![]() |
|||||||||
Poszukiwani cz. 3 |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Weszli do gabinetu. Był to ciasny, ale gustownie urządzony pokój. Pod ścianą naprzeciwko drzwi stało biurko, za które od razu udał się Michael Garcia. Otworzył małą szufladkę i wyciągnął z niego dwa kieliszki oraz nadpoczętą butelkę whiskey. Rozlał ją do szkła, a potem zaprosił swojego gościa gestem ręki. Dopiero teraz, gdy nieznajomy zdjął chustkę, zastępca szeryfa zauważył, że włosy na głowie mężczyzny są jeszcze jaśniejsze, niż jego broda. Zanim w myślach skarcił się za niegrzeczne gapienie się na przybysza, zastanowił się, ile razy widział w tych stronach kogoś o podobnym odcieniu szczeciny. Ten prawdopodobnie był pierwszy. Garcia zasiadł za biurkiem, a towarzysza usadowił w krześle naprzeciwko. Pierwszy kieliszek wypili w milczeniu. - Jeżeli jest pan ranny, każę posłać po lekarza. - odezwał się gospodarz. Gość jednak tylko skinął ręką na znak, że nie ma takiej potrzeby. - Nazywam się Michael Garcia. Nieznajomy grzecznie skinął głową, ale nie odpowiedział. - W porządku, nie musisz się przedstawiać. Zresztą, to dość rozsądne, zważywszy na sytuację, w jakiej się znalazłeś. - Garcia wskazał wzrokiem za okno. - Musisz mi natomiast wyjaśnić, jak to możliwe, że w pojedynkę zdołałeś zabić trzynastu ludzi Olsenów? Ktoś ci pomagał? Jesteś może łowcą nagród, o którym nie słyszałem? Gość przeciągnął się w krześle. - Nic z tych rzeczy, szeryfie. - odparł. - Nie "szeryfie”. Jestem zastępcą szeryfa. - uśmiechnął się Michael. - A ja nie jestem łowcą nagród. - nieznajomy odpowiedział uśmiechem. Rozbawiło Garcię to, że obaj wzięli się za ludzi, którymi nie są. Ponowił pytanie: - Zatem jeśli nie jest pan łowcą nagród, jakim cudem obronił się pan przed całą bandą Olsenów? Gość zamyślił się. Z jego miny było widać, że przywołuje w pamięci chwile ze spotkania z szajką złodziei. Sprawiał wrażenie, jakby sam nie do końca wiedział, co się stało. Garcia nie chciał naciskać gościa, by go nie speszyć, ale z trudnością ukrywał zniecierpliwienie. - Wydaje mi się, panie Garcia, że po prostu lepiej strzelałem. Nie takiej odpowiedzi spodziewał się zastępca szeryfa. Nieznajomy był bezczelny, albo głupi. Próba wyciągnięcia dodatkowych informacji w sprawie załatwienia Olsenów wydała się Michaelowi bezcelowa. Przybysz sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej drewnianą fajkę, zapałki i dwa zawiniątka. Spojrzał pytająco na Garcię. - Proszę się nie krępować. - powiedział zastępca szeryfa. Mężczyzna otworzył jeden woreczek i wychylił do niego popioły z fajki. Dokładnie zawinął, schował do kieszeni i dopiero potem z drugiej zwijki wydobył tytoń, nabił nim główkę i zapalił. Michael Garcia dokładnie przyglądał się temu powolnemu, skrupulatnemu procesowi. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że skądś zna swego gościa. A jeśli nie jego, to przynajmniej osobliwy obrządek związany z chowaniem popiołu do worka. Nieznajomy palił w spokoju przyglądając się gospodarzowi. - Wygląda pan znajomo. - powiedział zastępca szeryfa. - Czy myśmy się kiedyś spotkali? - To raczej niemożliwe. - rzekł blondyn. - Jestem w tych stronach od niedawna. Chyba, że pan zapuszczał się w głąb Europy, to mogliśmy się spotkać. - Niestety nie. - odparł Garcia. - Jeśli jest pan z Europy, to faktycznie nie jest możliwe, żebyśmy się znali. Proszę wybaczyć. Po prostu patrzyłem, jak chowa pan popiół z fajki do woreczka, czego się u nas nie robi, a wydaje mi się, że już widziałem kogoś, kto pali tak samo jak pan. Ale to głupie przypuszczenie. - Wcale nie. - odpowiedział gość. - Proszę powiedzieć, panie Garcia, długo służy pan sprawiedliwości w Aqua Chiquita Negra? - Jako zastępca jestem tutaj piąty, czy szósty rok, ale pamiętam jeszcze czasy bez Olsenów. - Skoro tak, to czy mówi coś panu nazwisko Lloyd C. Williams? Garcia szukał w pamięci tego imienia, ale nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. - Handlował zagranicznymi tkaninami. - podpowiedział nieznajomy. W wyobraźni zastępcy pokazał się starszy jegomość, który wiele lat temu zjeżdżał na popas do miejscowej tawerny. Kupiec kilka razy w roku przybywał ze wschodu i zawsze najlepszy towar woził do Alburquerque. Był sympatyczny, mówił z dziwnym akcentem, ale zawsze ciekawie. A kiedy palił, odpukiwał popiół z fajki do woreczka i chował go w kieszeni. - Tak! Rzeczywiście, znam! - powiedział z zadowoleniem Michael. - Stary Williams, bardzo ciekawa osobistość. Od lat jednak tu nie bywał. Pewnie spłoszyli go Olsenowie. - Spłoszyli... - powtórzył gość i zaciągnął się dymem z fajki. Garcia przyjrzał się ubiorowi swego rozmówcy. Ciuchy były zdecydowanie z zagranicy, wyglądały na drogie. Zaczął powoli zbierać fakty w jedną całość. - Skoro pan jest z Europy, zna i szuka Lloyda, to rozumiem, że panowie byliście wspólnikami, czyż nie? Nieznajomy skrzywił usta w grymasie i zaprzeczył. - Widzi pan, Lloyd C. Williams już od lat nie pokazuje się w tych stronach, ponieważ nie żyje. - powiedział blondyn. - Był moim ojcem. Garcia spuścił wzrok. Nie wiedział przez chwilę, co ma na to odpowiedzieć. Wziął butelkę i uzupełnił kieliszki whiskey. Gość wypił od razu. Michael szukał odpowiednich słów. - Przykro mi z powodu pańskiej straty. - rzekł w końcu. - Ale musi pan wiedzieć, że zemsta nie da ukojenia po stracie ojca. Wielu tutaj mściło swoich bliskich i skończyli na cmentarzu. Z Olsenami nie ma żartów. Nie obchodzi mnie już, czy zabił pan pięciu, czy dziesięciu. James i tak panu nie wybaczy zastrzelenia jego siostry, a przez to napyta pan nam jeszcze większej biedy. Myślałem, że mamy jeszcze jakąś nadzieję, ale widać jest pan po prostu zwykłym desperatem z odrobiną szczęścia. Tak się w Garcii zagotowało, że próbując uspokoić się kieliszkiem whiskey, kilka kropel poszło mu w złą dziurkę i biedak kasłał przez moment. Blondyn odczekał, aż zastępca szeryfa wróci do siebie i odpowiedział. - Cieszę się, że dobrze wspomina pan Lloyda. Jako ojciec był jednak skończonym draniem, ani mi w głowie mścić jego śmierć. Wiem zresztą tylko tyle, że zginął w tych stronach. Może niekoniecznie z ręki Olsenów. Michael patrzył przez chwilę z niedowierzaniem na swego gościa. - W kilku kwestiach miał pan rację. - kontynuował mężczyzna. - Jestem z Europy, znam Lloyda, ale to nie jego szukam, tylko mojego brata. Matthew Williamsa. Stary Lloyd pewnie się nie chwalił, że ma synów. Kolejny raz zastępca szeryfa próbował odnaleźć nazwisko w pamięci. Ale zamiast skupić się na rozmowie, zaczął odczuwać zawód. Przybysz wzbudził w nim chęć do walki z gangiem Olsenów, wydawał się przepustką do lepszego życia, a okazał się być jedynie samotnym wędrowcem, szukającym Bóg wie kogo. Aqua Chiquita Negra była mu jedynie po drodze, a los szczęśliwie pozwolił uniknąć mu śmierci i załatwić kilku zbójów. Blondyn mówił dalej, aczkolwiek nie wszystkie jego słowa docierały do Michaela. - Może go pan znać pod innym nazwiskiem, panie Garcia. Dawno go nie widziałem, ale ponoć jesteśmy podobni. No, może oprócz włosów. - zaśmiał się. Zastępca szeryfa ocknął się z zamyślenia. Popatrzył na syna Williamsa i pokiwał przecząco głową. - Nie mamy tu nikogo takiego. Nie wiedziałem, że miał synów. - powiedział. Przez narastające roztargnienie zastępca zaczął garbić się w krześle. Mimo wszystko chciał zachować się w porządku wobec swojego gościa, w końcu ten wyświadczył mieszkańcom ogromną przysługę. - Nie mogę panu zapłacić za głowy ludzi Olsenów. - podsumował po chwili Garcia. - Ale ręczę, że ugościmy pana należycie. By szukać brata, radzę wybrać się do Alburquerque. Sto mil na zachód. - wstał i podszedł do okna. - Nie pojedzie pan sam i na pewno nie tym wozem. - wskazał pojazd na środku drogi, przy którym teraz już nikt się nie kręcił. - Pojutrze z rana będzie tu wieśniak Jeremy Dickey. Jedzie do Alburquerque i może pana zabrać ze sobą. Dogadam z nim szczegóły. Póki co, powinien pan odpocząć. Nieznajomy wstał i odpowiedział. - Jest pan nazbyt uprzejmy. - Po drugiej stronie ulicy znajdzie pan tawernę. - odparł Michael. - Dopiero południe, a zdaje się, że mieszkańcy już świętują pańskie zwycięstwo. Proszę się tam udać. Gospodarz przyszykuje panu pokój na górze. - Dziękuję, panie Garcia. - powiedział gość i ruszył w stronę wyjścia. Zastępca szeryfa tylko delikatnie się uśmiechnął i skinął głową, a potem odwrócił się w stronę okna i pogrążył w rozmyślaniach. Blondyn wyszedł na ulicę, a gdy tylko postawił na niej nogę, znienacka czmychnął przed nim jeździec na czarnym koniu. Mężczyzna powiódł wzrokiem za konnym, ale ten szybko zniknął za budynkami. W kierunku, w którym pojechał, na drodze stała nieruchomo młoda kobieta o ciemnej karnacji i długich, hebanowych włosach. Patrzyła na nieznajomego, jakby zobaczyła ducha. Przez chwilę ich spojrzenia zawieszone były nad wzburzoną konnym pędem, zakurzoną ulicą. Wreszcie przybysz ruszył w kierunku tawerny, jak doradził mu zastępca szeryfa, a przekraczając jej próg spotkał się z gromkim wiwatem. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |