DRUKUJ

 

Żyjemy umierając cz.1

Publikacja:

 15-12-28

Autor:

 Otherside
Blask ognia odbijał się od okularów Jana. Widziałem to dobrze. Jego drgająca broda i łzy wypływające spod tych denek od butelek.Tak. Rozpacz i żal. Nie był nigdy skory do gniewu- w tym momencie także. Stał i płakał, a ja podtrzymywałem go. Czułem, jak osuwa mi się w ramionach. Szloch co chwila wydobywał się z jego ust. Delikatnie klepałem go po ramionach i szeptałem słowa otuchy. Nie wiedziałem, ile tak staliśmy- mogły to być sekundy, równie dobrze godziny. Sam wpatrywałem się w ogień, jak zaczarowany. Pamiętałem tylko, że ktoś odciągnął nas od budynku. Niektórzy krzyczeli, inni biegali, a ktoś się śmiał. Jakaś osoba popchnęła mnie lekko. Opadłem na schody kamienicy. Dalej trzymałem Jana, który usiadł ciężko obok mnie. Ruchem ręki wytarł łzy, zostawiając czarną smugę na policzku. Nie odzywał się, nie szlochał. Wydawało mi się, że z bólu zabrakło mu już sił, aby płakać. Nie patrzyłem na niego. Żyłem w przekonaniu, że gdy mężczyzna płacze jest to jego chwila słabości, zbyt intymna, aby ktoś to oglądał. Rozumiałem go doskonale-sam płakałbym jak dziecko, gdyby ktoś spalił mi dom.

- Nawet nie wiem, gdzie oni są- szepnął Jan. - Gdzie, do cholery jest mama, tata, Jolka?! Gdzie?!- zaczął podnosić głos.- Nie żyją! I to wszystko przez tych… Tych gnojów! Zabijcie mnie! Wolę być martwy, niż tkwić w tym gównianym reżimie! To oni nie są ludźmi, a nie Żydzi! Wszyscy dobrze wiemy, co jest w tych obozach pracy!- wrzeszczał.- Spalcie mnie! Dalej!
Musiałem coś zrobić. Ludzie czasem nie panują nad tym, co mówią. Ale po co umierać? Nie chciałem, żeby mój Jaś umarł. Znaliśmy się od… zawsze. Opiekowaliśmy się sobą nawzajem. Nie pozwolę, żeby ten prymus umarł za swoją głupotę. W każdym jest trochę inteligencji i trochę głupoty. Trzeba tylko użyć ich w odpowiedni sposób. Ja postanowiłem użyć inteligencji. Z całej siły uderzyłem go w twarz. Gdybym zaczął go odciągać, dalej by krzyczał- zabiliby i mnie, i jego. Z rozciętą wargą da się żyć, a z kulką w karku już nie koniecznie. Okulary osunęły mu się na nosie. Jego oczy patrzyły na mnie z wyrzutem. Przyłożyłem dłoń do jego policzka.

- Nie pozwolę na twoją śmierć. Dasz im satysfakcję. Chcesz tego? Zostawisz nas? Mnie, moją mamę, Alberta, twoją dziewczynę? Nie zapominaj, że masz jeszcze jednego brata. Michał jest na obozie harcerskim, prawda? Pojedziemy po niego, ale na razie przenocujesz u mnie. Mama nie będzie miała nic przeciwko, wiesz, że czasem mam wrażenie, że kocha cię bardziej ode mnie. Tak, jak wtedy gdy zrobiła ciasto z rabarbarem…
Gadałem bez sensu, ale widziałem, że ta paplanina pomagała mojemu przyjacielowi. Prawie zobaczyłem na jego twarzy cień uśmiechu. Poklepałem go po twarzy i odwróciłem się w stronę płonącego domu. Szybko nie zgaśnie. Widziałem kogoś na koniu. Dalej był to popularny środek transportu. Jeździec podjechał do nas. Na tle płomieni wyglądał jak złowrogi cień, jednak w moim sercu zapłonął płomień nadziei, gdy go zobaczyłem. Nie widziałem jego twarzy, ale kiedy przemówił mimowolnie uśmiechnąłem się. Spojrzałem na Jaśka. Twarz miał dalej ponurą, ale w oczach błysnął blask. Mój Janek wracał do żywych. Albo tylko to sobie wyobraziłem.

- Przykro mi, Janie. To wielka tragedia. Ale głowa do góry, okulary na nos i galopuj dalej. Nie daj się tym osłom. Kiedyś odzyskamy wolność i pomścimy twoją rodzinę. Pomścimy wszystkich. A oni będą błagać o wybaczenie, a my oczywiście im wybaczymy, bo nawet w największym ośle jest trochę krwi prawdziwego ogiera. Pamiętaj. Trzymaj się, Wójcik.- Obrócił się w moją stronę.- Ty też, mały Backiewicz.
Prychnąłem. Jaki mały! Byłem wyższy od niego. Byłem wyższy od…

- Karol Kruk- mój stary druh- śpiewnie westchnąłem.
- Stary?!- obruszył się.- Ja ci dam stary. Jestem dojrzały!
- Chyba przejrzały- mruknął Jan.- Karol, przykro mi, ale mam dosyć dzisiejszego dnia. Jak mniemam, pociąg do Krakowa jest jutro, więc bądź na peronie około godziny 8. A teraz, dajcie wy mi wszyscy święty spokój.
Odwrócił się i odszedł. Był zgarbiony i miałem wrażenie, że zwiędł jak zwykły kwiat. Jego płaszcz powiewał za nim, a szary szalik trzymał w dłoni.
- Idziesz, Józek?- zawołał jeszcze.
Ruszyłem za nim, uprzednio podając dłoń Krukowi. Podbiegłem do niego i klepnąłem w ramię. Wiedziałem, że Janek jest w rozpaczy, ale nie chce tego pokazać. Wstydził się tego, że wcześniej popadł w taką histerię. Mogłem mu powiedzieć, że to nic złego, ale nie zrobiłem tego. Bałem się, jak zareaguje. Mógł być zły, że użalam się nad nim. Ja bym tak zrobił. Gdy dwa lata temu mój ojciec umarł, ktokolwiek, kto starał się mnie pocieszyć pustymi słowami był na przegranej pozycji. W złości pobiłem kogoś. Może więcej niż jedną osobę. Prawie pobiłem Jadźkę, moją irytującą sąsiadkę. Nie żałowałem, nie żałuję i żałować nie będę. Należało jej się. Kobiet się nie bije, to moja zasada, ale w każdej są jakieś odstępstwa.
Z Krukiem nie zaprzyjaźniłem się od razu. Jest od nas starszy, ma dwadzieścia sześć lat. Studiował, ale rzucił to i postanowił zająć się aktorstwem. Gdy jego ojciec dowiedział się o tym, wyrzucił go z domu i przeklął. Syn jego znajomego, również aktor, okazał się być człowiekiem o interesujących preferencjach. W naszym slangu osoba taka była nazywana Złotą Żyłą. Nie wiedziałem czemu, ale przyjęło się tak. Nie wiem, czy Karol jest Złotą Żyłą. Niektórzy mówili, że tak, a inni, że wręcz przeciwnie. Pojawił się kiedyś u nas chłopak o imieniu Witek. Niby zwyczajny, ale w ogóle nie interesował się dziewczynami. Gdy jeździliśmy nad jezioro za miasto, często przyłapywałem go, jak wodził tęsknym wzrokiem za którymś z chłopców. Nie interesowało mnie to dopóty, dopóki nie zaczął patrzeć się tak na Janka. Usłyszałem od pewnego młokosa, który zapewne pragnął wdać się w nasze łaski, jak mówił, że Witek złamał już jedno serce. O jedno za dużo. Miał pełno charyzmy i dar przekonywania. Do dzisiaj nie wiem, kto był tym nieszczęśnikiem. Gdy wracaliśmy, niby niechcący podstawiłem mu nogę. Wywrócił się, a ja- jako przykład dobroci, zaoferowałem mu swoją pomoc i kazałem reszcie iść. Jasiek patrzył nieufnie na mnie. Uśmiechnąłem się do niego uspokajająco i podałem dłoń Witkowi. Gdy straciłem chłopaków z pola widzenia, puściłem jego dłoń. Skrzyżowałem ręce na piersi i zmierzyłem go wzrokiem.

-Co jest, Bucek?- zapytał mnie.
-Słuchaj, Witek, mam w dupie to, czy jesteś Żyłą, czy nie. Możesz po kątach bawić się z innymi, ale na Janka nawet nie licz. Oboje wiemy, że Złota Żyła to ostatnie o co można posadzić Jaśka, ale masz dar przekonywania, a on jest podatny na wpływy. Daruj sobie i znajdź kogoś innego. Jeśli nie, dupa zaboli cię od czegoś innego.
-Groźba?-uśmiechnął się.-Janek może nie jest Żyłą, ale co by było gdybym się w nim zakochał? Uczucie nie wybiera.- Gdy zobaczył na mojej twarzy niedowierzanie pomieszane ze złością, zaprzeczył szybko.- Nie mówię, że tak jest. Józek, odpuszczę go sobie, ale powiedz mi, czemu tak ci na nim zależy?
Spojrzałem na niego spod byka. Jeszcze mi sugerował, że jestem nienormalny! Za tę myśl dawno już dostałbym po głowie od mamy…
- Na pewno nie jestem tym, za kogo mnie uważasz. Przyjaźnię się z nim, wychowaliśmy się razem. Po prostu jesteśmy blisko.
- Rozumiem, rozumiem. Zostawię go w spokoju…

Potknąłem się o wystający z drogi brukowej kamień. Mruknąłem coś pod nosem i szliśmy dalej. Zobaczyłem moją kamienicę. Zawsze uważałem, że była najładniejsza w całym mieście. Zbudowana z czerwonej cegły , ze strzelistymi wieżyczkami na samej górze. Z rodziną mieszkaliśmy na ostatnim piętrze. Czułem się, jak w zamku.

- Albert przyjechał- poinformowałem Jana.- Mama pewnie dalej siedzi w kuchni i gotuje.
Albert był moim starszym bratem. Zawsze miałem z nim lepsze stosunki, niż z siostrą, Dorotą. Wstyd mi było tego powiedzieć, ale nawet odczułem pewnego rodzaju ulgę, gdy wyjechała po śmierci ojca. Pokłóciła się z matką i nie odzywała się do nas długi czas. Nienawidziłem, gdy robiła mi kitki, bo nie miała się z kim bawić, jako dzieckiem. Od miesiąca starała się nawiązać z nami kontakt. Przez pierwszy dzień matka stanowczo odmawiała. Na drugi dzień ze łzami w oczach pisała do niej list. Cała mama.
Pchnąłem barkiem drzwi od kamienicy. Od dawna był z nimi problem, ale nikt nie kwapił się, żeby to zmienić. Dom należał do wpływowego Żyda, który nie chciał dać nam pieniędzy na naprawę. Jak miał w zwyczaju mówić “Trzyma się? Trzyma! To dziękować Bogu!”. Całkiem przyjazny był ten Żyd. Był już dość wiekowy, dlatego, ku zgorszeniu naszych rodziców, wołaliśmy do niego “ Dziadek Nehring". Opowiadał nam zabawne historie z jego dzieciństwa, a godzinami potrafił mówić o Pismach i Prawach Żydowskich. Gdy zaczynał wspominać o Mesjaszu i Wybawicielu oczy zaczynały mu świecić dziwnym blaskiem, a głos nieświadomie zniżać do szeptu. Nie uznawał Jezusa, jako Boga. Na początku spieraliśmy się z nim, ale on cierpliwie nam tłumaczył.

- Wielu Żydów spaliłoby mnie za to żywcem, ale ja wiem, że wierzymy w tego samego Boga-mówił.- Tylko, że moja wiara jest bardziej restrykcyjna i mniej przyjazna od waszej. Mamy wiele zakazów i nakazów. Czasem zastanawiałem się, czy to, w co wierzę jest słuszne. Powiem wam sekret, dzieciaki. O wiele lepiej bym wyszedł, gdybym zaczął czcić Jezusa Chrystusa. Czasem wspominam Jego życie. Zaprawdę, żaden nie czynił tego, co On. Łapię się na tym, że wzywam Jego Imię. Ale wtedy opamiętuję się. Muszę być silny. Mesjasz mnie ocali. I was też, moi drodzy. Was też.
Potrząsnąłem głową, aby ocucić się z tych wspomnień. Byliśmy już przed moim mieszkaniem. Wymacałem w kieszeni płaszcza klucze. Zamek się zaciął. Wydałem westchnienie, bo to oznaczało kolejną naprawę. Gdy weszliśmy do domu, przy drzwiach stały dodatkowe pary butów. Wysokie, wiązane Alberta i trzy pary nieznanego mi obuwia. Damskie trzewiczki, masywne do jazdy konnej i wręcz mikroskopijne czarne buciki.

- Jestem!- krzyknąłem.
Z kuchni wyszła moja mama. Na niebieską sukienkę narzuciła czarny fartuszek. Włosy, niegdyś czarne, jak nocne niebo, teraz przyprószone siwizną, związała w kok z boku głowy. Patrzyła na mnie z lekkim uśmiechem i miłością. W rękach trzymała dwa talerze. To obraz mamy, jaki na zawsze zapamiętam. Kochająca, czuła i sprawiedliwa. Pewnego razu usłyszałem, iż dla mężczyzny to matka jest pierwszą miłością. Długo myślałem nad tymi słowami. Gdybym pokochał jakąś kobietę, byłaby taka, jak moja rodzicielka.
- Jasiu! Ty tutaj?- zapytała. Oczywiście, wspominałem, że miałem wrażenie, iż moja mama bardziej kocha Jana?- A tu taki bałagan. Nie stójcie tak. Zrobiłam ciasto z jabłkami. Józiu, śpisz w salonie z Albertem. Przyjechali goście. Nie uwierzysz, mówię ci! Tyle osób w tak ciasnym mieszkaniu. No i Jaś. Śpisz u nas? Fantastycznie-klasnęła w dłonie.
Cała mama. Rozgadana i optymistyczna. Wszystko wytłumaczę jej później. Zsunąłem płaszcz z ramion i niedbałym ruchem zawiesiłem go w szafie. Formalności nie są dla mnie. Jan wiedział, gdzie co jest. Wytarłem ręce o spodnie. Denerwowałem się tym, kogo zastanę w kuchni.
Gdy wszedłem, widok przysłoniła mi masa mięsa i mięśni zwana Albertem. Brat zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku. Nie byłem mu dłużny. Poklepaliśmy się mocno po plecach. W końcu mogłem przyjrzeć się tej twarzy. Jak zwykle rumiana i rozradowana. Był bardzo podobny do mamy. Te same czarne włosy i iskrzące się oczy. Często się śmialiśmy, że gdyby nie uszy, jego uśmiech sięgałby końca głowy.

- Ściąłeś w końcu te długie kudły- powiedział, niszcząc mi fryzurę.
- I komu ja będę teraz czesać kitki?- zapytał kobiecy głos.
Wyjrzałem zza ramienia Alberta. Przy stole stała Dorota. Ubrana w prostą, czarną sukienkę z założonymi rękoma. Ona była podobna do ojca. Zielone, wiecznie zmrużone oczy i blond włosy. Odsunąłem brata i podszedłem do niej. Byłem wyższy. O wiele. Zadarła głowę. Jedyne co w niej zostało z matki to wzrost i postura. Obie malutkie i drobne. Sztywno objęliśmy się ramionami. Poklepała mnie po ramieniu palcami i przyjrzała mi się.

- Wymężniałeś. Nie jesteś już tak kobiecy, jak kiedyś-dodała szorstko.
- W końcu ty nabrałaś trochę kształtu.
Odeszła ode mnie i stanęła za mężczyzną siedzącym na krześle. Miał miłą twarz. Sprawiał wrażenie człowieka cierpliwego, dobrodusznego. Wstał i wyciągnął do mnie rękę.

- Stanisław Żak. Mąż Doroty.
- Józef Backiewicz. Mąż? Czyli był ślub, a ty nas nie zaprosiłaś-stwierdziłem w kierunku Doroty.
- Nie było wesela-odparowała.- To jest Hania.
Nie zwróciłem uwagi na tę małą istotę. Siedziała przede mną, a ja ją pominąłem. Córka mojej siostry. Moja siostrzenica. Dlaczego ja nic nie wiedziałem?! Wyglądała na może trzy lata. Włosy odziedziczyła po swojej matce, a oczy po ojcu. Niebieskie, pełne dobroci. Patrzyła na mnie i nie odezwała się. Lustrowaliśmy siebie nawzajem. W końcu doszła chyba do konstruktywnych wniosków, bo wskazała na mnie palcem i powiedziała.

- Wujek Józek wcale nie przypomina lalki, mamo-oznajmiła. Popatrzyła na Janka.- O! A ten pan, to ten, co ma wielkie okulary! Wygląda, jak mucha!
Parsknąłem śmiechem. Albert też. W sumie, zwijaliśmy się po podłodze ze śmiechu. Ale skończyliśmy parsknięciem. Przetarłem twarz. Na chwilę zrobiło się tak beztrosko. I wtedy padło pytanie. Czas zwolnił. Z przestrachem patrzyłem to na Jana, to na mamę.

- Jasiu, mama pamięta, że jutro idziemy razem na targ?
Oczy mojego przyjaciela niebezpiecznie się zaszkliły. Wziął oddech i otworzył buzię, ale wydobył tylko jęk. Odchrząknął i spróbował jeszcze raz. Zaczął wyłamywać palce jednej ręki. Nigdy nie był dobrym informatorem. Starał się wyjść z twarzą i nie mówić niczego wprost.

- Ja... - zaczął.- Przyjdzie pani na pogrzeb?
- Na co?
Wyszedłem z pokoju. Widziałem to na własne oczy, nie chciałem słyszeć tego po raz drugi. Jan by mi tego nie powiedział, ale cieszył się, że wyszedłem. To oczywiste. Albert poszedł ze mną. Wyszliśmy na balkon. Powietrze było rześkie i świeże. Zaciągnąłem się nim. Mój brat sięgnął do kieszeni i wyciągnął srebrną papierośnicę.
- Chcesz?-zapytał.- Wiem, że mama tego nie pochwala, ale czuję, iż to będzie trudna rozmowa.
Westchnąłem i wyciągnąłem jednego. Odpaliłem papierosa od zapałki Alberta. Staliśmy ramie w ramie i paliliśmy. Nie paliłem za często, więc zaniosłem się kaszlem za pierwszym zaciągnięciem. Jednak, gdy spaliłem i miałem zacząć mówić, sięgnąłem po jeszcze jednego. I tak, wieczór, ja, Albert i papieros. W końcu Al rzucił papierosa, przydeptał i skopał z balkonu. Chodnikiem szedł niemiecki policjant. Niedopałek zatrzymał mu się na czapce. On nie poczuł tego i szedł dalej, równym krokiem, rozglądając się na boki. Ludzie nigdy nie myślą, żeby czasem spojrzeć w górę. Westchnąłem. Gdyby nie wojna może wszystko wyglądałoby inaczej. Możemy udawać, że żyjemy normalnie i beztrosko, ale właśnie takie dni jak ten przypominają, że nic już nie będzie takie same. Żyjemy umierając, myśląc, że dotyczy to kogoś innego.

- Żyjemy umierając…-wyszeptałem.
- Żyjemy umierając-powtórzył Albert.- Żyjemy umierając!-wykrzyknął w ciemną noc. - Nie mów mi co się stało. Powiedz mi, kto zginął?
- Wszyscy. Matka, ojciec, Jola.
Zaklął. W sumie, często to robił. Przyjrzałem mu się. Miałem w życiu takie momenty, w których patrzyłem się na osoby, które widziałem co dzień i nie poznawałem ich- badałem ich twarz od nowa. Byłem tak przyzwyczajony do ich oblicz, że mój mózg po prostu ignorował je. Za każdym razem, czułem się, jakbym poznawał nową osobę, Tak znana, a tak mi obca. Gęste włosy, nieco krzaczaste brwi, wydatna szczęka i dwudniowy zarost. Mocna szyja, wystająca grdyka. Silne ramiona, spracowane ręce. Długie nogi i wielkie stopy. Albert. W tym momencie nie liczył się Albert. Liczyły się gęste włosy, krzaczaste brwi, wydatna szczęka, dwudniowy zarost, mocna szyja, wystająca grdyka, silne ramiona, spracowane ręce, długie nogi i wielkie stopy. Otrząsnąłem się.

- Jak to jest latać?- zapytał Albert, wychylając się za barierkę balkonu.- Być wolnym? Poczuć spokój? Wyzwolić się?-Z każdym zdaniem wychylał się coraz bardziej.
- Jak to jest umrzeć?-zapytałem.

Data:

 28.12.2015

Podpis:

 otherside.

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=79033

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl