DRUKUJ

 

October

Publikacja:

 15-10-04

Autor:

 Sylwiana
"October
And the trees are stripped bare
of all they wear
What do I care?
October
and Kingdoms rise
and Kingdoms fall
but You go on...
and on..."

Wychodzę wczesnym rankiem. Zostawiam za sobą pośpiech, służbową garsonkę i tysiące stresujących myśli, które jakby naładowane prądem krążą w pustym mieszkaniu. Ubrana w wygodny strój, z plecakiem na plecach i uśmiechem na twarzy wyruszam.

Na zakręcie mijam krzew śnieguliczki ozdobiony białymi kuleczkami, na które lubię patrzeć i czasem, dla zabawy, rozdeptywać butem – wtedy trzaskają. Przy śmietniku, jak co dzień, stoją pan i pani. Ona wsparta o niebieski, plastikowy pojemnik na kółkach. On ściska miotłę z długim trzonkiem. Pogrążeni w rozmowie ledwie mnie dostrzegają, gdy ich pozdrawiam, jakby to była ich tajemna schadzka, może nie ta pierwsza, ale kolejna. Ci sami ludzie, te same czynności, zmienia się tylko otoczenie, pory roku i ich ubrania. Teraz zamiatają spadłe tej nocy liście, zimą zgarniają łopatami śnieg, aby ludzie z blokowisk bez przeszkód mogli dreptać po chodniku. Sprzątają też wszechobecne psie kupy i inne nieczystości. To ich praca, z tego żyją.

W moją stronę zmierza kobieta w trudnym do określenia wieku. Ma jaskrawo-rude włosy, ciemne okulary na nosie, czarną kurtkę, spodnie i buty na wysokim koturnie takiego samego koloru. W ręku trzyma pustą, dużą, niebieską torbę z IKEI. Znam tę panią z widzenia, spotykam ją codziennie. Dzisiaj dopiero zmierza do śmietnika, gdzie będzie szukać potrzebnych jej rzeczy, jedzenia, części garderoby i czegokolwiek, co uzna za przydatne. Zazwyczaj idziemy razem w tym samym kierunku, ja z laptopem do pracy, a ona wraca dokądś tam dźwigając ciężki wór na plecach. Z pozoru niczym się nie wyróżnia, nie wygląda na bezdomną, jest czysta i nie śmierdzi z daleka. Znam jej sekret, za ciemnymi szkłami okularów ukrywa pozbawione blasku nadziei oczy.

Schodzę do metra. Tutaj wszyscy wyglądają jednakowo nieprzystępnie, chłodno i służbowo. Siedzący wpatrują się w swoje smartfony, czytają książki lub po prostu drzemią. Młodzież odrabia zapomnianą pracę domową lub ze spuszczonym wzrokiem udaje, że nie dostrzega stojącej tuż przed nimi ciężarnej kobiety lub starszej pani, która też chciałaby spocząć. Cały ten tłum, upchnięty jak śledzie w beczce, jest jakiś mdły, bez wyrazu, szary jak popiół z wygasłego ogniska. Jakby wszyscy wzięli rano taką samą pigułkę, która odbiera radość życia i optymizm. Kołysani ruchem pociągu pochylają się rytmicznie to w jedną, to w drugą stronę. Zaczynam kaszleć i zanoszę się coraz bardziej. To moja dolegliwość, której żaden lekarz, a byłam już u kilku specjalistów i zrobiłam wiele badań, nie potrafi wyleczyć. W przerwie między kolejnymi atakami kaszlu słyszę ciche: „Proszę” i zauważam dłoń wyciągniętą w moją stronę ze spoczywającym na niej cukierkiem. Mężczyzna obok mnie wyjaśnia, że one tłumią kaszel i sam używa ich od lat. Opowiada, że kupuje je w Niemczech, bo u nas takich dostać nie można. Rzeczywiście działają, męczący napad ustaje, a ja spoglądam na nieznajomego. Rozmawiamy o różnych sprawach, o cudownych landrynkach i papierosach, których nigdy nie paliłam. Pan snuje opowieść o małej dziewczynce, która jest jego słoneczkiem. Podarował jej całe pudełko książek, a ona w podzięce uzbierała dla niego bukiecik polnych kwiatów, które dziś rano znalazł na wycieraczce pod drzwiami. Jest szczęśliwy, wyróżnia się z milczącej ściany smutnych istot. Gdy wysiadam wręcza mi z uśmiechem garść cukierków i życzy zdrowia. Czasem można zaznać bezinteresownej dobroci, nawet od obcych ludzi.

Przesiadam się do PKS-u jadącego do N. Jest pusty, poza mną i kierowcą hula w nim powietrze. O tej porze wypełnione po brzegi są tylko autobusy jadące do miasta, w moim panuje spokój. Mogę przyłożyć głową do szyby, zasnąć i po godzinie obudzić się na pętli. Tam zaczyna się puszcza.


*****

Przechodzę obok porośniętych wysoką trawą łąk, na których stoją rosochate wierzby i duże kanie. Przekraczam biało-zielony szlaban i jestem tu gdzie chciałam. Las jest odludny, tylko dla mnie. Kładę na ziemi małą, dmuchaną poduszeczkę, która zawsze towarzyszy mi w takich wyprawach. Jedząc kanapkę z szynką i żółtym serem obserwuję co dzieje się dookoła. Ruchoma ścieżka mrówek zmierza do bambusowego lasu. Tam odpoczną od ciężkiej pracy na małych, drewnianych ławeczkach zroszonych leśną mgłą. Dla nas, ludzi, to tylko zielony mech, dla małych stworzeń to ogromny, tropikalny las o wybujałych do nieba drzewach. W oddali widzę mrowisko - ich dom wibrujący życiem. Czarny żuk o połyskującym granatowo grzbiecie zmierza powoli przed siebie. Liście są jeszcze mokre po nocy, myję ręce w trawie i ruszam dalej. Zewsząd otacza mnie cisza, w której słychać tylko śpiewy różnych gatunków ptaków. Wysuszone latem jagodowe krzewy mają smutne, brązowe liście. Minęła pora jeżyn, malin i poziomek. Znajduję czerwone borówki brusznice, które zjadam ze smakiem. Paprocie również okryły się plamami brązu, jak ciało starszych ludzi.

Dochodzę do „kurkowego miejsca”. Zbieram ich sporą ilość, uwielbiam ścinać je małym nożykiem tuż u nasady. Ich pomarańczowy kolor raduje moje oczy, a zapach jest nieporównywalny z niczym innym. Piaszczysta, leśna droga prowadzi mnie dalej do rozstaju szlaków. Wybieram znajomy dukt, przy którym znajdę podgrzybki i prawdziwki. Ususzę je później w domu i zimą będę używać do różnych potraw. Lubię zapach suszących się w piekarniku i wysuszonych już grzybów, nadają one domowi przyjazną aurę. Ścieżka ponownie rozwidla się, idę w prawo, cały czas zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Teren staje się podmokły, puszcza zmienia swoje oblicze, nie jest już tak przyjemnie. Boję się, że z ciemnych chaszczy wyłoni się jakiś dziki zwierz i zacznie mnie gonić. Szybkim krokiem zostawiam za sobą pagórki pokryte wybujałymi kaniami.

Opuszczona leśniczówka ogrodzona jest rozpadającym się drewnianym płotem. Kraty w oknach uniemożliwiają wtargnięcie nieproszonym gościom. Na drzwiach wisi duża, metalowa kłódka. Nieopodal jest wiata, ze stołem i dwoma ławkami. Czas na posiłek, daje o sobie znać przyjemne zmęczenie. Maszeruję dalej. Modrzaki i kozaki ukrywają swoje kapelusze pod dorodnymi brzozami. Torba na moim ramieniu wbija się w ciało, już wystarczy. Wielokolorowe liście ścielą się grubą warstwą na ziemi i poszyciu z mchu. Idę podpierając się grubym kijem, jak prawdziwy wędrowiec. Nagle zatrzymuję się wystraszona krzykiem. To duży ptak, który skrzydłami zaplątał się w gęstwinie. Goni go lis. Patrzę przerażona. Kto zwycięży, ofiara, czy kat? Szaro – czarny żuraw ucieka szybko przebierając nogami po ziemi, wreszcie znajduje wolną przestrzeń, rozkłada szeroko skrzydła i ulatuje bezpiecznie w powietrze. Czuję ulgę, że mu się udało.

Niebo nade mną jarzy się błękitem, słońce zniża się nad knieją. To był dzień dla moich leśnych przyjaciół. Żegnam ich tutaj, nie wiem kiedy znów się spotkamy. Docieram na pętlę autobusową. Ławka jest sucha, choć kropi mżawka. Na asfalcie też nie widać śladu wilgoci. Może to nie deszcz wcale, tylko łzy?

Data:

 październik 2015

Podpis:

 Sylwiana

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=78740

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl