![]() |
|||||||||
Nika |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Posiłek do pracy przygotowuję sobie wieczorem. Najczęściej ryż z kurczakiem, czasami zabieram jabłko. Odchudzam się. Jeśli tylko mogę, wstaję bardzo wcześnie. Nie dlatego, że muszę albo lubię. To kwestia bezpieczeństwa. Tego feralnego dnia zerwałem się z łóżka na długo przed świtem. Było jeszcze zupełnie ciemno. Włożyłem jedzenie do plecaka, zapiąłem szczelnie czarną kurtkę, nałożyłem na głowę kaptur. O tej porze blok wydawał się być jeszcze pogrążony w głębokim śnie. To oczywiście mogły być tylko pozory. Na wszelki wypadek przyłożyłem jeszcze ucho do drzwi wyjściowych z mieszkania. Cisza na klatce schodowej mogła zwieść naiwnego, ale nie mnie. Przez lata życia tutaj, nauczyłem się wychwytywać z niej całą masę najdrobniejszych nawet szmerów. Każdy z nich mógł być zapowiedzią nadchodzącego zagrożenia. Biały szum lamp jarzeniowych, kostyczny zgrzyt stalowych linek windy, ciężkie westchnięcie zapowietrzonych instalacji - wszystkie te odgłosy to tylko nic nie oznaczające zwykłe blokowe dźwięki. Trzeba uważać na te najgorsze. Cichy zgrzyt przekręcanej klamki w czyimś mieszkaniu, głuche tąpnięcie kabiny w szybie windowym, ciche odgłosy kroków - każdy z nich może sprawić, że koszula na plecach zrobi się mokra w sekundę. Dla pewności poobserwowałem jeszcze z okna opustoszały parking pod blokiem. Ciemno i pusto. Uśpione i pokryte mgiełką rosy samochody przycupnęły do asfaltu. Nieliczne drzewa rosnące na tym osiedlu niemal niezauważalnie kołysały się na słabym wietrze. Już miałem opuścić róg firanki, gdy zza rogu wyłoniła się przygarbiona ciemna postać. Pewnie spóźniony na tramwaj. Schował dłonie w kieszeniach kurtki i ze schyloną głową dreptał przed siebie w kierunku przystanku w towarzystwie swojego bardzo długiego cienia wywołanego przez okoliczne latarnie, emanujące mdławym, żółtym światłem. Szybko ponownie zniknął gdzieś w mroku. Trzeba już iść. Powoli wyszedłem z mieszkania. Bezszelestnie zamknąłem drzwi na klucz. Jeszcze jeden głęboki nasłuch. Cisza. Ruszyłem w kierunku schodów. Zszedłem z pierwszego piętra na parter. Stopień po stopniu, powoli, bez pośpiechu, niczym szkolony wiele lat ninja. Przeniknąłem jak duch przez wiatrołap ze skrzynką na listy najeżoną powtykanymi w nią reklamami pobliskiej pizzerii. Jedna z jarzeniówek dożywała ostatnich chwil, mrugając do świata na pożegnanie. Pozostało tylko pokonać ten cholerny tunel, przeszywający na wylot blok w poziomie parteru i zabezpieczony z dwóch stron stalową kratą w kolorze grafitowym. Kiedyś zbierały się w tym tunelu pijaczki, więc wspólnota wymyśliła kraty. Pijaczki zniknęły - poczucie, że mieszka się w obleganej twierdzy zdecydowanie się spotęgowało. Cóż zrobić. Po wyjściu z klatki skierowałem się w prawo, w stronę parkingu. Tam ostatnio było spokojniej, choć gwarancji nikt nam nie da nigdy. Jak się za chwilę miało okazać, to był poważny błąd. Szybko doszedłem do kraty. Złapałem za lodowatą od nocnego chłodu klamkę i już miałem dać krok następny, gdy zobaczyłem JĄ. Ubrana w adidasy, rozciągnięty szary dres i pikowany ciemny bezrękawnik, stopiła się z otoczeniem w sposób niemal idealny, choć stała tuż pod akurat wściekle rozświetloną latarnią. Mistrzyni kamuflażu. Nawet iskrząca się platyna spiętych w koński ogon włosów nie rzucała się przesadnie w oczy. Co ciekawe, początkowo w ogóle mnie nie zauważyła. W prawej dłoni ściskała ogromny biały smartfon. Blask bijący z wyświetlacza nadawał jej całkiem ładnej twarzy iście demonicznego charakteru. Lewą dłoń, połyskującą z daleka blaskiem pierścionków i tipsów, zacisnęła na uchwycie smyczy, na końcu której jaśniał mały biały piesek, troskliwie opatulony w wełniany kubraczek. Jego wesoła czuprynka spięta czerwoną wstążeczką wskazywała na to, że to bez dwóch zdań suczka. Kaja, Gabi, Nika, Dżessi? Tego nikt, ot tak, nie odgadnie na pierwszy rzut oka. W tej sytuacji chciałem natychmiast wycofać się do tunelu i jak najszybciej zatrzasnąć za sobą kratę. Niestety. Doznałem czegoś w rodzaju paraliżu, przez kilka długich i przerażających sekund, kiedy należało szybko podjąć jakąś decyzję, nie byłem w stanie ruszyć najmniejszym palcem. Tkwiłem w miejscu jak kołek, jak baranek pozostawiony na rzeź i na wszelki jeszcze wypadek przywiązany do słupa stalowym łańcuchem. Piesek tymczasem zwęszył mnie natychmiast. Nie ruszył od razu, zapewne tylko dlatego, że akurat miał ugięte tylne łapki. Chyba szykował się do procesu wypróżniania. Jego pani wybrała w tym celu jedyne oczywiste miejsce - zrobił swoje na niewielkim cypelku wydeptanej trawy, tuż pod oknami parteru, niewiele dalej niż metr od ściany bloku. Zwrócił w końcu oczka w moim kierunku - oczka małe niczym czarne koraliki. Szczeknął cicho lecz ze złością. - Nika! Cicho bądź! - nakazała mu głośno i zdecydowanie nieadekwatnie do pory właścicielka. Jej metaliczny głos odbił się echem od elewacji bloku i pomknął gdzieś aż na piąte piętro. Nic nie pomogło. Nika skończyła swoje i żwawo ruszyła przed siebie. W moim rzecz jasna kierunku. Ja tymczasem wciąż trwałem w stuporze. Bestia biegła na mnie, rozjuszona, z błyszczącymi ślepkami. Jej pani bez większego przekonania wydarła się kilkukrotnie w osiedlowy mrok: - Nika! Nika! no, Nika! Ale Nika nie zamierzała słuchać upomnień. Miała w swojej małej główce ozdobionej czerwoną wstążeczką tylko jedno: mord. Instynkt przeżycia obudził się we mnie zdecydowanie zbyt późno. Nika była już jakieś trzy metry ode mnie. Krata za mną bezpowrotnie domknęła się, szczęknął zamek, jak dźwignia uruchamiająca wyrok w celi śmierci. Mówi się, że w ostatnich chwilach przed śmiercią wyświetla nam się przed oczami szybki pokaz slajdów z całego życia. To chyba jednak tylko życzeniowa legenda. Mnie ogarnęło tylko lodowate zimno i przeczucie, że za chwilę runę w absolutną pustkę. Wtedy padł strzał. Nika dostała kulę niemal idealnie w miejsce, w którym przewiązano jej czuprynkę czerwoną kokardką. Nóżki zapadły się pod nią, poturlała się jak niepotrzebna szmaciana zabawka. Pani zastygła z telefonem w dłoni, zrobiła się najpierw blada, potem purpurowa, wreszcie na powrót blada. Strzelał sąsiad z drugiego piętra. Po wszystkim wychylił się z okna i podniósł kciuk w górę. W drugiej ręce trzymał okazały karabin snajperski z lunetą. Na głowie miał kapelusz wędkarski w wojskowe plamy. Odpowiedziałem tym samym gestem. Celny strzał, sąsiedzie. Platynowa blondynka z niewyraźną miną podeszła do trupka Niki. Wzięła ją na ręce i ruszyła w kierunku kraty krokiem żałobnicy. Nie wytrzymała i rzuciła pod nosem: - Nawet się, kurwa, pieskowi wyszczać nie dadzą. Co za hołota! Sąsiad nagle zgasił uśmiech triumfatora z twarzy. Machnął ręką w dół. Kucnąłem jak kazał. Zza rogu wyłonił się podpalany jamnik... |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |