie to ekstra!), Nat zaczął przyrządzać kuleczki rybne, Mary szybko zrobiła pyszną sałatkę. Dosiadł się do nas Julio, sąsiad z naprzeciwka, zeszła mieszkająca na górze Virginia. Puściliśmy jakąś muzyczkę.
Podoba mi się taki latynoamerykański luz. Nikt tu nie robi z tego problemu, że sąsiad czasem sobie zrobi imprezę, nawet przed domem, na zwykłej ulicy! Z łatwością można sobie wyobrazić krainę wolności, USA, i policjantów spisujących wszystkich imprezowiczów. Mnie jeszcze łatwiej wyobrazić sobie... Polskę, i mandaty za a) picie w miejscu publicznym, oraz b) zakłócanie ciszy nocnej.

To było naprawdę kilka fajnych godzin, do czasu aż zajrzałem do lodówki.
- Wow, nie ma już żadnego bronka. No, no nieźle. - rzekłem do Virginii, będącej akurat w kuchni.
Ot, śmiejąc się, będąc pod wrażeniem naszych mocy utylizacyjnych, stwierdziłem po prostu fakt. Niestety, pijana już Virginia nie zrozumiała.
- Twierdzisz, że ja wypiłam wasze piwa? Że to moja wina?! - zaczęła krzyczeć.
- Wyluzuj, stwierdzam fakt, że nie mamy piwek - odparłem.
- Ale oskarżasz mnie?! - no i gadaj tu z taką.
- Wyluzuj, nic takiego nie powiedziałem - odpowiedziałem.
- Ale zasugerowałeś! - odrzekła wściekła.
- Fuck you - rzuciłem na odczep się i wyszedłem na ulicę. No stwierdziłem po prostu, że nie ma sensu się z nią dogadywać, tym bardziej, że widziałem, iż dziewczyna zaczyna się nakręcać i robić agresywna.

Nie przeszło jej, wyszła na ulicę za mną. Wściekła jak osa, próbując wszystkim wmówić, że oskarżyłem ją o wypicie piwa, podczas gdy ona przez cały czas raczyła się swoim winem. Wytłumaczyłem wszystkim, o co mi chodziło, a ona, że nie o to, że ją oskarżam, że kłamię, że mam do niej pretensje. Na szczęście okazało się, że Manu słyszał naszą rozmowę w kuchni, a i przekonałem resztę, że źle mnie zrozumiała. Zresztą widząc ją pijaną nikt nie miał wątpliwości, o co chodziło. Przecież nawet jeśli by sobie wypiła kilka piw, nie miałbym nic przeciwko temu!

Maria wzięła mnie na bok, usiedliśmy na krawężniku nieopodal i zaczęliśmy rozmawiać.
- Wiesz, ona taka jest jak wypije. Czepia się wszystkich. To nie jest jej pierwszy raz. Wiesz, Nat to ją już ledwo znosi, ale nic nie mówi, bo wie, że jest moją przyjaciółką - mówiła mi smutno Maria.
Patrzyłem sobie na Virginię stojącą kilkanaście metrów dalej, próbującą przekonać wszystkich, jaką jest ofiarą oszczerstw i pomówień. Bełkoczącą, gestykulującą, kołyszącą się niezdarnie jak porzucona na morzu łajba, stale coś krzyczącą. Stała się jakąś żałosną parodią kobiety.
- Ok, ale ja jestem z zewnątrz i myślę, że ktoś jej powinien w końcu zrobić zimny prysznic - rzekłem wściekły.
- Nie Artur, daj spokój - rzekła Maria, ale bez stanowczości, jakby jednak chciała by ktoś w końcu utarł nosa jej koleżance.
Wstałem i ruszyłem w kierunki Virginii. Powiedziałem co myślę o jej zachowaniu, jej stanie, jej chęci bycia ofiarą i chęci bycia w centrum uwagi. Chciała literalnie się na mnie rzucić, ale przytrzymał ją sąsiad Julio, a Maria zaczęła nas prosić, by już przestać, bo ktoś zadzwoni po policję. Virginia się zwinęła, ale nie do mieszkania, tylko gdzieś na miasto. Wreszcie nastała chwila upragnionego spokoju.

Wszyscy pocieszyli mnie, że nie byłem niczemu winien i bym się nie przejmował. Nawet Maria nie miała pretensji, że tak werbalnie w końcu 'wystartowałem' do jej przyjaciółki, powiedziała nawet Nathanowi, że Virginia przegięła o jeden raz za dużo i będzie musiała się wyprowadzić. Tak, jakby czekała tylko na jakiś pretekst aż Virginia znowu coś 'nawywija'.
Później dowiedziałem się, że przyjęli ją do siebie, bo miała problemy z matką alkoholiczką, ale tylko tymczasowo, zanim nie znajdzie sobie czegoś innego, jednakże ta tymczasowość zamieniła się już w któryś miesiąc, w czasie którego dokładała się co prawda do prądu i wody, ale nie do głównego kosztu przebywania w mieszkaniu, czyli czynszu. A jeszcze wbrew prośbom Marii co jakiś czas na noc sprowadzała do siebie obcych facetów.
- Nathana już szlag trafiał, bo przecież to chore by portfel chować we własnym domu. Jak co jakiś czas masz niezapowiedzianego, nieznajomego faceta w nocy w mieszkaniu, to nie czujesz się w nim pewnie. To nie jest jej mieszkanie by tak się zachowywać. A jak jest wypita, a często pije, to takich sytuacji z głupimi gadkami mieliśmy wiele. Nie byłeś pierwszy, którego to z jej strony spotkało, Artur.

Powoli wszyscy się zwinęli i poszli do spania, ja usiadłem w ganku za kratą powolutku sobie pijąc rum i w myślach analizując całą sytuację. Może rzeczywiście mówiąc o tych piwach użyłem słów, które mogły dotknąć Virginię? Nieeee... Może nie powinienem jej później mówić, co myślę o jej zachowaniu? Nieeee... Dobrze zrobiłem. O 3-ej nad ranem wróciła Virginia. Nadal siedziałem na ganku. Zmierzyliśmy się bazyliszkowymi spojrzeniami, a ona po chwili zaczęła coś szeptać. Wiedziałem co.
- Daruj sobie to okultystyczne pierdolenie, bo okaże się, muchacha, że jestem w tym lepszy od ciebie i naprawdę pożałujesz.
Wtedy akurat pojawiła się przy nas Maria, bo słyszała szczęk otwieranej kraty i pomogła Virginii wrócić na górę, do siebie. Po chwili udałem się na swój materac i próbując nie myśleć o niefajnej sytuacji pozwoliłem ciału zasnąć.

24 lipca

Rano, tzn. w południe, bo wszystkich nas nieźle poskładało, w salonie siedziała Maria, Nathan i Camila. Niemcy, Manu i Hanna, się myli. Otwarłem ślepia i popatrzyłem na to cale zgromadzenie. Narzuciłem ciuchy i usiadłem z nimi.
- No, ciekawie było - zagaiłem.
- Taa, ja już jestem alarmowana od 1-ej w nocy. A od rana z Marią siedziałyśmy w pokoju Virginii - odezwała się Camila.
- No, i czego się dowiedziałyście? - zapytałem nieco ironicznie, bo przecież czego można się było dowiedzieć, skoro wszystko wydawało się w miarę jasne.
- Artur, Virginia przesadziła, ale ty też - usłyszałem od Camili. Co proszę?!
- Ja? Kurwa, przecież dziewczyna na mnie naskoczyła, a wy mówicie, że to ja przesadziłem? - zapytałem.
- Tak, wiemy. Ale jej dużo rzeczy powiedziałeś - usłyszałem.
- Ktoś, kurwa, w końcu musiał. Bardzo mi przykro dziewczyny, ale jak mnie coś wkurwia, to reaguję. Może to zboczenie zawodowe, a może, PO PROSTU, poczucie przyzwoitości. Nie uważam, bym zrobił coś złego - powiedziałem szczerze.
- Wiem - odezwała się Maria - Virginia pierdoli, powiedziała nawet Camili, że jesteś rasistą (Virginia to Murzynka - przyp.)
- No żesz kurna! - aż mną podrzuciło!
- Spokojnie, Artur, przecież jakbyś był, to byśmy się nie poznali, to byśmy się nie lubili i by cię tu przecież chyba nie było - rzekła Maria, mająca przecież bardzo ciemną karnację (tzw. jak mi to rok temu tłumaczyła, rodzaj 'moreno').
- Ale wiesz, mógłbyś przeprosić, czy coś - Maria i Camila były tu zgodne.
- Co??? Ja nic nie zrobiłem! To ja zostałem oskarżony o coś, czego nie zrobiłem! - zaoponowałem zaskoczony!
Chwila ciszy. Nathan siedział cicho, jak struty, wolał nic nie mówić.
- No ale tak tylko, żeby nie było kwasów. Dla formy.
Kolejna chwila ciszy. Z babami nie wygra, kurna.
- No dobra, spróbuję, czy coś. Mimo, że kurwa nic nie zrobiłem, a Virginia to jakaś wariatka…
- No, chodzi o to, byście się nie kłócili.

Ech…
Wziąłem zimny prysznic, umyłem zęby, Virginia w międzyczasie zeszła na dół. Poprosiłem ją na stronę, tj. wyszliśmy na ulicę, powiedziałem jej, że przykro mi z powodu całej tej sytuacji i mam nadzieję, że wszystko już będzie ok. Spodziewałem się czegoś podobnego z jej strony, ale się nie doczekałem. Jakieś tylko (łaskawe!) skinienie głową i krótkie 'ok’. A co mi tam, do diaska!, ja zachowałem się w porządku. Nawet za bardzo chyba, no ale sumienie mam w miarę czyste i chyba wszyscy są zadowoleni...
Jak to pisał król, którego, jak wspomniałem gdzieś wcześniej, przytachałem tutaj z Polski, pan Stephen King:
'I'm sorry', he repeated. 'I... look, I had no right to say those things'. He did, but never mind. If you apologized, things got smoothed over. It was how the world worked. (S. King, The Stand).

Haha, dokładnie!!! Lubię takie sytuacje, gdy akurat coś, co czytam, pasuje jak ulał do tego, co się akurat wydarza.

('Przykro mi', powtórzył. 'Ja... słuchaj, nie miałem prawa mówić tych rzeczy'. Miał prawo, ale nieważne. Jeśli się przeprosi, wszystko wraca do normy. Tak właśnie działa świat - tłum. ja).

Chwilę później pojechaliśmy tam, skąd wzięliśmy wczoraj Niemców, czyli do Plaza Metro. Naszym celem, jako, że wszyscy byliśmy zmęczeni i (co tu dużo mówić) niemiłosiernie skacowani, było kino. Najbliższym seansem była nowa wersja Króla Lwa. Jednak tego, co ujrzały nasze oczy się nie spodziewaliśmy! Sala dla VIPów! Najprawdziwsze, ciężkie skórzane fotele z doczepionymi tackami na napoje i rozkładanymi podnóżkami. Na dole czekali najprawdziwsi, super-wytwornie ubrani kelnerzy, którzy w czasie seansu donosili widzom np. wino! W całej sali, łącznie z naszą piątką, było może z osiem osób! W takich warunkach nie mogło zabraknąć też klimy. W życiu nie byłem w takiej sali kinowej (i pewnie nie będę). Film bardzo pozytywnie mnie rozczarował (mimo początkowego sceptycyzmu), bo wiadomo, wersja rysunkowa była przecież kultowa! Ta też była ładna. I nawet trochę, eghem, wzruszająca!
Po wszystkim wróciliśmy na mieszkanie i przy małym co nieco mieliśmy niezły ubaw z absurdalnego filmu “Sausage Party”, heh.

25 lipca

W okolicach południa wszyscy udaliśmy się nad endoreiczne, wulkaniczne (bo mieszczące się w kraterze) jezioro Lago de Apoyo, znajdujące się może jakieś 30 km od Managui. Wyjeżdżając z niej zauważyliśmy grupkę około 20 demonstrantów dzielnie protestujących przeciwko rządom prezydenta Ortegi, jednak najdziwniejszy chyba był fakt, że otoczyło ich tyleż samo policjantów, a kilkanaście dodatkowych wozów policyjnych stało w pogotowiu obok. Tutaj z opozycją się nie certolą! Maria troszkę podśmiewywała się z sił demonstrantów, ale nie chciałem wdawać się z nią w dyskusję na temat praw do demonstracji w systemie demokratycznym, którego ona przecież... nie zna. I jest do niego uprzedzona... No i co to za władza i siły bezpieczeństwa, które do przypilnowania dwudziestu nieuzbrojonych gości potrzebują prawie dwa razy więcej policjantów?

Poczyniliśmy zakupy w supermarkecie i udaliśmy się w stronę miejscowości Masaya. Trzeba przyznać, że drogi mają tutaj bardzo dobre! Nawet te boczne, którymi zbliżaliśmy się w stronę jeziora. Na jednej z nich się zatrzymaliśmy, bo Maria bardzo zgłodniała i miała ochotę na quesillo (ser z wieloma dodatkami w tortilli). Stanęliśmy obok otwartej, prostej, otwartej kuchni z kamiennym piecem i ladą, przed którą stało kilka plastikowych stolików i krzesełek.
- A wiecie, że ta knajpa należy do takiego jednego Ukraińca? - pytając, poinformowała nas o tej ciekawostce.
Za chwilę zawołała go, białego, wysokiego, szczupłego, łysawego mężczyznę po trzydziestce, do nas.
- Artur jest Polakiem - przedstawiła nas sobie.
Wiedziała, że w tym roku dwukrotnie już byłem na Ukrainie i opowiedziałem jej o tym kraju dużo dobrych rzeczy (i jedną mniej fajną, ale o tym gdzieś za chwilę). Powiedziałem jej także, że jesteśmy sąsiadami, a nasze języki są czasem dość podobne. I rzeczywiście - ja po polsku, on po ukraińsku, i mogłem dowiedzieć się na przykład, że facet pochodzi ze Lwowa :) Nie chciałem mu mówić, że gdy byłem we Lwowie, właśnie tam napadnięto, okradziono i godzinami bezsensownie trzymano na komisariacie mojego brata (a mnie, szukającego go, na innym, bo taki tam mają przepływ informacji między posterunkami), haha, wolałem za to porozmawiać o przyjemniejszych rzeczach. Niestety, nie gawędziliśmy zbyt długo, bo musiał lecieć nad piec, na którym gotowały się różne fajne rzeczy. Mimo, że to była mała, przydrożna gar-kuchnia, klientów miała naprawdę sporo! Cóż powiedzieć? Miło było spotkać brata Słowianina, w dodatku na takim odludziu i to tak bardzo daleko od naszych krajów! Podziwiam!

Dłuuuugo jechaliśmy pod górkę między drzewami, czasem mijając jakieś biedne wioseczki, aż dotarliśmy na miejsce. Meldunek w recepcji i dostaliśmy klucze do pięknego, kamiennego domu. Stał na wzgórzu - jego podstawowa część składała się z duuuużego salonu, w którym stały cztery duże łóżka (lecz mimo tego, pomieszczenie było bardzo duże i przestronne!) oraz balkonu, na którym był rozwieszony wygodny hamak. Kamiennymi schodami w dół schodziło się do łazienki i toalety. Zrzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy w dół na małą, nadjeziorną plażę. Były już na niej drewniane stoliki i krzesełka. Nim wskoczyliśmy do cieplutkiej wody znieśliśmy z naczepy samochodu coolera (czyli przenośną lodóweczkę wypchaną piwem i lodem, o której już wcześniej wspominałem), co zważywszy na wysokość i kąt wzgórza, łatwą rzeczą nie było. Woda była, jak nadmieniłem, bardzo ciepła i spokojna - pół godziny zabawy i relaksu dobrze nam wszystkim zrobiło. Jezioro jest dość spore, ma 6,5 km średnicy, zajmuje powierzchnię ok. 20 km kwadratowych i w niektórych miejscach ma około 175 metrów głębokości! Oczywiście my pluskaliśmy się tylko przy brzegu, nie gdzieś tam daleko, na przepastnych głębinach! :)
Zaczynało się jednak chmurzyć i lekko kropić, więc wraz z lodóweczką przenieśliśmy się do domku. Usiedliśmy na środku salonu, w ciasnym kółeczku. Deszcz powoli zmieniał się w ulewę i padł prąd, jak to często bywa w tym kraju kiedy bardzo mocno pada. Manu wyjął karty i nauczył nas jakiejś prostej gry. Sporo czasu przy tym zeszło, kontynuowaliśmy nawet gdy przestało już lać.

Później, wraz z coolerem przeszliśmy na taras w altance, położony nad małą plażą, ze ślicznym widokiem na jezioro. Zaczęło się ściemniać, a my zaczęliśmy naprawdę ostrą zabawę. Mmm, zaiste - bogowie! - było epicko! ;)


26 lipca

Po powolnym, leniwym wstaniu z łóżek podjęliśmy szybką decyzję, że nad jeziorkiem zostaniemy sobie jeszcze jeden dzień. Jednak niestety, nie mogliśmy zostać w tym samym miejscu, bo już je sobie ktoś zarezerwował. Nie ma tego złego! Maria na booking.com znalazła inne, kilkadziesiąt metrów wyżej. Podjechaliśmy, rozejrzeliśmy się, wzięliśmy. Hotel Paradiso, aczkolwiek trudno to nazwać hotelem. Dość rozległy ośrodek (hostelowy) składał się z recepcji na górze oraz małych domeczków rozsianych na wzgórzu, do których przez bujną roślinność wiodły kamienne ścieżki. Wszystko wyglądało bardzo czarująco! Gdzieś w połowie mijało się duży, kamienny piec, przy którym - w pachnącym dymie - uwijali się kucharze oraz małe, parterowe budynki z zadbanymi, wspólnymi toaletami (były też budyneczki z prysznicami, ale prysznice były też w domkach mieszkalnych, więc z tych publicznych nie korzystaliśmy). Na dole znajdowała się tania, otwarta (tj. tylko z jedną ścianą, dach przytrzymywany był przez słupy) restauracja z pięknym widokiem na jezioro. Można w niej było zagrać za darmo w bilard, a po osiemnastej każdy dostawał jakiegoś drinka na bazie rumu gratis (np. Cuba Libre, tutaj często nazywanym... Nica Libre)!
Maria zakwaterowała się w jednym domku z Natem, ja z Niemcami, czyli Hanną i Manuelem. Po pozostawieniu naszych plecaczków w domkach pojechaliśmy jeszcze do Granady na zakupy, biorąc przy okazji dwójkę lokalnych mieszkańców chcących się dostać niżej na pakę naszej Toyoty (branie takich autostopowiczów nie wiąże się z jakimś ryzykiem napadu, wszak znajdują się zawsze na zewnątrz kabiny, toteż jest tu normalną praktyką wzajemnej pomocy). Zakupy składały się głównie z piwa Toña. Z tym napojem, tj. piwem, w Ameryce Centralnej ogólnie jest tak samo. Sprzedają je za około 3,80 zł (1 dolar) w małych puszkach (0,3), chociaż gwoli ścisłości trzeba napisać, że gdzieniegdzie można znaleźć puszki półlitrowe. Jednak o wiele większy sens ma zakup zmrożonej puszki mniejszej, bo po kilku minutach w tych temperaturach tutaj piwo szybko staje się ciepłe, a tym samym - w związku z faktem, że nie mają tu piw jakoś wybitnie smakujących w temperaturze pokojowej lub wyższej - piwo staje się niepijalne. Małą, zimniuteńką puszkę można w siebie wlać nim stanie się ona ciepła, z dużą schodzi to proporcjonalnie dłużej... Oczywiście, jeśli ktoś chce się tanio, szybko upić, lepiej opłaca się kupić rum, albo jeszcze lepiej, takie jego 25% namiastki z trzciny cukrowej dostępne w każdym z tutejszych krajów (w Nice za ok. 12 złotych 0,7 litra).
Mając lodóweczkę, coolera, pełnego lodu i ukrytej w nim Toñi, wróciliśmy do naszego hotelu (hostelu). W drodze z radia (Nat słucha tu jakiegoś rockowego) poleciał Rammstein. "Du hast" i nowy kawałek "Ausländer" z nowego albumu noszącego nazwę zespołu (czyli po prostu 'Rammstein'). Manuel i Hanna strasznie się zdziwili.
- Rammstein?! Tutaj?! W Niemczech to oni nie są ani puszczani ani popularni! - powiedzieli, zaskoczeni.
- A w Polsce i owszem. Dwa dni temu mieli koncert w Polsce, w Chorzowie - bilety wykupione długo przed występem, stadion był zapełniony po brzegi, a goście z Rammstein zamanifestowali jedność z uchodźcami i osobami LGBT. W Polsce są bardzo szanowani i kochani. Oczywiście są kochani przez miłośników gitar - poinformowałem. Mocno żałując, że nie mogłem tego doświadczyć na własne oczy i uszy, czytałem wcześniej jakąś relację z tego koncertu.
No i tak sobie jechaliśmy dalej przy rockowych dźwiękach.

26 lipca, później

Chmury nabierają kształtów, gęstnieją, rzednieją, zmieniają kolory. Są jak żywe obrazy przedstawiające pewne, łatwe do rozróżnienia, acz trudne do interpretacji znaczeniowej, sceny. Podobnie jak szum jeziora. Szumi sobie ono delikatnie swoimi małymi falami, jakby szepcząc coś delikatnie. Niebo, jezioro, próbują coś powiedzieć, przekazać... Przemawiają cały czas. Niestety, w języku dla nas niezrozumiałym...

26 lipca, jeszcze później

Spędziłem pół dnia na leżaczku na położonej na jeziorem plaży, reszta ekipy wolała pluskać się w wodzie. Jest na nim taka duża, drewniana platforma, na którą sobie można wejść, posiedzieć na niej mocząc w wodzie nogi, albo zwyczajnie sobie poleżeć i się poopalać. Ja należę raczej do kotowatych i chociaż umiem pływać, z tej umiejętności w celach rozrywkowych korzystam niezmiernie rzadko. Wolę leżaczek, dobrą muzę i książkę.

W międzyczasie co pół godziny plażą przemykał jakiś młody człowiek z małą, przenośną lodóweczką oferujący jakieś drobne zakąski. W końcu za 2 dolary wziąłem sobie od niego sałatkę z krewetkami. Później trochę żałowałem, bo jednak od takich handlarzy nie powinno się (będąc przynajmniej nienawykłym do tutejszych zarazków) kupować jedzenia, gdyż nie wiadomo w jakich warunkach je przechowywano, itd. No ale gostek wydawał się sympatyczny i wyglądał na dość ubogiego. W sumie chciałem go chyba bardziej wspomóc niż coś zjeść, bo przecież równie dobrze mógłby nie robić nic albo dołączyć do jakiegoś gangu. A tak... łazi cały dzień od ośrodka, do ośrodka, od hotelu, do hotelu, sprzedając jakieś drobne posiłku za śmieszne (dla nas) pieniądze...

Ja, Maria, Nat, Manuel i Hanna spotkaliśmy się na brzegu około 17-ej. Usiedliśmy sobie w restauracji nad plażą. Coś zjedliśmy, dostaliśmy darmowe drinki, dorwaliśmy się do stołu bilardowego, a potem Manu wyjął karty, przy których nam kilka godzin zeszło. Ja jeszcze zapytałem barmana, nie mając większych nadziei na pozytywną odpowiedź, czy nie można tu aby przypadkiem kupić jakiegoś normalnego cygara. A ten... podszedł do swojej saszetki zawieszonej na haczyku metr za nim i wyjął z niej takie długie, ładne cygaro!
- Ile dajesz? - zapytał szczerząc białe jak śnieg zęby.
- Eee.... 3 dolary? - rzekłem. Jak na tak dobrze skręcone to w zasadzie bardzo niewiele.
- Okay! - odparł, podając mi cygaro, a samemu, będąc bardzo zadowlonym, biorąc ode mnie pieniądze.

Turystów i gości nie było wielu. Zresztą Maria porozmawiała z kimś z obsługi i dowiedziała się, że jeszcze kilka lat temu pracowało tu 60 osób, teraz tylko około 20-tu ludzi. Po antyrządowych zamieszkach i protestach, które jeszcze rok temu były w Nikaragui naprawdę ogromne, strasznie ucierpiał przemysł turystyczny. Ludzie boją się przyjeżdżać, a i strony ministerstw (np. ministerstwa spraw zagranicznych Rzeczypospolitej Polskiej) odradzają przyjazd do tego kraju. W każdym bądź razie w restauracji została tylko nasza ekipa. Po jedenastej wszyscy, oprócz mnie, zrobili się senni i udali się na spoczynek, ja natomiast kupiłem kilka piwek na zapas i nie chcąc by obsługa czekała na to, aż sobie pójdę (widocznie taka polityka - do ostatniego klienta), poinformowałem ich, żeby mi zostawili tylko światło i sobie już skończyli pracę. Usiadłem sobie, odpaliłem cygaro, a gdy zerwał się lekki wietrzyk, zdjąłem koszulkę i mogłem delektować się około 20 stopniami na zewnątrz. Wreszcie zapanowała normalna, dla Polaka, temperatura! :)
Później kilka godzin sobie ćwiczyłem wbijanie bil do łuz, i tak teraz, o 3-ej nad ranem (czyli już 27-go lipca), idę zakończyć dzień i się w końcu nieco przespać :)

27 lipca

Rozliczyliśmy się w recepcji i wskoczyliśmy w pick-upa. Jadąc w dół zauważyliśmy siedzącego na poboczu staruszka powoli i błagalnie machającego w naszym kierunku. Nat zatrzymał wóz. Maria wychyliła się z prawej strony i coś zagadała.
- Drewno ma do przewiezienia. Chodźcie, pomożemy staruszkowi - zakomunikowała po chwili.
Moment później już wszyscy wrzucaliśmy na pakę kilkadziesiąt ciężkich kawałków drzew, leżących dotychczas obok starszego pana. Skąd on to wytrzasnął? Sam przecież nie ścinał! Przytaszczył skądś? No ale jak skoro on ma chyba... ze sto lat! Był bardzo malutki i drobniutki i bardzo już pomarszczony, nawet jak na starego człowieka. Wzięliśmy go do kabiny, wszedł bardzo powolutku i ostrożnie, zmieścił się bez problemu, mimo, że z na tylnich siedzeniach siedziała nas już trójka. Był, a jakby go nie było! Taki był wąziutki! Bardzo nam dziękował za pomoc. Po 20-tu minutach poprosił nas byśmy się zatrzymali i pomogli mu to wyładować. Oczywiście, nie ma problemu! Maria wzięła go na ręce i pomogła w ten sposób wyjść z auta (był taki leciutki i malutki), my natomiast w moment uporaliśmy się z drewnem. Zostawiliśmy je przed wejściem z blachy prowadzącym do jego podwórka. I tak oto, wszyscy mamy jeden dobry uczynek więcej!

Przed powrotem do stolicy Nathan i Maria chcieli pokazać nam pewną 'atrakcję' turystyczną. Celowo wziąłem słowo 'atrakcja' w cudzysłów, jako że z jednej strony jest to i może jakiś rodzaj atrakcji, z drugiej jednak jakby niezupełnie, przynajmniej niezupełnie należącej do tej z gatunku przyjemnych.

Otóż miejscem tym był Fortaleza El Coyotepe. Samo wzgórze Coyotepe ma turystyczny walor ponieważ rozciąga się z niego przepiękny widok na całą okolicę, m.in. na miasteczko Masaya i jezioro Lago de Masaya oraz całe połacie terenów pełnych soczystej zieleni. Kryje ono w sobie jednak straszne zabudowania, tj. miejsce kaźni dla tysięcy osób. Niegdyś był tu fort (mury nadal koronują wzgórze, z nich ogląda się panoramę), ale za czasów dyktatury rodziny Somozy pod ziemią wybudowano szereg korytarzy, pomieszczeń i poziomów/pięter (bodajże trzy), których zaczęto używać jako miejsce przetrzymywania i torturowania niewygodnych przeciwników politycznych i 'wrogów' ojczyzny. Można było przetrzymywać aż 800 ludzi jednocześnie, w kompletnych ciemnościach, stłoczonych w celach, rozwieszonych na łańcuchach, pozwalając im albo oszaleć, albo po prostu umrzeć. Dziwnie się czułem idąc przez ciemne, pełne nietoperzy korytarze, wchodząc do mniejszych czy większych cel, wiedząc, że to miejsce przez kilkadziesiąt lat służyło do wyprawiania niewyobrażalnych dla przeciętnego człowieka rzeczy.
'Wyłączcie latarki i postójcie chwilę w całkowitej ciszy'- rzekł nasz przewodnik, mając na myśli latarki w telefonach. Zalała nas gęsta, ciężka, całkowita ciemność. Staliśmy tak minutę, a nasze zmysły już zaczęły panikować. Ciężar wszechogarniającej czerni stawał się przytłaczający. Ci ludzie tak spędzali całe miesiące!!!
- Włączcie latarki - rzekł w końcu przewodnik, a my naprawdę poczuliśmy niewysłowioną ulgę, po której z ust wszystkich (naprawdę!) wydobyło się pełne trwogi "woooow".
Gdy nadeszło wyzwolenie, gdzieś koło 1980 roku, w więzieniu tym nie znaleziono żadnych ciał. Rodziny chciały godnie pochować ludzi, którzy tu zginęli. Okazało się jednak, mówił przewodnik, że przez cały czas zmarłych na bieżąco wywożono i ich umęczone zwłoki wrzucano do okolicznego wulkanu...
Odetchnąłem z ulgą gdy odjeżdżaliśmy, nie czuję się psychicznie dobrze w takich miejscach (porównałbym to do ciężkich emocji, jakie wywołuje u mnie Auschwitz...). (...)

Wracając spotkała nas niefajna sytuacja. Otóż zatrzymała nas dwójka gliniarzy. Powód? Nat rzekomo, skręcając w prawo z drogi podporządkowanej, przejechał po prawym pasie oddzielającym drogę od pobocza. Bogowie, no nawet jeśli, to co? Zatrzymaliśmy się, Nat wysiadł, po chwili wrócił.
- Maria, mam tu gdzieś 20 dolarów, weź je wyciąg. Skurczysyny mówią, że jak się nie zgadzam, mogą wziąć mi prawko do wyjaśnienia i może za miesiąc mi zostanie zwrócone. No nie zostanę bez prawka, tym bardziej, że za dwa tygodnie mam do Stanów lecieć. Mandat kredytowany chcą wypisywać, nie wiem jak wysoki, ale zapytałem, czy można go 'bezpośrednio' zapłacić. No tak, tak, zgadza się, łapówę im muszę dać.
Poszedł, zapłacił, a my mogliśmy jechać dalej. Nat jeszcze się wkurzał przez jakieś 10 minut. Nie chodziło rzecz jasna o 20 dolarów, ale o fakt, że takie traktowanie ludzi to po prostu zwykła kradzież. Tudzież zwykłe wymuszenie.
- Kurwa, już mnie chyba 20-ty raz łapią i za każdym razem mi wciskają jakieś kity. Teraz, że jakaś głupia linia, ostatnio zaś się czepiali, że deska surfingowa jest rzekomo o kilkanaście centymetrów za długa, a takiej długiej to absolutnie nie wolno przewozić. No zawsze coś wymyślą. Czasem mi odpuszczą, czasem się flaga przydaje (FSLB - partii rządzącej, na dłuższe trasy przylepiają pod lusterkiem do przedniej szyby - przyp.), ale czasem no muszę im coś dać, skurwysynom, bo widzą, żem biały, w dodatku z amerykańskim prawem jazdy!
Nat to ogólnie spokojny człowiek, nawet wkurzał się na spokojnie, bo ani nie krzyczał, ani nie gestykulował, ale w jego głosie pobrzmiewała dobrze słyszalna i wyczuwalna irytacja.

Mnie coraz bardziej zaczynał boleć brzuch. Nie wiem, czy to po może zbyt dużej ilości różnego alkoholu poprzedniej nocy, czy może jednak to wina tych krewetek od tego handlującego jedzeniem gostka z plaży.
- Jedziemy spotkać się z moją mamą i rodziną - zakomunikowała nam Maria.

Dojechaliśmy na osiedle domków parterowych. Wyglądało ono dość ciekawie, bo płyty między domkami nie były ani chodnikami, ani ulicą, chociaż właściwie to mogły być zarówno tym i tym. Ale okolica była spokojna i czysta. Czterech białych wzbudzało (nie)małą sensację, bo każdy dziwnie się do nas uśmiechał, próbował zagadywać i wpatrywał się w nas nieco jakby zbyt nachalnie.
Rodzina Marii to jej siostra (z racji dość sporej tuszy mająca, nawet w rodzinie, przydomek Godzilla!) i mama (Teresa), ale mieszka też z nimi jej dwójka nastoletnich kuzynów. Ich rodzice są za granicą, pracują tam i przesyłają pieniądze na ich utrzymanie. Wiele rodzin tak tu żyje, u ciotek, szczególnie od kilku lat, odkąd nasiliła się masowa imigracja przez Meksyk do Stanów Zjednoczonych. Mają też kota i dwa psy - jednego dużego, spokojnego, i jednego malutkiego z lekkim ADHD, który cały czas szczeka na wszystkich i na wszystko. Zapoznaliśmy się, troszkę pogadaliśmy siedząc na malutkim trawniczku między domem, a chodnikiem. Dostałem Sal Andrews, taki proszek do rozpuszczania w wodzie, zobojętniający kwasy żołądkowe. Po pół godzinie... pomógł! Ból brzucha zelżał!
Wieczorem potem kupiłem tego dziesięć saszetek, bo to może około - po zaokrągleniu - 1,20 zł za sztukę kosztuje.
- Okolica niby jest spokojna, ale nie zapomnę jak w zeszłym roku Maria dzwoniła do mnie z płaczem, bo sąsiedzi w czasie zamieszek i protestów dobijali się do domu jej mamy i chcieli spalić im dom! Tylko dlatego, bo popierają partię rządzącą! Siedziały ukryte w łazience, całe zestrachane i płakały! - mówił Nat, a w oczach Marii na samo wspomnienie tamtych wydarzeń pojawiły się łzy. Zacząłem rozumieć tak wielką niechęć Marii do osób z opozycji dla partii rządzącej...
Ogólnie jednak oprócz tej smutnej uwagi było więcej śmiechu i pozytywnych akcentów.

To jednak nie był jeszcze koniec atrakcji. Manuel i Hanna za trzy dni postanowili jechać dalej, do León (czyli tam, skąd przyjechałem ja), aczkolwiek chcieli załatwić sobie troszkę zioła na drogę. Nat i Mary podzwonili tu i tam i po chwili staliśmy Toyotą na chodniku w jakiejś biednej dzielnicy...

- Wypatrujcie dziewczyny w ciąży, przyniesie towar - rzekła konspiracyjnym tonem Maria.
No tak, dealer wysłał swoją ciężarną partnerkę, co by nie wzbudzała niczyich podejrzeń. Wszyscy, niewiele się do siebie odzywając, rozglądaliśmy się z jakąś dziwną ekscytacją i napięciem na boki. Po jakimś czasie ją spostrzegliśmy! Zobaczyliśmy niewiastę z małym brzuszkiem. Maria wyskoczyła z auta, pogadała z dziewczyną z minutę, po czym zadowolony Manu pakował uncję do plecaczka (28 gram... 10 dolarów - czyli 38 złotych!).

28 lipca

Rano, gdy wszyscy powoli sobie wstawali, ja już byłem na nogach. Wybrałem się więc na spacer po dzielnicy (jej nazwa to Batahola Sur). Mimo, że wydaje mi się w miarę bezpieczna, to Maria z Natem ostrzegli mnie jednak bym, jeśli naprawdę nie muszę (np. by przy pomocy Google Maps znaleźć drogę z powrotem), nie wyciągał telefonu.
Okolica składa się z parterowych domków - wszystkie okna i wszystkie drzwi zabezpieczone są kratami, dachy zaś chroni drut kolczasty. Po ulicach leniwie toczą się mototaksówki (budka dla pasażera doczepiona do ramy motocykla) i wożą odświętnie ubranych ludzi do kościołów. Odłamów wiary, podobnie jak zresztą w całej Ameryce Centralnej, jest tu sporo. Świadkowie Jehowy, wszelkiej maści kościoły protestanckie, a także dziwne twory jak np. Bractwo Kościołów Ameryki Środkowej, Kościół Nazaretański czy Profetyczny Kościół Odnowy Nowej Jerozolimy. Takich dziwnych denominacji religijnych są tu dziesiątki! Katolików jest tu (zaledwie) 45%, drugie tyle to właśnie te dziwne zrzeszenia, o których w Polsce raczej mało kto kiedykolwiek słyszał. Nie mają wielkich katedr czy marmurowych świątyń, często mieszczą się w zwykłych, parterowych domkach, których salon zajmują ławy i ołtarzyk. Człowiek orientuje się, że przechodzi obok jakiegoś kościoła dopiero gdy mijając taki dom usłyszy dochodzące z zewnątrz śpiewy. Często radosne, entuzjastyczne. Lub wtedy, gdy usłyszy kogoś głośno głoszącego kazanie - z werwą i pasją.
Ogólnie okolica oprócz kilku takich miejsc modlitw, kilku małych sklepików z kratą oddzielającą kupującego od sprzedającego, jakiegoś salonu fryzjerskiego, nie ma za bardzo nic do zaoferowania. Właściwie to nie ma nic do zaoferowania - to po prostu okolica mieszkalna i tyle. Czasem na domach widzi się kartkę "Sprzedaż soków" , "Sprzedaż lodu" czy "Sprzedaż tortilli", no i tyle. Ludzie sobie troszkę w ten sposób próbują dorobić.
Samochody zazwyczaj parkują obok chodnika, aczkolwiek po tym, jak Natowi próbowano ukraść lusterka, ten woli wynajmować od kogoś okratowany podjazd. Ludzie jednak stawiają auta przed domami - nie każdego stać na opłacenie specjalnego miejsca parkingowego. Wielu ludzi nie ma też samochodów. Mają na przykład osiołka i mały, drewniany wóz, na którym przewożą owoce lub drewno. No biednie troszkę...
Po 45 minutach wróciłem z tego relaksującego i uczącego czegoś spaceru po okolicy.
Kilka chwil później ktoś krzyknął "Hola" przez kratę. Pani ze służb miejskich! W schludnym, kobiecym mundurku wyglądała troszkę jak jakaś listonoszka albo stewardessa. Hmm, no ale urzędniczka chodząca po domach w... niedzielę? Pogadała z Marią , przeszła przez salon i dotarła na mały, odkryty dziedziniec, gdzie mieściło się miejsce do ręcznego prania. Betonowy zlew zazwyczaj pełen wody i betonowa tarka tuż obok. Pani chciała zobaczyć właśnie to miejsce. Wyjęła saszetkę z niewielkiej torebeczki i wsypała jej zawartość, a był to jakiś proszek, do środka.
- Przynajmniej z godzinkę niech ta woda z tym proszkiem sobie tak stoi - rzekła, pożegnała się serdecznie, po czym wyszła.
Środek na komary. Nie tylko więc opryskują ulice, ale też sypią środki owadobójcze do wilgotnych miejsc w domach.
- Gotowi? No to jedziemy - zakomenderował Nat biorąc kluczyki od samochodu.

Z zakupionym mięsem stawiliśmy się pod rodzinnym domkiem Marii. Był z nami jeszcze Jack, ten długowłosy, chudy, pozytywnie spokojny deskorolkarz poznany przeze mnie kilka dni wcześniej. Na chodniku stał już wypełniony zimną wodą z węża gumowy basenik, obok którego postawiono grilla zasilanego żółtą butlą gazową. Wypakowaliśmy zakupiony asortyment, tj. mięso, chipsy i coolera z piwem i rumem. Przed dom wyniesiono krzesełka. Oprócz mamy Marii, jej siostry i dwóch nastoletnich kuzynów, było jeszcze dwoje starszych kuzynów + żona jednego z nich. No i my, rzecz jasna! I tak, z tej małej, planowanej wczoraj imprezki zrobiła się impra na jakieś 12 osób! Z początku wiadomo, było trochę sztywno - basenik z wodą stał sobie pusty, cierpliwie czekając na pierwszych ludzi pragnących się ochłodzić, piwko lało się raczej leniwie i dość powoli, nie było zbyt głośno. Obok mnie usiadła sobie Teresa, mama Marii i zaczęliśmy sobie rozmawiać. Z początku przydatny był Google Translator (zacząłem wątpić w sens nauki języka, haha!) z możliwością zamiany tekstu mówionego na tekst pisany, potem, w miarę upływu czasu nie był już tak często przydatny ;) Ludziska już pakowały się do baseniku, muzyka grała z przenośnego głośniczka coraz głośniej, a piwo coraz częściej zastępowało coś mocniejszego. M.in. litrowe, plastikowe butelki alkoholu o nazwie Plata, 28% rumopodobnego wywaru z trzciny cukrowej, donoszone dyskretnie z pobliskiego sklepu przez kuzynów Marii. Uczono, nas, białych, jak przegryzać go limonką z solą - ot, ćwiartkę limonki po prostu posypuje się solą, po czym po wzięciu łyka przykłada się ją do ust i zasysa. Zabija to smak alkoholu, a jeśli dość szybko pije się następny kieliszek, nie czuje się go wcale! Można to też zrobić inaczej - w miejsce między kciukiem, a palcem wskazującym wpuścić kilka kropelek wyciśniętej limonki, po czym posypać to solą. Po wypiciu kieliszka należy szybko zlizać to z dłoni! Trochę szalone, ale w sumie skuteczne. I nawet dość zabawne!
Zaczęło się ściemniać, nadeszła pora na tańce. Oczywiście nie takie tam pruderyjne, sztywne gibanie się do latynoskich dźwięków, ale żwawy taniec w bliskim kontakcie, nierzadko zamieniający się po prostu w ocieranie się nawzajem miejscami intymnymi! Nikogo to nie gorszyło, mało tego!, każdy zaczął to robić! Tańce przerywane były chwilą na drinka, po czym rozpoczynały się od nowa!
I czy kto pływał, czy nie pływał w baseniku, i tak został polany wodą i przemoczony dokumentnie! ;)

No było super! Prawie 10 godzin beztroskiej zabawy, śmiechu, muzyki i alkoholu.

29 lipca

Wszyscy są zmęczeni po wczorajszej imprezie. No, prawie wszyscy! Artur sobie wstał, późno co prawda, ale w miarę żywy, umył ząbki, wziął prysznic i z racji tego, że inni jeszcze spali lub leżeli nie mając sił wstać, pojechał sam taksówką do centrum handlowego zakupić jakieś pamiątki (i pocztówki!). Jutro zamierzam zabrać się z Niemcami do León, by tam znaleźć transport w jakieś ciekawe miejsce do Hondurasu. W Managui nie zauważyłem nigdzie jakichś ofert, biur podróży, czy tego typu rzeczy, a że León jest miastem bardziej z natury przyjaznym turystom i leży bliżej plaży, ma także dużo hostelików, wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że znajdę tam jakąś ofertę podwózki w jakieś fajne miejsce w Hondurasie.
W centrum Inter Plaza znalazłem sporo malutkich upominków, ale pocztówek to tu od dawna nie widzieli! Cóż, z roku na rok coraz trudniej znaleźć tę formę pozdrawiania rodziny i bliskich - wiadomo, teraz jest Facebook, Messenger, What's Up, Instagram i inne takie mierdy... Może w León coś znajdę?
Wróciłem też taksóweczką. Łącznie 6 dolarów w dwie strony. Nah, nie zbiednieję. Na chacie wszyscy dalej dość mocno skacowani, przysypiają troszkę. Dzwoniła mama Marii - tam też wszyscy zdychają :)

29 lipca, później

Maria z Natem poprosili, bym został jeszcze jeden dzień. Jutro zamierzają odwiedzić trzy, cztery miejsca, zapraszają na przejażdżkę. Hmm, może być fajnie! Zostaję!

30 lipca

Dzień był bardzo, bardzo udany! Rano odwieźliśmy naszych niemieckich przyjaciół, Hannę i Manu, na dworzec, skąd - po wymianie buziaków i hugów - udali się oni do León.
My natomiast pojechaliśmy w następujące miejsca, które - jak sądzę - warte są odwiedzenia:

1) Mercado Municipal w miejscowości Masaya - czyli rynek miejski w Masai.

Rynek był ogromny, kryty, podzielony na różne sektory. Artykuły odzieżowe, artykuły obuwnicze, przyprawy, kwiaty, owoce, warzywa, itd. Ciężko było tam wjechać, jeszcze ciężej zaparkować, ale się udało. Pytanie brzmi - czego szukaliśmy na tym targu? Ano Nat odkrył - sprawdzony już - sposób na zarobienie około 500 dolarów przy okazji powrotu do Stanów Zjednoczonych. Mianowicie zakupił kilkadziesiąt tanich, skórzanych, acz bardzo dobrej jakości sandałów damskich (caites!) w różnych rozmiarach. Pochodzi z gorącej Florydy, z Pensacoli, a więc miasta leżącego nad Zatoką Meksykańską. Sandały w takim miejscu są towarem bardzo pożądanym, a ojciec Nata zna pewnych sprzedawców, który chętnie takie sandały wezmą bez faktury i po prostu sprzedadzą jakoś na lewo. Na jednej takiej wysokiej jakości parze sandałów Nat zarobi 15-20 dolarów na czysto!
- Za taki dodatkowy bagaż muszę oczywiście dopłacić, ale to tylko 35 dolarów. I tak się super opłaca! - tłumaczył Nat.
Ano, zgadza się!
- A celnicy widząc tyle sandałów nie podejrzewają, że to na handel? Nie robią problemów? - zapytałem.
- Nieee, jeszcze mi się nie zdarzyło - uśmiechnął się Nat.
Ten wibrujący targ wart jest odwiedzenia - można zobaczyć, jak na co dzień żyje spora część mieszkańców Nikaragui, a przy okazji można kupić naprawdę tanie, fajne rzeczy (Nat i Maria kupili jeszcze sobie kilka fajnych podkoszulków).

2) Mirador de Catarina - czyli Punkt Widokowy w miejscowości Catarina.

Samo miasteczko, tak właściwie to wioseczka, jest bardzo schludna, przytulna i ładna. Jej głównym punktem i źródłem dochodu jest punkt widokowy z widokiem na całe jezioro Apoyo (czyli to, nad którym spędziliśmy dwa dni). Rzeczywiście, błękitne lustro wody, nawet z góry wyglądające majestatycznie, otoczone soczystą zielenią, z góry wygląda rewelacyjnie! Można zasiąść sobie w knajpce, wejść na jej taras i przy piwku delektować się wspaniałym widokiem. Dyskretnie czasem miną nas mariachi, czyli mały zespół muzyczny grający tradycyjne dla regionu (i nie tylko!) piosenki. Ja poprosiłem ich aby zagrali kubańską "Guantanamerę". Mogłem przez chwilkę poczuć się jak VIP! 1 dolar napiwku, wszyscy zadowoleni! Kilka stolików dalej siedziała jakaś latynoska grupka ludzi w średnim wieku - muzycy zagrali im utwór, który dla mnie stanie się utworem roku i całego tego tripu: "Son tus perjumenes mujer"! Świetna, zabawna i rytmiczna piosenka z Nikaragui, w której śpiewający wychwala uroki kobiecego ciała ("Tus pechos cántaros de miel...")! Tysiące razy, zarażeni nim przez Marię, słuchaliśmy tego kawałka na chacie :) Dlatego nasza trójka entuzjastycznie zareagowała na dźwięki tego utworu!
Do Marii podeszła jeszcze inna Maria, sprzedająca piękne, ceramiczne wyroby. Dwa wazoniki zakupione! Sam bym coś kupił, ale wiadomo, że ciężko takie rzeczy przewieźć tak, by się nie uszkodziły...
Dużo tutaj takich sprzedawców małych, ładnych rzeczy, np. wspomnianych wyrobów ceramicznych, glinianych, wisiorków... Sporo, jak na taką małą miejscowość, małych, uroczych knajpek czy stoisk z pamiątkami. Wszystko to tworzy sielski, przyjemny klimacik, którego centralnym punktem jest oczywiście punkt widokowy.

3) Miejscowość Diriamba.

Jej głównym punktem jest wieża z zegarem, aczkolwiek to nie ona przywiodła nas w tę okolicę. Przyjechaliśmy tu dla... tacos!
Dosłownie ze 20 metrów od tego zegara znajduje się knajpa Tacos El Reloj (wolne tłumaczenie: Tacos pod zegarem).
- Od lat tu funkcjonują i zawsze mają komplet - dowiedziałem się.
Po chwili wiedziałem już czemu. Knajpka, choć mała (bardzo mała!) i wcale nie jakaś wymyślna jeśli chodzi o wystrój, specjalizowała się w przepysznych tacos!
Za wikipedią: "(Taco) Składa się ono przeważnie z tortilli wykonanej z mąki kukurydzianej (w odróżnieniu od burrito, do którego tortilla zrobiona jest z mąki pszennej), mięsa wołowego, cebuli, czosnku, przypraw (bazylia, oregano, pieprz, sól, chilli), i pomidorów. Znajdują się w nim również, charakterystyczne (...) warzywa: czerwona fasola lub kukurydza."
Oczywiście to jak z polskim bigosem - niby każdy wie, co to jest i jak ogólnie smakuje, ale każda polska gospodyni i każda restauracja przyrządzi go inaczej! Tak samo właśnie z tacos - niby przepis uniwersalny, ale można coś dodać, można coś ująć, można zmienić proporcje...
Nie jestem szefem kuchni, ba!, nawet nie nazwałbym się człowiekiem gotującym, toteż zaprzestanę na ogólnym wrażeniu po zjedzeniu tacos z knajpki Tacos pod zegarem! A jest ono jedno: PYSZNE!
Co na oko różniło tacos tutaj od innych tacosów, to bardzo dobra sałatka, którą zostały pokryte, i sosik, którym owa sałatka została polana.
- Nigdy nie przywyknę chyba do jedzenia takich rzeczy rękami - rzekłem po wszystkim, wycierając ociekające z sałatki palce.
- Ja już po ponad pół roku tutaj przywykłem, haha - odrzekł Nat.
To też taka ciekawostka - dużo rzeczy je się tutaj rękami. Palcami. Często, ludzie z zagranicy, przyzwyczajeni do jedzenia sztućcami, muszą dodatkowo prosić o nóż. Hmm, czasem jest praktyczniej nie używać sztućców, a i gdy każdy wokół je przy pomocy palców, człowiek nie czuje się jakoś dziwnie. Wręcz przeciwnie - dziwnie jest wtedy jest sztućcami!
Myślę, że jest to rzeczywiście bariera/blokada do przeskoczenia :)

4) La Boquita - mała, nadmorska miejscowość z małym placykiem minutę od plaży.

Tam Nathan przyjeżdżał na wakacje aby sobie posurfować, bo jego znajomy (Amerykanin, do którego należała spora działka z dwoma parterowymi domami) zaoferował mu tam duże mieszkanie za friko do wykorzystania w lecie. Teraz jednak sytuacja się zmieniła...
Ów właściciel, Amerykanin, właściwie tam nie bywał, a więc potrzebował kogoś z lokalnej społeczności, aby zajmować się tymi domkami i przy okazji ogarniać tych, którzy chcieli sobie wynająć pokoje (full wypas, z osobnymi łazienkami - dwa duże i jeden mały, jednoosobowy). Znalazł jakiegoś lokalsa, który zajął jednoosobowy pokoik, jako że był bezdzietnym kawalerem. Z czasem jednak przygruchał sobie jakąś towarzyszkę, która w dwa lata urodziła mu dwójkę dzieci. Nie pytając więc za bardzo o zgodę, ten lokalny dozorca, potrzebując więcej miejsca niż kiedy był singlem, zajął sobie duży pokój na stałe. No i zaczęły się problemy, bo gdy przyjeżdżał Nathan na trzy miesiące i zajmował drugi duży pokój (drugi z dwóch), do wynajęcia pozostawał tylko jeden, jednoosobowy pokój. Dozorca, wiedząc o tym, że dwa duże pokoje nie bardzo mogą być zajęte jednocześnie przez tak długi okres, kapował właścicielowi na Nathana, mówiąc, że ten robił rzeczy, które nie miały miejsca (np. głośne imprezy). Był tak fałszywy, że zaproponował podłączenie w pokoju Nata klimatyzacji na lewo (tj. lewe podłączenie do prądu), znalazł mu nawet lokalnego elektryka, po czym kilka dni potem, zgłosił nielegalny przyłącz w jakimś urzędzie. Wypowiedział więc Natowi i Marii wojnę, której ci nie bardzo chcieli podejmować. Na szczęście udało się, po demontażu klimatyzacji, załagodzić sprawę, jednak właściciel pozostał z wrażeniem, że Nat sam, na lewo, bez wiedzy lokalnego dozorcy, próbował kraść prąd. Najgorsze jednak miało nadejść. Otóż ten podły człowiek pewnej nocy wezwał policję twierdząc, że Nat i Maria demoralizują jego dzieci paląc przy nich marihuanę. Rzekomo miało się to odbywać cały czas, a także owej nocy, rzekomo podczas której stracił to cierpliwość. Owszem, Maria i Nat przypalają sobie czasem, ale nie przy dzieciach, w dodatku jeszcze czyichś. Prawda jest taka, że przynajmniej połowa ludzi w Ameryce Centralnej w wieku 15-45 lat pali przynajmniej raz w tygodniu. Jest to tu tak akceptowane, jak u nas wypicie sobie piwka czy dwóch na wieczór. Cała ta sytuacja mogła się skończyć bardzo nieciekawie, bo rzeczywiście, Nat i Maria coś tam w pokoju mieli. Podobno Maria 3 godziny dyskutowała z policją przed drzwiami, a Nat pozbywał się ziółka. Gdyby weszli od razu i przeszukali pokój, pewnie skończyłoby się to... więzieniem! Żarty więc się skończyły. Gdy policja się zmyła Nat z Marią natychmiast się spakowali i wrócili do stolicy jeszcze tej samej nocy. Zostały tylko deski surfingowe, Nata i jego kumpla, który sobie je tam zostawił z zamiarem przybycia za kilka tygodni (co już oczywiście nie nastąpi).
Mieliśmy właśnie po te deski wrócić. Nat obawiał się, że dozorca mógł w międzyczasie powymieniać zamki albo pozbyć się desek i dręczył się tą wizją przez jakąś godzinę jazdy z Diriamby do La Boquity.
Zajechaliśmy pod ogrodzoną, sporą działkę. Dozorca leżał sobie na hamaku kilkanaście metrów dalej. Nat obdarzył go nienawistnym spojrzeniem, ale nie patrzył na niego długo, co by się nie denerwować i nie prowokować jakiejś nieprzyjemnej sytuacji. Nie odezwali się do siebie ani słowem. Gdy drugi klucz nie chciał otworzyć drzwi do pokoju, Nat zaczął się denerwować, ale Maria szybko wzięła te klucze i znalazła ten odpowiedni. Sezamie otwórz się! W pomieszczeniu panowała duchota i nieprzyjemny zapach z od dawna nieużywanych rur kanalizacyjnych. Otworzyliśmy okna, w ubikacji spłukaliśmy wodę, po chwili dało się oddychać. Zabraliśmy jakieś pierdoły i deski surfingowe - zajęło nam to może 10 minut i już nas nie było. Nat mógł wreszcie spokojnie odetchnąć.
Coś tam w kwestii tego pokoju ma się zmienić, właściciel zaczyna przeglądać na oczy i przestał wierzyć dozorcy, który cały teren zaczął traktować jak własny, prywatny folwark. Podobno już się rozgląda za kimś innym i - jak zapewnił - wtedy Nathan bez problemu będzie sobie mógł tam raz za czas przyjeżdżać i siedzieć całkowicie za darmo. Będę trzymał za to kciuki!
Podjechaliśmy sobie na wspomniany wcześniej placyk nieopodal plaży, po drodze pozdrawiając pchającego jakiś ciężki wózek niejakiego Kapitana Waltera! Dużo się o nim nasłuchałem, ale jeszcze będzie okazja coś o nim napisać.

Plaża bez turystów, chociaż stały przy niej jakieś drewniane, raczej biedne knajpki. Był nawet jakiś hostel. Widać, że podobnie jak w przypadku turystycznej infrastruktury nad jeziorem Apoyo, kiedyś musiało to być dość popularne miejsce. Dzisiaj te puste stoliki i bezczynne panie za ladami tylko straszyły swoją bezaktywnością. Plaże też zdawały się dziewicze, a to z racji braku jakichkolwiek na nich istot żywych. Zero ludzi, zero turystów. To miało się jednak po pół godzinie zmienić, gdy nie wiedzieć skąd pojawiło się na niej około 10 rybackich łódek. Pod każdą znajdowały się drewniane bale, które pozwalały rybakom pchać je w stronę morza. Gdzieś tam wśród ludzi morza Nat wypatrzył wspomnianego już Kapitana Waltera. Poznał go już wcześniej, często kupował u niego ryby i homary. Dużo wcześniej rozmawiali. Kapitan Walter to czarnoskóry człowiek w wieku około 40 lat. Zdziwiła mnie ta liczba, bo wyglądał na znacznie starszego! Lata na morzu, w pełnym słońcu, oraz fizyczny wysiłek (bo jak nie wypływa, to musi coś robić - cały czas gdzieś pracuje i dorabia!) zrobiły swoje... Nat kupił mu litrowe piwo i zaprosił do nas.
- Wypływamy dzisiaj na noc. 100 kilometrów od lądu. Wypłynąć 100 kilometrów tam, to pikuś, bo na łodziach nie będzie jeszcze ryb, ale powrót zajmie nam dwa, trzy razy więcej czasu. Co? Tak, tak, calutką noc. Albo i dłużej, dopóki nie napełnimy całych łodzi. GPS? Co ty, jaki GPS. Niebo to GPS - śmiał się przesympatyczny człowiek.
- Widzisz te pionowe patyki z tyłu łodzi? Tam zawieszamy latarenki, co by cokolwiek widzieć przy pochmurnym niebie - tłumaczył mi.
Byłem pełen podziwu dla tych ludzi, którzy od pokoleń trudnili się tego typu rybołówstwem. Bardzo mi ich było żal, bo wiedziałem, że za tak ciężką pracą nie dostają dużych pieniędzy. Jak wyjaśnił mi jeszcze potem Nat, często - jak w przypadku Kapitana Waltera - łodzie nie należały nawet do nich. Po prostu ktoś dawał im łódź i brał z tego tytułu albo czynsz albo po prostu jakiś tam procent od dochodu ze sprzedaży ryb.
Na pocieszenie dowiedziałem się, że Kapitan Walter dostaje nieco więcej pieniędzy, z racji tego, że jest właśnie - czy to oficjalnym czy tylko uznaniowym - kapitanem takiej łódki i jest odpowiedzialny zarówno za nią, jak i za całą jej załogę. Słońce zaczęło zachodzić, zaczynał się przypływ, morze (ocean!) zaczęło porywać łódki z drewnianych bali. Kapitan Walter szybko dopił piwko, pożegnał się serdecznie i pobiegł w stronę swojej, jednej z dziesięciu wypływających na głębiny, łódki...
My zaś udaliśmy się w stronę pick-upa i jakąś boczną drogą zmierzaliśmy w stronę asfaltówki. Boczną, bo Nat i Maria chcieli jeszcze odwiedzić swojego kolegę z tej wioseczki, Yamila. Był to młody, dwudziestokilkuletni, uśmiechnięty człowiek.
- Za dwa miesiące będą tu zawody surfingowe, będziesz Nat? - dopytywał podekscytowany.
- Nie stary, muszę pojechać do Stanów zarobić trochę kasy - odpowiedział Nat.
Jego ojciec ma firmę budowlaną i jeżdżą po całej Florydzie stawiając domy. Nat jak jest w USA, to pracuje właśnie w firmie swojego taty.
Yamil to ogólnie człowiek o wielu talentach. Oprócz surfowania uczy angielskiego i jest lokalnym artystą. Zaprosił nas przed domek, który pięknie pomalował w różne motywy związane z wodą i naturą. Użył do tego prawdziwych, dużych muszel, które wmurował w ścianę.
- A chcecie zobaczyć prawdziwe cacko, które tu mam? - zapytał.
No tak, rozbudziwszy w ten sposób naszą ciekawość, odpowiedź mogła być tylko jedna. Po chwili przyniósł nam... zasuszonego żółwia! Ogromnego!
- Spokojnie, nie zabiłem go. Umarło mu się - rzekł Yamil.
Żółw robił wrażenie! Był jak żywy, tyle że... nieruchomy! Chwilę jeszcze pogadaliśmy, obdarowaliśmy go piwkiem, i zadowoleni, że wszystko nam wyszło, jak planowaliśmy, ruszyliśmy w drogę powrotną.

31 lipca

Rano w salonie, gdzie spałem, czekała sobie już na wszystkich Virginia. Trzeźwa i przymilna! Nadszedł ostatni dzień miesiąca, czyli czas jej wyprowadzki, po tej pamiętnej kłótni ze mną, która przelała czarę goryczy. Gdy już wszyscy wstali i doszli do siebie, zapytała ładnie i grzecznie:
- Pomożecie mi przenieść łóżko? Jest duże i ciężkie...
Daleko się nie wyprowadzała, bo do mieszkania... obok! To taki dom bliźniak jest. Będzie mieszkała z Marią ścianę w ścianę, ale będzie musiała sobie płacić cały czynsz. Za to przynajmniej będzie mogła robić, co będzie tylko chciała i będzie mogła sobie sprowadzać tylu facetów, na ilu jej tylko przyjdzie chci.. tzn. ochota.
- Artur, ty też? - ładnie poprosiła!
Kiwnąłem głową na tak, chociaż raczej z ciężkim sercem. Podpadła mi i już! Ale czasem mam 'miętkie' serce, eghem. Po krótkiej męskiej naradzie z Natem zdecydowaliśmy, że cięęęężki materac i cięęęężka podstawę łóżka najlepiej będzie... przetransportować dachem! Schody były bardzo wąskie i bardzo strome, a my z Natem nie należymy do specjalnie umięśnionych mężczyzn. Takie dwa, białe, chude patyczaki!
Virginia mieszkała na pięterku, problemem był nie tylko niestabilny, blaszany dach, ale też fakt, że pięterko składało się tylko z wąskiego balkoniku. W środku była... dziura, a w niej dziedziniec na parterze! O ile w części Marii balkonik przylegał do dachu, o tyle w części Virginii, nie! Trzeba było elementy łóżka szybko przepchać z dachu przez dziurę nad dziedzińcem na balkonik, tak by oparły się one o barierkę ponad połową swojej długości za barierką. Tam dziewczyny miały łapać materac i podstawę.
Wpierw jednak musiały zeskoczyć z dachu na balkon, ponad tą dziurą, bo Virginia czekała na właściciela mieszkania, a ja miałem jechać do León, więc nie było czasu oczekiwać na klucze do późnego popołudnia. Kiedyś jednak Virginia ćwiczyła w szkole akrobatycznej, więc nie miała problemu z takimi przeszkodami, troszkę gorzej poszło Marii, która powoli, trzymając się nie wiadomo w sumie czego jakoś przeszła (to było szalone i bardzo ryzykowne!). My na dachu rozłożyliśmy prześcieradło, co by nie uszkodzić grubego materaca o śruby łączące blachy, i przesuwaliśmy go na skraj dachu drugiego mieszkania. Stopy ostrożnie kładliśmy i trzymaliśmy na śrubach, dokręconych do stalowych ram pod blachami. Gdyby stanąć na środku starej blachy, ta niechybnie by pękła. Nawet jeśliby człowiek nie spadł gdzieś niżej, to mógłby nieźle rozciąć nogę, która wpadłaby w taką dziurę... Na skraju dachu, po stronie nowego mieszkania Virginii, postawiliśmy materac na boku i szybko popchnęliśmy lekko w dół, w stronę barierki balkonu. Przeleciał nad dziurą i poleciał za barierkę. Tam już go złapały dziewczyny i wciągnęły na balkon! To samo z podstawą łóżka - co prawda nogi trochę przeszkadzały, ale daliśmy radę. Woda lała się z nas strumieniami. Sam dach był nagrzany, nie wspominając o tym, że na błękitnym niebie nie było ani jednej chmury. Było ze 35 stopni!
Ech... Prysznic i pora na mnie. Pożegnałem się z Virginią, wziąłem swoje dwa plecaczki i z Marią i Natem udałem się do zaparkowanego na ulicy samochodu. Smutne pożegnanie na dworcu i busik do León... Nie wiem kiedy (i czy) znowu się zobaczymy...
Buuu....
:(

Kierowca busa pędził jak wariat na złamanie karku, więc w León byłem już po 90 minutach. W międzyczasie, w drodze, na bookingu, znalazłem sobie tani hotel. Otwarła mi starsza pani, wszedłem do budynku, który okazał się być jedną, wielką dużą salą z wysokim dachem na styl kolonialny. W rogu stała rzeźba Matki Boskiej oświetlona palącymi się u jej stóp świecami, pod jedną ze ścian stało zaś masywne biurko recepcyjne. Zauważyłem na nim ofertę "shuttle busów", czyli kursujących wahadłowo w różne miejsca mikrobusów. Poprosiłem panią o poinformowanie mnie, gdzie do Hondurasu taki busik może jechać. 'Stolica lub La Ceiba, na północy kraju' - poinformowała mnie. Stamtąd promem można dostać się na ładną wysepkę Utila. Hmm, to mi odpowiadało! Podzwoniła tu i tam i dowiedziałem się, że taka przyjemność 95 dolarów! No nie, nie, za dużo trochę... 'Popytam w jakichś hostelach, może znajdę coś ciut tańszego' - pomyślałem. Pani zaprowadziła mnie do pokoju, zrzuciłem z siebie plecaczki, wziąłem prysznic i uprałem bieliznę, po powiesiłem na krzesełku i nakierowałem na nią strumień powietrza z dużego, stojącego wentylatora. Zostawiłem go włączonym i poszedłem na miasto. Nie było sensu dużo chodzić, bo pozwiedzałem je sobie wcześniej, nim dotarłem do Managui (szczególnie gdy musiałem szukać działających bankomatów, haha). Udałem się w stronę serca miasta.
Na placu głównym, przed Katedrą Wniebowzięcia, stało dużo straganików z różnymi, mniejszymi i większymi, pamiątkami. Zapytałem jednego z handlarzy, czy nie ma czasem pocztówek - miał! Ukryte gdzieś pod stolikiem, widać było wyraźnie, że były już nieco wyblakłe i nie pierwszej młodości. Darowanemu koniowi nie zagląda się jednak w zęby, jak to mówi mądre przysłowie, toteż nie omieszkałem szybko kilku zakupić. Gdy szedłem sobie w poszukiwaniu jakiejś knajpki, gdzie mógłbym je zapisać, usłyszałem głośne "Artur!". Ha, to moi niemieccy znajomi! Hanna z Manuelem! Wypatrzyli mnie na placu! Uśmiechy i gorące przywitanie! Umówiliśmy się na piątą w tym samym miejscu, ja w międzyczasie wstąpiłem do jakiejś knajpki by przy piwku na spokojnie zapełnić kartki pocztowe pozdrowieniami. Potem poczta oraz Big Foot Hostel. Zapytałem ich w tym hostelu, czy mogą zorganizować jakiś bus do La Ceiby. Oczywiście, że mogą! Za 80 dolarów! 15 dolarów taniej niż w oferowano mi w hotelu, w którym się zatrzymałem. Nadal drogo, no ale co tam, kilometrów przecież też w cholerę, bo prawie - jak wyliczyło Google Maps - 700 km! Ale jeśli to będzie mikrobus, to i warunki powinny być całkiem niezłe. Że co? O której? 2 w nocy? No ale podjedzie pod hotel? No dobra! Zostawiam więc adres hotelu, płacę i biorę pokwitowanie!

O godzinie piątej wraz z niemieckimi znajomymi poszliśmy na porządny obiad.
Dość długo szukaliśmy jakiejś taniej knajpy, bo ceny tutaj jednak były nieco turystyczne. Tzn. wiadomo, że stać nas było, ale jednak byliśmy w Nikaragui, więc siłą rzeczy człowiek nastawia się jednak na coś tańszego niż w centrum Krakowa ;)
W końcu znaleźliśmy taką, z dziedzińcem pełnym gęstych, zielonych palm i szumiącą z małych fontann wodą. Wzięliśmy dość europejskie dania - ja sałatkę grecką, Hanna pizzę, a Manu jakieś żeberka. Mieli w León zostać jeszcze trzy dni, ale już po jednym zobaczyli wszystko, co warte zobaczenia i zwyczajnie im się zaczynało nudzić. Doradziłem im, by autobusem za 0,7 dolara w 20 minut pojechali sobie jutro do Las Peñitas i tam sobie znaleźli jakiś ho(s)telik przy plaży. Zawsze to inaczej nad oceanem niż w środku lądu. Plaża to plaża! Doradziłem też, jak sobie załatwić zjazd na desce z wulkanu (https://www.volcanodaynicaragua.com lub w hostelu Via Via Hostal) albo po prostu Big Foot Hostel, bo oni też organizowali tego typu wyjazdy. Strasznie się na to napalili! Potem Manu pokazał mi filmiki z Nepalu i Gwatemali, które sam nakręcił i zmontował. Ma facet talent! Przy okazji dowiedziałem się, że próbowano ich oszukać w busie do León. Zapłacili normalną stawkę, tj. 71 cordobas (czyli jakieś 3 dolary) za głowę, ale przy wysiadaniu facet nie chciał im wydać bagaży, bo rzekomo za nie trzeba było dopłacić. Poinformował ich o tym po fakcie, dopiero przy wysiadaniu, wziąwszy wcześniej zapłatę, która nie obejmowała żadnych bagaży! Facet chciał 50 cordobas ekstra od osoby! Nie znają hiszpańskiego, nie mieli też odwagi się kłócić (bo to, jak wspominałem kiedyś wcześniej, bardzo spokojni ludzie są), a więc z wielkim niesmakiem, uległszy, zapłacili. Wtedy dopiero facet wydał im bagaże. Napisali o tym do Marii, ta się nieźle wkurzyła na swoich rodaków, próbujących tak perfidnie oszukiwać turystów na głupiego dolara czy dwa. Bo tu nie chodzi o kwoty, bo przecież to tyle, co nic, ale sam fakt takiego procederu! Ja bym nie odpuścił, gdyby mój podniesiony ton nie podziałał, kazałbym po prostu wezwać policję, czy coś... Potem przeszliśmy na inne, nieco milsze tematy i po dwóch godzinach udaliśmy się do swoich hoteli...
Ja palę sobie teraz cygarko, piję piwko (jakieś Lite), i piszę tę notkę przy stoliku, na zewnątrz mojego pokoju. 23.00. Dwie i pół godziny snu, zakładając, że zaraz szynko zasnę. "Hurra!"

1 sierpnia

Starsza pani recepcjonistka już czekała pół godziny wcześniej, bo uprzedziłem ją, że około drugiej przyjedzie po mnie mikrobus (to jest zazwyczaj Toyota Hiace lub auto bardzo do niej podobne). I o dziwo, przyjechał punktualnie! W tym rejonie świata nic nigdy nie jest punktualne, toteż przecierałem oczy ze zdumienia! Przywitałem się z kierowcą, wrzuciłem duży plecak na tyły i zebraliśmy jeszcze czwórkę młodych brytyjskich turystów z jakiegoś hostelu w innej części León. Akurat było pięć rzędów siedzeń, więc każdy... po prostu się położył w swoim! Jechało się więc super wygodnie, właściwie przesypiając większość część jazdy. Oczywiście, że jest to niebezpieczne, ale na opadające jak żelazne wrota powieki i chęć ciała na znalezienie maksymalnie najbardziej komfortowej pozycji ciężko czasami coś poradzić.
Na granicy z Hondurasem troszkę się ustaliśmy, bo tu taki zwyczaj, że na przód kolejki wpuszcza się każdego, kto ma około 70 lat. Wiadomo, troszkę to czasem denerwuje (szczególnie niecierpliwego Polaka), ale w zasadzie to godna najwyższej pochwały i bardzo ładna praktyka. Szkoda, że ani przy wjeździe, ani przy wyjeździe, nie wbijają nikaraguańskich pieczątek do paszportu - byłaby pamiątka... (przy wjeździe dają karteczkę, na której wbijają pieczątkę). Trójka z czworga Brytyjczyków wysiadła niedługo po opuszczeniu granicy, bo jechali w jakieś inne miejsce niż ten mikrobus, więc do La Ceiby jechałem tylko ja i pozostały, niedogolony Brytyjczyk. Nie był jakiś rozmowny, toteż nie nawiązaliśmy jakiejś interesującej konwersacji. Gdzieś na północy kraju, po 9-ej godzinie jazdy, po raz drugi nastąpiła zmiana kierowcy (pierwsza była tuż za granicą z Nikaraguą). Poprzednia dwójka kierujących była raczej spokojna, wykonująca metodycznie i po cichu swoją pracę, ale ten trzeci, Juan, to niezły aparat był! Kilka tatuaży, żywy charakter, gadał i gadał łamanym, karaibsko-angielskim! Czasem ciężko go było zrozumieć!
Wiedząc, że dotrzemy na miejsce po 15-ej, stwierdziłem, że nie ma się co pchać na wyspę, bo nim tam dopłynę będzie po 17-ej, a po 18-ej się już ściemnia. Lepiej sobie troszkę pochodzić po La Ceibie i chociaż tak z grubsza poznać to miasto. Brytyjczyk postanowił jednak płynąć.
- Słuchaj Artur, ty nie płyniesz dziś na Utilę - rzekł Juan, nasz gadający jak nakręcona katarynka kierowca - Załatwię Ci fajny, tani hotel. Ja tam pracuję, wiesz, na recepcji, w nocy. No, właściwie to sobie śpię na recepcji, a jak nie ma gości, to w którymś pokoju. Taki hotel koło plaży. Fajna miejscóweczka.
No dobra, stwierdziłem, skorzystam. Brytyjczyk został odwieziony do portu, a ja do hotelu.
- Dobra Artur, teraz zamelduj się, itd. Aha, nie uda się po takiej cenie, jak obiecałem, trzy dolarki więcej zapłacisz? Sorry, no szefu się nie zgodził, no ale trzy dolarki, co tam trzy dolarki - trajkotał Juan. Typowe naciąganie. Byłem zmęczony ponad dwunastogodzinną jazdą, więc machnąłem na to ręką. Na to liczyli, no ale byłem w mało bojowym nastroju, cóż poradzić... A i Juan nie był jakimś niemiłym naciągaczem, tylko całkiem sympatycznym kombinatorem.
- No, ja będę potem jakby co, jeszcze pozałatwiam na mieście parę spraw - rzekł szybko i już go nie było. Jakaś pani w średnim wieku bez entuzjazmu zaprowadziła mnie do pokoju. Nie było światła! No to wzięła mnie do innego. Tam zaś nie było żarówki w ubikacji!
- Nie mamy akurat teraz żarówek - rzekła.
- No to weźcie z innego pokoju - zaproponowałem.
- Nie, nie, nie da się - odrzekła. Po prostu jej się nie chciało.
Sprawdziłem nocną lampkę - działa. Po prostu już sobie, kurna, sam wymienię! Przełożę po prostu z tej lamki. Już nie patrzyłem na pozostawione w pokoju czyjeś... buty narciarskie! Był jeszcze ciekawy napis mówiący, by przy wychodzeniu wyłączać wentylatory, bo pozostawienie ich może grozić pożarem (no, tylko w nocy je sobie muszę zostawić, co by jakoś zasnąć, więc co najwyżej się spalę na kupkę popiołu!). Gdy wyszła, zobaczyłem odpadający tu i tam tynk, strumień wody z prysznica był wąski i słaby, prześcieradło miało wypalone dziury... Najgorzej było z hasłem do internetu.
- Nie znam - odparła z rozbrajającą szczerością recepcjonistka, kiedy wyszedłem aby ją o nie poprosić.
- No to może pani zadzwoni do kogoś, kto zna? - poprosiłem.
- Nie rozumiem - odrzekła bezczelnie, bo musiała zrozumieć.
- Szef. Ty dzwonić do szefa, proszę - już po chłopsku do niej.
- Szef ma wyłączony telefon - odparła.
Ech... Nie to nie. Spierdzielam na miasto.

Ciężko mi opisać La Ceibę, wszak połaziłem po niej tylko kilka godzin, ale z grubsza podzieliłbym ją na 4 strefy. Strefa czysta, strefa brudna, strefa zatłoczona, strefa nadbrzeżna. Nie ma tu raczej nic ciekawego jeżeli chodzi o miejsca, które by zrobiły wrażenie na turystach (chociaż podobno w nocy można się tu wybawić!). Miasto jest młode, ma niecałe 150 lat (w tym, w 2019 roku). Tzn. jest tu jedno nawet całkiem ładne miejsce, mianowicie strefa nadbrzeżna, z bardzo ładną promenadą nadmorską oraz molem. Promenada, wyłożona kosteczką brukową, ładnie wije się lekkim wężykiem wzdłuż linii brzegowej. Z jednej strony szumi lekko ocean, z drugiej stoją sobie knajpki i restauracje serwujące głównie owoce morza. Za nimi jest droga, przy której stoją już zwykłe, lokalne garkuchnie z tacosami, nachosami i typowym dla regionu jedzeniem.
Miałem szczęście dotrzeć do molo, gdy słońce mieniło się już złotym kolorem i barwiło ocean na ciepły, pomarańczowo-krwisty kolor. Na molo było kilku krajowych turystów, na jego zewnętrznej stronie, za barierkami, siedziały dziesiątki lokalnych mieszkańców łowiących, często przy pomocy zwykłego patyka i żyłki, ryby. Robiły to nawet kilkuletnie dzieci. Nie pierwszy raz widziałem taki sposób spędzania wolnego czasu - kiedyś w El Tunco, w Salwadorze, widziałem podobne rzeczy. W Polsce pewnie każdy dostałby mandat za nieposiadanie karty wędkarskiej i odpowiednich pozwoleń, haha. Tutaj ludziom po prostu pozwala się żyć.
Po zmroku, niestety, w okolicach promenady i okolicznych ulic zaczęło pojawiać się sporo, często bosego i brudnego, menelostwa. Podchmieleni, starsiosobnicy dziwnie patrzący na przechodzących ludzi, siedzący z butelkami taniego rumu na ławkach. Stwierdziłem, że czas na mnie, bo mimo że pewnie nie zostałbym pobity czy obrabowany, to odpędzanie się od takich elementów proszących o drobne nie jest moim ulubionym sposobem na poznawanie innego kraju.
W jakimś barze kupiłem piwko na wynos, znalazłem piaszczystą plażę przy jakimś monumentalnym, pięknym hotelu (plaża była... a jakże! pusta!). Słońce już zaszło, ocean skrył się w mroku. Siedziałem kilka metrów od niego, patrząc w mroczną pustkę nieba i próbując nie myśleć o niczym. Szum fal działa bardzo uspokajająco.
Po jakiejś godzinie wchodziłem przez bramę do tego mojego nieszczęsnego hoteliku. Niosłem czteropaka małych piwek na sen.
- O! Artur! - zamiast tej niemiłej recepcjonistki powitał mnie taksówkarz, Juan! Siedział pod daszkiem, przy stoliku, oglądając sobie football amerykański.
- O! Juan! - odrzekłem.
- Przyniosłeś mi piwko! Dajże jedno! - poprosił z szerokim uśmiechem.
- No masz - a niech ma, tyle pewnie i tak nie wypiję.
- Pooglądamy? Lubisz? - wskazał na ekran telewizora gdzie panowie w kaskach masakrowali się nawzajem walcząc o kawałek jajowatej skóry.
- Naah. W Europie my tego nie kumamy - rzekłem.
Roześmiał się.
- A znasz hasło do wi-fi? - zapytałem, tak już bez jakiejś większej nadziei na to, że to hasło uzyskam.
- Jasne! - rzekł ku memu zaskoczeniu i mi je podał. Od razu się połączyłem. Super!
- A wiesz Juan, mówiłeś, że jutro mnie podwieziesz na prom. Ile byś wziął za kurs? - zapytałem.
- No zobaczymy, zobaczymy - odpowiedział, ciągle się śmiejąc.
No ja już sobie wyobrażam to jego zobaczymy. Dolarek mniej, dolarek więcej...
- Słuchaj Juan, moje warunki są takie. Prom, jak mówiłeś, jest o 9-ej rano. No to o 8-ej chciałbym stąd już wyjechać. Za kurs zapłacę Ci 3 dolary. Ok? - zdobyłem się na europejską stanowczość, a nie takie tam latynoskie 'ciamkanie'.
- Dobra, może być, Artur! - śmiał się.
- Ale serio, Juan. Jak cię nie będzie o ósmej, to biorę jakąś taksówkę! - rzekłem zdecydowanie.
- Spoko, jasne! Będę, będę! - powiedział.
- Oki, to dobranoc Juan!
- No, dobranoc!

2 sierpnia

Wziąłem jakąś taksówkę! Czekałem do 8:05, Juana nie było, więc - tak jak mu mówiłem wieczorem - wyszedłem na jedną z ulic i po minucie siedziałem w jakiejś starej taryfie. Pan skasował mnie na przewidywane przeze mnie trzy dolary (oczywiście po małym targowaniu się), po 20-tu minutach byliśmy w porcie. Najpierw w specjalnej budce trzeba sobie kupić ubezpieczenie za dolarka, potem wejść do budynku obok i zakupić bilet na prom. 25 dolarów (tak, można płacić amerykańską walutą). Trzeba też nadać bagaż, jak w samolocie, po czym przejść do hali odlo... odpływów. Przy nadawaniu bagażu spotkałem... Juana. Pewnie przywiózł tu paru zebranych z paru miejsc ludzi.
- Artur! - krzyknął.
- Juan! - odkrzyknąłem.
Rozłożyłem ręce w geście rezygnacji.
- Nie było cię, Juan. Mówiłem, że nie będę czekał... - rzekłem, nie wiedzieć czemu, się tłumacząc.
- Wiem, wiem, troszkę się spóźniłem. W hotelu mi powiedzieli, że chwilę wcześniej wyszedłeś. No nic, baw się dobrze na Utili!
- Dzięki!

Żółwik! W hali odpływów, już tłoczyło się sporo ludzi. Dziwne, ale już 30 min przed otwarciem bramy wszyscy stojąc, uformowali wężyk kolejki. O 9-ej otworzono bramę i powolutku ludzie zaczęli wychodzić na nabrzeże. Tam czekał już ładny promik. Można było sobie usiąść albo w środku, w klimatyzowanym pomieszczeniu, albo na nieosłoniętym dziobie, gdzie czekało na gości około 20 krzesełek. Gdzie tu iść? Głupie pytanie! Na dziób, oczywiście! Niebo było bezchmurne, ale słońce nie dawało tak bardzo w kość (skórę). Poza tym na łebie miałem czapeczkę! Ruszyliśmy! Zrobiłem kilka fotek, kilka zrobiono mnie, ludzie siedzący wewnątrz zaczęli się ciekawić tym miejscem. Bo widok rzeczywiście ładny. I wiatr we włosach, i słoneczko. Czego chcieć więcej?!
Po chwili siedziała obok mnie dziewczyna po dwudziestce. Lekko ciemna skóra, chusta na głowie, z pokrowca wyjęła gitarę i zaczęła sobie brzdąkać! No ba, nie mogłem nie zagadać! Miała takie ładne oczy. I takie bielutkie zęby. I ogólnie biła z niej pozytywna energia (no dobra, chyba mi się gitara po prostu spodobała naj naj!). Fatima, z Hiszpanii, muzułmanka. Za nią siedziały jej dwie koleżanki. Jedna, drobniutka i nieśmiała, jest pielęgniarką, druga pracuje w przemyśle turystycznym. 45 minut gadania o Madrycie, ich doświadczeniach z Ameryki Centralnej (robią tu wolontariat przez kilka miesięcy) oraz o... islamie. Paru rzeczy się dowiedziałem, a wiedzą o kilku innych pozytywnie zdziwiłem też moją muzułmańską rozmówczynię ('Wiadomo, Fatima kojarzy się w Europie z objawieniami w Portugalii w 1917, ale Ty masz pewnie imię po córce Mahometa'- no i już zapunktowałem!).
Dziewczyny uśmiały się trochę, że nawet nie bardzo pamiętałem nazwę wyspy, na którą płynęliśmy i nie miałem absolutnie żadnego związanego z nią planu.
- Nawet nie wiem, co tam jest. Po prostu chcę na jakąś wyspę - wytłumaczyłem prosto i zwięźle :)

Prom Utila Dream dopłynął na molo. Utila! Troszkę się uczekałem na bagaż, a gdy go już dostałem zastanowiłem się, co dalej robić. Bo można było pewnie znaleźć knajpę z wi-fi i coś znaleźć w internecie (tj. jakieś lokum), albo po prostu iść gdzieś przed siebie i wypaczyć coś fajnego. Szybko zerknąłem na mapkę w telefonie i zobaczyłem kawałek plaży. Chepes Beach. Na pewno coś tam będzie! No to duży plecak na lewe ramię, mały na prawe i jazda! Jeden kilometr! Od razu pozytywnie zaskoczyły mnie wąskie uliczki z tuc-tucami (takie moto-taxi - z przodu motor, z tyłu kabina dla pasażera), hipsterski klimat z dużą ilością barów, restauracji, turystami i napisami po angielsku. Idąc na zachód południową stroną wyspy mogłem przyglądać się ładnym domkom, od strony oceanu często budowanych na słupach, by wzburzona czasem woda nie zalewała ludzkiego dobytku. Wszystkie domy, mniejsze i większe, były zbudowane z drewna. Wszystkie były zadbane, odmalowane, schludne.
Wreszcie dotarłem do plaży! Nikogo na niej nie było! No tak, było może i rano (ok. 10-ej), no ale pogoda była taka piękna! Plaża też! Kilka metrów żółciutkiego piaseczku, a w przezroczystej wodzie zanurzone parasole z liści palmowych umieszczonych na szczycie grubych, pionowych bali drewna, które kilkanaście centymetrów nad wodą miały takie oplatające je drewniane podstawki (lady), na których można było sobie położyć drinki. Szedłem sobie wzdłuż niej, patrząc to na wodę, to na knajpki położone po drugiej stronie drogi. Wreszcie rzucił mi się w oczy megawysoki, stożkowy dach z suchych liści. Pod nim otwarta, okrągła restauracyjka. Styl nadmorski, luźny, z dekoracjami z motywami oceanicznymi. Oferty turystyczne - nauka nurkowania, wynajem kajaków... Była to restauracyjka należąca do hostelu. Nikogo oprócz dwóch psów, kota i długowłosego, nieco zawieszonego, białego właściciela.
- Macie może jakieś pokoje dla jednej osoby? - zapytałem. Czasem hostele takie mają.
- No wiesz, no nie wiem, emm... - no, był lekko przywieszony. Ale tak pozytywnie!
Kminił, kminił i wykminił!
- Wiesz co, chodź za mną - powiedział.
Przeszliśmy przez restaurację, doszliśmy do oktagonalnego budyneczku 10 metrów za nią. Każdy bok miał drzwi, prowadzące do małej klitki w środku. Otworzył mi drzwi nr 2.
- No takie coś mamy, wiesz, tylko te piętrowe łóżko (trzy pięterka - dla trzech osób - przyp.) wywalimy i wstawimy ci jedno. Ale wiesz, normalnie to byś dał 10 dolców jakbyś z kimś tu siedział. No ale będziesz sam, to troszkę więcej zabulisz. Ile? No nie wiem... powiedzmy 15 dolców za noc! Bierzesz dwie noce? Stary, no to naprawdę zajebiaszczo! Zostaw se tu plecaczki, albo chociaż ten większy, za 2 godzinki ci tu przygotujemy wszystko - mówił mi właściciel.
Pokoik istotnie malutki, po tym jak wstawili zwykłe łóżko i z szafą w rogu, zostało może miejsca na dosłownie trzy kroki. Po tym, jak mi doniesiono stojący wentylator, zostało miejsca na kroki dwa. Ale był też wentylator wmontowany w ścianę, skierowany prosto na mnie! Na pewno z gorąca nie padnę! I nie było informacji o możliwym pożarze, jakie te wentylatory mogą wywołać! No i fakt, że na plażę mam jakieś 45 sekund napawał dużą radością! No ba!
Łazienki są dwie, w budyneczku dosłownie pół metra od moich drzwi. Kibelki też dwa. Wspólne wszystko, co prawda, ale ten hostelik ma tylko osiem pokoi (jest kształtu, jak napomknąłem, oktagonalnego), a i nie wszystkie są zajęte. Wnioskuję to z tego, że gdyby były, nie zależałoby im na takim jednym turyście z tylko jakimiś marnymi 15 dolarami :P W każdym bądź razie pomieszczenia sanitarne są czyściutkie, więc z wyboru miejscówki jestem bardzo zadowolony.
- Twój angielski jest naprawdę super. Ty nie jesteś stąd - pozwoliłem sobie na pochlebny komentarz przy zameldowywaniu się.
- Aleister - przedstawił się. 'O, jak Crowley!', chciałem dodać, ale ugryzłem się w język :)
- Artur - rzekłem typowo kurtuazyjnie, bo moje imię miał przecież w paszporcie, z którego w zeszyt gości wpisywał dane.
- Jestem z Republiki Południowej Afryki, ale sporo lat spędziłem w Brighton, Anglii - rzekł.
- Kamyczkowa plaża i... Royal Pavilion - coś mi tam goniło po głowie!
No i z pół godziny sobie pogadaliśmy! Miałem wrażenie, że był trochę upalony, ale całkowitej pewności nie miałem. Luźnym, takim zwieszonym stylem bycia przypominał mi trochę Kurczaka Joe z filmu 'Na fali', haha.
W międzyczasie zobaczyłem na jednym ze słupów przytrzymujących wysooooki, palmowy dach drewnianą tabliczkę z ofertą wynajęcia skuterków.
- O, Aleister, chcę sobie wynająć jakiś pojazd, zwiedzić wyspę - rzekłem.
Dał mi wskazówki. Rooney Shuttles. Hmm, przecież to firma przewozowa! 'Tak, tak, bilety na trasach lądowych też u nich kupisz, ale tutaj, na wyspie gostki mają też działalność polegającą na wynajmie różnych pojazdów'. Oczywiście samochodów nie oferowali, bo tu nie ma praktycznie żadnych aut! Przynajmniej nie w tej najpopularniejszej części wyspy.

Udałem się tam - to po drodze do portu było. Już nią raz przechodziłem, tyle, że w drugą stronę. Moim oczom ukazał się duuuuuży blaszany budynek. Jakoś wcześniej nie przyglądałem się mu z uwagą. Przed nim, pod daszkiem, stały skutery i wózki golfowe. Także kilka quadów. W budynku zaś, będącym czymś na kształt ogromnego magazynu, na ścianach wisiały miliony części, pracownicy zaś zajmowali się reperowaniem i pielęgnacją pojazdów na wynajem. Przywitał mnie czarnoskóry dredziarz w okularach przeciwsłonecznych.
- Yo, men. Co byś chciał? Skuterek? Mamy zajebiste skuterki! Quadzik? Jak złoto, stary. Wóz golfowy? Prawdziwe cacuszka! No, no, co ci wypożyczyć? - zagadał luzackim, karaibskim angielskim.
- Eee? Skuter? - rzekłem. 15 dolarów za 12 godzin.
- Dobra, może ten? - zaprowadził mnie do jednego białego.
Hmm, nigdy nie jechałem na skuterze.
- Paczaj człowieku. To zajebiście proste. Ta manetka to gaz, ta hamulec. I tyle w temacie. Banał, nie? Ej, weź se go potrzymaj. No, dawaj, dawaj. Usiądź se, ziom - zachęcał.
Hmm. Ciężkawy ten skuter. Kanciasty. Nie podchodził mi za bardzo. Zapaliła mi się we łbie czerwona lampka. Pomyślałem: 'Kurna, nie bardzo mi to pasuje. Wyrypię się gdzieś i złamie mi nogę jeszcze. Nie ma co niepotrzebnie ryzykować'. Myślę, że dobrze zrobiłem. Trzeba słuchać wewnętrznego, ostrzegawczego głosu.
- Kurna, nie wiem. Macie może jakiś... rower? - zapytałem.
- Rowerki jak złoto, człowieku! Paczaj tutaj! Który? Ten zielony? Jest zajebisty! Miód, malina! - zachwalał swoim marleyowskim angielskim.
5 dolarów za... dobę! Taki ze sztywną ramą, raczej miejski, ale czuć było, że konstrukcja jest solidna.
- A macie coś z przerzutkami? - zapytałem.
- Nie, nie, ale to płaska wyspa jest, na chuj ci przerzutki - śmiał się.
- No dobra, biorę - rzekłem.
- No, to zostaw tu prawko albo paszporcik - powiedział.
- Eno, co ty. Dokumentów nigdy nigdzie nie zostawiam - zaoponowałem - Ksero ci mogę dać, będzie?
Podumał ze 3 sekundy, po czym przystał na propozycję. Dostał ksero paszportu.
- Dopompujecie mi z przodu? - zapytałem.
- Jasne, wjedź se do budynku. Chłopaki ci dopompują - rzekł. Istotnie, po chwili było gites - A ty, człowieku, weź że se mapkę. Taka nieduża, orientacyjna.
Dał mi małą mapkę z zaznaczonymi knajpkami, sklepami, a także drogą na północ, do plaży po drugiej stronie wyspy.
- A ty, stary? Wiesz? Zioła byś nie chciał? Od rasty, prawdziwego rasty, prawdziwe ziółeczko - dopytywał na ucho.
Heh. Ameryka Centralna... Po chwili już jechałem sobie do hotelu. Zamówiłem jeszcze piwko i mogłem się rozkładać w gotowym już dla mnie pokoju. 5 minut i hmm... co tu robić?
Rower mam, czasu trochę też. No to pojeżdżę po okolicy, a może i kopsnę się trochę dalej? Gdy wyjeżdżałem zaczepił mnie jeszcze Aleister, opisywany wcześniej właściciel hostelu.
- Weź sobie z bankomatu jakąś kasę, bo tu w weekend jest z tym ciężko. Teraz jeszcze taki trzydniowy festiwalik techno tu mamy, codziennie impra i fajowa muza na innej plaży. Ludzi może trochę przyjechać, a na pewno będą wydawać kasę, sporo kasy, no i potem będzie problem. Bankomat masz przy porcie, zaraz jak z mola schodzisz na główną, po drugiej stronie.
No, dobra rada. Wróciłem do pokoju po kartę i popedałowałem w stronę bankomatu, z którego wypłaciłem sobie trochę kasy. Troszkę dalej był też inny bankomat - odnotowałem w pamięci przejeżdżając obok niego.

Miasteczko przejechałem w jakieś pięć minut, a potem jadąc polnymi (właściwie leśnymi, pełnych różnych większych i mniejszych jaszczurek uciekających przede mną) nieubitymi, czasem błotnistymi drogami mogłem delektować się kilometrami opuszczonych, dziewiczych plaż! Były takie kamieniste, były również piaszczyste, a także były takie wyłożone dziwacznymi, porowatymi formami skalnymi (koszmar trypofobów!). Błękitny ocean szumiał cały dzień spokojnie. Czasem robiłem sobie przerwę, zsiadałem z mojej zielonej bestii i siadałem sobie na jakimś pieńku, kamieniu czy wyrzuconej gałęzi aby rozkoszować się otaczającym mnie spokojem. Czasem przy plaży trafiał się jakiś drewniany dom. Zazwyczaj pusty, na sprzedaż.
Gdzieś w połowie wysokości wyspy natrafiłem na asfaltową drogę! Była... pusta! No, może z wyjątkiem kilku motorów. Dotarłem nią do miejsca, gdzie miałem skręcić na północ, ale gdy zobaczyłem tę górkę, pod którą musiałbym wjeżdżać... Nie była duża, ale jednak jak na pierwszy raz na rowerze tutaj, byłem nieco zmęczony. W dodatku napiłbym się czegoś zimnego, a nie zanosiło się, bym w okolicy znalazł jakiś sklep. 'Pojadę po prostu dalej, skręcę w lewo na południe, zjadę w dół, zrobię sobie więc wtedy takie kółko, ot, wrócę do miasteczka', pomyślałem, i tak też uczyniłem. Nie tylko napiłem się czegoś zimnego, ale zjadłem też pyszne tacosy :)

Zajechałem pod hotelik. Było coś około 16:30, pognałem więc moim królem szos z powrotem do miasteczka i za 3 dolary kupiłem czarno-czerwone kąpielówki. I znów hotel. Wszystko zajęło może pięć minut.
U Aleistera zakupiłem piwko ('Mówisz Artur, że Salva Vida, jak na twój gust to jest to takie se...? Hmm... Jest u nas Imperial! Tak, tak, to z Kostaryki, ale robią specjalnie przerobione na rynek honduraski. Bardziej intensywny smak. Spróbuj se, cena ta sama'- i rzeczywiście, w smaku jest mocniejsze i intensywniejsze!), po czym poszedłem sobie na plażę i usiadłem w gorącej wodzie (gorętsza niż gorące powietrze!). Czyściutka woda była spokojna, fale może na... 5 centymetrów. Siedziałem sobie tak powolutku sącząc browarka, trzymając butelkę na wystających lekko znad powierzchni chudych, kościstych kolanach. Ludzi było więcej niż rano, może ze... 20. Takie plaże to ja rozumiem! W każdym bądź razie siedzenie znudziło mi się w momencie, gdy opróżniłem buteleczkę (0,3). 'Coś by porobił, takie siedzenie to nie za bardzo dla mnie' - pomyślała moja głowa. 'Kajak?' - myślała dalej. 'No dobra, kajak!' - namyśliła się sekundę, może dwie, potem. Co prawda nigdy wcześniej nie siedziałem w kajaku, ale kiedyś musi być ten pierwszy raz! Cup, cup, cup, na bosaka przez piekielnie gorącą drogę do zaspanego Aleistera, który sam się chilloutował w swojej pustej restauracji. 'Aleister, dajże mi kajak. 3,5 dolarka godzina? Spoko'. Dał mi wiosło, sam zaś zaniósł lekki, przyjemnie błękitny z odrobiną fioletowych motywów kajak na plażę (jak pisałem, niecała minutka drogi!). Co ciekawe, nie dał mi żadnej kamizelki ratunkowej! :) Żadnych instrukcji, ani nic - a wiedział przecież, że to mój pierwszy raz. Wlazł sobie za to na pobliskie drzewo i zaczął mi robić pamiątkowe fotki. Ba! Nawet nakręcił krótki filmik, haha. W sumie tu nie trzeba żadnych instrukcji, szybko to ogarnąłem, nie kręciłem się jakoś bezmyślnie w kółko (a trochę się tego obawiałem!). No dobra, będąc szczerym jak na spowiedzi, zaraz na początku prawie wpłynąłem w głowę jakiemuś dziecku, ale krzyczałem kilka metrów wcześniej by uciekało, bo nie umiem hamować, haha! Dziecko zareagowało, tak jak miało zareagować, czyli uciekło gdzieś na bok. Ale z każdą minutą było lepiej, czułem kajak coraz bardziej, zaczęliśmy już tworzyć całkiem udaną plastikowo-biologiczną symbiozę. Postanowiłem się więc trochę oddalić. Nawet jakieś 50 metrów od brzegu fale nie były zbyt duże. Wiadomo, trudniej się wiosłowało, ale był to przyjemny trud, na zasadzie 'Czuję, że coś robię, czuję, że żyję'. Powolne, miłe, fizyczne odchamianie się. Ocean był przezroczysty, poniżej ładnie było widać rafy koralowe. W oddali majaczyło osiadłe wzdłuż brzegu małe miasteczko. Utila - nazwa taka sama, jak nazwa wyspy. A w pobliżu mnie, ani też w polu widzenia, żadnych łodzi, skuterów, motorówek czy innych kajakarzy. Miałem troszkę spokoju. Co kilka minut robiłem sobie krótkie przerwy, poświęcając je na spokojne siedzenie sobie, obserwowanie wszystkiego wokół i wyciszanie myśli. Powolutku zaczęło się ściemniać, postanowiłem więc wracać. Było bardzo fajnie! Jutro też tego spróbuję!

Po pierwszym dniu na Utili powiem tak - ho(s)tel taniutki, ale posiłki tutaj to ceny z dużych miast w Polsce. Czyli jak na taki mały raj właściwie... bardzo niskie! 20 zł za pełny, obiadowy talerz, 8 zł za colę w knajpce. Spoooko! Rowerek i kajak skutecznie mnie wymęczyły, toteż mimo wczesnej pory zamierzam zaraz dać wiotczejącym zwłokom zasnąć.

3 sierpnia

Dzień zacząłem od roweru (oczywiście przedłużyłem sobie wynajem o kolejną dobę, nie było z tym żadnego problemu). W miejsce, w które nie skręciłem wczoraj, udałem się dzisiaj, aczkolwiek odwrotną trasą. Moim celem była Pumpkin Hill Beach. Tak, nazwa jest typowo angielska (Plaża przy Dyniowym Wzgórzu), ale to już zupełna północ zarówno samej wyspy, jak i całego Hondurasu, więc jest tu coraz bardziej karaibsko. W ogóle dużo ludzi na Utili mówi prostym, łamanym angielskim z typowo karaibskim akcentem (takim podobnym do anglojęzycznych Jamajczyków).
Pod górkę rower wyprowadziłem, nie chciałem tracić cennych sił wiedząc, że przede mną jest jeszcze trochę drogi. Górka, jak się okazało, wcale nie była jakaś stroma, ale nie siląc się na jej pokonanie w normalny sposób, zaoszczędziłem sporo energii... Dalej prowadziła mnie gliniana, wąska dróżka wijąca się długo wzdłuż małych palm i innych egzotycznych roślin. Dawały one przyjemny cień i w porównaniu do temperatury w samym słońcu, lekki chłodek. Co ciekawe, dróżka ta była pełna... ogromnych krabów! Naprawdę ogromnych!!! Niektóre, literalnie, miały rozmiar... ludzkiej głowy! Gdy dodać do tego fakt, że z takiej głowy wyrastało osiem chitynowych odnóg i dwa chelipedy (czyli szczypce), a w dodatku owa głowa się poruszała, można zrozumieć, że widząc po raz pierwszy takie coś, nieomal spadłem z mojego diabelskiego wehikułu. No serio, pierwszą reakcją był strach! "Łat da fak?!", nawet krzyknąłem, gwałtownie hamując, nie chcąc tego czegoś, niebieskiego (bo to było dziwnie, cholernie niebieskie!) przejechać. Krab zwiał gdzieś w zarośla, mogłem jechać. Od tej chwili jednak czyniłem to dosyć powoli, bacząc uważnie na dróżkę. Tak jak mi coś podpowiadało, niebieskich krabów zaczęło szybko przybywać! Siedziały rozpanoszone na środku ubitej drogi, ale słysząc (a może i widząc), że nadjeżdżam, zaczęły w popłochu się zrywać i szybko uciekać do... dziurek wydrążonych w ziemi! Zatrzymałem się przy jednym z takich licznych otworków, zerknąłem do niego, nachylając się nad nim ostrożnie i bardzo powoli - 'Aha, jest skubaniec!'. Zauważyłem niebieskiego kraba, który udawał, że śpi (albo raczej, że nie żyje). Wrzuciłem lekko do dziurki mały kamyk - pac, nieszkodliwie uderzył w krabka. A ten... nic! Ani mru mru! Ani się nie poruszył! Stalowe nerwy, stoicki spokój! Szacun! Nie chciałem go już męczyć czy przypadkiem przyprawić o jakiś rozległy zawał, wsiadłem więc z powrotem na mój wypasiony bicykl i ruszyłem w dalszą drogę. Setki krabów przede mną! Niektóre z nich w tej panice biegły przebierając swoimi nóżkami bokiem, równo ze mną!, obok mojego roweru! Bałem się, że nagle taki płochliwy i spanikowany głupek skręci prosto, pod kątem 90 stopni, wprost pod moje tylnie koło! Te kraby nie umiały biegać po skosie lub w kółko, normalnie jak wieże w szachach - tylko na boki i tylko prosto! Dobre pięć minut trwała moja przeprawa przez tę krabową ścieżkę! W pewnym momencie strach został zastąpiony przez banana na mordzie i czasem nawet głupkowaty śmiech :)
Po jakimś czasie dotarłem na Pumpkin Hill Beach. 'Co to, cholerka, ma być?' - pomyślało mi się. Wąska, malutka, bezludna plaża! Spodziewałem się znaleźć tu chociaż jakiś sklep z jakąś wodą, a tu nic! Ani jednego budynku, nawet małej budki z czymkolwiek, co by umiliło czas na plaży! Ani jednej, poza mną!, żywej duszy! Ale przynajmniej było ładnie, no ale co jedna osoba mogła robić w takim miejscu? Nie było nawet skrawka cienia na tej plaży! Minutka, może dwie połaziłem sobie po piaseczku, i lekko zawiedziony ruszyłem z powrotem. Ech, tyle pokonanej drogi, ledwo przeżyty krabowy horror, i to wszystko na nic?! A teraz czekała mnie jeszcze powtórka z rozrywki? No cóż, no to jazda!
'Nie ma co narzekać, Artur - jesteś gdzieś na końcu świata, na jego obrzeżach, na skraju jakiejś naprawdę pięknej wyspy, popierdalasz sobie - nie spiesząc się - w słoneczku na mega bryce, śmiesz jeszcze kontestować tę rajską rzeczywistość? Wstydź się łosiu, wstydź!' - ot, sztuka subtelnej automotywacji zadziałała całkiem poprawnie, bo po przetrawieniu wyżej wymienionych myśli wracało mi się w sumie całkiem miło i przyjemnie :)

W miasteczku w kilku sklepikach popytałem o coś, co centroamerykańskie tygrysy i samce alfa lubią najbardziej - o cygara! Niestety, wszędzie pokazywano mi tylko papierosy, w jednym sklepie pokazano mi jeszcze cygaretki. Ale w końcu któryś sprzedawca dał mi namiary na "Pattie's store". Znajdował się w uliczce zamieszkanej przez autochtonów, z dala od fikuśnych miejscówek dla turystów. Sklep miał w zamiarze być jakby minisupermarketem, aczkolwiek przypominał raczej magazyn z kilkoma przyciasnymi alejkami między bezsensownie powykładanymi towarami. Ludzi było sporo, wszyscy tłoczyli się do biurka, za którymi siedziała jakaś bardzo otyła, szczerząca w szerokim uśmiechu lśniąco-białe zęby Murzynka w wieku 40-50 lat. To była właśnie Pattie. Widać, że to ona tu rządziła i dzieliła - biła od niej przeogromna pewność siebie! Była głośna, z każdym klientem obowiązkowo zamieniała kilka słów, zachowywała się jak samica alfa w jakimś matriarchalnym królestwie. Raz po raz pokrzykiwała na pracujące u niej dwie młode dziewczyny by coś doniosły dla klienta, który płacąc już, jeszcze w ostatniej chwili chciał coś dokupić (ewentualnie nie znalazł wcześniej w tym, eghem, bajzlu). Kliencie zwracali się do niej z szacunkiem, lekką uniżonością w tonie głosu i postawie. Zastanawiało mnie dlaczego? Być może z powodu jej majątku? W sklepie miała jak ruch w ulu, trzepała na tym biznesie niezłe pieniądze. Tak sobie stałem i myślałem, aż wreszcie padło na mnie.
- Ma pani cygara? (cigarro puro) Takie duże, jak kubańskie - zapytałem.
- Si, tres lempiras (trzy lempiry) - odrzekła.
Que?! - pomyślałem. Czegoś nie zrozumiałem chyba. Może chodziło jej o dolares?
- Lempiras? - głupio zapytałem.
- Si - odrzekła zdziwiona.
Co kurna? 50 groszy na polskie?
- Enseñame (Pokaż mi) - poprosiłem.
Z półeczki za sobą wyjęła duży woreczek, w którym miała z 50 cygar. Wyjęła jedno. Aaa! Takie! Strasznie krzywe, przypominające raczej jointa, który zwęża się w kierunku ust. Takie chałupnicze! Pewnie jakiś dziadek, mając dużo wolnego czasu, tak sobie kręci i dorabia na boczku. No ale 50 groszy? Za mimo wszystko takie prawdziwsze niż prawdziwe, bo nie kręcone super pięknie z najlepszej jakości liści dla bogatych turystów, tylko widać, że robione przez kogoś miejscowego dla miejscowych! Nawet nie próbowała oszukać białasa? Ha, no to kupiłem od razu pięć! Zdziwiony jeszcze wyszedłem ze sklepu. Czułem się nieco oszołomiony, no bo jak to... 50 groszy... 'Łat da fak.. ' - tłukło mi się po głowie...

Miałem jeszcze dwie rzeczy do zrobienia. Właściwie trzy! Nie! - cztery! Najpierw chciałem załatwić bilet na prom powrotny, na poniedziałek, czyli na pojutrze. A więc szybka jazda do portu i done! 25 dolarów. Druga rzecz, to bilet z nadmorskiej Ceiby do stolicy, Tegucigalpy. Z początku planowałem zakupić go tam, gdzie wynająłem mojego dwukołowego potwora, czyli w Roneey Bus, ale po drodze natknąłem się na jakieś małe biuro turystyczne i zapytałem o cenę. Taka sama. No to co będę wybrzydzał. 45 dolarów. Sporo, no ale... Bilet to... wypełniony długopisem kawałek papieru z numerem telefonu do kogoś z biura.
- Ktoś z Roneey Bus (a jednak! - mimo, że przewóz nie zakupiony u nich, to jednak to oni zawiozą mnie do stolicy kraju) będzie czekał na nabrzeżu, zaprowadzi pana do taksówki, która zawiezie pana pod restaurację Wendy's i stamtąd znów ktoś z Roneey Bus weźmie pana do stolicy.
No w sumie proste, super! Comprendo! Trzecia rzecz - pozbycie się paru nieprzydatnych cordobas z Nikaragui. Wszystkie kantory tutaj operują w trzech walutach - lempirach, dolarach i euro. Ale w jednym z nich powiedziano mi, bym popytał w... Roneey Services. Czyli tam gdzie można: wynająć rowery/wózki golfowe/motory/quady, kupić bilety na mikrobusy jeżdżące po całej Ameryce Centralnej (Rooney Shuttle Bus) oraz nieoficjalnie kupić zioło, które oferują przy wynajmowaniu pojazdów ;) Goście kombinują jak mogą! Żaden biznes im nie straszny! No to udałem się tam, powiedziałem, że mam niepotrzebną nikaraguańską walutę, po czym w wielkiej konspiracji wprowadzono mnie do małego biura, w którym siedziała sympatyczna babeczka. Popatrzyła na kursy w internecie i szybciutko, i z uśmiechem, stałem się posiadaczem przydatnych 12 dolarów. Niewiele, no ale zawsze coś :) I nawet mnie nie naciągnięto/nie oszukano! Respect! Ciekawe, co w tym miejscu jeszcze można załatwić? Prototyp karabinu XM214? Może jakąś bombkę atomową? Fajne miejsce! Aha, oddałem im jeszcze rower, bo już nie będzie mi potrzebny :)
I czwarta, ostatnia rzecz - pranie. Mam parę przepoconych podkoszulków i spodenki też już są trochę schodzone. Czasem piorę, no ale nie jest to super profesjonalne pranie w jakimś fajnym proszku, a tu, na wyspie, widziałem już ze trzy ogłoszenia z napisem "Laundry" (Pranie). Zdecydowałem się odwiedzić miejsce najbliżej mojego hoteliku. Trzeba było zajechać na tyły domku, tam już siedziały sobie dwie starsze panie przygotowując przy sfatygowanym, drewnianym stoliku jakiś posiłek. Potwierdziły, że owszem, że piorą, a za pięć podkoszulków i spodenki wezmą ok. 10 złotych. Spoko, może być. A dios, hasta mańana! (Do jutra!)

Wróciłem do hosteliku (uprzednio w restauracji innego hoteliku, Captain Morgan's, zjadłem sobie huevos rancheros - czyli jajo sadzone z ryżem, tortillą i innymi dodatkami, pycha!), zamówiłem piwko, odpaliłem cygarko i odpoczywałem sobie po wycieczce rowerowej. Gdy już po 45 minutach nabrałem sił poprosiłem Aleistera o przygotowanie mi kajaku. Znowu w ocean, tym razem pewniej, bo przecież wiedziałem, o co w tym chodzi. Oddaliłem się od brzegu na dosyć sporą odległość, po czym jakieś pół kilometra powolutku przewiosłowałem na wschód, w kierunku mola, do którego przybija prom z turystami. Mijałem wszystkie nabrzeżne knajpki, niektóre z nich już rozpoznawałem i potrafiłem nazwać. Niestety, morze stawało się coraz bardziej niespokojne, wzmagał się wiatr, a niemałe fale pojawiały się nawet na otwartej wodzie, nie tylko tuż przy brzegu. Postanowiłem więc wracać, wiosłowało się już dużo trudniej, bo morze co chwila podbijało kajak... Nie panikowałem jednak, bo obserwując zmiany zachodzące na powierzchni wody, wiedziałem, że nim naprawdę zrobi się niefajnie, dotrę już z powrotem. I tak się też stało, no ale minęło dopiero pół godziny! (byłem z siebie dumny - zrobiłem kilometr kajakiem na bujającym morzu!) Wziąłem więc kajaczek, z lekkim trudem zaniosłem go do hosteliku.
- Aleister, morze się robi niespokojne, trochę trudno się wiosłuje, mogę sobie ten kajaczek wrzucić do jeziora po drugiej stronie? - zapytałem.
- Jasne, koleś - odparł machając ręką w geście 'Róbta co chceta'.
Plan tego miejsca wygląda tak: jest morze, wychodząc z niego idzie się przez małą plażę, przechodzi przez asfaltową drogę (parzy w stopy! więc właściwie przez drogę się przebiega albo wręcz... podskakuje!), wchodzi do restauracyjki mojego hosteliku, idąc dalej przechodzi się obok budynków sanitarnych, potem obok oktagonalnego domku, w którym są pokoje dla gości (w tym mój!), aż dochodzi się na molo wychodzące na jezioro, a na końcu tego mola jest drewniana altanka, w której można sobie usiąść przy stoliku by obserwować tam piękne zachody słońca odbijającego się na ciemniejącej mistycznie tafli jeziora. Właśnie na to molo się udałem, spuściłem kajak do wody i jakoś sobie do niego wlazłem.

Jezioro jest dość spore, otoczone wysokimi roślinami wyrastającymi z wody. Ma się na nim wrażenie prywatności i intymności, czuje się także przyjemny spokój, szczególnie jak się jest na nim samemu. Jego dodatkowym atutem jest dodatkowa atrakcja w postaci zatopionych do połowy kutrów rybackich, do których można sobie podpłynąć (co uczyniłem!) i nawet sobie na nie wejść (czego nie uczyniłem, bo jakoś nie widziałem większego sensu w dokonywaniu tej czynności). W oddali, dość znacznej oddali, bo to jeziorko jest naprawdę duże, dojrzałem jakąś łódeczkę z siedzącą na niej jakąś postacią.
- Seek and destroy! - przebiegło mi przez głowę, prawdopodobnie dlatego, bo w młodości za dużo słuchałem Metalliki (Seek and destroy - Szukaj i niszcz).
Oznaczyłem cel i metodycznie - niczym niestrudzony T-1000 w pogodni za T-800! - wiosłując, prawa lewa, prawa lewa, dotarłem, prawa lewa, prawa lewa, do tej łódki! 10 minut, uff!
- Hola! - krzyknąłem odbezpieczając mój AK-47, po czym wycelowawszy w głowę...
- Hola! - odkrzyknął ten ktoś.
Młody chłopaczek, może z 15-letni, odziany w biedne, wytarte, gdzieniegdzie dziurawe ciuchy. Szczery uśmiech, ciekawski wzrok. W swojej łaskawości postanowiłem go nie zabijać. Odłożyłem Kałacha.
- Jesteś rybakiem? - zapytałem trochę głupio, no ale o co miałem pytać? O godzinę? :)
- Tak - odrzekł, nadal się uśmiechając.
- Masz jakieś ryby? - zadałem kolejne pytanie.
- Mam - powiedział, ręką wskazując do środka swojej starej, zardzewiałej łódki.
- Mogę popatrzeć?
- Jasne - odparł.
Podpłynąłem bliżej, mój kajak lekko stuknął bokiem w bok jego starej, metalowej łodzi. Nachyliłem się w jej stronę, zerknąłem do środka i ujrzałem cztery srebrne ryby. Były to dosyć spore sztuki.
- Mogę dotknąć? - poprosiłem.
- Tak, tak - odpowiedział.
Kiedy człowiek zbliża palec do nieruchomo leżącej ryby, a ta - na pozór martwa - nagle zrywa się i robi mały podskok, pierwszym odruchem jest cofnięcie palca i odskoczenie w tył. Niemal kosztowało mnie to wypadnięcie z kajaku! Haha!
- Puta! - krzyknąłem w pierwszy odruchu, odginając się z powrotem do pionu i z trudem opanowując kajak.
Młody rybak, serdecznie, zaczął się głośno śmiać. 'Miastowy, głupi gringo', pewnie se pomyślał. Jeszcze raz pomyślałem o moim wyimaginowanym karabinku automatycznym, ale jakoś nie miałem serca się nim posłużyć.
- Fajne! - rzekłem, po czym pomachałem mu na pożegnanie i udałem się w kierunku mola i mojego hoteliku. Na skraju jeziora, przy wspomnianych przeze mnie wysokich wodnych roślinach, jak się okazało, porzucono małe łódki, podobne do tych, w której siedział poznany przeze mnie rybak. Nie wiem, czy to taki zwyczaj, że łodziom pozwala się 'umrzeć' w wodzie, czy po prostu ludziom szkoda bawić się w jakieś utylizowanie tego typu - większych czy mniejszych - wraków. A może jedno wynika z drugiego?
Dzień udany. Aktywny. Wszystko załatwione, jutro zamierzam nic nie robić :)

4 sierpnia

Siedzę sobie w hostelikowej restauracji, zajadam się chipsami, zapijam je piwem, i przepalam cygarami za 50 groszy :) Dopieszczam sobie notatki, surfuję po necie, nadrabiam korespondencję i chatuję w necie z kim się tylko da.
Alesiter z koleżanką, z którą tutaj pracuje, palą sobie dyskretnie zioło w kącie knajpy, która dzisiaj oficjalnie jest zamknięta. Odwracają się to bokiem, to plecami, ale maryśkę czuć dość wyraźnie! Po restauracyjce gonią dwa psy - ten mniejszy zaczepia większego, a ten większy się wkurza, aczkolwiek wykazuje się nie lada cierpliwością i jakoś toleruje mniejszego zawadiakę. Czasem się lekko ugryzą, czasem capną łapą, czasem troszkę pogonią wpadając z impetem na znerwicowanego już kota, który też tu sobie odpoczywa (albo przynajmniej próbuje). Mój ambitny plan na dzisiaj:
- odebrać pranie
- popluskać się w morzu
- pokajakować na jeziorku (bo dużo łatwiej na spokojnej wodzie, a dziś jestem baaardzo rozleniwiony!)

4 sierpnia, potem

Plan w 100% wykonany. Co prawda po pranie musiałem iść dwa razy, bo pani za nie odpowiedzialna po południu ucięła sobie drzemkę, a nikt z domowników nie chciał jej budzić, no ale dwie godziny potem stałem się posiadaczem pachnących koszulek (i spodenek!).
A morze... mmm, boskie! Dużo cieplejsze niż i tak gorące powietrze. Jak pisałem w dniu mojego przyjazdu na Utilę, w wodzie, przy plaży, w dno wbite są grube pale z palmowymi parasolami na szczycie. Tuż nad powierzchnią do pali przytwierdzona jest okrągła deseczka, która służy za ladę, na której można postawić sobie drineczka czy jedzenie. Moja rozrywka była prosta - leżałem sobie 10 minut na plecach, dałem się nieść morzu, po czym dopływałem sobie do mojej parasolki, brałem łyk, dwa piwka, i z powrotem na plery dając się nieść gdziekolwiek. Fale były malutkie, więc daleko mnie nie wynosiło, mogłem bezstresowo cieszyć się więc ciepełkiem. Zamykałem oczy i myślałem sobie o wszystkich mało fajnych rzeczach, jakie zdarzało mi się przeżyć w ciągu ostatniego roku. 'Leżę jak król w gorącym morzu, gdzieś w raju, na końcu świata, ale należy mi się. Za to, i za to, a jeszcze za to. Taaa, należy mi się za to wszystko', heh.
Wiem, pozwoliłem sobie na małą nieskromność (lub nawet próżność), bo są ludzie, którzy naprawdę mają w życiu przerypane i którym takie morze i wyspa o wiele bardziej się należą, a niestety nigdy nie spotka ich taka przyjemność... Trochę wstyd teraz takich myśli, ale chwilowo podnosiły poziom dopaminy, której przecież nigdy w życiu nie za wiele i jak już zaczyna się wytwarzać, trudno tak nagle odciąć jej dopływ... Mea maxima culpa!
O 17:30 kajak. Specjalnie tak dobrałem godzinę, bo wiedziałem, że po 18-ej będzie się ściemniać. Pływałem sobie tak bez celu po jeziorze za hostelikiem, sam, w ciszy. Patrzyłem jak niebo powoli ciemnieje, a słońce staje się piękną, złotą kulą niespiesznie zmierzającą na drugą połowę świata. Naprawdę pięknie się płynie w stronę zachodzącego słońca!

Przeżyłem fajny, leniwy dzień. A jutro znowu w drogę! Ku przygodzie!

5 sierpnia
Jestem na promie z Utili do La Ceiba. Fale są duże, a kapitan prze naprzód pełną parą. Prom wariacko podskakuje i kolebie się agresywnie na boki. Śmiertelnicy czasem (fajnie!) krzyczą z przerażenia. Ale jazda!

5 sierpnia, potem

Jestem w aucie zmierzającym w kierunku Tegucigalpy. Bogowie! W Hondurasie znowu wybuchły protesty! Ja i czwórka innych turystów dowiedzieliśmy się o tym w Wendy’s, takiej fast foodowej restauracji, gdzie czekaliśmy sobie na kierowcę firmy Roneey Bus. Po pewnym czasie oczekiwania, pojawił się... Juan! (ten gostek, co to wiózł mnie do La Ceiby i polecił mi shitowy hotel, w którym pracował!) Spotkaliśmy się już po raz trzeci, haha! Wziął od nas te niby-bileciki i już mieliśmy iść do auta kiedy dwójka starszych panów z powagą w głosie powiedziała nam, że jedyny most wychodzący z miasta jest zablokowany z powodu protestujących. Australijska para gdy się o tym dowiedziała, momentalnie zbladła. Zobaczyłem, jak jemu dosłownie drży każdy jeden centymetr ciała. Wiedziałem, że to coś poważnego.
- Kurwa mać, dzisiaj mamy lot do Los Angeles, a stamtąd do Australii! Jak nie dotrzemy dziś na czas na lotnisko w San Pedro Sula, to jesteśmy w czarnej dupie.
Gdzie Honduras, a gdzie Australia! Atmosfera zrobiła się nieco grobowa. Kierowca najpierw zaproponował abyśmy poczekali do 12-ej (była 9:10), a jak policja nie rozgoni protestujących, to za darmo pojedziemy jutro. Oj, dobrze, że gość z Australii ma ok. 25-30 lat, bo gdyby był starszy, pewnie na miejscu, usłyszawszy słowo 'jutro', momentalnie zszedłby na zawał. Każdy jego rozedrgany ruch zdradzał panikę i wewnętrzne przerażenie. Mnie było wszystko jedno, bo zarezerwowany przeze mnie hotel w Tegucigalpie kosztuje tylko 11 dolarów, a rezerwacje by się i tak pewnie dało odwołać. Do Salwadoru, na lot powrotny, też się wybiorę wcześniej, nie tylko ze względu chęci zobaczenia się znowu z Roberto i Sandrą. Po prostu nie ma co zwlekać na ostatnią chwilę! Niemniej jednak było mi przykro, że mogą się spóźnić na samolot...
- W stolicy też są protesty - dodali z powagą nasi informatorzy.
- Czy można stąd jechać z waszą firmą do Salwadoru? - zapytałem przez moment zastanawiając się czy aby warto jechać do stolicy kraju, w którym zaczynają wybuchać zamieszki....
- Tak, jutro jakbyś chciał - odpowiedział kierowca, Juan.
- Hmm - dałem kilka sekund mojemu mózgowi na podjęcie decyzji - A co tam, pieprzyć to. 'Danger? I laugh in the face of danger!' - zacytowałem Króla Lwa oglądanego 24 lipca w megawypasionym managuańskim kinie. Co prawda chwilę potem został zaatakowany przez hieny, ale o tym wówczas zdawałem się nie pamiętać!
Kierowca szeroko się uśmiechnął, chwilę potem gdzieś podzwonił i rzekł:
- Guys, jest jakiś objazd przez rzekę. Może się przedrzemy, jak będzie płytko.

No to vamos! Jedźmy! Zająłem miejsce obok kierowcy, bo wiedziałem, że - gdybyśmy byli świadkami czegoś ciekawego - mogę zrobić kilka fajnych fotek. Błądziliśmy po malutkich wioskach, kompletnych bezdrożach, między polami, przysiółkami, między idącymi szosami krowami. Juan ciągle z kimś rozmawiał i konsultował koordynaty, uważnie patrzył w GPSa, pytał lokalną ludność. Mimo tak wielu starań i tak musieliśmy zawracać kilka razy, ale w końcu dotarliśmy nad rzekę. Na jej środku stała dwójka gości, którzy doradzali innym kierowcom też odnajdującym ten 'objazd’, wskazując im gdzie jest na tyle płytko, by jakoś przejechać. Kierowcy wysokopodwieszonych pick-upów z napędem na cztery koła raczej nic sobie z nich nie robili, ale my mieliśmy takiego turystycznego vana z niskim podwoziem i Juan dość długo się wahał stojąc na brzegu rzeki. W końcu podjął decyzję! Pokazał okolicznym chłopom by nas nawigowali! Jazda! Wskazujący biegli obok nas przez rzekę (jeden z nich prawie został... potrącony, bo się dość nieszczęśliwie potknął) wskazując Juanowi jak ma jechać. Każdy z nas przez te kilka sekund wstrzymał oddech! Jechaliśmy robiąc półkole! Ja też nie oddychałem, ale mimo bezdechu nagrałem ten moment, ha! Udało się!! Oklaski i okrzyki w aucie!
- Weźcie dajcie ziomom jakieś drobne za pomoc. Nie po dwadzieścia, za dużo, po prostu jakieś drobne - rzekł Juan.
No to zrzutka! Fajny gest!
Ale jak już się ma pier.olić, to nie tylko raz. Bo oto gdzieś na bezdrożach kilometr dalej natrafiliśmy na skraj jeziora. Błotnisty skraj jeziora. Bardzo błotnisty skraj. Juan zatrzymał samochód.
- Jak jest dużo błota, to utkniemy - rzekł.
Zlustrował sytuację i… ruszył. Znowu się udało! Po kilku minutach byliśmy na głównej drodze.
To nie był jednak koniec naszych problemów. Kolejny most, kolejna blokada. 5 minut stania, ale tym razem policja zepchnęła ok. 20 protestujących na jeden pas. Szybko przejechaliśmy tym zwolnionym! 20 minut potem, puta!, kolejne zbiorowisko ludzi blokujących przejazd. Tym razem byłem świadkiem, jak sami kierowcy opuścili swoje pojazdy i rozwalili blokady grożąc linczem wycofującym się w przestrachu protestującym. To serio wyglądało niezbyt fajnie….
No i tak dotarłem do tego momentu zapisków. Juan juz nie prowadzi, zmienił się autami z jadącym z naprzeciwka Miguelem.
Ja tylko się zastanawiam, co będzie w stolicy. Od dwóch tygodni nie było tu protestów. Jak się zaczęły dziś, to będą trwać pewnie kolejnych kilka dni. No zobaczymy…

5 sierpnia, 13:38

Wyścig z czasem. Kierowca dwoi i się troi by dowieźć australijską parkę na czas! Mają boarding o 14:30, a jesteśmy ze 30 km od lotniska w San Pedro Sula. 52 minuty! Nie będę się tu mądrzył o odpowiedzialności, zapobiegliwości i tym podobnych, bo sam jadę w serce kraju ogarniętego protestami.

5 sierpnia, potem

Ha, Miguel, kierowca, to niezły wariat! Wyprzedzając i pędząc ponad setkę w 25 minut zrobił 30 km i odwiózł Australijczyków prosto pod terminal! Wydaje mi się, że zdążyli! Musieli! Kierowcy w zamian za starania i ryzykowanie życia otrzymał… 4 dolary napiwku! Ech, niewdzięczne sknerusy! Chociaż inne słowo na SK byłoby chyba odpowiedniejsze ;)

PS: Ciekawostka - autostradowe budki poboru opłat oblepione są naklejkami typu “Uwierz w Jezusa” albo “Zbawienie w Jezusie”. Wszystkie budki jakie mijaliśmy!

6 sierpnia, Tegucigalpa (czyli stolica!)

Piszę wieczorem z hotelo-restauracji Nan Kin, prowadzonej - jak wskazuje jej azjatycka nazwa - przez Chińczyków. Dotarłem tu dość późno, bo już dobrze po 19-ej. Do Miguela wczoraj dosiadł się gdzieś po drodze jego brat, zmieniali się co pewien czas w czasie jazdy. Sympatycznie nam się rozmawiało, a jeszcze nadrabiając drogi zawieźli mnie... pod same drzwi hotelu! Nie musieli w ogóle wjeżdżać do Tegucigalpy, ale jednak na moją prośbę to zrobili! Fajni goście! W napiwkach byłem lepszy od Australijczyków ;) Chłopaki serio zasłużyły!
No więc jestem w Tegucigalpie. Hotel to tylko 11 dolarów doba! Warunki dobre (mam np. duży, przenośny wentylator), tylko Wi-Fi nie bardzo działa i mam okno bez szyb od ulicy, co dzisiaj rano okazało się nieco irytujące (wiadomo, samochody, klaksony, głośne śmieciarki…). Psychicznie trochę dobijają mnie ściany, bo to cegły pomalowane tak soczystą, błyszczącą, śliską czerwienią, że czasem robi się od niej nieprzyjemnie. Yuck!
Rano przeszedłem się do Centralnego Parku (nazwa szumnie brzmiąca, na myśl przychodzi nowojorski Central Park, podczas gdy tu to tak naprawdę tylko niewielki placyk), odwiedziłem dwa kościółki, kupiłem jakieś suwenirki (i ładne pocztówki!), a później połaziłem leniwie po centrum handlowym szukając bankomatu (dwa nie działały z moją kartą, ale trzeci załapał) oraz czegoś do jedzenia.
Miasto nie robi dobrego, przynajmniej tego pierwszego, wrażenia. Nie ma tu miłych knajpek, dobrych restauracji, głośnej muzyki i pozytywnej (jakiejkolwiek?) energii. Ściśnięte w kupę budynki są zaniedbane, jest dość brudno (sporo śmieci), nad głową wisi często plątanina setek kabli, ludzie są przygaszeni i zmęczeni, jest sporo pijusów i ludzi bezdomnych. Nie ma tu jakichś energicznych wibracji...1,1 miliona ludzi (cały Honduras - 9,5 miliona).
Wróciłem do Nan Kin jeszcze przed południem, uciąłem sobie drzemkę i spałem sobie lekko może ze 40 minut, kiedy usłyszałem huki i krzyki. Wiedziałem od razu, co się działo. Miguel z bratem (kierowcy) uprzedzali wczoraj, że w Tegucigalpie z pewnością będzie dzisiaj 'gorąco’. Zszedłem na dół, do recepcjo-restauracji. Jej właściciel, sympatyczny Chińczyk po 50-tce, pokazał mi na włączony telewizor podwieszony pod sufitem.
- Patrz, to tylko jakieś 200 metrów dalej - wskazał na ekran, który ukazywał relację na żywo.
A tam chmury gazu, policja w pełnym uzbrojeniu (kaski, kamizelki, tarcze), protestujący rzucający kamieniami w policjantów. Co ciekawe, policja podnosiła te kamienie i ciskała nimi z powrotem, w stronę protestujących.
'Się chłopaki, w mordę, bawią, jak dzieci jakieś' - pomyślałem, zastanawiając się przy okazji, czy policja tu przechodzi jakieś szkolenia z rzucania kamieniami/kostką brukową. Z początku była to myśl nieco ironiczna, ale jeśli tak w dużej mierze wyglądają starcia między policją, a tłumem, to kto ich tam w sumie wie? Nagle jeden z protestujących oberwał sporym kamurem w głowę. 'Wow!', wyrwało mi się, bo wyglądało to bardzo poważnie. Faceta z impetem odrzuciło go w tył, bezwładny upadł ciężko plecami na chodnik! Możliwe, że umarł! Co prawda patrzyłem tylko w ekran, ale miałem wrażenie, że zaobserwowałem czyjąś śmierć na żywo. To było mocne!
10 sekund napięcia. Ale wstał! Spierdziela oszołomiony! Człowiek jak karaluch - nie tak łatwo zabić!
Oczywiście patrząc na to wszystko czułem lekki niepokój, który wzmógł się nieco gdy pokazano palące się sklepiki i desperacko, acz bezskutecznie, ratujących towar właścicieli.
- Czy tutaj jesteśmy bezpieczni? - zapytałem Chińczyka.
- Jasne, my tu nie mamy nic wspólnego z polityką. Wiesz, tłumowi zdarzało się podpalać MaCdonaldsa czy Burger Kinga, bo to symbole Amerykańskiego kapitalizmu. A tych parę sklepików, co to się palą i widzisz to na ekranie, to najwidoczniej przypadkowe ofiary - odrzekł.
No tak, cholera, ale przypadkiem i tu coś może wlecieć. Zamówiłem kawę, usiadłem sobie przy niej i tak sobie patrzyłem na wydarzenia na siejącym nieco ekranie. Siedziałem, siorbałem, patrzyłem. Dalej siedziałem, siorbałem, patrzyłem. No kurna! Nie dam rady tak siedzieć i nic nie robić!
- Słuchaj, powiedz mi jak się wybrać do tego Jezusa nad miastem - poprosiłem właściciela hotelu, mając na myśli ogromną statuę Chrystusa, górującą nad stolicą.
- Spoko, pokaż telefon. Masz mapkę Google? Okay. No i patrz teraz. Dojdź sobie do hotelu Granada II (który w rzeczywistości okazał się hotelem Granada III - przyp.), poczekaj tam sobie (w międzyczasie za drzwiami przemykały pick-upy z pakami wyładowanymi policjantami - przyp.) na busa o nazwie El Hastillo albo Picacho Bus. Będzie tak pisało na przedniej szybie. Pamiętaj, El Hastillo albo Picacho Bus. Dasz 20 limperii (ok 80 centów) i zawiozą cię na górę. Poproś kierowcę (kolejne posiłki policji mknące na sygnałach - przyp.) by cię wyrzucili w pobliżu, bo tam będziesz sobie musiał podejść już na nogach.

Podziwiałem jego wewnętrzny spokój, który mimowolnie zaczął mi się udzielać. Za drzwiami uzbrojeni po zęby policjanci przemykali na sygnałach by zaledwie kilkaset metrów dalej lać się z rozwścieczonym tłumem, a tu jakiś uśmiechnięty i przemiły Chińczyk z konfucjańskim spokojem i opanowaniem tłumaczy mi jak sobie w ten dzień dojechać do Jezusa nad miastem. No, udzielił mi się jego chillout - w mieście zamieszki, a Artur se wyjdzie i spróbuje dojechać do jakiejś atrakcji turystycznej . Ech, a właściwie czemu nie? Jestem już niemłody, nie ma sensu się tak spinać!

Postąpiłem zgodnie z instrukcjami Chińczyka i po chwili, nie natykając się na rozruchy stałem w miniaturowym busie. Miał może z 1,70 metra wysokości, więc stałem w nim zgięty jak jakiś pogarbiony Quasimodo. No tak, Metysi (a głównie oni zamieszkują Honduras) nie są zbyt wysocy, po co im wysokie busy? Wjeżdżaliśmy w górę wijącymi się jak wąż wokół wzgórza serpentynami, po jakimś czasie patrzyliśmy na miasto z góry widząc wzlatujące w górę gęste i ciężkie słupy dymu. Ludzie jakby jeszcze nie wiedzieli, co się dzieje, bo poruszeni pokazywali je sobie palcami. Ja wiedziałem, ale mnie to mało ruszało, wszak nie była to moja sprawa… Dopadł mnie jakiś dziwny nastrój zobojętnienia. Może to była jakaś reakcja obronna? Udawać, że mnie to nie dotyczyło? Ale przecież byłem (jestem) tam (tu). W tym kraju, w tym bardzo gorącym i bardzo niebezpiecznym mieście. Ja jednak, pogięty w busie, martwiłem się raczej tym, że gorzej może być z wydostaniem się z kraju, no ale... I ta myśl w końcu pierzchła. Co mi tam, coś się wykombinuje.... Dzisiaj wszak miałem innego questa!

W końcu zbierający pieniądze za przejazd chłopak (tu też nie płaci się bezpośrednio kierowcom, od zbierania należności za przejazd jest specjalna osoba) powiedział mi, że jestem na miejscu. Byłem na jakimś rozdrożu, a Jezusa ani widu ani słychu. 'Gdzie mam iść?' - zapytałem zdezorientowany. Gostek od pieniędzy wskazał mi drogę. W lewo i przed siebie. Recto - prosto! Oki doki. Nie wiedziałem tylko, że iść się będzie ze 20-kilka minut!
W trzech-czwartych drogi można było sobie pooglądać przepiękną panoramę miasta. Te tysiące ściśniętych malutkich domków krytych blachą rozsianych w dolinie i agresywnie wspinających się jak grzyb po otaczających ją górach… Kilka nie robiących wrażenia wieżowców, stadion, na obrzeżach lotnisko. Wszystko ściśnięte do kupy tak aby zmieścić jak najwięcej obok siebie. Żadnych głównych arterii, tylko domki i dachy, domki i dachy… Wyglądało to troszkę jakby całe miasto było gigantyczną dzielnicą nędzy, jakby było ogromną, kilkumilionową fawelą. Słupów dymu już nie było, widocznie władze sobie już ze wszystkim poradziły.
Dotarłem do budki, gdzie za 1,20 dolara kupiłem bilet wstępu do małego Parku Narodowego. A Jezusa dalej nie było widać. Przeszedłem przez ładny ogrodzik botaniczny i w końcu go ujrzałem. Tzn. jego głowę. Troszkę obszedłem wzgórze, zapłaciłem jeszcze 10 limperii (0,4 dolara) i mogłem sobie do niego podejść i wreszcie zobaczyć w całości.

El Cristo de "El Picacho". Hmm, w sumie to nie wydał mi się on szczególnie duży. Stał na kilku szarych, betonowych słupach, rozpostartymi ramionami czule obejmował miasto. Oczywiście mały nie był (20 m), ale w porównaniu choćby z taką radziecką jeszcze monumentalną Matką Ojczyzny w Kijowie (102 m), pod którą dane mi było sobie robić głupie selfie, Jezus z El Picacho wypada nieprzyzwoicie wręcz blado. No i nasz sławetny Jezus ze Świebodzina nawet jest wyższy (30 m), tyle, że na jego turystyczne nieszczęście, nie góruje on nad niczym ani wielkim ani szczególnym (a i biedak ma w dodatku anteny sieci komórkowych w koronie).

A propos Jezusów, zrobiłem mały research, bo zastanawia mnie ich dziwny fenomen - ten z El Picacho 'przytula' miasto, które jest jednym z najniebezpieczniejszych miast świata. Podobnie jak ten z brazylijskiego Rio (38 m), w którym w wyniku zabójstw ginie 3 tysiące ludzi rocznie!!! (a policja w ciągu roku dodatkowo zabija około 1700 przestępców). Jeśli przyjąć, że Jezus z Rio symbolicznie sprawuje pieczę nad całą Brazylią, to wynik 62 tysięcy zamordowanych ludzi w kraju rocznie (w 2017 to 3 ofiary na 10 tysięcy mieszkańców!) nie przysparza mu powodu do dumy. Czechy zaś, jeden z najbardziej ateistycznych krajów na świecie (40% ateistów!), bez dużych czy chociaż jakichś średnich Jezusów, charakteryzują się dość dobrym wynikiem 0,1 morderstwa na 10 tysięcy mieszkańców (w niektórych ostatnich latach nawet mniej niż 0,1). Ot, takie tam dziwne myśli.

Wracając do Jezusa z Hondurasu, z Tegucigalpy, którego dokumentnie obszedłem i pod którym (dosłownie!) sobie jakiś czas postałem, przynajmniej był on bardzo ładnie wykonany. Podobał mi się! Więc mission accomplished, i można było wracać!

W czasie oczekiwania na przystanku strasznie się rozlało. Nadjechał ciężko-głośny chicken bus (taki amerykański autobusowy szkolny potwór). Siedząc przy oknie mogłem patrzeć jak poboczem w betonowych rynnach spływają spienione strumienie rwącej wody. Trwało to może, jak większość deszczy w tym klimacie, ze 20 minut. Jednak Tegucigalpa, gdy już zjechaliśmy, tonęła w przyniesionych przez nieokiełznaną wodę śmieciach. Ta jeszcze długo spływała ulicami z położonych wyżej dzielnic, niosąc ze sobą reklamówki, plastikowe kubki i puste puszki. Przy śliskich, nierównych chodnikach i krawężnikach chodzenie było dość niebezpieczne (kiedyś sobie tak prawie załatwiłem dłoń poślizgnąwszy się na mokrym, krzywym krawężniku w Zagrzebiu, grrr! - zresztą, do dzisiaj przy zmianie temperatur ta dłoń jakby mrowieje). Moim celem był park La Leona nieopodal centrum. Piąłem się w górę po różnych brudnych uliczkach i różnych wąskich, stromych i nierównych schodach, aż dotarłem!

Tak BTW (przy okazji), wszystkie te miejsca na mapach szumnie nazywane parkami to tak naprawdę zielone, rzadko zalesione tereny wielkości może połowy boiska piłkarskiego. Żadne tam parki! Miniaturowy park La Leona miał jeszcze pomnik jakiegoś generała na środku. Oprócz mnie na tym skwerku była jeszcze migdaląca się nastoletnia parka i bezdomny z psem zbierający z koszy plastikowe butelki. Ale przynajmniej można było się napawać ładnym widokiem na dzielnice położone niżej. Hmm, może słowo 'ładnym' nie oddaje tego, co widzi człowiek patrzący na latyno-centro-amerykańskie miasto. Jego piękno, często pełne biedy, tkwi w inności doznań. To widok nam, Europejczykom, jest nieznany, dlatego też więc bardzo ciekawy, wręcz hipnotyzujący, a przefiltrowany jeszcze przez tę ciekawość i dziwny stan wpół-snu, nabiera pociągająco-romantycznej ładności. Ludzie tu mieszkający mają tego widoku, przywołującego bardzo złe uczucia, myśli, wspomnienia, pewnie dość. Po stokroć, bardzo dość...

10 minut i szedłem w stronę centrum, Parku Centralnego. Chciałem zobaczyć jak wygląda sytuacja z zamieszkami, albo raczej już po zamieszkach. Hmm, nie było nic, ani nawet śladu wskazującego na uliczne walki mające miejsce kilak godzin wcześniej! Oprócz napisów na murach “Fuego a JOH” (Precz z Juan Orlando Hernándezem). Widzianych w telewizji spalonych sklepów nie miałem zamiaru szukać, ważne, że sytuacja się uspokoiła i miasto dalej w miarę funkcjonuje. Ludzie na ulicy nadal w sposób całkowicie niezorganizowany i nieuporządkowany handlują wszystkim czym się da drąc się przy tym w niebogłosy. Dzieciaki kopią sobie piłkę. Samochody trąbią klaksonami. Życie jakoś się toczy.
Wróciłem do chińskiego knajpko-hotelu, zamówiłem tanie combo (ryż, pierożki, chop suey, tortille i i kilka dodatków), przedłużyłem pobyt o jeden dzień i teraz sobie piszę…
Warto chyba napomknąć, o co całe te protesty. Otóż oprócz tego, że wybrany prezydent niewiele robi by przeciwdziałać gangom i narkotykom, to okazuje się, że kampanię sfinansowały mu właśnie narkotykowe gangi. Jak więc może z nimi walczyć?! Zarówno tutaj, jak i w Salwadorze, ludzie są zmęczeni przemocą. Tym, że w wyniku porachunków giną ich bracia, kuzyni, dzieci. Że uczciwi ludzie zarabiają grosze, że aby godnie żyć muszą uciekać do Stanów Zjednoczonych, że na zawsze rozbijane w ten sposób są całe rodziny... W Salwadorze zdaje się, że prezydent jest człowiekiem na właściwym miejscy, w Nikaragui prezydent rządzi autorytarnie, więc z gangami nie ma tak wielkich problemów, natomiast Honduras to kraj okrutnej, bezsensownej przemocy. Ja jej nie doświadczyłem. Jeszcze. Mam nadzieję, że jako obcy, nie doświadczę. Za krótko tu będę. Ci ludzie natomiast zostaną tu do końca swoich dni, a póki co, rządzi nimi prezydent, który się skumał z gangami, których ludzie tak bardzo mają dosyć...

6 sierpnia 22:18 (5?)
Wróciłem z dołu, z części restauracyjnej. Zszedłem tam by zgłosić właścicielowi, Dżanowi, że net mi w pokoju nie działa. Ten pogonił po hotelu, po kilku minutach powiedział, że już ok (hmm, ale net dalej nie działa, haha). Będąc na dole, zamówiłem piwko, podpiąłem się pod Wi-Fi restauracji (tam działa świetnie!), a Dżan przyszedł do mnie z wódką Barska. 'Z Litwy!', nalał mi kieliszek. Całkiem, całkiem. 'Polska i Litwa, sąsiedzi. Piją jak Rosjanie', rzekłem (ech ten szalony czas z metalami w Wilnie!). Dosiadł się, polecił dwa fajne miasteczka 20 km od stolicy. Fajny gość! Okazało się, że jego wujkowi niedawno Avianca też zgubiła bagaże, tyle że mijają 4 tygodnie i dalej nie wiadomo, gdzie są! No nic, chyba czas spać.

7 sierpnia

Dzień był dość owocny!

Pod hotelem stoi trójka taksówkarzy. Jak powiedział mi Dżen, nawet nocą śpią w tych autach. Siedziba firmy przewozowej, Tica Bus, znajduje się na samym południu miasta, może za 3 godziny bym tam dotarł pieszo. Nah! Po krótkich targach z jednym z taksówkarzy wytargowałem 115 Limperii (4,5 dolara) w jedną stronę i ruszyliśmy. Jechaliśmy ze 25 minut obwodnicą miejską. Tica Bus mieści się na totalnym zadupiu, a bilety sprzedaje smutny dwudziesto-kilku latek. Ludzie za rzadko się tu, tj. w Hondurasie, uśmiechają. Ciągle ta dziwna powaga, jakiś dziwny smutek... Przenika mnie on głęboko, wyczuwam go tu wszędzie. W każdym...
3 minuty w biurze i bilet na 9-go sierpnia, na piątek, zakupiony. 5.00 rano! Szaleństwo!
Wracaliśmy (kierowca na mnie poczekał) już przez środek miasta, m.in. przez duży targ w dzielnicy El Centavo. Owoce, ubrania, ładowarki do komórek... Samochody wlokły się środkiem, każdy trąbił, sprzedawcy krzyczeli, z głośników przy niektórych stoiskach dobiegała ogłuszająca muzyka. Czuć było puls miasta! Trochę pogadałem z kierowcą. Dowiedziałem się na przykład, że jego licencja kosztuje 163 dolary rocznie, więc w sumie nie jest tak źle.
W mieście ogólnie widać było dużą koncentrację sił policyjnych. Co kilka kwartałów stało ich ze strzelbami po dziesięciu! Miasto-twierdza! Obawiali się kolejnych zamieszek (jak powiedział mi kierowca, policjant zarobi tu około 500 dolarów miesięcznie).
Wysiadłem w centrum, pod pocztą, wysłałem pocztówki i z buta ruszyłem pod hotel. Wspomniany Nan Kin, na Avenida Gutemberg. Naprzeciwko niego jest gasolinera (stacja benzynowa) Puma (de facto należącej do spółki singapurskiej). Na niej stoi kilka autobusów, m.in. do Cantarrany (oficjalna nazwa to San Juan de Flores). To miejsce polecił mi wczoraj Dżen.
No to wskoczyłem sobie w odpowiedniego potwora (po raz kolejny napiszę - niemal każdy autobus tutaj to szkolny, amerykański pojazd marki Blue Bird). Początkowo było nas czworo pasażerów (kierowca gdzieś tam sobie łaził zostawiwszy otwarte drzwi), ale nie przeszkadzało to młodemu chłopaczkowi wskoczyć i oferować jedną butelkę Mielito (miodek). Ja od razu powiedziałem, że nie lubię, ale pewnie wystarczyłoby pokiwać głową i też by mi dał spokój, bo białym to tu raczej nie wciskają nic za bardzo (raz - jak już się jakiś napatoczy, to zazwyczaj biedny backpacker, jak ja, dwa - nie bardzo znają język, więc szkoda na nich czasu, trzy - nie kupują niepotrzebnych pierdółek). Pani z małym dzieckiem za mną kilka razy musiała tłumaczyć, że owszem, używa 'miodku', ale w domu ma go sporo i zwyczajnie nie potrzebuje. Miodkiem bardziej jednak zainteresował się staruszek siedzący w farmerskim kapeluszu i cienkiej, wypłowiałej koszulinie po drugiej stronie przejścia. Patrzył w niego jak na najprawdziwsze złoto. Stwierdził jednak, że nie ma pieniędzy. Chłopak nie słuchał, odkręcił butelkę, kapnął staruszkowi na górną część dłoni, starszy pan zlizał to szybciutko i zamlaskał bardzo zadowolony.
- Dobry, dobry, ale nie mam pieniędzy - rzekł.
Chłopak jednak nie obraził się na nikogo, ładnie, kulturalnie podziękował za poświęcony czas i wyszedł.
Bus zapełniał się powoli. A niezapełniony nie odjedzie! Tak to tu działa. Nie ma czegoś takiego jak komunikacja miejska utrzymywana przez miasto, PKSów państwowych też tutaj nie ma. Wszystko znajduje się w rękach prywaciarzy i wszystko jakoś śmiga. Gdy już zapełniły się miejsca siedzące, wreszcie ruszyliśmy. Po godzinie!
Jednak przejechaliśmy może ze dwie dzielnice i znowu stanęliśmy. Jak się okazało, chcieli teraz zapełnić miejsca stojące. 30 minut! W międzyczasie do pojazdu wchodzili sprzedawcy ciastek, skarpetek, akcesoriów do telefonów komórkowych, napojów, ale najciekawszy okazał się mocno podejrzanie wyglądający gość sprzedający leki na… pasożyty. Nawet takie, co to atakują… mózg! Pięć minut napierdzielał, straszył, mówił, że ma dwa razy taniej niż aptece, z poważnym wyrazem twarzy i uniesionym w górę palcem wskazującym rzucał fachowe nazwy chemiczne (blablacytozyna, cośtamcośtamzinum), po czym przeszedł żwawo po autobusie i… sprzedał wszystko, co miał! (a miał tego sporo).
Ech…
No ale ruszyliśmy. W dość żółwim tempie, bo ta miejscowość (Cantarranas) znajdowała się dość wysoko! Droga prowadziła przez dość gęstą roślinność, która przesłaniała widok na czasem wyłaniające się przepiękne doliny rozciągające się niżej.
Przysnąłem sobie nieco, ale obudziłem się w samą porę. Dosłownie kilka chwil przed tym, jak musiałem wysiadać!

Autobus pojechał dalej, a ja powoli zmierzałem ładnymi uliczkami do centrum miasteczka Cantarranas. Emanował z niego dziwny, przyjemny spokój. Boczne uliczki były przyjemnie puste, czasem przebiegł jakiś piesek, czasem przeszła jakaś babcia. Mury domów ozdobione były ładnym graffitti, często z motywem żaby (Cantar - śpiewać, Ranas - żaby - a więc potoczna nazwa miasteczka, Cantarranas, to Śpiewające Żaby, heh - może nadal jest ich tu w okolicy sporo?).
A ryneczek? Przeuroczy! Charakterystycznym punktem jest biały kościółek, przed którym znajduje się… boisko do koszykówki! Obok boiska altanka, dalej drzewa. Mały park. Na jego obrzeżach białe rzeźby. Wszystko otoczone małymi domkami - na murach niektórych z nich, podobnie jak na obrzeżach, widniały naprawdę piękne, profesjonalne malunki! Gdzieniegdzie stały metalowe instalacje przedstawiające żaby! Wszedłem do jednej z kilku małych knajpek. Ileż w niej obrazów! Takich z motywami lokalno-indiańskimi. Kawa i soczek. Usiadłem na zewnątrz. Patrzyłem na ten ryneczek, wchłaniałem jego leniwy spokój. Bardzo artystyczne, spokojne miejsce. Mają tu nawet jakieś noclegi, żałowałem, że nie wiedziałem o nim wcześniej, spędziłbym tu dzień lub dwa.
Spokojny wróciłem na główną drogę. Pora powoli wracać, ale przecież po drodze do Tegucigalpy są jeszcze jakieś miasteczka. Na przykład Valle de Angeles, hmm, Dolina Aniołów. Brzmi ładnie! 20 minut czekania, nie ma żadnego autobusu… Niedaleko stał jakiś starszy, chudy farmer z maczetą. Zapytałem o autobus. Przyjedzie za 40 min.
- To chyba auto jakieś złapię - rzekłem.
- Łap ze mną - uśmiechnął się.
No i nie minęło 5 min. jak nam się zatrzymał jakiś stary, wyobijany, biały pick-up. W środku czwórka młodych ludzi, w tym nastolatka z dzieckiem. Kierowca mocno szarpał autem, strach było robić jakieś ciekawe fotki. Po chwili farmer wyskoczył, a ja jechałem dalej. Gdy niebieska kropka na mapce Google pokazała, że znajduję się na rozdrożu, o które mi chodziło, zapukałem w kabinę, auto się zatrzymało, a ja wyskoczyłem. Kciuk w stronę kierowcy, kciuk od kierowcy. No to teraz zejść z głównej drogi w stronę miasteczka.

Valle de Angeles! Okazało się ono dość turystyczne! Trochę momentami przypominało Krupówki. Sklepy z suwenirami, knajpki ze stolikami na zewnątrz (strasznie mi tego brakuje tu w stolicy, ale w Tegucigalpie pewnie to zbyt niebezpieczne tak jeść/pić na zewnątrz, poza tym ulice tu są wąskie [nie mówiąc o chodnikach, którymi czasem nie da się przejść, bo wyrastają z nich słupy energetyczne lub latarnie!]), jacyś turyści robili sobie zdjęcie przy kolorowym napisie z nazwą miasta. W centrum oczywiście malutki park oraz kościółek. Wszedłem do jakiejś drewnianej restauracji, zamówiłem duży kieliszek czystego rumu i usiadłem na zewnątrz. Do rumu młoda kelnereczka dołączyła limonki i sól. Posypywałem je nią, ssałem, po czym rum przechodził łagodnie i przyjemnie płynnie przez usta.
Ot, takie tam sympatyczne, leniwe momenty gdzieś na honduraskiej prowincji… Właściwie to w Valle de Angeles też bym chciał posiedzieć dzień lub dwa... Za późno odkryłem te ukryte skarby prowincji!
Znowu główna droga, tym razem zatrzymał się mikrobusik. Kierowca puszczał bardzo agresywny, krzykliwy rap, śpiewając głośno z wokalistą. Patrzyłem na kilka starszych pań i widząc ich niezbyt szczęśliwe twarze nawet trochę im współczułem.
Ostatnia stacja mikrobusu nie była tak blisko mojego chińskiego hotelu, ale kierowca wskazał mi inny, tym razem jakiś miejski mikrobusik, który jechał do centrum. Skorzystałem!
No i oto jestem już w łóżku. I kończę tę notkę :)

7 sierpnia, potem
Net dzisiaj wieczorem jako-tako działa. Wykorzystując ten fakt, obejrzałem dokument “Leaving Neverland”. Na muzykę Michaela Jacksona od dzisiaj chyba będę reagował wymiotami :/
Co najmniej takimi, jak tymi w León.

8 sierpnia

Luźniejszy dzień. Chciałem wypłacić jakieś dolary przed jutrzejszą podróżą do Salwadoru, ale żaden z trzech bankomatów oferujących taką możliwość nie miał w sobie tej waluty! Tylko lokalna waluta! - lempira.
Nie zrażony kolejną porażką z centroamerykańskimi bankomatami udałem się do Muzeum Republiki Hondurasu, znajdującego się nieopodal Parku Centralnego. Pałacyk był całkiem ładny, był siedzibą wielu prezydentów. No i właściwie tyle można o nim powiedzieć. Płaci się dolara, można sobie pochodzić po budynku, zobaczyć salę reprezentacyjną, biuro prezydenckie, ładny ogród z widokiem na część miasta no i... nic więcej. O historii niewiele się tu można dowiedzieć.
Postanowiłem więc zobaczyć coś nieco innego - Pomnik Pokoju (Monumento a La Paz) w parku na wzgórzu, blisko centrum miasta (trzeba minąć stadion).
Wszedłem przez bramę, pan pilnujący jej i otwierający przejazd dla samochodów mnie pozdrowił, po czym szedłem sobie dookoła wzgórza powoli pnąc się w górę. Zaniepokoiły mnie znaki 'Przejścia nie ma', 'Tylko dla personelu', 'Przepraszamy za utrudnienia'. Hmm, zignorowałem je, zawsze mogę poudawać, że w ogóle nie znam hiszpańskiego i jestem jedynie 'pobre turista de Polonia'. Pięć minut dalej jednak natrafiłem na całkowicie rozkopaną drogę i grupkę robotników w żółtych ubraniach. Nikt na mnie nie krzyczał. Nawet nie bardzo ktokolwiek zwracał na mnie uwagę. “Wejścia nie ma?” - zapytałem ich, chcąc się upewnić. Odrzekli, ze nie ma i rozłożyli ręce. Nie mógł mi tego powiedzieć ten facet tam na dole!? No trochę szkoda tego czasu poświęconego na bezowocny marsz w górę…
Wróciłem wcześnie (15:00) do hotelu, spakowałem się, oglądam teraz jakieś dokumenty (m.in. o możliwych sposobach transportu kamiennych głów na Wyspie Wielkanocnej). Gotowy do drogi!

9 sierpnia

Wyszedłem z hotelu o 3:35 i rzeczywiście, jak mówił Dżen, przed budynkiem stały dwie taksówki, a w nich spali taksówkarze! Zapukałem w boczną szybę tego, który wiózł mnie przedwczoraj aby kupić bilety. Ucieszył się, podyktował prawie dwukrotną cenę niż za dnia, ale oczywiście w minutę dosyć sporo ją zbiłem. Wsiadłem do auta, zauważyłem pękniętą, i to mocno, przednią szybę. Tego poprzednio nie było! “Kamień” - rzekł smutno kierowca. Nie dopytywałem, czy jakiś odprysk czy może protestujący… Tegucigalpa była całkowicie wyludniona. Ani żywej duszy, ani jednego samochodu, nawet przy placu Park Centralny! I ta cisza, i jakiś złowieszczy półmrok, i wszędzie mnóstwo porozwalanych na ulicach śmieci… Dość przygnębiający widok… Chociaż przyznam szczerze, że po kilku dniach zacząłem to biedne miasto nawet darzyć małą sympatią... Chociaż może i w moich uczuciach do tego miasta pobrzmiewała jakaś głęboko ukryta nuta... współczucia?

Minęliśmy właśnie granicę z Salwadorem. Poszło szybko, żadnej kontroli bagażów, tylko mała kolejeczka po stronie honduraskiej po pieczątkę, po salwadorskiej po autobusie przeszedł oficer imigracyjny i sprawdził paszporty. Podjechaliśmy jeszcze kawałek pod posterunek policji, gdzie kierowca otworzył luk bagażowy, a policjant z grubsza się przyjrzał jego zawartości. Po autobusie jeszcze przebiegł się pies tropiący narkotyki! No i tyle! W autobusie jest niewielu ludzi, może z 10-ciu, ale jedzie on daleko na południe, aż do Kostaryki, więc pewnie kilku ludzi po drodze wsiądzie (a kilku, jak ja, wysiądzie).

SALWADOR

San Salvador

9 sierpnia, potem

Dojechałem wcześniej niż o godzinie, którą podałem Roberto. Miał mnie odebrać z dworca Tica Bus. Do jego przybycia została jakaś godzina, więc zostawiłem sobie bagaże w środku tego małego budynku (niewielu tam było ludzi, a uciec się nie da, bo wejście/wyjście jest tylko jedno, którego pilnuje pan ze strzelbą), wyszedłem na ulicę i odpaliłem jedno z tanich cygar (50 groszy!) nabytych jeszcze na honduraskiej wyspie Utila. Dzień był słoneczny, bardzo ciepły. Zagadałem sobie do pana ochroniarza. Zapytałem czy często używa tej ogromnej, ciężkiej strzelby, jaką trzymał w ręcach. Jajcarz odparł, że używa codziennie :) Chociaż... Przecież straszny nią codziennie! Nawet jeśli nie to miał na myśli, to w sumie kto go tam wie! Z cygarem zeszła mi prawie godzinka, chwilę po zgaszeniu niedopałka ('Wyrzuć na ulicę' - doradził ochroniarz, widząc, że szukam jakiegoś kosza; w tym mieście takich rzeczy po prostu... nie ma) pojawił się Roberto. Hugi, kupa śmiechu, wychodzimy!
- Artur, jak już jestem na mieście, muszę załatwić jedną rzecz - powiedział, puszczając mi oko.
Oho, wiedziałem, o co chodzi.
- To niedaleko, dawaj torbę, idziemy! - rzekł i wziął mój mniejszy plecak.
No i szliśmy tak przez tętniące życiem, hałaśliwe miasto.
- Popatrz, tu jest uniwersytet, a po drugiej stronie szkoła. Moja knajpka, którą otwieramy za tydzień, będzie dwie ulice stąd. Sporo młodych, głodnych ludzi w okolicy, jest szansa na zyski - pokazywał z entuzjazmem i tłumaczył mi Roberto.
- Pomieszczenie po preferencyjnej cenie będziemy wynajmować od mojego kuzyna, on jest właścicielem całego parteru. Obok ma sklepik. I wiesz, to nie tylko chodzi o wynajem i niższą cenę, ale nie trzeba będzie płacić haraczu za "ochronę", bo on już sobie opłaca lokalny gang - zadowolony dodał.
Wreszcie weszliśmy w krótką, wąską, ale pełną ludzi uliczkę. Od razu wydała mi się dziwna, bo choć było na niej sporo ludzi, nie było na niej... ruchu. Wszyscy jakby stali, a ci, którzy nie stali, przechadzali się dziwnym, leniwym krokiem. Przed jednym z budynków stał stolik, na którym wyłożono jakieś gadżety typu breloczki do kluczy, smyczki do telefonu i inne drobiazgi. Przy stoliku siedziała dwójka młodych, wytatuowanych, łysych ludzi. Od razu było widać, że te świecidełka na stoliku, to była tylko przykrywka. W bardzo wąskich przejściach między budynkami stali podejrzliwie patrzący na mnie młodzi faceci. Gdybym znalazł się tu sam, zapewne szybko szukałbym jakiejś drogi natychmiastowej ewakuacji. Nie było tu przypadkowych pieszych, starszych ludzi czy ubogo wyglądających sprzedawców. Młode byczki w tatuażach, w kolorowych, markowych ciuchach, niemal wszyscy wygoleni na łyso. Nieciekawa ulica, przynajmniej dla potencjalnie zagubionego białego. No ale ja byłem z kimś, kto dobrze znał ludzi i teren, więc patrzyłem na wszystko wokół nie ze strachem, ale po prostu z (z czysto ludzką, ale też i nieco reporterską) ciekawością.
- Roberto! - ktoś krzyknął.
- Hola! - odkrzyknął Roberto.
Od razu otoczyło nas kilku uśmiechających się gości, nastąpiło podawanie sobie łapek, kilka słów przywitania, przedstawienie przyjaciela z Polski (eghem, mnie!), no i szybkie przejście do interesów.
Nikt z niczym się nie krył, na stół wywalono torebkę z uncją marihuany (28 gram), Roberto obok odliczał banknoty i monety. Nie tylko nikt się z całym interesem nie krył, ale też nikt się z nim nie spieszył. Tak jakby na jakimś podmiejskim targu kupowano pietruszkę czy jakąś inną selerowatą roślinę. Nawet obecność kogoś obcego, czyli mnie, nikogo nie deprymowała.
- Dzięki wielkie! - zadowolony żegnał się Roberto.
- Dzięki, wpadnij jeszcze! - usłyszeliśmy na odchodne.
No i szliśmy na autobus.
- O kurwa! - nagle rzekł Roberto.
- Co? - zapytałem.
- Telefon! - odparł mój amigo.
Zaczął szukać w kieszeniach, potem w swojej małej torbie, poprosił bym poszukał też w mojej, którą trzymał na ramieniu, bo może przypadkiem tam wrzucił. Podał mi ją, przeglądnęliśmy ją. Nada! Nic!
- No to musiał zostać na tamtej ulicy. Hmm, iPhone, trochę drogi - powiedział.
- Za ile? - zadałem pytanie.
- Ja wiem? Teraz jakieś 500 - 800 dolców - odrzekł.
- Hmm, okradli nas? - zapytałem.
- Nieee, chyba zostawiłem na stole, wiesz? Jak wyjmowałem kasę - coś powoli sobie przypominał.
- No to co? Wracamy? To niedaleko - rzekłem.
- No, chodźmy.
Roberto nie panikował, jego spokój udzielał się również i mnie.
- Na pewno nas nie okradli. To w porządku ziomy są - zapewniał mnie.
Ledwo nas zauważono, ktoś już z szerokim uśmiechem na twarzy wykrzyknął:
- Roberto, pewnie coś u nas zostawiłeś?! - po czym... jeden z chłopaków wyjął z kieszeni białego iPhone'a.
- Tak, mój telefon - ucieszył się Roberto.
- Chłopie, dobrze, że zostawiłeś go u nas. Trzymaj - chłopak podał Roberto jego telefon.
- Dzięki wielkie! - na twarzy mojego przyjaciela odmalowywała się widoczna ulga wymieszana z radością.
- Nie ma problemu. Trzymajcie się! - pożegnano nas raz jeszcze.
Uspokojeni, niespiesznie, szliśmy sobie przez miasto.
- Chłopaki mnie znają, nie okradliby mnie - zaczął mówić Roberto - Wiesz, jestem ich stałym klientem, kupuję u nich odkąd wróciłem tu ze Stanów. W dodatku nie kupuję najtańszego zioła, ale wolę dopłacić i mieć naprawdę lepszej jakości. Tutaj, jak się kogoś zna i ktoś jest lojalny wobec ciebie, to naprawdę możesz na ludzi liczyć. Z nimi zresztą jest o tyle fajna sprawa, że raz w roku, w grudniu, na Święta, dają mi paczuszkę zioła gratis! Serio! Za lojalność, za to, że kupuję u nich często, stale i tylko u nich. Super goście!
Hmm, istotnie, brzmiało to idyllicznie i nawet można by się rozczulić gdyby nie świadomość, że to jednak handlarze dragami (bo na pewno nie oferowali tylko zioła) i ewidentnie członkowie jakiegoś gangu. Dla nas byli mili, ale jak trzeba walczyć o wpływy to przecież tutaj nie biją się na pięści, tylko strzelają jeden do drugiego, zabijają się bez mrugnięcia okiem, nierzadko porywają członków innych gangów i wykonują maczetami brutalne egzekucje. Ta cała dobra komitywa Roberta i handlarzy i wszystkie te dobre słowa kierowane pod ich adresem stały mi to w sprzeczności z entuzjazmem, z jakim poprzednio, nim wyjechałem do Nikaragui, Roberto wyrażał się o wojnie prezydenta i wszystkich służb właśnie z... gangami. Więc między innymi właśnie z ludźmi, u których przed chwilą byliśmy. Zerknę na poprzednie zapiski i pozwolę sobie zacytować. 12 lipca:
"Wiesz Artur, mamy nowego prezydenta i ten skurczysyn chce rozwalić te pierdolone gangi. (...) trzeba to zrobić, wypalić to skurwysyństwo by kraj odżył. By młodzież zaczęła myśleć o nauce, by przyjeżdżali do nas turyści. (...) Wiesz, wielu członków gangów chciało zapłacić za amnestię, obiecali się wycofać z tego, co robią, wrócić do społeczeństwa. Ale nie. (...) Wypalić chwasty!"
A dzisiaj witaliśmy się z nimi, jak z najlepszymi kumplami, Roberto dał im zarobić i na koniec jeszcze wystawił im laurkę, chwaląc ich uczciwość i bożonarodzeniową hojność. No i poza tym, co on by palił, jakby nagle wszystkie te gangi znikły? Myślałem sobie o tej sprzeczności, ale nie chciałem zadawać Roberto zbyt trudnych pytań i psuć jego dobrego humoru...
- A powiedz mi, czemu tam się z handlem nikt nie krył? Wszystko na stole, na oczach całej ulicy... - zapytałem.
- Tam nikt na nikogo przecież nie doniesie, oni tam z tego wszyscy żyją. Poza tym policji tam nie ma, bo jest opłacona - poinformował mnie.
- No, w Managui, jak Maria załatwiała zioło, to dealer przysłał babkę w ciąży, bo takiej nikt nie podejrzewa o handel i nikt jej nie skontroluje. I dziewczyny, jak się spotkały, załatwiły sprawę dość dyskretnie - powiedziałem (przypomnę, że Roberto znał Marię, bo wszyscy się poznaliśmy się w El Tunco w zeszłym roku).
- Wiesz, u nas jak trzeba takie rzeczy załatwić dyskretnie, to wysyłają dzieciaki, takie 13-15 lat, bo policja ich nie może przeszukiwać na ulicy. Trza ich brać na posterunek, wzywać rodzica, jakiegoś prawnika, psychologa; dla mundurowych to za dużo pieprzenia się, bo to zabiera czas, dzieciaki i tak nic nie powiedzą, więc takich gówniaków nie zatrzymują. Zresztą w większości pewnie ich nawet nie podejrzewają o dealowanie czy jakieś pośrednictwo w dilerce. Wiadomo, taki młody nastolatek, albo i młodsze dziecko, nie wygląda na jakiegoś gangstera, wygląda po prostu na zwykłego, niewinnego dzieciaka - rzekł Roberto, dając mi cenną lekcję o narkozwyczajach panujących w jego kraju.
Wskoczyliśmy w busa, siedział tam sąsiad Roberto z ulicy. Znał angielski, więc ucięliśmy sobie dłuższą konwersację. Mówił, że kiedyś uczył angielskiego, ale zarabiał za mało więc teraz pracuje w jakiejś korpo w call center. Miał może ze 30 lat, był całkiem przyjemnym typem, ale pozory mogą mylić. Jak powiedział mi później Roberto, owszem, ten sąsiad dla otoczenia jest całkiem miły, ale w domu bije żonę. I to podobno dość często. I dość mocno.
- Wiesz, to dość powszechne w tym kraju. Zresztą w całej Ameryce Centralnej. Faceci tu są bardzo zazdrośni. Dużo przemocy domowej, ba, nawet większość zabójstw nie związanych z gangami, wynika tu po prostu ze ślepej zazdrości - wyjaśnił mi. No tak, kultura latynoska to kultura tzw. machismo. Facet ma być, albo przynajmniej grać, dominującego samca alfa, który nie tyle obroni siebie i rodzinę, co w domu jest panem i władcą. Stąd niemal każdy facet ma tu jakiś tatuaż (albo całe mnóstwo mniej lub bardziej udanych dziar), jakiś mniejszy lub większy zarost na twarzy, specyficzny chód macho... Lubią się też przechwalać, co można zauważyć np. u Roberto ('Jakbym się musiał bić, to spokojnie bym rozłożył czterech chłopków na ulicy' - ale kto go wie?), chociaż z Sandrą stanowią spokojną rodzinę.
Wysiadka, mój nowo poznany znajomy damski bokser udał się do swojej kochającej żony, a my z Roberto poszliśmy jeszcze po piwko.
Ochroniarz stojący przy bramce oddzielającej uliczkę, gdzie stał domek Roberto, od ulicy, od razu mnie rozpoznał.
- Ha, bardzo ci się tu chyba spodobało! - rzekł uśmiechnięty.
- Si, mucho! - odparłem :)
Przywitałem się z Sandrą, mały Liam spał, Axel na weekend został u cioci. Posiedzieliśmy kilka godzin, w czasie których z grubsza poopowiadałem im o moich losach w Nikaragui i Hondurasie.
- Wiesz, tyle się tu bzdur mówi o Nikaragui ('They talk so much shit here about Nicaragua' - dosłownie, przyp.), a z tego co mówisz, to tam nie jest ani jakoś niebezpiecznie ani tak strasznie źle. Totalna dezinformacja - rzekł Roberto.
- Wiesz Roberto, zazwyczaj w krajach komunistycznych jest spokojnie. Kuba, Białoruś, czy tam kiedyś Polska. Aparat władzy jest rozrośnięty, masz dużo policji i wojska, więzienia są przerypane, nikt się tam nie chce dostać - powiedziałem.
- No tak, ale mówisz, że drogi mają fajne i zachodnie rzeczy też, KFC czy Macdonaldsy na przykład- powiedział, jakby chciał się upewnić, mój gospodarz.
- Tak, zgadza się. To nie jest jakieś zacofane zadupie - rzekłem.
Roberto zafascynowany wszystko tłumaczył Sandrze. Odniosłem wrażenie, że ludzie w Ameryce Centralnej niezbyt dobrze się znają. Tzn. niewiele wiedzą o swoich sąsiadach. Podobnie jak w Nikaragui ostrzegano mnie przed jazdą do niebezpiecznego Hondurasu, który nie okazał się znowu tak bardzo niebezpieczny, tak w Salwadorze o Nikaragui panowała jakaś stereotypowa opinia, która mówiła, że Nika to jakieś nieprzyjazne, strasznie biedne państwo, w którym ludzie żyją pod butem krwawej dyktatury i ogólnie mają przesrane. Zresztą my w Polsce też nie wiele wiemy o sąsiedniej Białorusi, prawda? Ludzie tu, w Ameryce Centralnej, jednak niewiele podróżują, do innych państw jeżdżą tyle co do pracy lub gdy muszą uciekać przed jakimiś politycznymi uciskami, turystyka międzykrajowa tu właściwie nie istnieje. Zresztą po co mają gdziekolwiek indziej jechać, jak np. plaże ma tu każde państwo? (przypomnę, że Nathan, Amerykanin, razem z Marią pojechali do Kostaryki na tydzień, ale tylko z tego powodu, że Nathan miał jedynie zezwolenie na pobyt 90-dniowy, więc musiał na chwilę wyjechać z Nikaragui i wjechać tam znowu by dostać nowe pozwolenie na również trzymiesięczny pobyt- a tak zazwyczaj to sobie jeżdżą na plażę gdzieś w obrębie Nikaragui).

Gdy już się trochę zmierzchło, dobrze po 18-ej, pojechaliśmy do centrum. Dotarliśmy pod stadion, a obok niego było już... wesołe miasteczko!
- Przyjeżdżają tu raz w roku, są kilka dni i jadą dalej - powiedział Roberto.
Przedzieraliśmy się przez setki straganów (zapewne lokalni mieszkańcy wykorzystują te przyjazdy jako okazję do dorobienia, tak jak u nas dzieje się np. przed kościelnymi festynami) z łakociami i milionami ton plastikowych, trochę tandetnych zabawek dla dzieciaków.
Atrakcje stanowiły jakieś małe karuzele na ogromnych ramionach wzbijających się w górę. Karuzele ciągle się kręciły, wysoko, wysoko, przechylając się w dodatku wokół własnej osi to w prawo, to w lewo, co wyglądało z dołu nieco... przerażająco. Były też wagoniki przyczepione do masywnego ramienia kręcącego się wokół własnej osi w górę i w dół, sprawiając, że wagoniki również gibały się, szaleńczo, w górę i w dół. No i mini roller-coastery - tory wbudowane we wnętrzu dużego koła, na torach zaś wagoniki pędzące wzdłuż nich z zawrotną prędkością (ludzie na szczycie znajdowali się więc w pozycji do góry nogami). Były też łódki działające na zasadzie wahadła - huśtały się wariacko w prawo i lewo, zastygając na moment, tuż przed zjazdem, w pozycji prostopadłej do ziemi. Atrakcji było dużo więcej, ja pozwoliłem sobie wymienić tylko te najbardziej zwariowane. Bo dla dzieci były choćby i spokojne karuzele z konikami czy samochodziki.
Mimo upływu lat pamiętam bardzo dobrze jak do mojego miasteczka we wczesnych latach 90-tych przyjeżdżało coś podobnego, aczkolwiek tamto w porównaniu do tego w Salwadorze, wydaje się czymś wręcz... nieporównywalnym ze względu na swój malutki rozmiar. 9 sierpnia to piątek, a więc początek weekendu. Ludzi było co nie miara, trzeba było przeciskać się przez te tłumy chętnych spróbować jakiejś rozrywki lub po prostu jakichś słodyczy. Z Roberto zastanawialiśmy się czy z czegoś nie skorzystać, ale skończyło się na piwie i tacosach :) Co prawda mój amigo zaczął marudzić, że dali mu ciepłe piwo, nawet sprawa obiła się o kierownika (Sandra była trochę wściekła, że Roberto robił z igły widły), który beształ kelnerkę, ale w końcu przyniesiono mu zimny napitek i może by było wszystko w porządku, gdyby nie fakt, że szkoda mi było tej zruganej przez szefa dziewczyny. To była tylko zwykła, choć dosyć spora, tania jadłodajnia. Nie było sensu wymagać jakichś cudów. No ale... ;)
Wróciliśmy taksówką, bo autobusy o tej porze już nie jeździły, posiedzieliśmy chwilkę przy włączonym TV i z racji tego, że byłem zmęczony jazdą do Salwadoru, poszliśmy dosyć wcześnie, jak na nas, spać.

10 sierpnia

Wypad do centrum San Salvador by zakupić jakieś pirackie, najnowsze (i nie tylko) filmy DVD. Tutaj jest to zupełnie legalne - filmy ledwo pojawią w kinach, a już są sprzedawane na straganach. Widać, że to profesjonalny biznes, bo ktoś nagrywa w kinie bardzo profesjonalnym sprzętem, takie filmy są nawet przez jakąś ekipę bardzo dobrze dubbingowane (!) albo dodawane są do nich napisy (czasem to i to - do wyboru). Są także specjalne sklepy z (nie przesadzam!) TYSIĄCAMI filmów. Można kupić jedną płytę z kilkoma częściami serii (np. 3-4 filmy na jednym krążku z Laleczką Chucky, 3-4 filmy z serii Piła, itd.), można też po prostu kupić jedną płytę z jednym filmem w lepszej jakości. Oferowane są zniżki, na stojącym w kącie komputerze można sprawdzić, czy płytka jest sprawna. Nikt tu nie przejmuje się prawami autorskimi czy ściganiem piractwa. Tutaj sprzedawanie takich filmów jest całkowicie, stuprocentowo legalne! Jedna płyta - 50 centów, czyli 2 złote!
Do centrum pojechaliśmy sobie wszyscy - ja, Roberto i Sandra z małym Liamem na rękach. Chciałem też kupić nową kartę do telefonu, co by w noc wyjazdu na 100% złapać internet i skorzystać z Ubera, tudzież zadzwonić po jakieś taxi. Co prawda Roberto mówi, że ma jakiegoś kuzyna, który zajmuje się właśnie wożeniem turystów, ale wolę dmuchać na zimne. Tym razem pani sprzedająca kartę nie zadzwoniła pod jakiś numer i nie zarejestrowała karty na mój paszport (kartę sprzedała mi jakaś babcia, pewnie nawet nie wiedziałaby co i jak), ale zrobił to Roberto i numer zarejestrował po prostu na siebie po tym, jak ktoś po drugiej stronie zaczął zadawać za dużo pytań na mój temat.
Poszliśmy na targ, kupiliśmy po piwku. Od razu kilku sprzedawców do mnie zagadało, zebrali się w kółeczko wokół mnie i musiałem im opowiadać o Polsce :) Zwłaszcza interesował ich temat polskich kobiet (bo to byli męscy sprzedawcy). Jakie są? Co lubią? Czego wymagają od facetów? Haha. No było miło. Kupiłem sobie za 4 dolary koszulkę z Che Guevarrą. Nie abym go jakoś uwielbiał, bo święty to on nie był (zwłaszcza po zwycięskiej rewolucji), ale mam do niego, zwłaszcza z wczesnego okresu - podobnie jak wedle niektórych źródeł, nawet jego rodak papież Franciszek - dziwną słabość. Wiadomo, kto za młodu nie był socjalistą, ten, wedle Piłsudskiego, na starość będzie skurwysynem. Gość, z okresu gdy zaczynał walkę z dyktaturą Batisty, symbolizuje nonkonformizm, egalitarystyczne ideały, mocny sprzeciw wobec niesprawiedliwości, wobec biedy i uciskowi. Przynajmniej z mojego punktu widzenia. Fakt, że potem z Castro skutecznie w prowadzeniu dyktatury zastąpili Batistę, to już temat na książkę (zresztą po co je pisać, skoro takowe są, i to w dość sporych ilościach, np. "Che Guevara" Jona Lee Andersona - każdy interesujący się Ernesto 'Che' Guevarrą, Kubą, a nawet tylko historią, powinien ją przeczytać!).

W drodze powrotnej do starego, rozklekotanego lekko autobusu wsiadła trójka żołnierzy. Dwójka z nich miała na twarzach kominiarki, jeden, starszy gość, ewidentnie ich dowódca, był bez maski. Nie siedzieli, jechali z nami stojąc. Jeden z nich akurat stał obok mnie i delikatnie... położył mi kolbę broni na kolanie! Jedną ręką trzymał się poręczy, drugą trzymał ten ciężki karabin, który opierał o moją nogę. Nieźle! Przypatrzyłem się temu człowiekowi dosyć szczegółowo. Ciemny mundur moro gdzie niegdzie nosił ślady znoszenia - kilka przetarć w paru miejscach, zauważyć się dało jakieś delikatne rozprucie. Tułów żołnierza przeplatał zielony pasek z kilkoma kieszonkami. W jednej z nich miał wystającą kilkuletnią komórkę. Na jednym z palców obrączkę. Poczułem dla gościa falę przypływu ogromnego szacunku i coś na kształt jakby lekkiego współczucia. Bo dzień w dzień wychodzi taki z domu, opuszcza żonę, dzieci i idzie walczyć z gangami o lepsze jutro dla kraju oraz lepsze, bezpieczniejsze życie dla swoich bliskich. Naraża za to życie i wszyscy - on, jego matka, jego ukochana, jego dzieciaki - wiedzą, że wychodząc tak codziennie, może już kiedyś nie wrócić. Po co mu ta stara komórka na służbie? Nie po to przecież aby w przerwie sprawdzać wyniki sportowe czy pooglądać sobie jakieś strony porno, ale być może by zadzwonić do żony, powiedzieć, że wszystko w porządku, że niedługo wróci. A co jeśli pewnego dnia nie powróci?
Zza dziurek czarnej balaklawy wystawały młode, nie otoczone jeszcze zmarszczkami oczy. Były takie zwyczajne. Ani groźne, ani wystraszone, ani zmęczone, ani też nie rozbiegane - patrzyły tak bardzo spokojnie gdzieś w dal, przez szybę, jakby nigdy nic. Po pracy ten żołnierz ściąga swoją maskę, przebiera się w normalne ciuchy, wygląda jak wszyscy inni na ulicy. Pewnie mijam takich jakich on, nie wiedząc o tym, że wykonują taką niebezpieczną pracę. Wtapiają się w tłum, ze względów bezpieczeństwa pewnie nie mówią ludziom, czym naprawdę się zajmują. Może nie mówią tego także dlatego, bo po pracy po prostu nie chcą o tym mówić. Chcą zapomnieć, pragną się wyłączyć. Wracają do domu, witają się z dzieciakami i żonami, biorą ich wieczorem na pyszne tacosy, a w weekendy wyskakują do kumpli na jakieś chłodne piwerko.
Karabin był dość ciężki, poobijany, faktura stali wydawała się bardzo zimna. Nie jakaś tam zabawka czy broń dla amatorów, prawdziwa maszyna do zabijania. Ilu ludzi zabiła? Ilu ludzi zabił ten żołnierz? Czy żałował? Czy śnił o tych sytuacjach? A może to było dla niego tylko "wypalanie chwastów"?

Moje rozmyślania przerwał szturchający mnie Roberto. Wysiadka! Sorry żołnierzu, muszę zabrać moje kolano!
Dziwne to miasto, w którym wojsko chodzi po ulicach z bronią gotową do strzału, przemieszcza się w pełnym rynsztunku komunikacją miejską. Mój mózg nadal ma problem z przetrawieniem takiego status quo - gdyby to jeszcze była policja lub jakieś policyjne jednostki specjalne, ale wojsko? Oddziały, które przecież wykorzystuje się na wojnie? No tak, tu mają wojnę. Wypowiedzianą przez wybranego dwa miesiące wcześniej prezydenta Orteza (pełne nazwisko to Nayib Armando Bukele Ortez) gangom, które opanowały kraj i jego stolicę... Facet działa szybko, nie ma co do tego wątpliwości. To chyba dla kraju całkiem dobrze wróży...

Pod wieczór Roberto z Sandrą zapytali mnie trochę smutno:
- Artur, czemu nie mówiłeś nam, że w tym roku też tu przylatujesz? Wiesz przecież, że byśmy cię przenocowali tak czy siak. Jakby ci nie zgubili bagażu, pewnie byśmy się nie spotkali.
Mieli rację...
- Roberto, Sandra. My się tylko kilka dni widzieliśmy w zeszłym roku. Nie wiedziałem, czy prosząc o nocleg nie sprawiłbym wam kłopotu. No i też mnie nie zapraszaliście rok temu. My w Polsce nie jesteśmy tacy otwarci. Wolimy się lepiej poznać. Jesteśmy wobec siebie nieufni. Myślałem, czy do was nie napisać, ale stwierdziłem, że odmówicie.
- No co ty, chłopie! Za rok masz wpadać. Bez gadania!
- Za dwa może Roberto, za dwa, jak się uda :)

Wieczór spędziliśmy na oglądaniu filmów i małej imprezce we trójkę :)


Wieczór spędziliśmy na oglądaniu filmów i małej imprezce we trójkę :)

11 sierpnia

Rano, tj. ok. 10-ej, jak zawsze kawka i ziiiimny prysznic (tak, w tej kolejności), łyk taniego niby-rumu od popijającego sobie wolno, od rana, Roberto.

- Artur, masz ze sobą jakieś kąpielówki? - zapytał.
- Nooo. A co? - zapytałem ja.
- Chcesz jechać do parku wodnego?
- No, w sumie czemu nie?

Nie ma to jak męski sposób załatwiania spraw. Cztery zdania i wszystko zostało zaaranżowane. Zawsze to jakaś rozrywka! 'Sandra, pojedziemy'- krzyknął Roberto do krzątającej się na maluteńkim dziedzińcu służącym za otwartą pralnię Sandry.
Wiele domów w Ameryce Centralnej posiada taki malutki dziedziniec bez dachu, gdzie jest betonowy zlew i betonowa tarka (ale falistość tarki jest na tyle obła i gładka, że nie ma ryzyka uszkodzenia ubrań - wiem, bo prałem!). Wspominałem o tym w notatce z Managui, Nikaragui (28 lipca), kiedy jakaś urzędniczka przyszła do domu Marii w niedzielę, by wsypać tam środek komarobójczy. Podobny widziałem w domu mamy Marii, Teresy, ale dopiero jakoś teraz, gdy piszę tę notkę i wspominam o Sandrze przy praniu, zastanawia mnie, czemu oni nie mają... pralek? Rozumiem, że w wielu miejscach jest jeszcze problem z wodą, szczególnie w sezonie letnim. Taka Managua została połączona siecią wodociągów dopiero kilka, kilkanaście lat temu ("Dopiero przez sandinistów, przez Ortegę!" - kolejna rzecz, za którą Maria jest wdzięczna komunistom i swojemu prezydentowi). No i fakt, faktem, że pewnie dla niektórych zakup pralki to jednak jest spory wydatek. No ale przecież nie dla Roberto (najnowsza lodówka Samsunga z dystrybutorem ziiimnej wody, konsola czy duży telewizor LG) czy Marii (komputer, laptop, mikrofalówka, stały internet itd.)! Kwestia przyzwyczajenia? Kurczę, muszę ich o to kiedyś podpytać...
Czekaliśmy na Sandrę z godzinę. Roberto się strasznie irytował, że za każdym razem gdy gdzieś wychodzą, nawet do sklepu za rogiem, Sandra musi nałożyć tonę makijażu i w ogóle zajmuje jej to zawsze całe wieki.
- Kobiety. W zasadzie wszędzie jest podobnie - próbowałem go jakoś pocieszać.
- No ale kurna, nawet do sklepu za rogiem. Zawsze tak samo. Po co? - nie mógł biedak zrozumieć. No ja w sumie też nie, ale pewnych atawizmów nie ma potrzeby specjalnie rozkminiać ;)
Najpierw udaliśmy się do centrum.

- Już tyle razy przechodziłem obok tej katedry, w zeszłym roku przecież też, zróbże mi z nią fotkę, Roberto - poprosiłem.
Katedra ma swoje korzenie w końcu XVI wieku, ale do XIX wieku była tylko kościołem. Jednak obecne ściany nie sięgają rodowodem aż tak daleko - katedra raz była kompletnie zniszczona przez trzęsienie ziemi (1873), a potem doszczętnie się spaliła (1951). Z odleglejszą historią więc łączy ją raczej jedynie miejsce. Roberto opowiedział mi przy okazji robienia zdjęcia inną, dosyć interesującą, historię.
- Wiesz, tutaj jest pochowany "czerwony ksiądz". El cura rojo. To Oskar Romero, arcybiskup stolicy (1977-1980 - przyp.). Nazwali go czerwonym, raz z powodu arcybiskupstwa i czerwonej czapki, a dwa - i to pewnie dlatego - bo pomagał ludziom. Zwykłym, biednym ludziom. Miał więc tendencje lewicowe, by nie rzec komunistyczne. Wiesz, tutaj w latach 70-tych i 80-tych rząd strasznie prześladował ludzi, a ten ksiądz robił dla tych ciemiężonych naprawdę bardzo dużo dobrego. Ukrywał ich, organizował pomoc dla ich rodzin. Wygłaszał antyrządowe kazania. Został w końcu zastrzelony jak odprawiał mszę. Nie, nie tutaj, w innym kościele. Ale ludzie go tu kochali i nadal go bardzo kochają. Ja klechów nie lubię, nie należę do żadnego kościoła i nie jestem jakoś specjalnie religijny, ale tego gościa akurat szanuję za to, jaki był i za to, co robił.

Podobieństwo do naszego księdza Jerzego Popiełuszki zamordowanego przez Służbę Bezpieczeństwa wydało mi się bardzo uderzające. Czasem Kościół w tych rejonach sprawdzał się w roli instytucji walczącej o ludzi i prawa człowieka, owszem, jak jeszcze chociażby Stanley Rother, będący księdzem w Santiago Atitlan, w Gwatemali, który także pomagał ludziom i został zabity przez ludzi nasłanych przez władzę (pisałem o tym w relacji z zeszłego roku). Ale były też kanalie i czarne owce, jak znany drapieżca seksualny Marcial Maciel działający głównie w Meksyku, związany bardziej z polityką i ideologią kolumbijski kardynał Alfonso Lopez Trujillo, który odpowiada za fizyczne (!) jak i stanowiskowe eliminowanie duchownych czy Angelo Sodano współpracujący ze zbrodniczą dyktaturą Pinocheta w Chile. Zresztą zestawienie przeze mnie tych 'dobrych' i tych 'złych' jest tutaj nieprzypadkowe, bo historia XX-wiecznego kościoła latynoamerykańskiego jest w moim przekonaniu dosyć (ba, nawet bardzo!) interesująca, chociażby ze względu na silne tarcia pomiędzy zwolennikami tzw. lewicowej Teologii Wyzwolenia, szczególnie Jezuitów, z których wywodzi się przecież obecny papież Franciszek, a zagorzałymi przeciwnikami wszelkich przejawów lewicowości w Kościele, jak i wszędzie indziej, czyli chociażby polskim papieżem Janem Pawłem II. Często dla lewicujących księży kończyło się to... śmiercią, np. poprzez ich denuncjacje służbom bezpieczeństwa i organizacjom paramilitarnym dokonywane przez ważne kościelne szychy, np. przez wspomnianego Trujillo, współpracujących z dyktaturami (z komunizmem nie mającymi często nic wspólnego - a mając w pamięci przypadek kubański, idei marksistowskich i komunistycznej rewolucji bojących się jak ognia!). W Polsce jednak, ze względu na ciągle panujący kult Polaka papieża, nadal pewne kwestie wydają się tematem tabu, co przejawia się milczeniem w wielu kwestiach i właściwie brakiem dobrych publikacji na ten temat w języku polskim... Gdybym chciał kiedyś studiować iberystykę i trafił na tak światłych i normalnych profesorów, na jakich trafiłem w czasie moich studiów, pewnie podjąłbym ten właśnie temat...
W każdym bądź razie (czerwony) arcybiskup Romero, jak to jeszcze sobie sprawdziłem, niedawno (a więc właściwie to dość późno), dopiero - co znamienne - za lewicującego papieża z Argentyny, Franciszka, został ogłoszony świętym. Miało to miejsce w październiku 2018.Była, jest i będzie to niewątpliwie bardzo ważna postać dla Salwadorczyków.

Przez San Salvador ciężko było się przebijać, bo ulicami jechał jakiś wyścig kolarski. Dość dziwnie było to zorganizowane, bo ludzie szybko przebiegali między jadącymi kolarzami - niejeden z nich musiał drastycznie zwolnić by omijać jakąś staruszkę, u której z bieganiem, jak to zazwyczaj w przypadku staruszek, było dosyć ciężko lub okazywało się to - co przecież zrozumiałe - wręcz niemożliwością. Już pal licho wypaczanie w ten sposób wyników, ale takie niezamknięcie trasy i niepilnowanie mieszkańców było niebezpieczne zarówno dla uczestników wyścigu jak i osób postronnych, którzy kolarstwem w ogóle się nie interesują.
Po drodze zaczepili nas uliczni sprzedawcy piwa. Po prostu stali sobie z beczką z lodem, w której znajdowało się piwo. Bardzo tanie piwo. Skąd oni je wzięli? Dziwnie podejrzany interes, hmm.
- Kończy się mu data ważności. Patrz - wskazał na datę pokazujący mi butelkę Roberto - zostały 3 dni. Weźmiemy jednego czteropaczka, wypijemy sobie po drodze, co?
No dobra, upał jak skurczysyn, czemu nie? To tylko, co tu normalne, 0,3 l. każde. Piwo Hollander, 1,50 zł, czy coś takiego, za butelkę. Piliśmy sobie w prawie pustym autobusie, nawet Sandra jadąca z małym Liamem na rękach czasem sobie wzięła od nas łyka. Było raczej kiepskie, mimo, że europejskie (wbrew nazwie - belgijskie), może właśnie ze względu na fakt, że do nowości (i świeżości) było mu już trochę daleko.
Nasz autobus, przejeżdżał m.in. przez Santa Teklę. Ta miejscowość to taka jakby dobudówka stolicy - można by to porównać do krakowskiej Nowej Huty, aczkolwiek o ile Nowa Huta utraciła status miasta i została dzielnicą Krakowa (chociaż niektórzy jej mieszkańcy uważają się za Nowohucian, nie Krakowian), o tyle Santa Tecla to jednostka miejska ciesząca się autonomią, mimo fizycznego niemal zrośnięcia się ze stolicą. W Warszawie w podobny sposób można traktować np. Ząbki, które póki co, też są miastem, mimo, że leżą może 10 km od jej centrum.
Kiedyś, przez pewien okres (przez 150 lat!), jak wyjaśniał Roberto, Santa Tecla nosiła nawet nową nazwę, tj. Nowy San Salvador, aczkolwiek w 2004 mieszkańcy chcieli zaznaczyć swoją odrębność od stolicy poprzez przywrócenie starej nazwy. I to im się udało. Uderzyła mnie czystość i schludność tego miasta. Od razu podzieliłem się wrażeniami z Roberto i Sandrą.
- Tak. Wiesz, tu jest nie tylko czyściej, ale także dużo bezpieczniej niż w San Salvador. Co za tym idzie jest też i trochę drożej niż w stolicy. To w ogóle jest takie miejsce modne na weekendowe wypady i imprezki. Kto ma kasę, to przyjeżdża tu z San Salvadoru się pobawić i pobalangować.

Wreszcie dotarliśmy do położonego trochę za Santa Teclą i jakieś 20 kilometrów od stolicy parku wodnego Los Chorros. Nie jest to jednak zwyczajny park wodny. Położony jest u stóp wulkanu (Volcan de San Salvador), a jego cztery baseny są otoczone stromymi skałami oraz lokalną roślinnością, co sprawia, że ma się nieodparte wrażenie, iż jest to niemal naturalne dzieło samej Matki Natury, a nie efekt zamierzony, i po części stworzony, przez człowieka. Dróżki dla gości wyłożone są płaskimi kamieniami, co całemu kompleksowi przydaje jeszcze większej naturalności. Wiele miejsc, ze względu na fakt, że Los Chorros położony jest w niecce, jest zacienionych, więc po wyjściu z wody można przed słońcem schować się w przyjemnym cieniu. Mimo tego, że o ile same baseny stopniowo schodzące, niczym schodki, w dół (od najwyższego do najniższego), oczywiście zostały stworzone przez człowieka, woda jest zupełnie naturalna - spływa kaskadami mniejszych i większych wodospadów z wulkanicznego wzgórza. Jest naturalnie przefiltrowana przez żyzną glebę, więc wpadając do basenów jest ona krystalicznie czysta. Szum strumieni (strumienie po hiszpańsku to właśnie los chorros!) zamieniających się w wodospady, zieleń otoczenia i specyficzny mikroklimat sprawia, że człowiek czuje się jak w jakiejś przepięknej, dziewiczej oazie.
Wśród atrakcji są nie tylko baseny - jest górująca nad nimi restauracja z dobrym jedzeniem (m.in. tanie, duże krewetki tygrysie!), jest kiosk ze słodyczami i piwem, brodzik dla dzieci, duża zjeżdżalnia do wody oraz mały plac zabaw dla dzieciaków. Są też toalety, w których za kilka groszy (za wstęp) można się przebrać.
Sandra zajmowała się Liamem, czasem jednak oddawała go Roberto, by sobie - moją ręką i moim telefonem - zrobić kilka ładnych zdjęć z tego uroczego miejsca. My z Roberto zaś sobie trochę popływaliśmy. Jak to z nim bywa, musiał jednak do kogoś zagadać, a był to jeden z ratowników. Okazało się, że facet jest jakimś... olimpijczykiem. Był już trochę po czterdziestce i bardzo serdecznie poopowiadał nam o pracy w tym parku wodnym.
- Jesteś z Polski? Nie miałeś gdzie pojechać, tylko do Salwadoru? - śmiał się zdziwiony gdy dowiedział się, skąd jestem, całkowicie niedowierzając.
No tak, byłem jedynym białym w parku. Ludzi było dosyć sporo. Nawet słyszałem, jak dwójka nastolatków zastanawiała się skąd jestem.
- Jest z... Kanady! - mówił jeden.
- Co ty, mówię ci, że ze Stanów! - tłumaczył mu z powagą w głosie drugi.
Udawałem, że nie słyszę, w duchu dławiąc się ze śmiechu..
Spędziliśmy w parku kilka długich godzin ciesząc się słońcem, przepięknym otoczeniem i po prostu... życiem!

Wróciliśmy złapanym na poboczu autobusem, potem poszliśmy na zakupy do supermarketu. Pod stadionem, nieopodal wesołego miasteczka, w którym byliśmy przedwczoraj, usiedliśmy sobie na krawężniku czekając na autobus do domu. Roberto wyjął tani niby-rum i zaczął sobie pociągać z butelki. Sandra się wkurzyła i odeszła kilka kroków dalej. Hmm... Roberto się tym nie przejął.
- Przejdzie jej - zaśmiał się, nie zważając na jej reakcję.
W autobusie zagadał z jakimś gościem, którego zna z widzenia. Oczywiście pochwalił się swoim polskim kolegą.
- Jest z Europy, z Polski! Nie ze Stanów! Z Polski! - podkreślał, kładąc nacisk na słowo "Polonia". No tak, jak już podróżnik (biały) dotrze do San Salvadoru, to zazwyczaj Amerykanin. Poza tym w Centralnej Ameryce obywateli USA nie darzy się raczej szczególną sympatią (ze względu na wtrącanie się Stanów w politykę krajów z tego regionu, za niechęć Trumpa do imigrantów z tego regionu, za lepszy status materialny zwykłych Amerykanów, za ich ignorancję i nieznajomość i czasem nieposzanowanie lokalnej kultury...). Kolega z Europy, którego gości się w domu, to powód do dumy! Nieco dziwnie się czułem będąc taką jakby atrakcją, ale w sumie było to nawet bardzo sympatyczne i bardzo miłe.
Wieczorem Roberto namówił mnie na kilka drinków no i tak sobie piszę teraz lekko, bardzo lekko ;)

12 sierpnia

Dzień, szczególnie na początku, był nieco ciężki. Niepotrzebnie dałem się skusić wczoraj na tych kilka (?) drinków. Czas nam dzisiaj minął na rozmowach, na wspominaniu wszystkich tych chwil przeżytych razem. Po południu wrócił Axel, który ucieszył się z tego, ze mógł mnie zobaczyć. Roberto i Sandra proponowali jeszcze zrobienie jakiejś imprezy pożegnalnej, ale musząc w nocy jechać na lotnisko, skusiłem się tylko na powolne sączenie piwka i to dopiero późnym popołudniem :)
- Artur, mam takiego kuzyna, wspominałem Ci o nim. Ma takiego vana dla turystów, już z nim pisałem jak spałeś, za 18 dolarów - a chciał na początku 25! - cię podwiezie. O której ma przyjechać? O trzeciej nad ranem? No tak, lepiej trochę wcześniej, bo jakby nie przyjechał, to najwyżej sobie Ubera zamówisz. Wiesz, nazywamy tego kuzyna Shrek, bo jest tak zajebiście paskudny, no nie Sandra? - zaśmiał się Roberto.
- Ale żonę ma! - odparła Sandra.
- No ma, ma! - potwierdził Roberto.
No i tak oto zbliża się 22.00, ja już opuściłem siedzących jeszcze moich gospodarzy. Leżę sobie w pokoju mi przydzielonym, piszę i zaraz spróbuję zasnąć!

13 sierpnia

Kuzyn spóźnił się pół godziny, ale najważniejsze, że przyjechał! No rzeczywiście, miał specyficzną urodę, ale jakoś bardzo odrażający mi się nie wydał. Nie wiem, nie znam się na facetach! Pożegnałem się z moimi gospodarzami i ruszyłem w drogę sadowiąc się z tyłu mikrobusu. Nie miałem ochoty na rozmowę ze Shrekiem, zacząłem wpadać w taki dziwny stan melancholii, w której cały ten miesiąc zaczął się miksować w mojej głowie, nawiedzając mnie pod postacią wspomnień tych wszystkich dobrych momentów jakie przeżyłem.
Po 45 minutach byłem na lotnisku, a właściwie przed lotniskiem. Ludzi zaczęto wpuszczać dopiero o... 5-ej. Czyli tak to działa! Zamykają pewnie o północy, a otwierają o piątej. Dlatego rok temu zostałem tu tak dziwnie potraktowany. Po prostu utknąłem w zamkniętym budynku, który z zasady w określonych godzinach ma być pusty. Może przypomnę:

12 sierpnia 2018
" Tak więc od 23-ej plątałem się po lotnisku, ale co zaskakujące, byłem na nim… JEDYNĄ osobą! Krótko po północy przyciągnąłem swoją osobą uwagę ochrony i wzięto mnie do pokoju kontroli. Na szczęście nie kazano się rozbierać, ale dokumentnie przegrzebano mi bagaż rejestrowany, wyciągnięto z niego na bok pamiątkową zapalniczkę, korkociąg, zapałki i wielofunkcyjny scyzoryk składany. Wszystko odbywało się w obecności dwóch mundurowych, patrzyłem tylko na ręce tego grzebiącego, by mi czegoś nie podrzucił (bo zajmą się płotką z gramem podrzuconej trawy, a gdzieś tam przejdzie kilo koki – tak bywa czasem!). Nie wiem, czy by mi się to na coś zdało, bo jak ogarnąłem pomieszczenie wzrokiem, tak nie zauważyłem w nim żadnych kamer. Zacząłem się pocić i powoli niepokoić… W takiej sytuacji nie miałbym szans na obronę!
Zabrano mi wcześniej wymienione rzeczy, w związku z czym, żesz!, zacząłem protestować. Przecież to nie jest jeszcze nadawanie bagażu, dlaczego mi to zabierają teraz? „Podzwonimy, popytamy czy może pan to nadawać, proszę przyjść o 4-ej po informacje”. No i tak sobie siedziałem próbując kimać, dziwiąc się dlaczego na tym lotnisku nie ma ludzi. Zaczęli przybywać, wraz z pracownikami, właśnie około 4-ej. Udałem się na mini-posterunek policji, oddano mi zabrane przedmioty. Po co w ogóle była ta kontrola? Po co mi zabrano te rzeczy? Jakaś złośliwość? Przeszukujący mi bagaż facet nie był szczególnie miły, ot, taka menda w mundurze, która lubi poczuć władzę. Zlewał mój łamany hiszpański, a na angielski nie reagował. Lotnisko międzynarodowe i mundurowy bez angielskiego?! :/"

Rok później, w 2019, dane mi było czekać ponad godzinę przed zamkniętym, międzynarodowym lotniskiem (!). Lepsze to niż przeszukania i zabieranie personalnych rzeczy. Dziwnie było widzieć dość spore grupki ludzi tłoczące się na ulicy przed kilkoma drzwiami. Ja usiadłem na chodniku i oparty o ścianę patrzyłem sobie na całe rodziny chcące jak najdłużej jeszcze pobyć ze swoimi bliskimi, być z nimi do samego końca ich pobytu w Salwadorze. Były rodziny hałaśliwe, tj. ludzie trajkoczący głośno i bez końca, ale były też rodziny biedne, typowo rolnicze, bardzo cichutkie i nie bardzo wiedzące gdzie są i jak się zachować. Gdy wreszcie otwarto drzwi, wszyscy zaczęli ustawiać się do odpowiednich stanowisk. Rodziny odlatujących też weszły, stały gdzieś dalej machając swoim bliskim. Oni się rozstawali, ja udawałem się w drogę do moich bliskich... Proza życia... Ech...
Wreszcie nadeszła moja kolej nadania dużego plecaka. Obsługiwał mnie ten sam gość co rok temu!
- Dzień dobry. Nie mam kart pokładowych, nie miałem jak wydrukować. Ale się odprawiłem przez internet - rzekłem zaraz na początku.
- Dzień dobry, nie ma najmniejszego problemu. Zaraz panu druknę - rzekł i rzeczywiście, po chwili podał mi karty na wszystkie trzy loty.
- Niech mi pan powie, jak to jest z tym moim bagażem. Mam go w Kanadzie sobie odebrać i znowu nadać czy dotrze on wprost do Polski? - zapytałem.
- No z tego co widzę, ma pan łączone loty, więc prawdopodobnie dopiero w Polsce będzie go pan sobie mógł odebrać i pewnie nie będzie potrzeby ponownego nadawania- odrzekł.
PRAWDOPODOBNIE!? PEWNIE!?
- Ale na 100% nie jest pan pewien? - zapytałem.
- Nie, na 100% to nie - odrzekł zupełnie szczerze.
No to super. Od samego początku nikt mi nie potrafi powiedzieć, jak to jest, począwszy od skonfigurowania łączonych biletów i zakupienia ich w jednym z biur podróży.
Potem, przed wejściem na skaner, stanąłem jeszcze z paszportem przed budką z jakimś urzędnikiem w środku.
- Co pan tak długo robił w Salwadorze? - zapytał widząc pieczątkę sprzed miesiąca.
Długo? Zamiast się cieszyć, że jakiś gość z odległej zagranicy wydaje w ich kraju pieniądze, to jeszcze na odchodne takie pytania. W dodatku Polakowi, którego rząd nie ma tu żadnego interesu by tu mieszać czy szpiegować.
- Pojeździłem jeszcze po Nikaragui i Hondurasie, pozwiedzałem, poimprezowałem - oświadczyłem mu szczerze. Uśmiechnął się pod nosem. Czyli jednak był człowiekiem!
Ale i tak nie lubię tego lotniska. Nie lubię!

W samolocie do Kanady siedziałem przy oknie, przed ósmą widoczność była świetna. Patrzyłem na piękny, zielony wulkan (nie wiem dokładnie jaki), a potem na małą, acz dobrze widoczną z góry, linię brzegową Ameryki Centralnej. Ech... Wszystko kiedyś się kończy...

Później

Już w Polsce. W Kanadzie nie zostałem w hali odlotów, ale wyszedłem przez bramki, niczym ktoś podróżujący do Toronto na dłużej, by na wszelki wypadek poszukać mojego bagażu. Sympatyczna pani z lekką nadwagą głośno przeczytała 'Polska' widniejące na bordowej (czyli unijnej!) okładce mojego paszportu.
- Are you from Poland? - zapytała przed otwarciem go, uśmiechając się.
- Yep - odparłem zwięźle, acz wydaje mi się, że dość treściwie.
Zapytała czy nie przewożę konopi (?), zapytała po co jestem w Kanadzie (a bo wie pani, bagaż, chcę sobie sprawdzić czy tu go nie wydadzą, bo gostek z Avianki w Salwadorze nie potrafił mi powiedzieć, czy dotrze ze mną do Polski czy będę go musiał sobie nadać, itd...), wbiła dość szybko - nie chcąc za długo słuchać moich tłumaczeń - pieczątkę w paszport i mogłem iść sobie szukać bagażu. Na taśmociągu go nie było! Przyciągnąłem uwagę jakiegoś policjanta. Wyjaśniłem, że dlatego patrzę na ten pas taśmowy jak przysłowiowa sroka w przysłowiową kość, bo nie wiem czy przypadkiem nie będzie tu mojego bagażu, bo miesiąc temu mi właśnie na tej samej trasie, tylko w drugą stronę, tu utknął w Toronto.
- Good, always double-check. Always double-check - rzekł (Dobrze, zawsze sprawdzaj dwa razy - przyp.).
Wskazał jeszcze palcem na znajdujące się nieopodal stanowisko bagaży zagubionych, bym sobie jeszcze poszedł tam popytać. Bardzo miły gość. Nie to, co w Salwadorze rok temu! ;)
Podszedłem do ciemnoskórej pani, która sprawdziła numery lotów itd. i dopiero ona mi powiedziała, że tu bagaż nie zostanie mi wydany, dopiero w Polsce. No, dało się to jakoś ustalić ?! Dało!
Miałem za mało czasu by pozwolić sobie na nawet króciutki wypad na miasto (miałem jeszcze jakieś niecałe dwie godziny) toteż udałem się do hali odlotów.
Reszta jest historią, nawet fakt, że na lotnisku w Balicach przywitał mnie deszcz i szaruga. Cóż za kontrast pomiędzy dwoma światami! Ale bagaż na szczęście był! Ufff! Spokojna jazda pociągiem do centrum Krakowa, potem busem do mojego rodzinnego miasteczka. Przeżyłem, wszystko dobrze się skończyło!

Jeszcze później

Jeszcze przez ponad tydzień, prawie, że dwa!, miałem problemy a) żołądkowe b) z samopoczuciem. Ciągła senność, niemożność porządnego wyspania się (lekki sen, wybudzanie się), brak siły i energii. Typowy jet lag, czyli Zespół Nagłej Zmiany Strefy Czasowej. To nie tylko zaburzenie rytmu dnia, ale też inne jedzenie, wilgotność, powietrze - organizm nie nadąża z przyzwyczajaniem się i staje się bardzo osłabiony. Chodziłem jak we śnie, energii na załatwianie spraw starczało mi na kilka godzin (na dwie, góra trzy). Po tym czasie musiałem się położyć i przespać. Badania dowodzą, że aklimatyzacja po locie na zachód trwa szybciej niż na wschód i w moim przypadku jest to prawda. Tak ogólnie, to kilkukrotnie latając z Polski w kierunku Ameryki Centralnej nigdy nie doświadczałem jet lagu! Natomiast z wiekiem coraz trudniej znoszę powroty do Polski :/ Prawie dwa tygodnie mordęgi?! Owszem, można pójść do lekarza by przepisał człowiekowi odpowiednie dawki melatoniny, które skrócą czas dochodzenia do siebie... Lekarze... Ech... Może następnym razem!

Ciąg dalszy, listopad 2019, Polska

Mama Marii codziennie przesyła jakąś wiadomość! Traktuje mnie chyba jak syna! Po takiej imprezie, jaka odbyła się w ich domu, stałem się członkiem ich rodziny! Zawsze zaczyna wiadomość od zwrotu 'Hola mi niño como esta' (Dosł. 'Cześć moje dziecko! Jak się masz?'). Tęskni za nieżyjącym mężem, którego bardzo kochała i bardzo przeżywa fakt, że synowa odciągnęła od niej syna, z którym straciła kontakt. Pocieszamy się czasem nawzajem i piszemy, co tam u nas!
Sporo ludzi zresztą pisze, np. ten nauczyciel-artysta poznany przez może kwadrans w La Boquita! Planuje wyjechać do Managui, do stolicy, by tam znaleźć jakąś pracę.
Nathan pracuje z ojcem, po półtora miesiąca przyleciał do Marii na tydzień. Manu i Hanna nadal podróżują, byli na Kubie (stwierdzili, że ludzie tam są niemili - ja z pobytu tam przywiozłem odwrotne wrażenia!), a potem... odwiedzili Nathana na Florydzie. Spędzili razem kilka dni.
Roberto po dwóch miesiącach prowadzenia biznesu pisze, że dość fajnie mu on prosperuje. Kilka dni temu przesłałem mu 3 filmy z serii Blair Witch - mimo, że salwadorskie sklepy legalnie oferują miriady nielegalnych filmów, Roberto w całej stolicy nie mógł znaleźć nic o Wiedźmie z Blair. Ciekawe kiedy dostanie moją paczkę? :)
U mnie po staremu - ta sama praca (a właściwie trzy!), spokojne życie :)
Co będzie za rok? Ano czas pokaże...

Czytającym te słowa bardzo dziękuję za czas (skoro tu dotarliście, troszkę go poświęciliście!), mam nadzieję, że dowiedzieliście się czegoś ciekawego, a może niektórym ta relacja kiedyś w czymś pomoże :) Co za rok? Może nic, a może coś? ;)

A dios!


PS:
Moje inne relacje, zachęcam do czytania:

Salwador / Gwatemala 2018
http://thor.megatherion.com/SalvadorGwatemala.pdf

Panama / Kostaryka 2017
http://thor.megatherion.com/PANAMA.pdf

Kuba 2016
http://thor.megatherion.com/Cuba.pdf




Podziękowania dla wszystkich, których spotkałem na swojej drodze!
Szczególne BIG THANX! za gościnę dla Roberto i Sandry oraz Marii i Nathana!

LOVE YOU GUYS!
Artur Dubis
(arturdubis@o2.pl)

2019
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Rozpowszechnianie i kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Data:

 2019

Podpis:

 Artur Dubis

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=81284

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl