![]() |
|||||||||
Z dziejów zwalczania afektów |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Ta robota jest wykonywana w naszej rodzinie od pokoleń. Zmieniają się sposoby, ale cel zostaje ciągle ten sam – wyleczyć z nieszczęśliwej miłości. Dziadek pracował w oparciu o Marka Aureliusza, ojciec w oparciu o Zygmunta Freuda, zaś ja w oparciu o laser. Dziadek miał najtrudniej, przyznaję. Leczenie potrzebowało wtedy codziennych rozmów, uzupełnionych jeszcze odrabianiem przez pacjenta zadanych do domu ćwiczeń duchowych. Kuracja polegała na kontemplowaniu wszelkich wad, niedostatków i braków obiektu nieszczęśliwej miłości, przy czym wszystko to wymagało wielokrotnego powtarzania. Obok wad rzeczywiście istniejących analizowało się również tak zwane sytuacje hipotetyczne, a więc wady i niedostatki, które co prawda nie występowały, ale wystąpić mogły, jako że ich brak miał charakter przygodny tylko. Wyglądało to mniej więcej tak: Pogubiony: Panie doktorze, ja o niej cały czas myślę! Dziadek: Proszę się nie martwić, spróbujemy coś z tym zrobić. Zacznijmy od wyglądu. Czy kiedyś wyglądała brzydko? Może rano? Może jak była chora? Pogubiony: Niestety, jest bardzo piękna… Ona nie tyle nawet jest piękną kobietą, ile kobiecością samą. Kobiety dzielą się na dwa rodzaje: ona i reszta. Cała reszta to właściwie dziewczyny. Młode, średnie i stare, ale tylko dziewczyny. Ona jedna jest kobietą. Dziadek: Może czymś się zatruła kiedyś? Pogubiony: A jej dłonie… Gdyby pan widział… Coś takiego mają w sobie… Szyja też… Do tego ten uśmiech, wytworny i łobuzerski zarazem… Dziadek: Może mówiła kiedyś z pełną buzią? Pogubiony: Ona… jakby przenosi w inną rzeczywistość… Dziadek: Może jakieś niegustowne dobranie ubrania, na przykład paski do kratek? Pogubiony: Jest jak dzieło sztuki, które sprawia, że człowiek ma ochotę zacząć żyć lepiej, jakoś bardziej starannie i ładnie. Dziadek: Mały zgrzyt musiał być… zawsze jest… proszę pomyśleć… Pogubiony: Zgrzyt? … Nie wiem… Gdybym miał na siłę szukać, to może paznokcie… Dziadek: Co z nimi? Pogubiony: Jedne jakieś takie zielone, inne różowe. Trochę to dziwnie wyglądało. Dziadek: Naturalna płytka, sztuczne? Pogubiony: Bardzo długie… Raczej sztuczne. Dziadek: Sztuczne! Nieprawdziwe znaczy… Mam cię zdziro! Pogubiony: Ale raz tylko takie kolory miała. Dziadek: Nic nie szkodzi. Mogła przecież częściej. Jeśli wtedy takie miała, to jakie by miewała, gdybyście byli razem? Proszę pomyśleć o tych paznokciach. Pogubiony: Myślę. Dziadek: Tandetne trochę, co? Pogubiony: Trochę może tak. Dziadek: Zapamiętamy. Co jeszcze? Myślimy. I tak to się toczyło, z tygodnia na tydzień, miesiąca na miesiąc – odwrócone czarowanie. Ojciec był Freudystą. Jego strategia leczenia polegała na przepracowaniu miłości, to jest na jej emocjonalno-intelektualnym przetransponowaniu na jakieś inne problemy. Ojciec spotykał się z pacjentami dwa lub trzy razy w tygodniu. Wyglądało to mniej więcej tak: Pacjent: Panie doktorze, ja ją tak kocham, a ona ma męża! Ojciec: Myślę, że budzę w panu agresję, dlatego użył pan słabo zamaskowanego słowa „cham”. Pacjent: Słucham? Ojciec: I znowu. Myślę, że pan obawia się o to, czy mam odpowiednią kompetencję, by panu pomóc, dlatego pan mnie obraża i nazywa chamem, czyli chłopem, a więc kimś niewykształconym. Jednak chłop też sieje, czyli zapładnia ziemię, zapładnia grunt, a grunt to fundament, początek. Grunt to grunt drogi panie. Czy kiedyś, choćby w dzieciństwie, kochał się pan w mężczyznach? Pacjent: Ja zwariuję… Ojciec: Pan się obawia, że moje myślenie zakłóci myślenie pana, że straci pan rozum. Pacjent: Pan mnie w ogóle nie rozumie! Ojciec: Mówiąc, że pana nie-roz-umiem, mówi pan, że nie odbiorę panu umu, czyli pana umysłu, tj. sposobu myślenia. Ale kiedy pan mówi, że zwariuje, to przecież wzywa pan mojej pomocy, a więc część pana jest już ze mną w sojuszu. Pacjent: A moja miłość?! Może o tym porozmawiamy?! Ojciec: Tamto to błahostka, pretekst. Lepiej pomówmy o tej sojuszniczej części w panu. Halo, halo, czy ona mnie słyszy? Pacjent: Kto? Ojciec: Sojusznicza część. Pacjent: Panie doktorze, jaka część? Ojciec: Pana sposób myślenia i przeżywania jest pocięty. Pan się boi być tożsamy i ciągle zaczyna pan od nowa. Dlatego jest pan pełen niedojrzałych emocji. Pan im nie pozwala dojrzewać. Pacjent: Co pan ma na myśli? Ojciec: Czas minął. Zapraszam w czwartek. Wszystko to kamień łupany. Ja pracuję tak: Klient: Panie doktorze, ja ją kocham, a ona mnie wcale! Ja: To się zdarza, proszę się nie martwić. Proszę wejść to tej tuby i spokojnie leżeć dopóki nie zapali się zielone światełko. Potem komputer wyszukuje neurony odpowiedzialne za dany afekt i niszczy je bezboleśnie. Zwykle wszystko to przebiega sprawnie i gładko. Chyba że przyjdzie romantyk. Romantyk to człowiek, który kocha nie tyle empirycznie, ile apriorycznie, więc zabieg jest trudniejszy i – powiedzmy to otwarcie – nieco ryzykowny. Jeśli fascynacja przestaje być treścią jakiejś relacji a zaczyna być jej formą, to ingerencja musi być głębsza. Kiedyś walczyłem z miłością pewnego klienta przez trzy miesiące. Potrzebne były aż 34 przycinki, żeby ulżyć wreszcie temu biedakowi. Po 19-stej nie otwierał już jednego oka i nie prostował lewej ręki, a afekt dalej gdzieś siedział. W końcu wygraliśmy, choć stan klienta nie był idealny. Sama wygrana zresztą też nie była bez zarzutu, bo na pytanie, czy nie tęskni już za tamtą, klient odpowiedział, że nie, ale że chwilami trochę tęskni za tamtym tęsknieniem. Kiedy opowiedziałem o tym przypadku mojemu synowi, rozparł się wygodnie w fotelu i rzekł: - Tato, dawno już chciałem z tobą pogadać. Otwieram własną praktykę. Już czas. Działasz źle, podobnie jak dziadek i pradziadek. Twoja metoda zostawia blizny, to przecież jasne. Mam pomysł na lepszą terapię. Pradziadek cenił racjonalność, dziadek emocje, ty technikę. A ja to wszystko połączę. Stworzyłem wirtualną multirzeczywistość, taki symulator powodzenia. Siada zawodnik przy tym, włączamy symulację i doświadcza prawdopodobnych następstw spełnienia miłości, patrząc w co się pakuje. Widzi swój prawdopodobny los za rok, dwa, dziesięć lat... Widzi jak ona znudzona ogląda telewizor, a on się zastanawia jak nie oszaleć od odgłosów gryzionego przez nią jabłka. Moja metoda to zrobienie małej dziurki w czasie, przez którą będę spuszczał powietrze. Następnego dnia rano zamknąłem interes. Poszedłem na długi spacer wzdłuż rzeki, a potem pobiegłem do domu przytulić się mocno do matki tego potwora. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |