![]() |
|||||||||
Córka słońca, rozdział 31 |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
ROZDZIAŁ XXXI ROZDARTE SERCA Czwartego dnia Kytorn w Sokole pojawił się po raz kolejny marszałek Raszkiewicz. Jego niezapowiedziana wizyta bardzo ucieszyła Derrę. Dziewczyna zauważyła przy tym, że groźny dowódca Zbrojnych Sił Sangacji postarzał się znacznie przez te dwa i pół roku, czyli od dnia, w którym widziała go po raz ostatni. Patrzyła z troską na jego zapadnięte policzki, głębokie sińce pod oczami i pomarszczoną skórę czaszki, pokrytą brązowymi, starczymi plamkami. W spojrzeniu marszałka oraz jego nieco wymuszonym uśmiechu czaił się wyraz delikatnej melancholii, rodzącej się z samotności i myśli o nieuchronnej śmierci, a krzaczaste brwi, niegdyś czarne, były teraz całkiem siwe. Za to on nie mógł się na nią napatrzeć. Gdyby nie bał się tak bardzo kobiet przez całe swe życie, byłby ich najwierniejszym adoratorem. Dopiero Derra zmieniła jego opinię o płci przeciwnej, udowadniając, że kobiety bywają również zabawnymi i inteligentnymi towarzyszkami, a nie jedynie wiecznie płaczącymi i domagającymi się czegoś żonami i matkami. Obracał ją na wszystkie strony, raz po raz ujmując w pomarszczone dłonie jej jasne policzki i przyglądając się nowym oczom. - Wyglądasz przeuroczo – powtarzał. – Orlovsky udowodnił, że dobrze zna się na swoim fachu. Nie widzę żadnej różnicy pomiędzy tymi oczami a tamtymi prawdziwymi. Jesteś przepiękną młodą damą, która mogłaby przebierać w mężczyznach jak w ulęgałkach. - Niechże pan da spokój – odparła ze śmiechem, mile połechtana komplementami, ale w tej chwilowej wesołości kryła się głęboka rozpacz. Zanim zacznie przebierać w mężczyznach jak w ulęgałkach, musi najpierw wyzwolić się od pewnej uwierającej od kilku dni więzi. Na szczęście Aldorent nie przyprowadził Quatessinki, co Derra przyjęła z westchnieniem ulgi. Od pamiętnego poranka w łóżku, zakończonego rozpaczliwym płaczem kochanki, obecność Lorany wprawiała ją w stan permanentnego zakłopotania i poczucia winy. - Powiedz, jak się teraz czujesz? Jak sobie radzisz z tymi implantami? – wypytywał dalej. Odpowiedziała: - Patrzę tymi oczami jak swoimi, tylko mocne światło już mnie nie razi i widzę w ciemnościach trochę lepiej niż inni. Jestem z nich całkiem zadowolona, panie marszałku. Mogę nawet płakać, chociaż akurat to wolałabym robić jak najrzadziej. - Jak traktują cię ludzie z wioski? Czy masz jakieś przykrości z powodu tej sztucznej części? Nazywają cię cyborgiem? - Nie, proszę pana. Nikt mnie tak nie nazywa. Wszyscy są dla mnie bardzo mili i cieszą się razem ze mną. Pewnie, że nikt nie nazywał jej cyborgiem. Większość Entorian nie znała nawet tego słowa. Ich nienawiść do sztucznych elementów w ludzkim ciele była jak instynkt, który nie potrzebuje nazwy, by prawidłowo działać. Gdyby więc miały ją spotkać jakieś szykany, jej gromada na pewno znalazłaby własne obelżywe określenie na odmienność Derry. Zaprowadziła jego i Aldorenta do pokoju na dole, podała herbatę. Ojciec nie raczył wyjrzeć ze swojego warsztatu, co było jej bardzo na rękę. Nie potrzebowała tłumów, gdy podejmowała przyjaciół. Matka swoim zwyczajem rozbijała się po kuchni, zdejmując z pieca fajerki i ustawiając na nim garnki. Derra odniosła wrażenie, że Armina robi to tego popołudnia wyjątkowo głośno, jakby chciała podkreślić swoją obecność w domu. Dziewczyna wstała więc i zamknęła drzwi dzielące salon od kuchni, trzaskając nimi ostentacyjnie. Napięcie pomiędzy nią a matką nie opadało, i nie chodziło już tylko o Loranę. Punktem zapalnym mogło stać się właściwie wszystko, łącznie z niedojedzonym śniadaniem. Siadła wreszcie w fotelu, naprzeciw obu mężczyzn. Raszkiewicz powoli sączył mocną herbatę, nie troszcząc się o ewentualną truciznę. Miał na sobie klasyczny czarny mundur, zapięty pod samą szyję. Za to Aldorent zjawił się w odświętnym ubraniu w spokojnym rdzawym kolorze, uszytym na entoriańską modłę z najlepszego lnu. Nie miała pojęcia, skąd wziął ten idealnie dopasowany na jego wzrost i muskularną budowę ciała strój, ale wyglądało to tak, jakby zamówił go u jednego z najpopularniejszych krawców w Archad. - A co u pana, panie marszałku? – zaczęła wreszcie nieśmiało. – Mam nadzieję, że nie miał pan z mojego powodu żadnych kłopotów. Nie wybaczyłabym sobie do końca życia, gdyby spotkało pana coś złego. Nie odpowiadał przez kilka chwil, dopijając herbatę i kończąc maślane ciasteczko. Wreszcie sapnął: - Porozmawialiśmy sobie wczoraj trochę z Jeremy’m. Próbowałem wytłumaczyć mu, że w tej sytuacji może jedynie zostawić cię w spokoju. Niewiele mówił i kiwał tylko głową, ale myślę, że zrozumiał. Nawet jeśli bardzo nie podoba mu się obrót spraw, wciąż musi wykonywać moje rozkazy. Uczciwie mówiąc, coraz mniej pojmuję jego upór. Gdyby cokolwiek zagrażało bytowi i bezpieczeństwu Sangacji, broniłbym mojej ojczyzny własną piersią. Nie jestem zdrajcą, jak zapewne uważa po cichu ten fanatyk. Po prostu nie widzę żadnego zagrożenia. Ty, Derro, jesteś tylko kropelką w kiramskim morzu. Nie władasz państwem i nie wystawisz przeciwko nam armii, nie zatrujesz rzek, nie zniszczysz wszystkich plonów i w żaden inny sposób nie wygubisz naszego narodu. Szkoda, że Jackson jest takim idiotą, bo jako bardzo młody człowiek rokował olbrzymie nadzieje. Myślałem nawet chwilami o uczynieniu go moim następcą, ale teraz wolałbym połknąć żabę niż oddać mu władzę. - Czy on może... - odezwała się dziewczyna – no wie pan, w jakiś sposób pozbawić pana dowodzenia? - Istnieje tylko jedna procedura prowadząca do odwołania marszałka – odparł. – Musi zebrać się pełny skład Rady Eliminatorów i jednomyślnie uznać, że dowódca przestał być zdolny do pełnienia swoich obowiązków. Wtedy stary marszałek zostaje pozbawiony urzędu, a Rada wybiera spośród siebie następcę. W tym przypadku taka ewentualność nie wchodzi w grę. Nawet jeśli radykalne skrzydło uzna, że sprzeniewierzyłem się naszym ideałom, nakazującym zawsze uznawać wyższość rasy ziemskiej, i zaczynam zagrażać interesom kraju, to Jacksonowi nigdy nie uda się przekonać wszystkich Eliminatorów, by głosowali za moim odwołaniem. - Pytałeś mnie kiedyś, czy mógłbyś zostać moim następcą – mówił dalej, zwracając się do Aldorenta. – Chciałeś zmienić przyszłość Sangacji, powstrzymać jej staczanie się po równi pochyłej w otchłań nacjonalizmu, uprzedzeń i niekontrolowanej ekspansji demograficznej. Powiedziałem ci wtedy, że jesteś zbyt wrażliwy, by podjąć się takiego zadania. Podtrzymuję te słowa, ale jednocześnie udzielam ci zgody na zastąpienie mnie na tym niewygodnym stołku. Po mojej śmierci będziesz marszałkiem Zbrojnych Sił Sangacji, Aldorencie Morrison. Uratuj naszą ojczyznę, chłopcze. - Dziękuję z całego serca, sir – szepnął zaskoczony Aldorent, odwracając wzrok, by ukryć kłopotliwe łzy wzruszenia. - Ale zanim to nastąpi, spędzisz jeszcze trochę czasu w Entorii – odparł Raszkiewicz z figlarnym błyskiem w ciemnych oczach. – Wczoraj podpisałem dekret o twoim wydaleniu z kraju. - Moim... co takiego? Nie rozumiem, sir. W jego głosie, przed chwilą pełnym wdzięczności i uwielbienia dla człowieka, który zastępował mu ojca, pojawiło się coś na kształt irytacji, pomieszanej z niepokojem. Albo marszałek miał jakiś diabelski plan, albo naprawdę zaczynał tracić na stare lata rozum. - Radykałowie oskarżają cię o niepowodzenie ostatniej fazy operacji „Dzikus” – wyjaśnił cierpliwie dowódca. – Jackson już wie, że to ty ukryłeś Derrę w Quatessinie, dyskretnie nad nią czuwałeś, w odpowiedniej chwili usunąłeś spoza zasięgu jego karzącej ręki i miałeś swój udział we wniesieniu apelacji. Ci szaleńcy okrzyknęli cię zdrajcą narodu i we własnym gronie skazali na śmierć. Postanowili, że umrzesz natychmiast po powrocie do kraju, dlatego musiałem temu zapobiec. W naszym kodeksie jest artykuł mówiący, że kara wypędzenia nie może w żadnym przypadku być połączona z karą śmierci. Dla wygnanego sama rozłąka z rodziną i ojczyzną ma być wystarczająco bolesną nauczką. Lata spędzone na obczyźnie powinny posłużyć mu jako czas przeznaczony na głęboką refleksję i wewnętrzne nawrócenie. ZSS od stuleci stosuje tę karę wobec zdrajców, których czyn dotyczy wąskiego grona osób i nie szkodzi interesom kraju. To jest oczywiście teoria, bo w praktyce marszałkowie bardzo rzadko uciekali się do tej możliwości. Od razu zasądzali karę śmierci, by wzbudzić większy postrach. - Jak długo mam tu zostać? - Tego jeszcze nie wiem. Musimy poczekać, aż niebezpieczeństwo przestanie ci grozić. Może grupa Jacksona sama powoli się wykruszy, kiedy jego poplecznicy dojdą do wniosku, że upieranie się przy przegranej sprawie jest szczytem głupoty. Może pewnego dnia nasz poliglota straci wpływy i zajmie się na nowo liczeniem owiec w Entorii, co wychodziło mu zupełnie nieźle. Poczekamy cierpliwie na rozwój wypadków, a do tego czasu przyczaisz się gdzieś w Imperium i będziesz unikał dawnych kolegów. Nasz kodeks mówi wprawdzie, że wydalony nie może być pozbawiony życia poza granicą Sangacji, ale nie sądzę, by Jackson przestrzegał starego prawa. - Co mam w takim razie robić, sir? Niepokój nie opuszczał młodego mężczyzny. Do tej pory jego życie zawsze było planowane i organizowane przez kogoś innego. Kiedy był chłopcem, żył w cieniu bohaterskiego ojca i podążał bez szemrania drogą, którą wskazywała mu matka. Skończył z wyróżnieniem dobre liceum oraz Akademię Wojskową, a potem bez trudu dostał się do najbardziej wpływowej organizacji militarnej w kraju, gdzie robił błyskawiczną karierę. W głębi ducha zawsze wiedział, że ten awans nie był jego wyłączną zasługą. Stanley Raszkiewicz stał wysoko w hierarchii Eliminatorów już wtedy, gdy Frederick Morrison oddawał życie, wyprowadzając cywili z płonącego kolosusa. Dwadzieścia lat później dyskretnie zadbał o pomyślny rozwój kariery syna jednego z najwierniejszych towarzyszy młodości, narażając przez to Aldorenta na cichą zawiść kolegów. Pomimo iż młody mężczyzna tak wiele razy buntował się w duchu przeciwko swojemu losowi, nigdy nie myślał na poważnie o zmianie pracy. Umiał tylko narzekać na splot okoliczności, które zadecydowały o jego życiu. Ani razu nie spróbował oszukać przeznaczenia. A teraz stawał się nagle panem samego siebie i nie miał pojęcia, co począć z podarowaną wolnością. - Czym zawsze chciałeś się zajmować, Aldo? Tylko bądź ze mną szczery. - Myślałem o zawodzie podróżnika lub badacza kultur Kiramu. Ale przecież wykonywałem oba te zajęcia, pracując w ZSS. - Na pewno masz jakieś inne marzenia, chłopcze. Takie, w których spełnienie sam przestałeś wierzyć. Może powinieneś dać im teraz szansę? - Chciałbym bywać osobiście na wszystkich koronacjach Imperatorów, a czeka mnie ich cztery lub pięć. Chciałbym założyć rodzinę i wychować kilkoro dzieci. Ale przecież nie mogę ich mieć, więc muszę poszukać innego sensu życia. - Tylko od ciebie zależy, czemu się teraz poświęcisz. Możesz na przykład zacząć jakiś własny interes. Podobno w Kiramie łatwo dostać kredyt, nawet jeśli nie posiada się odpowiednio dużego zabezpieczenia. Z całym szacunkiem, Derro, ale jesteście dość łatwowierni. Zresztą, może to całe wygnanie potrwa tak krótko, że ledwo je zauważysz. Kiedy niebezpieczeństwo minie, natychmiast wydam dekret anulujący ten poprzedni. Wrócisz wtedy do Derbachii i będziesz znów dla mnie pracował, a potem przejmiesz moje obowiązki. Chyba że zdążysz wsiąknąć w swoje nowe życie tak bardzo, że nie zechcesz wrócić do dawnego znoju. Pamiętaj, do niczego nie będę cię zmuszał. - Na pewno wrócę. Daję słowo honoru żołnierza. Będę czekał na ten dzień z niecierpliwością. - Wierzę ci – Raszkiewicz uśmiechnął się po raz pierwszy bez domieszki smutku. – Musiałem odebrać ci „Błyskawicę” i zablokować twoje konta. Nie mogę pozwolić ci na korzystanie z przywilejów Eliminatora, skoro przez pewien czas nim nie będziesz. Zostawiłem ci samochód, bo wiem, że bez auta czujesz się jak bez ręki. Nasz budżet na pewno nie zawali się z powodu jednego starego jeepa. Możesz tankować w Polinii, ale bądź ostrożny. Niektórzy uważają to miasto za część naszego terytorium i Jackson może rościć sobie tam do ciebie prawa. Miał rację. Polinia i przyległe tereny rolnicze stanowiły enklawę, eksterytorialny ośrodek, w którym rządzili Sangacjanie, chociaż Entorianie mieli niczym nie ograniczone prawo wstępu do metropolii. Te dwie zbliżone liczebnie społeczności zaczynały się już bardzo powoli przenikać, tworząc nową jakość. Entorianie dawali swoją radość życia i umiłowanie dla spraw ducha, zaś w zamian przejmowali niektóre z prostszych technik Polinejczyków, szczególnie z zakresu obróbki drewna i przetwórstwa żywności. - Nie mogę też wypłacać ci pensji – dodał starzec. – Będziesz więc musiał dość szybko znaleźć sobie jakieś dochodowe zajęcie. Widząc popłoch malujący się na twarzy byłego podwładnego, który starał się o pracę tylko raz w życiu i nigdy potem jej nie zmieniał, dodał prędko: - Myślę, że Derra i jej rodzina nie odmówią ci pomocy. - Mam ogromny dług wdzięczności wobec Aldorenta i pana, sir – odparła natychmiast dziewczyna. – Dlatego przyrzekam, że nie pozwolę mu cierpieć biedy. - Jesteś wspaniałą młodą kobietą – pogładził kilka razy jej dłoń. – Będę spał spokojnie, skoro oddałem mojego wychowanka w tak troskliwe ręce. Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę, przyjacielu – zwrócił się znów do Aldorenta, skubiącego nerwowo frędzle przy kaftanie. – Nabierzesz tutaj sił pod czystym niebem, kiedy ja będę musiał do końca życia użerać się ze zbyt ambitnymi funkcjonariuszami, którzy z przyjemnością zaprowadziliby własne porządki w naszej małej armii. Ty będziesz bezpieczny, o ile nie przekroczysz granicy, a na mnie będą zastawiać sidła jak na zająca. Dałem ci wolność i żałuję, że nie mogę tak samo wydalić z Sangacji samego sobie. Chętnie spędziłbym jesień życia w tym uroczym zakątku, zostawiając zmartwienia innym. Niestety, czeka mnie jeszcze ogrom zadań. No, nie martw się już, Aldo. Wszystko dobrze się ułoży. Głowa do góry, chłopcze, i bierz się od jutra do uczciwej pracy. A ty, moja droga, dopilnuj, by się nie lenił. - Będzie harował w pocie czoła jak my wszyscy – uśmiechnęła się łobuzersko, puszczając do Aldorenta oczko. – To mogę panu obiecać. Zresztą, on już pracuje. Naprawił babci ten stary płot, który chwiał się, odkąd pamiętam. - Pewnie chciałabyś wiedzieć, co stało się z tamtymi trzema zbirami, którzy wykłuli ci oczy. Wspominałem już, że dostali za swoje, do czego znacząco się przyłożyłem. - Oni mnie nie obchodzą – wzdrygnęła się na wspomnienie tamtej straszliwej chwili, odganiając z serca nagły mróz. Wciąż nie umiała myśleć bez przerażenia o swoim pobycie w więzieniu i samym akcie okaleczenia. – Niech im Wielki Duch przebaczy. - Ustaliliśmy z Aldorentem tożsamość tych trzech mężczyzn i polowaliśmy na nich tak długo, aż jeden po drugim powpadali w zgrabnie zastawione pułapki. Jeden z nich, ten, który bezpośrednio cię skrzywdził, należał do narkotykowego gangu, działającego na przedmieściach Derbachii. Przekupiłem szefa konkurencyjnej mafii, by wypowiedział tamtym wojnę, obiecując, że będę przymykał oczy na jego wybryki przez cały rok. Twój oprawca wyzionął ducha w nocnej strzelaninie, jaka wywiązała się w starej dzielnicy. W Harold Town, o ile pamiętasz, gdzie to jest. - Pamiętam – odparła cichutko. – Amber prosiła, bym nigdy tam nie chodziła. - Wyglądało to na zwyczajny porachunek gangów, i tym też było – uśmiechnął się złowieszczo na wspomnienie tamtego zdarzenia. – Kulka w łeb należała mu się już od dawna. Facet, który sprzedaje narkotyki uczniom, nie zasługuje na nic lepszego. Dwaj pozostali pracowali dla firmy ochroniarskiej w Ramallah, a po godzinach dorabiali włamaniami. Aldorent wytropił ich i zdjął obu na gorącym uczynku w dzielnicy willowej na obrzeżach Kolorado. Nie tylko pomścił twoją krzywdę, ale przy okazji ocalił mienie, a może i życie, jakiejś Bogu ducha winnej, spokojnej rodziny. - Znów zabiłeś ludzi – zwróciła się do niego z wyraźnym wyrzutem. Mężczyzna spuścił wzrok i wzruszył ramionami. - To moja praca – mruknął. – Co miałem zrobić? Pogłaskać ich po główkach i puścić wolno? Taki dostałem rozkaz i musiałem go wykonać. - Usunęlibyśmy też Carradine'a – podjął Raszkiewicz – ale skoro tak ci na nim zależy, pozwolę temu kretynowi żyć i cieszyć się dobrym zdrowiem. Jest twój, Derro. Wedle życzenia. - Dziękuję panu. - No, na mnie już czas – powiedział, wstając nagle. – Nie wiem, kiedy znów się zobaczymy, być może nieprędko. Niech cię wasz Wielki Duch prowadzi, droga Derro. - I potężne słońce – dodała z powracającą wesołością. – Tak się mówi w Entorii. - I potężne słońce – powtórzył. – Pozwól mi cię uściskać. Jestem już stary, więc nikt nie posądzi mnie o zaloty do ciebie. Wziął ją w ramiona, obejmując mocno i tuląc do siebie jak dobrotliwy dziadek. Bez wahania oddała uścisk człowiekowi, który dawno temu zgotował Entoriance piekło. Pod powiekami czuła krępującą wilgoć. Zauważyła, że jest od niego tylko trochę niższa. W tym roku przestała być bezbronną małą dziewczynką, którą każdy mógł zmusić do posłuszeństwa. Teraz po prostu złamałaby Timothy'emu rękę, gdyby próbował ją zatrzymywać. Była już wystarczająco duża i silna, by stawiać czoło sangackim mężczyznom w wyrównanej walce. Jej babka Kendra jeszcze kilka lat temu gięła w dłoniach strzały. Jej matka Armina nosiła na ramionach rosłego jelenia i ujeżdżała krnąbrne konie. A ona, Derra, była przecież taka sama jak jej przodkinie. - Do widzenia, panie marszałku – powiedziała. – Mam nadzieję, że będzie pan żył długo i że zdąży pan zmienić Sangację, a Aldorent dokończy pana dzieło. - A ty na razie z nami zostaniesz – dorzuciła pod adresem młodego mężczyzny, wypuszczając wreszcie marszałka z objęć. – A najlepiej będzie, jeśli osiedlisz się w Sokole na dłużej. Masz tu przyjaciół, którzy przychylą ci nieba. Dlatego nawet nie waż się myśleć o wyjeździe, Aldorencie Morrison. * * * Stała na rozległym placu, naciągając cięciwę. Ramiona dziewczyny omdlewały od wyczerpującego treningu, a jednak wiedziała, że nie wolno jej zrezygnować. Pod okiem doświadczonych nauczycielek, między innymi swojej wujenki Elanty, ćwiczyła strzelanie z łuku wraz z grupką dużo młodszych dziewczynek. Zaczynała wreszcie nadrabiać wieloletnie zaległości w przyswajaniu tych umiejętności, którymi chlubili się jej przodkowie. Uniosła broń nieco wyżej, niemal tuląc pierzastą strzałę do policzka. Celowała w sam środek słomianej tarczy, na której jedna z kobiet wymalowała kredą koncentryczne okręgi. Cofnęła prawą dłoń, spuszczając ze świstem powietrza strzałę, która wbiła się tuż obok trzeciej od środka białej linii. Znów nie trafiła w upragniony cel, a elektroniczne oczy wcale nie dodawały jej dłoniom celności. Szczupła twarz Derry rozciągnęła się w dziecięcym grymasie niezadowolenia. Wiedziała, że, przynajmniej na razie, nic nie może na to poradzić. Przed porwaniem była zbyt młoda, by dobrze opanować szlachetną sztukę łucznictwa, zaś to wszystko, czego nauczyła się w Derbachii, okazywało się teraz mało przydatne, ponieważ miała do czynienia z zupełnie innym sprzętem. Tam operowała lekkim, sportowym wyposażeniem, bardziej zabawką niż bronią, oraz strzałami ze sztucznego tworzywa, którymi nie byłaby w stanie zdjąć chociażby wróbla. Natomiast teraz uczyła się obsługiwać duży i ciężki łuk z dębowym ramieniem, jakim przy odpowiedniej ilości wprawy mogłaby położyć niedźwiedzia. Już nie będzie taryfy ulgowej. Jeśli nie zdąży na czas naciągnąć cięciwy i celnie wypuścić strzały, straci nie punkty w tabeli, ale życie. Dlatego musiała ćwiczyć do upadłego, by nie pozwolić się prześcignąć tym wszystkim smarkulom. Czasami na plac przychodziło któreś z jej rodziców i z napięciem obserwowało postępy Derry. Jeśli była to Armina, dziewczyna starała się podwójnie. Postanowiła udowodnić matce, że może być najlepsza we wszystkim. Zaś kiedy zjawiała się Kendra, wszystkie dziewczęta starały się jak szalone, by przywódczyni chociażby na krótką chwilę zwróciła na którąś z nich wzrok. Pomimo to oczy staruszki były utkwione zawsze tylko w jednym ruchomym punkcie, w tej dziwnej dziewczynie, która uważała się za jej sukcesorkę. Derra bardzo chciałaby wiedzieć, o czym myślała wtedy babka. Czy z całych sił życzyła jej powodzenia, czy też raczej uważała, że nastolatka traci czas na tę zabawę, zamiast już teraz starać się o miejsce na dobrej uczelni? Niekiedy także Quatessinka przychodziła na plac ćwiczeń, by przyglądać się poczynaniom ukochanej. Derra natychmiast traciła w obecności Lorany zimną krew. Posyłała strzały poza tarczę, a jej dłonie drżały ze wzburzenia tak mocno, że nie była w stanie prawidłowo naciągnąć cięciwy. Rzucała instruktorce przepraszające spojrzenia, nie śmiejąc spojrzeć na tamtą. Dlatego wolała, by Lorana jej nie śledziła. Omijała ją także we wsi, starając się nie pokazywać w miejscach, w których lubiła przesiadywać malarka. Zrezygnowała nawet z wizyt w domu babki, nie odpowiadając na pełne przygany uwagi Kendry, a w końcu unikając także jej. Wiedziała, że Lorana rozpaczliwie próbuje się z nią spotkać, najchętniej bez świadków. Starała się więc bardzo szczelnie wypełnić swój czas, ćwicząc strzelanie z łuku i jazdę konną na oklep, zajmując się pracami domowymi i gospodarskimi, pomagając ojcu w warsztacie, odrabiając z bratem lekcje, składając krewnym i znajomym nie kończące się wizyty i podejmując ich dla rewanżu u siebie w domu. Zauważyła prędko, że kiedy przychodziła sama, zadawano jej całą masę pytań o pobyt w Sangacji oraz o Loranę, na które odpowiadała wymijająco. Za to kiedy przychodziła z Aldorentem, gospodarze natychmiast zaczynali tryskać przesadnym entuzjazmem, będąc przekonanymi, że tamci dwoje są zaręczeni. Kiedy zaczynano im gratulować oraz dopytywać się o datę ślubu, śmiała się w głos i przypominała, że ma już innego narzeczonego w Derbachii. Jej ewentualne małżeństwo z Aldorentem było niedorzecznością, zasługującą jedynie na wesołość. Przecież był od niej dwukrotnie starszy i miał pewnego dnia zostać marszałkiem ZSS. W jego życiu nie było miejsca dla żony, a na pewno nie dla Entorianki. Pomimo to te zabawne insynuacje sprawiły jej nieoczekiwaną przyjemność. Aż pęczniała w takich chwilach z dumy, a jej twarz zaczynała płonąć mocnym szkarłatem. Wiedziała, że niezamężne koleżanki po cichu zazdroszczą jej Aldorenta. Z czystej przekory nie zamierzała wyprowadzać ich z błędu. Sangacjanin był bardzo urodziwym mężczyzną, szczególnie odkąd zamienił klasyczną derbachijską odzież na rzeczy uszyte w Archad, wedle tutejszej mody, na co wydał resztkę swoich pieniędzy. Była ciekawa, czy te wszystkie kokietki zdają sobie sprawę z bariery genetycznej, sprawiającej, że Aldorent nie mógł mieć z żadną z nich dzieci, oraz ze wzmagającej tę niemożność bezpłodności Eliminatora. Pewnie nie zawracały sobie głowy takimi drobiazgami, zajęte szukaniem sposobu na przyciągnięcie jego uwagi. Opamiętanie przyszłoby po kilku latach małżeństwa, gdy musiałyby odpowiadać na coraz bardziej wścibskie pytania rodziny, czemu jeszcze nie doczekały się potomstwa. Wiedziała, że mężczyzna robi, co może, by stać się jednym z nich, szczególnie odkąd pojął, że spędzi poza granicami Sangacji znacznie więcej czasu niż planował. Nauczył się także kilkudziesięciu entoriańskich słów, których często używał. A jednak dostrzegała jego przygnębienie, chociaż starannie próbował je ukryć nawet przed nią. Wiedziała, że Aldorent tęskni za znajomymi miejscami, za dawnym stylem życia, za przyjaciółmi i rodziną. Już teraz nie mógł wybierać pieniędzy z sangackich bankomatów, a za kilkanaście dni jego komórka miała zamilknąć na dobre, odcinając go od natychmiastowej łączności ze światem. Martwiła się, jak jej przyjaciel zniesie tę dodatkową samotność. Wychowany w wysoce stechnicyzowanej kulturze, od maleńkości zaznajomiony ze wszelkiej maści urządzeniami, zapewniającymi błyskawiczną komunikację, posiadający dostęp do najnowszych osiągnięć ludzkości, musiał szybko uczyć się, jak żyć bez tych wszystkich gadżetów. Teraz najskuteczniejszymi sposobami na przekazanie wiadomości miał być dla niego papierowy list oraz telegram. Najbliższa poczta znajdowała się w Siedmiu Olchach, od których dzieliło ich wieś pół godziny szybkiego marszu. Gdyby zabrakło mu paliwa do samochodu, musiałby podróżować zaprzężoną w konie bryczką lub powolnym naziemnym pociągiem. Od najbliższej stacji kolejowej w Archad dzieliła go zresztą nie kilkuminutowa przejażdżka metrem, lecz dwugodzinne telepanie się na koźle dorożki. Zmusił ją przed sześcioma laty, by przejęła jego sposób życia. Teraz los wyraźnie z niego zakpił, odwracając ten przymus. Pomimo całej przyjaźni i współczucia dla niego, była bardzo ciekawa, jak poradzi sobie z poczuciem samotności w małej wsi, gdzie głównym źródłem informacji są dostarczane nieregularnie gazety. Chociaż, na dobrą sprawę nic nie trzymało go w Sokole. Mógł wyjechać choćby teraz, osiedlając się na przykład w Iromadii, gdzie byłby przynajmniej blisko wielkiej polityki. Z jego wiedzą oraz zdolnościami do dyplomacji, mógłby zrobić tam poważną karierę. Gdyby bardzo chciał wyjechać, nie zatrzymywałaby go na siłę, podobnie jak nikt nie zatrzymywałby jej. Czasami, leżąc już wieczorem w łóżku, wyobrażała sobie, jak byłaby przyjmowana w tych wszystkich domach, gdyby towarzyszyła jej Lorana. Nie miała wątpliwości, że traktowano by ją ze znacznie mniejszym szacunkiem, odwracając pospiesznie wzrok od miłości, której... której po prostu nie było. Takie związki nie istniały w świadomości jej rodaków. Wiedziała, że jej współplemieńcy zrobią absolutnie wszystko, by tak właśnie pozostało, nawet za cenę zesłania jej do Semalandii. Walka o to, by mogła żyć na swój sposób w miejscu, w którym się urodziła, nie mogła przynieść pozytywnych rezultatów. Może powinna rzeczywiście zacząć się pakować i wrócić do Spid bądź poszukać mieszkania w Viken. Tymczasem z każdym dniem, z każdą nabytą umiejętnością wsiąkała coraz mocniej w życie tej społeczności i nie umiała już wyobrazić sobie odejścia. Żyła marzeniem o własnym przywództwie i dlatego od wczesnej młodości musiała zdobywać zaufanie i sympatię sąsiadów. Nie było to takie znów trudne. Nie wymagano od niej dużo więcej poza tym, by na początek założyła zwyczajną rodzinę. Nie czuła niechęci do mężczyzn. Wprost przeciwnie, bywali oni uroczymi stworzeniami, z którymi przebywała z przyjemnością. Lubiła tę grę z Aldorentem, a kiedy ponownie spotka Kimmo, tamta szczenięca miłość wybuchnie po raz drugi z pełną mocą i na zawsze złączy drogi ich życia. Kwestię prokreacji jakoś rozwiąże, a biorąc pod uwagę złożoność sytuacji, Kimmo nie będzie miał jej tego za złe. Jednak, pomimo swoich chaotycznych i tchórzliwych ucieczek, często napotykała na pełen tęsknoty i niemego zapytania wzrok Lorany. Wiedziała, że była partnerka cierpi z powodu bezbrzeżnego egoizmu młodej Entorianki. Derra nie chciała wiedzieć, jak duże jest to cierpienie. Nie podbiegała już, by natychmiast wytrzeć łzy tamtej. Zamiast tego wolała poszukać samotni, gdzie mogłaby schronić się na jakiś czas i odpędzić ponure myśli. Kryła się w stodole, wspinała na siano i kładła na plecach, szczęśliwa, że jest sama. Zamykała oczy, czując na powiekach delikatną pieszczotę słońca, przedzierającego się przez szpary w deskach. W takich chwilach nie radowało jej nawet złociste światło. Bez końca myślała o niezwykłych miesiącach, które przeżyła w Spid. To był inny świat, cudowny, ulotny sen, który tak łatwo mógł zostać spłoszony. Także wtedy czasem cierpiała, ale szczęścia było więcej. Była niewidoma i tylko kolorowe wizje z rzadka rozpraszały mrok, w którym żyła, a jednak nigdy wcześniej, ani też później, nie pojmowała z taką wyrazistością, czym jest niezmącona radość. Teraz znów jej poczucie sensu istnienia było nieostre i niepewne. Wiedziała, co musi zrobić, i nie buntowała się już przeciwko tej konieczności, lecz brakowało jej na razie niezłomnego przekonania, że zmierza prostą drogą ku absolutnemu spełnieniu. Być może postępowała źle, brnąc w ten związek, lecz wtedy nie zaprzątała sobie głowy moralną i zdroworozsądkową oceną sytuacji. Teraz, kiedy odzyskała rodzinę, wolność i wzrok, jej perspektywy na przyszłość wyglądały o niebo lepiej. Ale to wtedy wydarzyło się coś, co stanowiło ośrodek jej marzeń i tęsknot. Gdyby mogła, zatrzymałaby pęd świata, by na zawsze pozostać tamtą nieodpowiedzialną, zadurzoną po uszy siedemnastoletnią smarkulą, by przez całą wieczność przeżywać swoją zakazaną miłość i nigdy nie musieć dorastać. Wiedziała, że nie ma żadnych szans na ocalenie tego, co było jej tak bardzo drogie. Mogła tylko odwrócić się ze smutkiem od wyznających tradycyjne wartości rodaków i pójść własną drogą, pod ramię z tymi, którzy nie potępiali takiego związku. Ale przecież zagrodziła sama sobie tę ścieżkę, wybierając rozwiązania, które zadowolą jej bliskich i pozwolą na zrealizowanie pozostałych życiowych celów. Pewnego dnia Ergon zagadnął Derrę niespodziewanie w domu jego rodziców, dorzucając kilka szczap do kominka: - Powiedz, jak to jest, gdy kobieta kocha drugą kobietę? Chciałbym to zrozumieć. Z pozorną nonszalancją wzruszyła ramionami, starając się nie okazywać zmieszania. - To jest dokładnie tak samo jak z tobą i Kamisą – odparła. – Moja miłość nie różni się od tej, która przytrafia się innym ludziom. Pytano ją o to jeszcze wiele razy. Najpierw odpowiadała, że to jest zupełnie tak samo, potem, że prawie tak samo, a jeszcze później była coraz mniej przekonana o tej identyczności i coraz trudniej przychodziło jej znalezienie zadowalającej odpowiedzi. Wreszcie przestała odpowiadać, pokrywając skrępowanie jakimiś niepotrzebnymi czynnościami i marząc o dniu, w którym ludzie przestaną interesować się jej życiem osobistym. Już wybrała swój los. A jednak wzdragała się na myśl o chwili, w której powie o tym Loranie. Zastanawiała się, czemu malarka nie wraca do Quatessinu, na co jeszcze liczy, skoro Derra tak wyraźnie dawała jej do zrozumienia, że nie jest już zainteresowana jej bliskością. Zasoby czułości, nadziei i wiary tamtej dziewczyny zdawały się być niewyczerpane, zawstydzając Derrę i wzmagając jej wewnętrzne rozdarcie. Straszliwie bała się tego dnia i chętnie odsuwałaby go w nieskończoność. Czuła się tak, jakby znów miała wejść do ciemnej jaskini, wypełnionej jedynie głosami * * * Marszałek Raszkiewicz przerwał na chwilę przeglądanie jednego z najczęściej odwiedzanych serwisów informacyjnych. Czytał właśnie o skandalu obyczajowym z udziałem pary popularnych prezenterów telewizyjnych, którzy spędzili kilka dni w swoim towarzystwie w eleganckim hotelu nad Jeziorem Michigan. Smaczku całej sprawie dodawał fakt, że oboje pozostawali w podobno udanych związkach małżeńskich i byli szczęśliwymi rodzicami kilkorga uroczych malców. Swoim zwyczajem przeczytał też komentarze pod artykułem. Były one bardzo zróżnicowane. Większość komentujących była naturalnie oburzona niemoralnym prowadzeniem się tamtych dwojga, ale byli i tacy, którzy denerwowało przede wszystkim wścibstwo paparazzich. Dowodzili oni zawzięcie, że dorośli ludzie mają prawo robić, co im się żywnie podoba, a reszcie świata nic do tego. Jak na wszystkich tego typu portalach, nie brakowało też prowokatorów, którzy wrzucali maksymalnie kontrowersyjne komentarze tylko po to, by rozdrażnić innych użytkowników. Tamci oczywiście dawali się nabrać na tę prostą sztuczkę, odpowiadając jeszcze większą porcją jadu. Dla takiego człowieka jak Raszkiewicz było to tyleż idiotyczne, co męczące. Westchnął i odsunął od siebie laptop w czerwonej, metalicznej obudowie, ostatni krzyk mody. Upił kilka łyków zimnej już kawy i zamyślił się głęboko. Gdyby ktoś go o to zapytał, nie umiałby powiedzieć, o czym przed chwilą myślał. Pewnie znów o Derze Amno. Usłyszał krótki dzwonek do drzwi gabinetu. Zanim nacisnął ukryty pod biurkiem przycisk, by wpuścić gościa, spojrzał na monitor, ustawiony na samym skraju biurka. Zajmująca całą powierzchnię ekranu twarz należała do człowieka, którego znał bardzo dobrze. Nie miał powodu, by się go obawiać lub odmówić spotkania. Otworzył drzwi, poczekał, aż tamten przeszedł kilka kroków i stanął dwa metry od biurka. Nowoczesne drzwi zasunęły się automatycznie po wejściu mężczyzny. - Nie spodziewałem się ciebie – zaczął przełożony. – Przecież rozmawia... Nie dokończył. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, była wymierzona w jego ciało lufa broni, którą tamten trzymał do tej chwili dyskretnie za plecami. A potem był tylko cichy syk i ciemność. * * * Kendra zaskoczyła ją na drodze, gdy dziewczyna wracała rankiem z poczty w sąsiedniej wsi. Nastolatka niosła kilka kolorowych czasopism, które zaczęła prenumerować. - Pójdziesz do mnie – odezwała się przywódczyni, nie bawiąc się w powitalny wstęp. – Musimy pomówić na poważnie. - Już rozmawiałyśmy, babko – odparła dziewczyna, wbijając wzrok w końcówkę kostura Kendry, tkwiącego w piasku tuż obok stóp Derry. – Znasz moje zdanie. - No dalej, nie ociągaj się – staruszka zmarszczyła siwe brwi, bujając metalową kanką tak mocno, że z naczynia wylało się na gościniec trochę świeżego, jeszcze pieniącego się mleka, które dostała od synowej. – To nie jest uprzejma prośba twojej starej babci, ale rozkaz przywódczyni gromady. Nie masz prawa odmówić. - Przecież wiesz, że nie chcę się z nią spotkać. - Twój dziadek zabrał Loranę na zakupy do Archad, a Aldorent naprawia na podwórzu ten stary pług, który stał bezczynnie od dwóch lat. Będziemy same w domu. Pospiesz się, młódko. Nie będę tu stała do wieczora. Milczały przez całą drogę, a każda z nich myślała z pewnością o nieprawdopodobnym uporze tej drugiej. Jeżeli staruszce coraz ciężej było nagiąć do posłuszeństwa Arminę, to z Derrą sprawa miała być znacznie trudniejsza. Wola wnuczki została zahartowana w piecach znacznie gorętszych niż stosunkowo spokojny Sokół. Przełamanie jej wydawało się zadaniem ponad czyjekolwiek siły. Kendra postawiła kankę na kuchennym stole, zdjęła z suszarki metalowy kubek, napełniła go jeszcze ciepłym mlekiem i podała Derze. - Pij – odezwała się. – To znacznie zdrowsze niż ta twoja herbata. - Mleko jest dla cieląt i małych dzieci. Ja jestem dorosła. - Ty jesteś pyskata, a nie dorosła – parsknęła babka, odstawiając ze złością kubek. – Dobrze, nie chcesz, to nie pij. Ale nie licz na to, że zaparzę dla ciebie herbatę. - Nie musisz tego robić. - Chodź do pokoju i siadaj na krześle. Kendra rozparła się w swoim ulubionym wiklinowym fotelu, biorąc robótkę ze stojącego obok koszyka. W ciszy wielkiego pokoju dawało się słyszeć tylko charakterystyczne postukiwanie jej nieodłącznych drutów. - Robię ciepły sweter dla Lorany – odezwała się. – Tej biedaczce jest tutaj ciągle zimno, nawet o tak przyjemnej porze roku. Właściwie jest to nie moje, ale twoje zadanie. To ty, moja droga, powinnaś zadbać o to, aby twoja przyjaciółka czuła się w Entorii dobrze. Jeśli nie umiesz jeszcze robić na drutach, powinnaś się jak najszybciej nauczyć. - Nauczę się, babciu, następnej zimy. - A dlaczego nie teraz? Co tak ważnego zabiera ci czas? Do moich uszu dochodzą rozmaite rzeczy na twój temat. Podobno ciągle składasz wizyty i przyjmujesz je, paplając przy tym o głupstwach. Podobno nie interesujesz się w ogóle kwestią swojego dalszego kształcenia, jakby te kilka sangackich klas miało wystarczyć ci do szczęścia. Podobno opowiadasz wszem i wobec o swoich zaręczynach z Aldorentem. - To ostatnie to wyssana z palca bzdura! – krzyknęła Derra ze wzburzeniem. – Nie zaręczyłam się z Aldorentem i nigdy nie twierdziłam, że zamierzam być jego żoną. Po prostu spędzamy dużo czasu razem, więc wioskowe plotkarki wzięły nas na języki. Przecież sama wiesz, jak niewiele potrzeba w Sokole, by ludzie zostali ze sobą pożenieni bez swojej wiedzy i zgody. Mam innego narzeczonego. Podsunęła babce dłoń z pierścionkiem prawie pod nos. - Nie życzę sobie, aby brano moją wnuczkę na języki – odparła surowo Kendra. – Jeśli chcesz kiedyś zająć moje miejsce, musisz prowadzić się bez skazy. Musisz udowodnić, że jesteś osobą stateczną i godną zaufania. - Ta wieś tak czy owak aż huczy od plotek na mój temat. Robię, co mogę, aby położyć im kres. - Przyjechałaś tu zaledwie przed miesiącem, Derro, przywożąc ze sobą tamtych dwoje. Kobietę i mężczyznę. Przyjechałaś jako kochanka tej kobiety i walczyłaś jak szalona o uczucie, które płonęło w twoim sercu niczym święty ogień słońca. To uczucie mogło się nam nie podobać, ale przynajmniej byłaś w nim wytrwała. Dziś unikasz tej kobiety, a w zamian prowadzasz się z mężczyzną, który ma poprawiać ci reputację. Nie chcesz się z nim wiązać, wmawiając nam wszystkim, że jesteś zaręczona z człowiekiem, z którym kontakt urwał ci się wiele miesięcy temu. Jak to wszystko świadczy o twojej wiarygodności? Powiedz mi, dlaczego wieś miałaby zaufać osobie, która zmienia bez ustanku swe serce i w niczym nie potrafi wytrwać dłużej niż rok? - Kiedy wyjdę za Kimmo – bąknęła dziewczyna – wytrwam w tym małżeństwie do końca życia. Zobaczycie. - Lorana bardzo cierpi. Ona wciąż ogromnie cię kocha. - Przecież sama mówiłaś, babko, że związki pomiędzy osobami tej samej płci nie są czymś właściwym. Co się zmieniło, że jesteś teraz gorącą orędowniczką takiego związku? Czemu namawiasz mnie do zła? - Widziałam was razem, kiedy jeszcze nie zachowywałaś się jak idiotka. Obie aż promieniałyście szczęściem. Teraz jej serce pęka z bólu i twoje również, chociaż nie chcesz się do tego przyznać. - To nie jest dobry sposób na życie. Z Loraną nie spełnię się jako kobieta, żona, matka, jako pełnowartościowy członek ludzkiej społeczności. To jest ślepy zaułek, w który można skręcić na krótko, lecz nie należy zbytnio się do niego przywiązywać. - Ona tak nie myśli. - Wiem. Sądziłam przez pewien czas, że jestem taka jak ona, ale to nieprawda. Szczerze ją kochałam, ale nie chcę zmarnować dla niej moich najlepszych lat. - Derro, jestem przekonana, że w tej chwili nie ma dla ciebie niczego lepszego od jej miłości i optymizmu. Lorana wyprowadziła cię z najgorszych kryzysów i również w przyszłości nie pozwoli, by spotkała cię jakakolwiek krzywda. Jej miłość jest jak wiatr, który będzie wciąż unosił cię ponad wierzchołkami najwyższych drzew. Staruszka odłożyła na chwilę druty na kolana, wzruszona własnymi słowami. Kiedy znów się odezwała, jej głos drżał nieznacznie: - Życie ludzi stąd jest proste i twarde. Poznajemy kogoś, bierzemy ślub i powiększamy rodzinę, bo tak czynią wszyscy wokół. Nie zaprzątamy sobie głów miłością, jaka zdarza się tylko w powieściach. Ty dostałaś od losu prawdziwy skarb. Doświadczyłaś niepowtarzalnej, magicznej więzi pomiędzy dwoma istotami ludzkimi i dlatego nie powinnaś zadowalać się niczym mniejszym. - Lorana należy do innego świata. Ona nie będzie tu szczęśliwa. Powinna wrócić do Quatessinu i zająć się malowaniem. Mam nadzieję, że wkrótce kogoś pozna. - Nie jest powiedziane, że wasz związek musiałby trwać do końca życia. Być może spędziłybyście ze sobą kilka szczęśliwych lat, a potem jedna z was, lub nawet obie, poznałaby i pokochała mężczyznę, z którym postanowiłaby związać się na stałe. Wtedy rozstałybyście się bezboleśnie, w poczuciu spełnienia i wyczerpania tej możliwości. Dziś, kiedy wciąż rozpaczliwie się potrzebujecie, ból rozdzielenia będzie ogromny. - Ten ból jest do zniesienia, jak każdy inny. Wiem o bólu naprawdę sporo, babciu. Poza tym Lorana już nie ma czasu. Ona ma dwadzieścia pięć lat i powinna jak najszybciej wyjść za mąż i urodzić dzieci. Kendra poruszyła się w fotelu gwałtownie i sapnęła z prawdziwą złością. - Widzę, że Armina przekabaciła cię już całkiem na swoje kopyto – odezwała się głośno. – Bo mówisz jak ona. No cóż, żałuję, że nadstawiałam starego karku, stając w twojej obronie. Nie powinnam była kiwnąć w twojej sprawie nawet małym palcem, skoro pozjadałaś wszystkie rozumy i świetnie obywasz się bez moich rad. - Babciu, postaw się w mojej sytuacji, a może wtedy mnie zrozumiesz. - Porozmawiaj z Loraną, dobrze? Ona tak bardzo na to czeka. - Porozmawiam z nią, ale powiem to, co będę chciała powiedzieć, a nie to, co ona chciałaby usłyszeć. A ty i reszta zaakceptujecie decyzję, którą podejmę. - To, co mówisz, nie płynie z twojego serca – Kendra znów podniosła robótkę. – Jesteś jak chorągiewka, którą łatwo obracać. Wiatr porywa chorągiewki i niesie je nad ocean, gdzie rozdziobują je morskie ptaki. Jeśli chcesz rządzić kiedyś ludźmi, powinnaś być jak skała. - Mam prawo zmienić zdanie – syknęła Derra, zrywając się na równe nogi. – Podjęłam w Quatessinie błędną decyzję i muszę się z niej wycofać. Nie przeszkadzaj mi w tym, babko. * * * Telefon rozdzwonił się, kiedy wracali późnym wieczorem od jednego z kuzynów Arminy. Derra ożywionym głosem mówiła właśnie Aldorentowi o nowej sukience kuzynki Evvi, która jej zdaniem wyjątkowo nie pasowała do szczuplutkiej figury dziewczyny. Zamilkła, gdy mężczyzna wyjmował urządzenie z kieszeni bluzy i przykładał je do ucha. - Tak? – rzucił niedbale, nie patrząc na wyświetlacz. Słuchał w skupieniu tamtej osoby, nie przerywając ani razu. W trakcie całej rozmowy zadał tylko jedno pytanie: - Wiecie, kto to zrobił? Znów nastąpił monolog tajemniczego rozmówcy, zakończony głębokim westchnieniem Aldorenta i jego słowami: - No tak... dzięki, że zadzwoniłeś, stary. Tak, jakoś sobie poradzę. Nie martwcie się o mnie. Jeszcze raz dzięki. Cześć. Przysiadł na drewnianej ławce przed którymś z domów, nie zastanawiając się, do kogo należy. I tak jego mieszkańcy już spali lub właśnie szykowali się do snu. Pyzaty księżyc odbijał się w szarych oczach Aldorenta, nagle wielkich jak spodki i pełnych przerażenia. Wyglądał z tymi oczami jak kilkuletni chłopiec, który zgubił na ulicy matkę. Ale następne słowa, które wypowiedział, raczej nie pasowały do dziecka. - Kurwa mać – zaklął po angielsku, chowając twarz w dłoniach. - Co się stało, Aldo? Z kim rozmawiałeś? – krzyknęła z niepokojem. Aldorent bardzo rzadko odzywał się do kogokolwiek w taki sposób. Nie musiał dodawać sobie powagi ani męskości, używając słów powszechnie uważanych za obelżywe. Dlatego sprawa z pewnością była poważna. - Dzwonił Vivaldo Santorini – zaczął wreszcie, kładąc dłonie na kolanach i nie patrząc na dziewczynę. – Raszkiewicz nie żyje. Został zamordowany trzema strzałami w klatkę piersiową, dziś przed południem. Valdo nie jest pewien, kto mógł to zrobić, ale w ZSS aż huczy od plotek. Mówią, że Jackson wybierał się do niego mniej więcej o tej porze, a potem widziano go na korytarzu w pobliżu gabinetu marszałka. - Przecież ktoś musiał słyszeć strzały – odparła słabym głosem. – Morderca nie mógł wyjść z gabinetu nie zauważony. Ktoś usłyszałby hałas, przybiegł na miejsce zbrodni i ujął zabójcę. - Znów myślisz jak Kiramejka – w jego głosie zadźwięczała irytacja. – Skoro strzały, to proch i huk, tak? Nie, Derro. W taki sposób działa tylko wasza prymitywna broń. Morderca użył laserowego paralizatora, który nie wydaje dźwięku, a tylko wypala w ciele głębokie dziury. Marszałek został dwukrotnie trafiony w serce. Nie miał żadnych szans, by przeżyć. Valdo mówił, że nikt z zewnątrz nie został o tej porze wpuszczony do Kwatery Głównej, a więc to był jeden z naszych. Któryś ze zbuntowanej frakcji, najprawdopodobniej właśnie Jackson, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Obróciła się tak, by stać twarzą w kierunku wschodu, gdzie za kilka godzin miało pojawić się słońce. Nabożnym gestem nakreśliła na czole leżącą ósemkę, znak symbolizujący nieskończone trwanie Wielkiego Ducha i obietnicę wiecznego życia po śmierci. - Szczęśliwej drogi, panie marszałku – szepnęła, hamując łzy. - Teraz będzie pewnie śledztwo – zwróciła się do Aldorenta. – Jeśli to rzeczywiście Jackson, nie wygrzebie się z więzienia do końca swojego żałosnego żywota. - Nie, to naprawdę tak u nas nie działa. Sprawa nie trafi do prokuratury. Nikt przy zdrowych zmysłach nie nagłaśnia wewnętrznych kłopotów ZSS. Raszkiewicz złamał tę zasadę i słono za to zapłacił. Ale to jeszcze nie wszystko. Po południu zebrała się Rada Eliminatorów i po burzliwej dyskusji został wybrany większością głosów nowy dowódca. Czy umiesz zgadnąć, kto nim został? - To niemożliwe – szepnęła, przysiadając obok niego. – Nie ukręciliby sami na siebie takiego bicza. - A jednak – odparł gorzko. – Jeremy Jackson jest teraz marszałkiem ZSS. Najmłodszym w historii. Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu, przetrawiając tę nowinę. Wreszcie mężczyzna odezwał się: - To oznacza, że nadchodzą ciężkie czasy dla Sangacji. Żaden z poprzednich marszałków nie był na tyle głupi, by zaogniać konflikty z Imperium. Jackson z pewnością będzie to robił, nie przejmując się zranioną dumą Gondwańczyków i groźbą wojny. - Może prezydent nie będzie go słuchał – bąknęła. – Może uzna, że nowy marszałek ma zbyt radykalne poglądy, by nadal doradzać rządowi w sprawach polityki zagranicznej. Nic złego jeszcze się nie stało. Bądźmy dobrej myśli, Aldo. Może nie porządzi długo, bo uczciwi ludzie nie ścierpią głoszonych przez niego bzdur. - Czy wiesz, co to oznacza dla mnie? – spojrzał na nią przejmującym wzrokiem, nie umiejąc ukryć niepokoju. Nie odpowiedziała, więc kontynuował cicho: - Jackson na pewno nie unieważni dekretu o moim wydaleniu z kraju. A tylko marszałek ZSS może to zrobić, nawet prezydent nie ma tu nic do gadania. Teraz ma trzydzieści trzy lata, może rządzić przez kolejne czterdzieści. Jeśli jego następca przypomni sobie o mnie i pozwoli mi wrócić do ojczyzny, moja siostra Alayah, jedyna naprawdę bliska mi osoba, będzie już staruszką, a Marcel, Tate i Linda spytają, kim jestem. Nie mam już rodziny, Derro. Znów ukrył twarz w dłoniach, a potem dodał: - Mogę tu zostać na bardzo długo. Nie mam nic przeciwko życiu w Kiramie, ale bardzo chciałbym zobaczyć Allie przed jej śmiercią. Poklepała go po dłoni, nie będąc pewną, czy takie pocieszenie wystarczy. Zabrakło jej jednak śmiałości, by go objąć i przytulić. - Nie martw się tak bardzo – powiedziała. – Kto wie, co przyniesie przyszłość. Może już wkrótce będziecie razem. Możecie przecież spotykać się w Polinii. A na razie ja się tobą opiekuję. Rozciągnął się na ławce, kładąc głowę na jej kolanach. Pogłaskała ją z wahaniem, a następnie wplotła mu palce we włosy, delikatnie muskając skórę. Trwali tak jeszcze długo. On dręczył się niewesołymi myślami o swojej przyszłości poza granicami Sangacji, ona próbowała ukoić jego obawy. Robiła to dla przyjaciela, nie dla kochanka, ponieważ jej myśli niespodziewanie wybiegły ku Loranie. Może w obliczu tak wielkiej tragedii nie powinna ulegać naciskom i podszeptom nie zawsze życzliwych jej osób. Co doradziłby jej nieżyjący sojusznik? * * * Sen, który Lorana Yel miała w nocy z czternastego na piętnastego Kytorn, był cudowny. Śniło jej się, że stały z Derrą na skraju tamtego pamiętnego urwiska na północ od Spid, gdzie wsunęła kwiat za ucho kochanki. Entorianka opowiadała o czymś z przejęciem i śmiała się radośnie, a jej elektroniczne oczy lśniły miłością. Dlatego nie zdziwiła się zbytnio, gdy po śniadaniu i porannej toalecie ujrzała Derrę w zaniedbanym ogródku staruszki. Quatessinka lubiła wygrzewać się tutaj w słońcu na nowej ławce, zbitej przez Aldorenta przed kilkoma dniami. Siadła obok przyjaciółki i ujęła bez ceregieli obie dłonie Derry, zamykając je w uścisku własnych, dużych i ciemnych, ze smukłymi palcami artystki. - Tak się cieszę, że nareszcie przyszłaś – zaczęła z entuzjazmem, łapiąc ze wzruszenia powietrze. I nie czekając na odpowiedź Entorianki, mówiła dalej z błyszczącymi z przejęcia oczami: - Pomyślałam sobie dzisiaj, że właściwie nic nie trzyma nas w Spid. Zastanawiałam się bardzo poważnie nad otworzeniem tej galerii do spółki z Venantiusem, ale chyba mu odmówię. W Spid nie ma akademii, a przecież idziesz na studia. Przeprowadzimy się do Onemary. Znam tamtejszą uczelnię i z czystym sumieniem mogę ci ją polecić. Wydział Lingwistyki też mają, więc będziesz zadowolona. Ja także będę miała w Onemarze znacznie szersze perspektywy zawodowego rozwoju. Może uda mi się wejść w środowisko związanych z akademią plastyków, a jeśli nawet nie, to przynajmniej będę miała w pobliżu kilka prestiżowych galerii sztuki. Odwiedzają je najbogatsi i najbardziej wpływowi ludzie z kraju i zagranicy. Już raz wystawiałam w jednej z nich moje obrazy, wspólnie z kilkorgiem znajomych ze studiów. Czy to nie brzmi wspaniale? Oczywiście teraz twoje macierzyństwo odsuwa się w czasie. Nie będę namawiać cię do rodzenia dzieci, dopóki nie skończysz nauki. Jesteś jeszcze bardzo młodziutka i masz mnóstwo czasu na dzieci. Może ja urodzę jedno. Derra słuchała z zakłopotaniem słowotoku tamtej, zastanawiając się nad odpowiedzią. Mogłaby powiedzieć, że nie ma wstępu na żadne studia, ponieważ brakuje jej świadectwa ukończenia powszechnej kiramskiej dziesięcioklasówki. Może uznaliby sangacką maturę, ale nie doszła do tego. Nie, nie powinna teraz mówić o takich rzeczach. Musi zacząć od tego, co najważniejsze. - Ty wracasz do Quatessinu – odezwała się. – Sama. Ja zostaję tutaj. Tak bardzo lękała się tej chwili i raz po raz przeżywała ją w myślach, przygotowując się na dawkę potężnych emocji. Tymczasem nic podobnego się nie zdarzyło. Była zadziwiająco spokojna, jakby proponowała Loranie wypicie szklanki wody. A przecież zrywała właśnie więź, która jeszcze niedawno pokonywała wszelkie przeszkody. - Nie rozumiem – Lorana potrząsnęła bezradnie głową, nie przyjmując na razie do wiadomości złowieszczej nowiny. – Po co chcesz zostawać tu na dłużej? Załatwiłaś już wszystkie swoje sprawy na Północy. Przecież będziemy odwiedzać twoją rodzinę i przyjaciół. Nie każę ci żegnać się z nimi na zawsze. - Lorano, to koniec. Nie możemy być razem. Nie czuję się dobrze w takim związku. Quatessinka poderwała się gwałtownie z ławki, puszczając dłonie młodszej dziewczyny. Stała tak przez dłuższą chwilę w milczeniu, górując nad tamtą. Wreszcie złożyła ramiona na piersiach i wykrzyknęła: - Nie, nie będę brała odpowiedzialności za twoje szaleństwo! Kto tak bardzo pomieszał ci w głowie? Twoja matka? Przysiadła z powrotem obok Entorianki i znów ujęła jej dłonie. - Posłuchaj – zaczęła żarliwie. – Wiem, że się boisz, i nie mam ci tego za złe. Sama przechodziłam przez prawdziwy koszmar. Kiedy najbliżsi nie akceptują cię taką, jaka jesteś w środku, tracisz wiarę we własne siły. Jednak poradziłam sobie z tym odrzuceniem, i ty także sobie poradzisz. Chyba pamiętasz, syrenko, że zawsze dam ci moje wsparcie. - Nie, Lorano – powtórzyła z uporem Derra, wyszarpując dłonie z uścisku tamtej. – Już podjęłam decyzję. Musimy się rozstać. Malarka znów zerwała się na równe nogi, wpatrując się z napięciem w twarz Derry. Drżała mocno na całym ciele, jakby wylądowała w samym środku skeńskiej zimy. Jej harmonijne rysy ściągnęły się w wyrazie tak wielkiego cierpienia, że Derra musiała odwrócić wzrok. W tym momencie Entorianka pożałowała po raz pierwszy, że dostała nowe oczy. Gdyby wciąż była niewidoma, nie musiałaby patrzeć na ten straszny ból, który zadawała ciągle kochanej istocie. Lorana splotła palce obu dłoni, aż zatrzeszczały kostki. Rozprostowała ręce i stała tak przez chwilę z uniesionymi ramionami, jakby miała zamiar zaraz uderzyć Derrę. Ostatecznie nie uczyniła tego. Mimo całej swej namiętności i porywczości nie należała do ludzi, którzy mają w zwyczaju walczyć o miłość przy użyciu siły. - Dlaczego… dlaczego mnie odtrącasz? – szepnęła słabo. – Jeśli kiedykolwiek cię skrzywdziłam, proszę cię teraz o przebaczenie. Czy było ci ze mną źle, Derro? - Nigdy mnie nie skrzywdziłaś. Byłaś najcudowniejszą przyjaciółką i kochanką pod słońcem. Było mi z tobą wspaniale, ale chcę żyć inaczej. Ludzie mają rację. Taki związek nie ma przyszłości. Bo ludzie nie zakochują się po to, żeby chodzić razem na spacery. Celem miłości nie jest tylko przyjemność. Jest nim zrodzenie dzieci, naszych następców na tym świecie. Dlatego jedynie tradycyjne małżeństwo ma sens. Lorana opadła przed przyjaciółką na kolana, przygryzając palce i starając się przetrawić to, co mówiła Derra. Miała ochotę szlochać na cały głos, całować rozpaczliwie skraj sukienki Derry i błagać Wielkiego Ducha, aby te straszne, raniące słowa nie zostały nigdy wypowiedziane. Niestety, żadna siła nie mogła ich cofnąć, a ona nie zyskałaby niczego dobrego, poniżając się i żebrząc o uczucie. Mogła przekonać Derrę tylko przy użyciu argumentów. Jeśli miała takie, które coś znaczyły. - Przecież obiecywałaś mi, że nic się nie zmieni, kiedy odzyskasz wzrok – odezwała się wreszcie. – Nie pamiętasz, jak siedziałyśmy razem w ogrodzie u twoich rodziców, a ty zapewniałaś mnie o sile i trwałości swojego przywiązania? Nie wiedziałam, że córy Entorii łamią tak poważne przyrzeczenia. - Obowiązuje mnie wierność przede wszystkim wobec mojej ojczyzny i jej tradycji. A ta nie uwzględnia związków homoseksualnych. - To po co w takim razie zalecałaś się do mnie w Spid? – krzyknęła Lorana, tracąc wreszcie cierpliwość i nie hamując już łez. – Po co wmawiałaś mi, że nie powinnam bać się odmienności? Po co włóczyłaś się za mną po całym mieszkaniu, gdy próbowałam przed tobą uciec? Po co zburzyłaś mój spokój? Po to, by teraz odpędzić mnie jak psa? - Lorano, źle postępowałam. Zawiniłam wobec ciebie, okazując ci uczucie i nie mając zamiaru związać się z tobą na większość życia. Sądziłam wtedy, że zostanę w Quatessinie na dłużej i że nigdy nie odzyskam wzroku. Uwierz, bardzo cię kochałam. Nadal cię kocham. Ale teraz wszystko jest inne. Już nie należymy do siebie. - Przeszkadzam ci w realizacji twojego wielkiego marzenia o przywództwie, tak? - Ja chyba myślałam… - opanowany głos Entorianki załamał się wreszcie. Derra zgarbiła się jak pod ogromnym ciężarem, opierając łokcie na kolanach i pochylając głowę. Wyglądała przy tym całkiem jak jej babka. - Myślałam – podjęła znów – że mam władzę nawet nad czasem. Że mogę go zatrzymać dla nas. Że jestem jakąś cholerną prorokinią, której będzie służył ten i tamten świat. Ja w to naprawdę uwierzyłam. Pomyśl tylko, Lorano, uwierzyłam! A przecież wszyscy jesteśmy jedynie pyłkiem na obliczu świata. Wszyscy podlegamy tym samym prawom i dla nikogo nie będzie uczyniony wyjątek. - Sama kształtujesz swój los. Każde fatum można odwrócić. - Nie. To, kim się rodzimy, jest naszym przeznaczeniem. A my obie urodziłyśmy się kobietami. Wróć do Quatessinu i wyjdź za mąż. Tak będzie lepiej dla nas obu. Wstała z ławki i uniosła dłoń, jakby miała chęć pogłaskać Loranę po włosach. Nie zrobiła tego jednak, lecz powiedziała głosem, któremu próbowała nadać brzmienie stanowcze, choć zarazem łagodne: - Uwierz, ja też czuję ból. Nie jestem skałą, chociaż moja babka chciałaby mnie taką widzieć. Powiedziałaś kiedyś, że jestem zagubiona. Pozwól mi się teraz odnaleźć, Lorano. Nie przeciągajmy tego, proszę. Wróć do domu i wybacz mi, jeśli potrafisz. Quatessinka poruszyła bezradnie ustami, jak wyjęta z wody ryba. Grube łzy wciąż spływały po jej brązowych policzkach. - Kocham cię, Derro – szepnęła bardzo cicho. – Kocham… Derra zacisnęła mocno wargi, powstrzymując jęk rozpaczy. Po raz drugi podniosła rękę i tym razem położyła dłoń na głowie przyjaciółki. Miała ogromną chęć przyciągnąć tę nieszczęsną, piękną głowę do piersi, ale nie chciała dawać Loranie nawet bladej nadziei na ponowne połączenie ich losów. Nie miała odwagi spojrzeć w pełne łez oczy Quatessinki. Wypchnęła tylko przez ściśnięte kurczowo szczęki kilka słów: - To nie moja wina. To tylko… Po prostu tak trzeba. * * * Wczesnym wieczorem Derra postanowiła przejść się nad jezioro. W ostatnich dniach często spacerowała w tamtym kierunku z Aldorentem lub którymś z nowych przyjaciół, ale teraz chciała być sama. Milla wspomniała jej kiedyś, że widziała parę razy Loranę, kulącą się na urwistym brzegu Cichej Toni i wpatrującą uporczywie w taflę wody, jakby próbowała wyczytać z niej swoją przyszłość. Żadne z kąpiących się albo łowiących ryby Entorian nie zbliżało się do Quatessinki i nie próbowało jej zagadywać, jakby czarnowłosą dziewczynę otaczała szklana bańka, nie przepuszczająca niczego z zewnątrz. Szła przez las szybkim krokiem, uzbrojona tylko w krótki nóż. Przeskakiwała z wdziękiem przez zwalone pnie i omijała umiejętnie mokradła. Była dzieckiem wnętrza lądu, należała do lasu w takim samym stopniu, w jakim Lorana była nierozerwalnie związana z morzem. Do jej uszu dochodził tylko śpiew ptaków, stukanie dzięcioła i brzęczenie os. Zielonkawa żmija przemknęła gładko po ścieżce i szybko skryła się w zaroślach. W innym czasie Derra spróbowałaby ją upolować i przyrządziłaby na kolację, ale teraz umiała myśleć wyłącznie o Loranie. Ani śladu ludzi. Było jej to bardzo na rękę, bo nie potrzebowała towarzystwa. Przeczucie nie zawiodło jej także tym razem. W trzcinie kołysała się stara łódź, pozostawiona tutaj przed kilkoma laty przez któregoś z wieśniaków i do tej pory nie uprzątnięta. Dno tej łodzi było całe i swego czasu dobrze nasmołowane, co sprawiało, że łajba wciąż utrzymywała się na wodzie, zakotwiczona do brzegu grubą, nieco zbutwiałą liną. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wypłynąłby tym czymś na środek jeziora. Łódka służyła jako miejsce wieczornych schadzek miłosnych dla okolicznej młodzieży oraz świetna kryjówka dla poszukujących odrobiny samotności. Lorana skuliła się na jej dnie, wsparła łokieć o ławkę dla wioślarza i złożyła na ręce udręczoną głowę. Derra zdjęła sandały, zrobiła kilka kroków w mulistej wodzie i uchwyciła skraj kadłuba, oblepionego śliskimi wodorostami. Wgramoliła się niezręcznie do łodzi, podwijając przy tym krótką sukienkę tak wysoko, że na chwilę w złocistym świetle wieczoru błysnął skraj jej bawełnianej bielizny. Siadła tuż obok Quatessinki, nie odzywając się do niej. Patrzyła z bólem serca na czerwone od płaczu oczy malarki i jej długie palce, wplecione pomiędzy pasma czarnych włosów i szarpiące je mocno od czasu do czasu. Wiedziała, że ten gest jest u Lorany oznaką głębokiej rozpaczy. Bardzo chciała zacząć rozmowę i szukała w myśli właściwych słów. Wreszcie potarła obiema dłońmi ramiona Lorany, skryte pod grubym, wełnianym swetrem i dodatkowo otulone czerwoną narzutką, która częściowo zsunęła się z pleców dziewczyny. Pomimo takiego zabezpieczenia, Quatessinką wstrząsał dreszcz nie tylko emocji, ale i chłodu. - Ciągle ci zimno – bardziej stwierdziła niż zapytała, starannie otulając Loranę szeroką narzutą. – Widzisz, nie nadajesz się do tego klimatu. Tamta mruknęła coś niewyraźnie, jeszcze mocniej szarpiąc włosy. Derra cierpliwie wyplątywała jej te palce spomiędzy ciemnych kosmyków, które tak bardzo lubiła niegdyś gładzić, by malarka nie zrobiła sobie krzywdy. - Przytul się do mnie – szepnęła serdecznie Entorianka. – Rozgrzeję cię. Objęła Loranę, niemal przemocą odciągnęła ją od śliskiej od wilgoci deski. Quatessinka stawiała początkowo opór, nie chcąc ulec własnej słabości, lecz wreszcie przywarła do Derry z ulgą, wciskając mokrą od łez twarz w jędrne piersi młodszej dziewczyny. Te piersi, które kilka miesięcy temu całowała po raz pierwszy z uwielbieniem tak wielkim, że stawało się niemal lękiem. Długo siedziały tak w milczeniu na starej łodzi, ukryte w szuwarach przed resztą świata, wsłuchane tylko w gęganie dzikich gęsi i bicie własnych serc. Obejmowały się mocno i marzyły o tym, by słońce nigdy nie skryło się za horyzontem, by nie nadeszła noc i w konsekwencji następny dzień, który mógł przynieść kolejną porcję bólu. W ciszę wdarł się nagle śmiech i wzajemne nawoływanie kilkorga dzieci. Derra modliła się w duchu, by tamci nie dostrzegli łodzi i skulonych na niej dwóch sylwetek. Na szczęście dzieci zajęły się własnymi sprawami, dokazując w bezpiecznej odległości od kochanek. Entorianka chciała coś powiedzieć, znaleźć słowa pocieszenia dla tamtej i dla siebie, zapewnić, że chociaż teraz obie cierpią, to pewnego dnia dla każdej z nich znów zaświeci słońce radości. Wybrała milczenie, które jest złotem, ponieważ popisywanie się tego rodzaju mądrością było dalszym ciągiem bezlitosnego kamienowania ukochanej. Słowotok, nie zmieniający niczego, a tylko dodatkowo rozdrapujący ranę, był w obecnej chwili skrajnie niepożądany. Wycisnęła na włosach Lorany długi, pełen uczucia pocałunek i szepnęła jej do ucha: - Zawsze będziesz miała moją wdzięczność za wszystko, co mi podarowałaś. Nie zapomnę o tobie, póki będę żyła, i bardzo pragnę, byś była szczęśliwa. Ale nie mogę z tobą zostać. I dodała nieco głośniej: - Lorano, zanim się rozstaniemy, chciałabym, żebyś zrobiła mi jeszcze raz te wszystkie rzeczy… No wiesz. Tu i teraz, ten jeden, ostatni raz. - Nie. Zdumienie Derry nie miało granic. Przypuszczała, że Lorana ochoczo przystanie na tę propozycję, jak czyniła to do tej pory. Tymczasem Quatessinka wyswobodziła się gwałtownie z jej objęć i z błyszczącymi od wilgoci oczami odezwała się zadziwiająco opanowanym głosem: - Sama powiedziałaś, że teraz wszystko jest inne. Nie jesteśmy już parą. A ja nie uprawiam miłości z kimś, z kim nie jestem w związku. - Wiem, Lorano. Rozumiem cię – odparła pokornie nastolatka, próbując przez to poddanie się zyskać choć trochę łaski ze strony tamtej dziewczyny. - Niczego nie wiesz i nie rozumiesz. Może doszłaś do wniosku, że jestem rozwiązła do tego stopnia, by pokładać się wszędzie i z każdym. Może patrzysz już na mnie oczami twoich współplemieńców, dla których jestem tak okropnym wybrykiem natury, że wszelka moralność musi mi być z założenia obca. Ale bardzo się mylisz. Mam wciąż kilka zasad, według których układam sobie życie. - Proszę cię, nie mów tak do mnie – szepnęła cicho Derra. – Przecież znam cię dobrze. Wiem, że nie ma w tobie zepsucia. - A może myślisz, że taka bliskość nie ma większego znaczenia? – Lorana podniosła nagle głos, zaczynając prawie krzyczeć na towarzyszkę. Odsunęła się przy tym od Derry na odległość wyciągniętego ramienia. – Że skoro obie jesteśmy kobietami, to nie możemy naprawdę się kochać, a co najwyżej bez zobowiązań rozerwać? I to najlepiej tak, by nikt się o tym nie dowiedział? Sądzisz, że ja również widzę to w taki sposób? - Nigdy tak nie myślałam – Derra pokręciła ostro głową, broniąc się przed tak niesprawiedliwym zarzutem. – I świetnie wiem, że dla ciebie to tak nie wygląda. - Nie dam ci na pożegnanie fizycznego spełnienia – kontynuowała gorzko Quatessinka – skoro ty odmawiasz mi swojej miłości. Musisz poprosić kogoś innego. Na przykład Aldorenta. Z nim też na pewno nie zajdziesz w ciążę. Nie chcę Aldorenta, zawołał głos w jej duszy. Nawet Kimmo nie chcę. Tylko twój dotyk sprawia, że życie nabiera sensu. - Podzieliłam się z tobą wszystkim, co było moje – odezwała się znów Lorana, po raz kolejny zaczynając płakać. – Karmiłam cię, odziewałam, pocieszałam i czytałam ci książki. Dzieliłam z tobą każdą myśl, każdy oddech. Dałam ci nawet moją krew, kiedy jej potrzebowałaś. A teraz, po tym wszystkim... po tym, jak rozkochałaś mnie w sobie, jak stałaś się dla mnie najważniejszą osobą na świecie... ty mnie zostawiasz? Derro... ty mnie tak po prostu odtrącasz? Po tym, jak spałyśmy co noc w swoich objęciach, ty mówisz mi o jakimś chłystku z Sangacji? Dlaczego jesteś tak bardzo okrutna? Jej płacz wezbrał jak fala przyboju, zamieniając się w bezsilny szloch. Lorana Yel kuliła się na dnie starej łódki jak zbity pies i płakała bez opamiętania, rozmazując wilgoć po brudnej twarzy. Derra nie znała jej takiej w Quatessinie. Przed dziewięcioma miesiącami spotkała silną, znającą własną wartość młodą kobietę, trochę sztywną i zamkniętą w sobie. Tej dziewczynie udało się, pomimo niezliczonych przeciwności losu, stworzyć dla siebie mały, spokojny światek. Wdarła się w senny azyl Lorany niemal przemocą, wywracając jej życie do góry nogami. Dlatego to głośne, gwałtowne, niezawinione cierpienie, którego była bezpośrednią przyczyną, budziło w Derze zarazem głęboki wstyd, jak i popłoch. Po policzkach Entorianki potoczyły się nagle dwoma szerokimi strumieniami piekące łzy. W ogóle nie próbowała ich hamować. Zarzuciła tamtej obie ręce na szyję i przycisnęła ją do siebie rozpaczliwie, zachłannie. Gdyby objęła z podobną żarliwością i siłą, z której rozmiaru nie do końca zdawała sobie sprawę, jakąś kruchą Sangacjankę, taką jak Katia Carradine, mogłaby nawet połamać jej żebra. Także jej cichy płacz przeszedł w głośny szloch, który stał się skowytem, a potem koszmarnym wyciem śmiertelnie zranionego zwierzęcia. Śmiech gromadki dzieci błyskawicznie się urwał, lecz Derra, do reszty pogrążona w swoim bólu, nie zaprzątała sobie głowy intruzami. Wolałaby, aby się natychmiast wynieśli, ale jeśli podglądali je teraz z przybrzeżnych zarośli, w równym stopniu zafascynowani i przestraszeni, nie sprawiłoby jej to żadnej różnicy. Tak często udawała przed światem nieczułość, że nawet ona, najmłodsza latorośl dumnego rodu Amno, miała prawo na uczynienie kilku wyjątków. W Sangacji oglądała telewizję, kiedy nauczyła się już nieźle tamtejszego języka. Kilka razy widziała przemarsze Parad Równości oraz odbywających się równolegle lub dzień później kontrparad, broniących wartości rodzinnych. Jedni i drudzy podnosili swoje flagi i wykrzykiwali hasła, walcząc o przywileje dla siebie lub próbując odebrać oponentom te przywileje, a nawet należne każdemu człowiekowi prawa. Zwyczajni obywatele dyskutowali potem na ten temat przy stołach, gorączkowo przywołując argumenty wspierające jedną lub drugą stronę. Ona też uczestniczyła kilka razy w takich dysputach, zabierając głos rzadko i na ogół w obronie tradycyjnej rodziny. W trzech krajach, w których mieszkała, zdążyła usłyszeć na temat homoseksualizmu właściwie wszystko. Nie powiedziano jej tylko jednej, najistotniejszej prawdy. Tego, czego musiała uczyć się teraz na własnej skórze. Że taka miłość boli tak samo. A czasami nawet bardziej. * * * Wróciły do wsi razem po zachodzie słońca, trzymając się za ręce. Rozłączyły się dopiero przed domem Kendry. Nie dbając ani trochę o wścibskich sąsiadów, tuliły się do siebie ciasno i po dawnemu namiętnie całowały. Żadna z nich nie miała chęci pierwsza odrywać ust, obie nie umiały również powstrzymać łez. Potem Derra długo nie mogła zasnąć, ponieważ bez końca myślała o kochance. Przez resztę nocy także śniła jej się Lorana i ich mieszkanie w Spid, a były to rozkoszne sny o bezpieczeństwie i nieprzemijającym szczęściu. Kiedy się obudziła, było już bardzo późno, ponieważ dochodziła szósta. Armina zdążyła własnoręcznie obrządzić konie i bydło oraz wyprowadzić owce na halę, czego nie omieszkała z wyrzutem zaznaczyć. Dziewczyna wymruczała dla świętego spokoju przeprosiny, obiecując, że od dziś będzie kładła się spać o wcześniejszej godzinie. Derra powoli jadła odgrzewaną jajecznicę, a dobry nastrój nadal jej nie opuszczał. Nawet nuciła coś sobie cichutko, krzątając się pod nieobecność matki po kuchni. Uświadomiła sobie nagle, że jest to jedna z kołysanek, które śpiewała przyjaciółce Lorana, ulubiona Derry, ta o księżycu, przewodzącemu rojowi gwiazd. Zadziwiająco dobrze pamiętała słowa w języku z najdalszego Południa, bardzo zresztą prosty tekst z kilkoma powtarzającymi się dźwięcznymi frazami. Postanowiła, że pewnego dnia przetłumaczy tę pieśń i kilka innych na Wspólną Mowę. Nie zawracając sobie tego ranka głowy gospodarskimi pracami, pobiegła od razu po śniadaniu do domu babki. Nie miała pojęcia, co chce w ten sposób uzyskać. Chyba liczyła po cichu na cud, bo już tylko on mógł tutaj pomóc. Irracjonalna nadzieja niemal ją uskrzydlała, gdy raźno stawiała na zapylonym, wyschniętym gościńcu gołe stopy, obute w letnie, rzemienne sandały. Nie przejmowała się przy tym faktem, że słupek w termometrze nie sięgnął jeszcze nawet piętnastej kreski. Dziadek Viljar siedział przy kuchennym stole i zszywał jeden ze swoich kaftanów. Derra wyrzuciła z siebie szybko słowa powitania i jednym susem przeskoczyła cztery schodki, chcąc natychmiast znaleźć się na pięterku. Na miejscu osadził ją głos wyłaniającej ze spiżarni babki: - Stój, idiotko! Nie ma jej tam. Wyjechała dzisiaj zaraz po wschodzie słońca. Dziewczyna zamarła w bezruchu, a następnie odwróciła i powoli zeszła, nie dowierzając własnym uszom. Zbliżyła się do Kendry, cała spięta jak przed atakiem. - Jak to?! – rzuciła. – Gdzie jest Lorana, babko? - A tak to – staruszka wyminęła ją zręcznie, wnosząc do kuchni wiadro wypełnione dorodnymi ziemniakami. – Wyjechała, ponieważ miała dość twojej głupoty. Kiedy wychodziła z tego domu, miała twarz mokrą od łez. Serce mi się kroiło na widok jej nieszczęścia. - Na pewno zostawiła przynajmniej jakiś list – mówiła Derra gorączkowo, prawie depcząc tamtej po piętach. – Gdzie go położyła? - Nie zostawiła żadnego listu – Kendra pokręciła głową, siadając ciężko na krześle. - Musiała napisać list – upierała się nastolatka, nie chcąc jeszcze pogodzić się z tym, że kochanka naprawdę ją opuściła. – Ja ją znam. Nie odeszłaby bez pożegnania. Gdzie schowałaś list od niej? - Niczego nie chowałam. - W takim razie na pewno prosiła, żebyś przekazała mi wiadomość. Co o mnie mówiła, babciu? - Nie, Derro. Lorana nie zostawiła dla ciebie żadnej wiadomości. Pożegnała się tylko z nami i poszła do wsi, żeby znaleźć kogoś, kto zawiezie ją na stację. O tobie w ogóle nie wspominała. Prawda, Viljar? – odwróciła się do milczącego męża, szukając u niego potwierdzenia swoich słów. - To prawda – skinął głową, nie odrywając wzroku od igły. – Nie zostawiła listu i nie prosiła, by cię od niej pożegnać. - Kłamiesz, babko! Kłamiecie oboje! – zawołała gromkim głosem Derra. – Lorana nie mogła tak po prostu odejść! Byłam dla niej zbyt ważna, by ośmieliła się rzucić mnie bez jednego słowa! - Uważaj, co mówisz, smarkulo! – Kendra podniosła się na równe nogi, prostując się dumnie i nagle odzyskując swoją dawną siłę. Chwyciła przy tym mocno kostur i uniosła go w górę, jakby miała zamiar uderzyć dziewczynę. Nie wprowadziła na szczęście tej groźby w czyn, ograniczając się do dobitnych słów: - Nie zapominaj się, Derro! Dopóki żyję, jesteś mi winna szacunek i posłuszeństwo. - Jestem twoją następczynią! – krzyknęła rozpaczliwie Derra. – Rozstałam się z Loraną właśnie po to, by pewnego dnia poprowadzić naszą gromadę ku górom! Musicie docenić moje poświęcenie! - Nigdy nie poprowadzisz wsi – Kendra znów opadła na krzesło, odwracając wzrok od wnuczki. Ta jawna pogarda zabolała Derrę bardziej niż wszystkie słowa, które padły tego ranka. – Nie urodziłaś się po to, by być przywódczynią. Osiągasz swoje cele, idąc po trupach. Nie, tobie nie wolno przewodzić. Gdybym jeszcze wtedy żyła, odradzałabym starszyźnie Sokoła twoją kandydaturę, ponieważ bałabym się powierzyć czyjkolwiek los w twoje ręce. Człowiek zdobywający władzę za każdą cenę nie jest godzien, by ją sprawować. Babka nie powinna mówić takich rzeczy. Przekreślała w ten sposób najmocniej hołubione nadzieje Derry i niszczyła sens jej działań. A była wszak ostatnią osobą, od której dziewczyna miała prawo spodziewać się tak złego traktowania. - Przecież... przecież tak bardzo chcę, żebyście byli ze mnie zadowoleni – jęknęła Derra, malejąc w oczach i kurcząc się w sobie jak skatowane zwierzę, chociaż babka nie dotknęła jej ani kijem, ani ręką. Z rozpaczy brakowało jej tchu, a kolana zrobiły się miękkie jak z waty. Zrobiła taki gest, jakby miała zamiar usiąść na posadzce. Zrezygnowała z tego zamiaru i nadal stała na środku pomieszczenia, naprzeciwko tamtych dwojga, jak niegrzeczna, awanturująca się dziewczynka. – Jesteście moją rodziną. Nie mogę was zawieść. - Już mnie zawiodłaś – odparła sucho Kendra, wciąż odwracając bezlitośnie spojrzenie. – Byłabym z ciebie bardziej zadowolona, gdybyś postępowała w zgodzie z tym, co podpowiada ci serce, zamiast popadać w męczeństwo. Możesz iść teraz do Arminy. Niech cię pochwali, skoro postąpiłaś dokładnie według jej życzenia. Ode mnie nie usłyszysz dobrego słowa. - Tak musi być – szepnęła dziewczyna. – Taki związek nie może trwać. - Tylko słońce musi wschodzić i zachodzić. Ludzie mogą wybierać. Mogą upierać się i stawiać na swoim, nawet wtedy, kiedy nie mają racji. Mogą walczyć o miłość. Ty się poddałaś, nie wyczerpawszy nawet części możliwości. To jest twoja klęska, a nie zwycięstwo, chociaż pewnie myślisz teraz inaczej. Ona też przegrała, lokując swoje uczucia właśnie w tobie. Po niechlubnym powrocie do zagrody rodziców Derra skierowała się od razu do budy ulubieńca, by przytulić się do psiej szyi i wypłakać swoją tęsknotę w szorstką sierść. Jakież było jej zdziwienie, gdy już z daleka zauważyła, że buda jest pusta. - Gdzie Gryf?! – wrzasnęła z całej siły, biegnąc w kierunku domu i kipiąc niepohamowaną wściekłością. – Co z nim zrobiliście? Wpadła na ganek i otworzyła drzwi do domu, prawie zderzając się w progu z matką. - Gdzie Gryf? – powtórzyła trochę ciszej. – Dokąd go zaprowadziliście? - Nigdzie nie prowadzaliśmy twojego psa. Ta Quatessinka przyszła tutaj parę minut przed piątą i powiedziała, że go zabiera. Nie broniłam jej. - Dlaczego mnie nie obudziłaś? – Derra siadła w kuchni, wodząc po ścianach niewidzącym, szklanym wzrokiem. – Nie pozwoliłabym jej odejść. - Skoro odeszła, tym lepiej dla ciebie. - Dlaczego nie powiedziałaś mi, że ona tu była? – znów krzyknęła, krańcowo wściekła na Arminę, która przemilczała tak istotną wieść, nie licząc się z uczuciami córki. – Nie wygłupiłabym się tak bardzo przed babką, szukając Lorany w tamtym domu. - Cieszę się, że wyjechała – powtórzyła matka. – Już dość wstydu nam przyniosłaś z jej powodu. Kobiety, które kładą się do łóżek innych kobiet, nie zasługują na szacunek uczciwych ludzi. Derra zbyła tę uwagę milczeniem, powracając w myślach do uprowadzenia psa. Z jednej strony, Lorana miała bezsporne prawo do zabrania Gryfa, którego kupiła przyjaciółce za własne pieniądze. Wprawdzie to Derra częściej zajmowała się nim w Spid i pies był mocniej przywiązany do Entorianki, a jednak jego właścicielką z prawnego punktu widzenia była Lorana. Pomimo to Derra nie mogła oprzeć się wrażeniu, że decyzja Lorany była starannie skalkulowanym krokiem, mającym na celu odzyskanie uczucia i zaangażowania młodszej dziewczyny. Gdyby były klasycznym małżeństwem, postępek Lorany nie różniłby się niczym od zachowania zdesperowanego rodzica, który zabiera ze sobą jedyne, uwielbiane przez oboje dziecko, licząc na to, że partner zrobi wszystko, by mieć je z powrotem, łącznie z wycofaniem się z decyzji o separacji. Malarka rozmyślnie zagrała na sympatii Entorianki dla zwierzęcia, próbując zmusić w ten sposób Derrę do przyjazdu do Quatessinu. Jeśli nie miała zamiaru przyjeżdżać do Spid dla Lorany, zrobi to dla Gryfa, nie mogąc znieść rozłąki z pupilem. Zacisnęła mocniej usta, oburzona tym podstępem. Nie, nie pozwoli Loranie na szantaż. Jeśli była partnerka chce mieć ją z powrotem, nie może posługiwać się niewinnym „dzieckiem”. Entorianka zostanie w Sokole, bo tu jest jej przyszłość, i nie będzie ulegać naciskom malarki. Przez resztę dnia kręciła się po domu i okolicy jak cień, unikając ludzi i bez końca snując niewesołe myśli o Loranie. Nic jej nie cieszyło, ani ulubione zajęcia, ani intensywny blask słońca, ani wysyp kwiatów na pobliskich łąkach, ani miękkość owczego runa, które mogła gładzić do znudzenia. Nie mający nazwy cień bezustannie okrywał ją mrocznymi skrzydłami i wysysał całą radość, którą czerpała z budzącej się do życia przyrody. Czuła się tak, jakby wszystko, co ją otaczało, nie istniało naprawdę, z wyjątkiem ciemnego tunelu. Jakby przeznaczone jej było podążać nim przez całą wieczność, pożegnawszy myśl o powrocie do świata żywych. Szykując się wieczorem do snu, wiedziała, że ta noc będzie koszmarem. Otworzyła okno, aby wpuścić rześkie powietrze nocy, które dla Lorany byłoby lodowatym powiewem. Okryła się tylko jednym, cienkim kocem, naciągając go pod brodę. Zatrzasnęła powieki i zaraz otworzyła oczy z powrotem, wpatrując się uporczywie w czarny prostokąt sufitu, nie rozjaśniony światłem księżyca, który lśnił w innej części nieba. Gdzieś w lasach wyły wilki. Gospodarskie psy odpowiadały im szaleńczym skowytem, strzygąc nerwowo uszami i unosząc pyski ku tarczy księżyca. W kominku na pięterku wygasał ogień, który rozpalił przed kilkoma godzinami chłopiec. Płomień strzelał z rzadka snopami iskier. Poza tym panowała niezmącona cisza, przerywana tylko głośnym oddechem dziewczyny. Wiedziała, że to musi przyjść. Tak bardzo bała się, że kiedy zostanie wreszcie sama ze sobą, wydana na pastwę drążących umysł jak robaki myśli, odłożywszy do jutra wszystkie zajęcia, które nie pozwalały jej na popadnięcie w krańcową rozpacz, ból zaatakuje z pełną mocą. Postanowiła, że się nie rozpłacze, bo gdyby to zrobiła, musiałaby oszaleć. Leżała więc tylko nieruchomo z otwartymi oczami, pozwalając emocjonalnemu bólowi, stokroć gorszemu od tego fizycznego, by wziął ją w posiadanie, bo gdyby próbowała stawiać opór, przyszedłby tak czy owak, lecz znacznie ostrzejszy i bardziej niszczący. Czuła ten ból w każdej komórce ciała, w każdym nerwie. W szczególny sposób umiejscowił się w klatce piersiowej, przeradzając się w fizyczną dolegliwość. Miała ochotę wrzeszczeć jak opętana i szlochać bezwstydnie, byleby tylko chociaż trochę się zmniejszył. Musiała jednak leżeć spokojnie, wciskając brzeg koca w usta i znosząc katusze w ciszy, jeśli nie chciała zaalarmować rodziców. Boli, bo musi boleć. Nic nie może poradzić na to przemożne poczucie niesprawiedliwości, na tę wściekłość na wszystkich ludzi, na szaleńczą tęsknotę za ukochaną. Właśnie tak będzie wyglądało jej życie bez Lorany. Będzie ono jak las w nocy, rojący się od nieprzyjaznych stworów, jak zimowe niebo bez gwiazd. Nigdy więcej nie zobaczy Quatessinki. Byłoby lepiej, gdyby umarła wczoraj na łodzi, trzymając ją w objęciach. Była jak przekłuty balon, z którego uszedł gaz fałszywej dumy. Nigdy też, nawet wtedy, gdy straciła oczy i leżała sama jedna na twardej więziennej posadzce, wyjąc na cały głos i wołając śmierci, nawet w dniu, gdy Kimmo zdradził jej zaufanie i zniszczył ich kruchą więź, nawet w te okropne noce, gdy nie mogła zasnąć w mieszkaniu Carradine'ów, tęskniąc za przerwanym dzieciństwem, nie czuła się tak bardzo źle. Jakby odwróciły się od niej wszystkie opiekuńcze duchy, dotkliwie karząc za zbrodnię przeciwko miłości. Zasnęła na krótko przed świtem i spała niespokojnie, budząc się co jakiś czas. Zeszła potem w milczeniu na śniadanie, skrajnie wyczerpana cierpieniem i bezsennością. Kan-tan paplał coś wesoło, szykując się do szkoły. Twarz dziewczyny musiała być bledsza niż zwykle, a oczy tak mocno podkrążone, że jej mizerota nie mogła nie zwrócić uwagi matki. - Stało się coś złego? – odezwała się Armina po wyjściu męża i syna, zabierając się do sprzątania stołu. - Tak. Chyba tak – odparła wreszcie Derra, wypuszczając z płuc powietrze. A potem dodała żywo, rozpaczliwie, czepiając się tej ostatniej nadziei: - Mamo, proszę cię, porozmawiaj ze mną o Loranie. Musisz mnie wreszcie wysłuchać. Mamo... Armina odwróciła się od córki, marszcząc z niezadowoleniem brwi. Powiedziała dobitnie: - Starałam się wychować jak najlepiej całą waszą trójkę. Nie zniosłabym myśli, że jedno z was okazało się człowiekiem słabym, folgującym zgubnym namiętnościom. A już na pewno nie chciałam, abyście powyrastali na zboczeńców. Derra zerwała się od stołu, boleśnie ugodzona w samo serce. - Nigdy ci tego nie zapomnę – rzuciła przez zaciśnięte wargi, wybiegając pospiesznie z domu. Cieniutka nić porozumienia, mogącego narodzić się tego ranka pomiędzy dwiema kobietami, pękła ostatecznie i nieodwołalnie. Entorianka, niegdyś nazywana przez Derrę w myślach Mamą, nie miała dla córki dobrych i ciepłych słów, których dziewczyna tak bardzo łaknęła. Nawet Amber Carradine znalazłaby dla niej pocieszenie, chociaż jako gorliwa katoliczka z pewnością nie zaakceptowałaby związku z Loraną. Pozwoliłaby jednak Derze położyć głowę na swoich kolanach i do woli się wypłakać, głaszcząc ją przy tym łagodnie po włosach i cicho uspokajając. W takim razie tamta Sangacjanka okazałaby się dla niej matką w większym stopniu niż kobieta, która wydała Derrę na świat. * * * Po wyjeździe Lorany wykonywała skrupulatnie swoje obowiązki, nie skarżąc się nikomu, nawet Aldorentowi, na dręczący ją smutek. Bez ustanku była przygaszona i mało się uśmiechała, rezygnując z większej części towarzyskiego życia. Takie zachowanie tryskającej do niedawna niespożytą energią wnuczki Kendry wzbudziło wśród krewnych i sąsiadów zdumienie, lecz Derra nie zwracała w tym czasie uwagi na plotki, zajęta wyłącznie własnymi uczuciami, a raczej uporczywym ich tłumieniem. Pojęła nagle, że uczyniła z siebie duszę towarzystwa głównie po to, by dowieść Loranie, iż potrafi zdobyć innych przyjaciół oraz zorganizować sobie ciekawie czas także bez udziału Quatessinki. Pokazała też, że mogłaby stworzyć udany związek z mężczyzną, symulując narzeczeństwo z Aldorentem. Teraz, kiedy nie miała już okazji udowadniania czegokolwiek byłej kochance, z ulgą wycofała się z wiru, który sztucznie wokół siebie wytworzyła, wracając do tak bardzo lubianego spędzania czasu w pojedynkę. Po drugie, zrozumiała, jak bardzo dziecinne i pełne idiotycznej przekory było jej postępowanie, ponieważ wszyscy mieszkańcy Sokoła, razem wzięci, nie byli w stanie zastąpić Derze jednej ciemnoskórej dziewczyny z Południa. Jej stosunki z matką wciąż były chłodne, chociaż poprawne. Z ojcem rozumiała się trochę lepiej i często zachodziła do jego pracowni, żeby pogawędzić. Nadal miała mu za złe bierność w sprawie Lorany, lecz nie okazywała tej niechęci, dochodząc do przekonania, że jeśli zamierza pomieszkać u rodziców jeszcze przez kilka lat, musi zapracować sobie na przychylność przynajmniej jednego z nich. Lubiła zapuszczać się samotnie w las i zastawiać wnyki za zające. Ustrzeliła z łuku sarnę, z której była ogromnie dumna, i schwytała gołymi rękami dwie grube żmije. Celowała do dzikich gęsi, gnieżdżących się obficie w przybrzeżnej strefie jeziora, i wybierała potem jaja z gniazd, z przyjemnością nurkując w chłodnej wodzie. Zbierała grzyby i suszyła je na lepce, nawlókłszy wpierw na grubą nić. Albo po prostu spacerowała bez celu, gapiąc się w niebo, lub siadała w tajemnicy przez resztą świata na dnie starej łodzi, szukając resztek zapachu Lorany. Przebywanie wśród natury trochę koiło jej ból, a prawie nieustanny o tej porze roku blask słońca przemocą wlewał w rozdarte serce dziewczyny skromną strużkę radości. Włóczyła się też uparcie za Aldorentem, zagadując go po angielsku. Były Eliminator, a obecnie pomocnik w gospodarstwie jej babki, był teraz jedynym ogniwem łączącym Derrę z bolesną i zarazem fascynującą przeszłością. Przysiadała w pobliżu mężczyzny i patrzyła w milczeniu, jak Aldorent pracuje. W południe słońce świeciło tak mocno, że Sangacjanin zdejmował koszulę. Przyglądała się wtedy bezmyślnie jego wysportowanemu, szczupłemu ciału, podziwiając szerokie ramiona, mocne bicepsy i płaski brzuch z idealnie wyrzeźbionymi mięśniami. Nie był to początek miłości, ponieważ jej uczucia znajdowały się na razie w stanie kompletnego zamrożenia. Syciła tylko oczy posągowym pięknem ciała przyjaciela. Była to przyjemność bardzo niewinna, ponieważ wspomnienie tych kształtów nie spędzało jej snu z powiek i nie budziło dokuczliwych pragnień. - Jeszcze tu jesteś? – zagadnął pewnego dnia znienacka, osadzając mocniej dłońmi w ziemi kolejną sadzonkę truskawki. Nie przyłączała się do tej pracy, zadowalając się siedzeniem na pobliskim pniu po ściętej gruszy. - Jeśli chcesz, to sobie pójdę – wzruszyła ramionami. – Myślałam, że ci nie przeszkadzam. - Nie przeszkadzasz mi. Ale nie powinno cię tu być. Tracisz czas, Derro. - Gdzie w takim razie powinnam być? – zapytała pozornie obojętnie, unikając jego wzroku. Wiedziała już, jaką odpowiedź usłyszy. Wcale jej w ten sposób nie pomagał, ale przynajmniej był szczery. - Na twoim miejscu byłbym w tej chwili w drodze do Spid. Jeszcze nie jest za późno. Możesz ją odzyskać. - Nie – pokręciła głową. – Lorana mi nie przebaczy. Poza tym naprawdę nie chcę się z nią wiązać. Przecież o tym wiesz. - Kiedy kocha cię taka kobieta jak Lorana – odparł, puszczając mimo uszu jej mantrę - rzuca się wszystko i biegnie za nią, choćby na koniec świata. Mnie też kiedyś kochała. Oboje popełniliśmy ten sam błąd, Derro. Żadne z nas nie zasługiwało na jej względy. Oboje okrutnie skrzywdziliśmy tę wspaniałą dziewczynę, wybierając dogodzenie własnej próżności. Dlatego my dwoje jesteśmy warci siebie nawzajem. - Jeśli tak bardzo żałujesz – odparła ze irytacją – to sam jedź do Spid. Jest teraz wolna, więc może do ciebie wróci, jeśli będziesz dość przekonująco błagał. Przecież nic cię tutaj nie trzyma. - Ona już mnie nie kocha. Kocha ciebie. Zawsze mocniej kochała kobiety, tylko nie chciała się do tego przyznać. - Zostanę tutaj – powtórzyła po raz setny. – Tak postanowiłam. - Jak sobie chcesz. Tylko nie mów potem, że nic mnie to nie obchodziło. - Doceniam twoją troskę, Aldorencie Morrison – odparła. – Pomimo to pozwól, że samodzielnie ułożę sobie życie. Na pewno nie z dziewczyną. Pomimo tych zapewnień wciąż miewała wątpliwości. Często, zostając sama, zastanawiała się, czy nie zdołałaby cofnąć czasu. Przypomniała sobie o Ekspresie Wschodnim, którym Lorana przyjeżdżała na Północ. Kilka godzin telepania się wieczornym pociągiem z Archad do Buffalo, a potem całodniowa podróż koleją transkontynentalną, mającą pierwszeństwo przed lokalnymi połączeniami, oczywiście z obowiązkową podwójną przesiadką na granicach Konglomeratu Gardu. Gardyjczycy nie wpuszczali na teren swojej prowincji obcych pociągów, przewożąc pasażerów superszybkimi poduszkowcami. Na południowej granicy Dantu Ermilczycy podstawiali na czas zupełnie zwyczajny skład wagonów, który dowoził podróżnych aż do Onemary. Naturalnie ona wysiadłaby już w Elto, skąd złapałaby krajowy pociąg do Spid. Najpóźniej za dwa dni byłaby znów z Loraną. Może dwie dziewczyny i pies to nie był najpopularniejszy model rodziny, ale dla niej wystarczająco dobry. Przeprowadziłyby się do tej luksusowej dzielnicy i codziennie spacerowały o zmierzchu po plaży, rzucając Gryfowi patyki. Już nigdy by się nie rozłączyły. Nie obchodziłoby Derry ani trochę, co sądziłby na ten temat świat. Wygięła wargi w pogardzie dla własnego braku konsekwencji i mocniej uchwyciła drewniany tłuczek, którym ubijała masło. Zaczęła uderzać z prawdziwą furią, dając w ten sposób ujście kłębiącym się w niej złożonym emocjom. Nie pojedzie do Quatessinu. Przetrzyma tę rozłąkę. Nie po to szlachetny człowiek, jakim był na ostatnim zakręcie swej ziemskiej wędrówki marszałek Raszkiewicz, oddał za nią życie, by zmarnowała własne, tkwiąc w związku z kobietą. Ale przecież Raszkiewicz poświęcił się z myślą o jej szczęściu. Tymczasem była teraz co najwyżej zadowolona ze swojego losu, ale na pewno nie szczęśliwa. O niczym nie marzyła od sześciu lat tak gorąco, jak o powrocie do domu dzieciństwa. Ale przecież nie udało jej się wrócić naprawdę, czyli ciałem i duchem. Nie mogła tego dokonać, ponieważ od tamtego sądnego dnia, w którym kąpała się z rodzeństwem w nurcie Serpentynki, upłynęło zbyt wiele wiosen i zim. Nie mogła wrócić, ponieważ marzenia osiemnastoletniej Derry nie były tymi samymi, które snuła w samotności uprowadzona dwunastolatka. Głębokie rozdarcie pomiędzy tymi dwoma światami powodowało, że przynajmniej na razie nie umiała należeć w pełni do jednego miejsca. Może jednak wsiądzie pewnego ranka do tego pociągu, kupując bilet do raju. Ale jeszcze nie dziś i nie jutro. Zrobi to, kiedy spłaci wreszcie cały dług wobec własnej nieistniejącej przeszłości. * * * Jak się niebawem okazało, czekała zbyt długo. Piątego Flamerule do Sokoła dotarła przesyłka pocztowa z Quatessinu. Była to gruba, szara koperta w rozmiarze strony ze szkolnego zeszytu, nadana w Spid przed czterema dniami. Armina wręczyła ją wieczorem córce bez słowa, patrząc na dziewczynę tak wymownie, że wszelki komentarz był zbędny. Derra również nie powiedziała niczego, skinęła tylko matce lekko głową w geście podziękowania, doceniając fakt, że przesyłka trafiła w ręce adresatki, zamiast wylądować ukradkiem w kominku. Zaniosła kopertę do swojego pokoju, położyła na stole, przespacerowała się kilka razy w napięciu przez całą niewielką długość pomieszczenia. Następnie usiadła na krześle i drżącymi palcami rozerwała ostrożnie kopertę. List, który napisała Lorana, był krótki i zwięzły. Quatessinka poinformowała byłą podopieczną o swoim małżeństwie z Asetem Vasko, zawartym zaledwie przez dziewięcioma dniami w ratuszu w Spid. Napisała następnie kilka zdań o wystawnym przyjęciu weselnym, wyprawionym przez nieziemsko uszczęśliwionych rodziców malarki na ich farmie. Nie nawiązała za to ani słowem do uczucia, które jeszcze niedawno łączyło młode kobiety. Nie pisała o swoim smutku, wylewanych łzach, nie wyznawała Derze miłości, lecz zwracała się do niej jak do dalekiej krewnej bądź dawno nie widzianej szkolnej koleżanki. Oprócz tego suchego listu, Lorana przysłała plik kolorowych zdjęć, zrobionych podczas ceremonii zaślubin. Widniała na tych zdjęciach ona sama w towarzystwie młodego, zabójczo przystojnego, smagłego mężczyzny. To musiał być syn Seminole Quiven. Malarka miała na sobie suknię z czarnego jedwabiu. Ten kolor nierozerwalnie kojarzył się w krajach Południa ze szczytem elegancji i najradośniejszymi wydarzeniami w życiu, takimi jak ślub, narodziny dziecka czy otrzymanie akademickiego dyplomu. Bujne włosy splotła w dwa warkocze, następnie ułożyła je w koronę na czubku głowy, nadając tym swojej twarzy z wyrazistymi rysami iście arystokratyczny wygląd. Mężczyzna również był ubrany na czarno. Na jednym ze zdjęć oboje śmiali się radośnie, tuląc się do siebie jak para bardzo zakochanych. Derra długo nie mogła oderwać wzroku od tego koszmarnego zdjęcia. Brakowało jej powietrza, serce biło przyspieszonym rytmem, a z oczu pociekły pierwsze łzy. Lorana sprawiała wrażenie naprawdę uszczęśliwionej nowym związkiem. Czyżby tak prędko zdusiła we własnym sercu niekonwencjonalną miłość, dla której jeszcze niedawno była gotowa na krańcowe poświęcenia? Przecież rozstały się dopiero dwadzieścia dni temu. W tym krótkim czasie Lorana zdążyła zaręczyć się z pierwszym zainteresowanym jej wdziękami mężczyzną, wziąć z nim ślub, zorganizować przyjęcie weselne, przygotować odbitki zdjęć i wysłać je na drugi koniec Kiramu. Ta szybkość w działaniu mogłaby nawet imponować, gdyby została podjęta w bardziej szlachetnej intencji. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na podobiznę ukochanej kobiety, złączonej czułym uściskiem z kimś, kto podobno był dla Quatessinki tylko najlepszym przyjacielem. Przypomniała sobie, jak przekonywała Loranę, że powinna wyjść za mąż. A jednak teraz, kiedy tak właśnie się stało, z trudem panowała nad rozczarowaniem i żarzącą się silnie wściekłością. Przecież Lorana należała w całości do niej, nie miała więc prawa podarować siebie żadnemu mężczyźnie ani kobiecie. To była zdrada, wstrętna zdrada. Nie miał tutaj znaczenia fakt, że pierwsze słowa o zakończeniu ich związku padły z ust Derry, a nie Lorany. Wyjęła ostatni przedmiot, który Quatessinka włożyła do koperty. Było to ich wspólne zdjęcie, oprawione w posrebrzaną ramkę. Lorana zapakowała je do walizki, uciekając ze Spid przed Jacksonem. Osłaniająca fotografię szybka była stłuczona, jakby przedmiot spadł z wysoka lub został celowo strącony w ferworze silnych emocji. Lub jakby uderzono czymś ciężkim w delikatne szkło. Derra nie mogła oprzeć się przekonaniu, że szybka nie pękła przypadkowo. Wodziła ostrożnie palcem po pajęczynie rys, myśląc o tym, jak przewrotny sposób wybrała Lorana, by symbolicznie ukazać los ich miłości. Osunęła się na dywan, opadła na kolana, oparła rozognione czoło o róg stołu. Wstrząsnął nią gwałtowny szloch bezbrzeżnego zawodu i poczucia nieskończonej samotności. - Podła czarownica! – jęknęła. – Podła, podła... W tej chwili wierzyła święcie, że to właśnie ona jest niewinną ofiarą niewierności kochanki. To Lorana była w oczach Entorianki samolubną krzywdzicielką, nie liczącą się z uczuciami byłej partnerki. Wciąż płakała jak małe dziecko. Zamknęła oczy, aby nie patrzeć na te straszne zdjęcia. Podniosła dłonie do twarzy, jakby miała chęć własnymi paznokciami wydrapać sobie z oczodołów drogie implanty, byleby tylko nie widzieć tych przejmujących dowodów na okrucieństwo Quatessinki. Świat już nigdy nie miał być wobec niej w porządku. Zerwała się nagle na równe nogi, zgarnęła wszystkie zdjęcia oraz list i zaczęła drzeć je z pasją na drobne kawałeczki, które pozbierała potem co do jednego. Zbiegła po stromych schodach na dół, uważając, by żaden karteluszek nie wypadł z jej złączonych w czerpak dłoni. Wrzuciła skrawki w ogień kominka, nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia domowników. Stała tak, ciężko dysząc i patrząc z fascynacją, jak słabe płomienie pożerają powoli ostatnie ślady jej wielkiej miłości. - Co robisz, Derro? – spytał ojciec, zbliżając się do kominka i zaglądając ciekawie w ogień, jakby chciał odczytać z podartych kartek słowa i obrazy. – Co tam wrzuciłaś? - Palę wspomnienia – odparła, nie patrząc na nikogo. Jej oczy już wysychały, chociaż na policzkach wciąż lśniła zdradliwa wilgoć. Płacz nie mógł niczego zmienić, nie przynosił ulgi, więc postanowiła nie pokazywać swojej słabości. Nawet najgorętsze trudy życia i najsilniejsza odwzajemniona miłość nie zdołały wyrugować z niej tamtej dziewczynki, która połykała łzy w tajemnicy przed wszystkimi, w świetle dnia udając niezłomną. Lorana Yel naprawdę znikła w końcu z jej życia, znajdując bezpieczną przystań w ramionach mężczyzny, którego Derra zdołała nawet trochę polubić, kiedy mieszkała w Spid. Był to zdrowy, ze wszech miar właściwy układ i Derra miała mu nawet przyklasnąć, kiedy już opadną fale wzburzenia. A jednak w klepsydrze utraconych szczęść przesypało się kolejne ziarenko. Może tak było zapisane eony wieków temu w gwiazdach. Może ścieżki tych dwóch kobiet skrzyżują się jeszcze raz w odległej przyszłości, stając się jednym świetlistym szlakiem. Do zobaczenia za Wielką Rzeką, kochana syrenko. c.d.n. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |