Szczyty życia |
|||||||||
|
|||||||||
Wcześniejsze losy Kuby są opisane w powieści "Przedsionek piekła". Kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, ten nigdy ich nie osiągnie. Rozdział pierwszy Jeżeli nadal masz nadzieję, chociażby wszyscy o tobie zwątpili... Jeden z norweskich malarzy namalował na obrazie przerażony krzyk. Taki krzyk wydaje człowiek, który doszedł do granicy wytrzymałości. Ty tak krzyczałeś w swoim życiu wiele razy, kiedy cię szarpałem jak rozhukanego konia za uzdę. Stawałeś wtedy dęba na krawędzi przepaści i padałeś połamany na ziemię. A potem zawracałeś w stronę kolejnych szczytów życia. Za pierwszym razem przestałeś pić, za drugim zacząłeś pisać książki. Jeżeli będzie trzeba, znowu cię połamię, znowu cię zmuszę do krzyku, będę to robił tak długo, aż zaczniesz latać. Potrafisz. Kiedy będziesz bardzo zmęczony, poniosę cię przez chwilę na swoich skrzydłach. Posłuchaj, ktoś woła. - Kubaaa... Wołanie wypełniało przestrzenie, przenikało przez czasy, szukając, rozciągało się w przeszłość. - Ależ słyszę, słyszę, kto to do mnie woła? - No, jak to kto, twoi czytelnicy! - Aha, czytelnicy, a dlaczego do mnie wołacie? - No, jak to dlaczego? Chcemy, żebyś dalej o sobie opowiadał. - Naprawdę chcecie? - No jasne, jesteśmy ciekawi, jak potoczyło się dalej życie Kuby, kiedy się wydostał z przedsionka piekła. - A więc dobrze, opowiem o swoim dalszym zakręconym życiu, w ośmiu rozdziałach powieści opiszę kolejne szesnaście lat swojej życiowej Odysei. - A ile w tym prawdy? - Coś wam powiem: Po napisaniu pierwszej powieści, mówiono mi, że się w niej za bardzo odkryłem. Pomimo tego w drugiej powieści odkryłem się jeszcze więcej i jeszcze bardziej odkryję się teraz w trzeciej. Dlatego tak wiele opowiadam o sobie, żeby udowodnić, że przed trzeźwym alkoholikiem stoi otworem droga do zwycięstw. Trzeźwość, jak śliczna dziewczyna, za każdy wygrany turniej rzuca swojemu obrońcy różę i zachęca go do dalszej zwycięskiej walki. I rycerz walczy, i dokłada różę do róży, i zdobywa szczyty człowieczeństwa. Zakochani w trzeźwości, zahartowani w bojach rycerze, przestańcie się wstydzić, że żyjecie. Przestańcie się mieć za gorszych, bo jako ludzie nieznoszący monotonii jesteście wybrańcami Boga przeznaczonymi do zdobywania szczytów i dlatego macie w życiu pod górkę. To by było tyle na początek trzeciej powieści pięcioksięgu. Stanę sobie teraz z boku i będę słuchał opowieści o sobie. Odezwę się do was jeszcze pod koniec czwartego rozdziału i pod koniec książki. Striptiz Wybudowany na początku dwudziestego wieku szpital składał się z porozrzucanych po parku dwupiętrowych pawilonów. Staroświeckie masywne kontury budynków przypominały ponure zamczyska i takie też były nieprzytulne i trudne do ogrzania zimą. Oddział leczenia uzależnień mieścił się w długim dwuskrzydłowym budynku. Na drugim piętrze znajdowały się sypialnie pacjentów, na pierwszym detoks i oddział dla umysłowo chorych, a na parterze jadalnia i świetlica z dużym podświetlonym akwarium. Przez wznoszące się na jego dnie zamki, przepływały w powłóczystych welonach syreny i wabiły do siebie leniwego oślizgłego glonojada. - Na bezrybiu i glonojad ryba - wzdychały rozgorączkowane, eksponując swoje roznegliżowane wdzięki, ale glonojad nie zwracał na nie uwagi. - Czy wyście już całkiem pogłupiały od tego seksu?! Mruczał pod nosem naburmuszony glonojad i dalej pracowicie czyścił szyby akwarium. Można było patrzeć i patrzeć na ten cały baśniowy, zanurzony w zielonkawej wodzie świat. Rozkołysane myśli zaczynały wtedy spokojniej pluskać i pojawiała się nadzieja na przyszłość, że może jakoś to będzie. W suterenach mieściła się łaźnia, warsztaty i kawiarenka, w której biło serce oddziału. Wyłożona boazerią, przyozdobiona namalowanymi przez pacjentów obrazami, przypominała stojące w połowie drogi do szczytu schronisko, w którym można odpocząć, ogarnąć się i nabrać sił do dalszej drogi, i taka też tutaj panowała pogodna stonowana atmosfera. Tak, to właśnie z tego miejsca promieniowała na cały oddział ożywcza pozytywna energia i to może tyle, jeżeli chodzi o ten szpitalny oddział, który na kilka tygodni miał się stać dla Kuby niosącym ocalenie azylem. Dochodziła druga po północy, siedział przy stoliku i trzymał dyżur przy drzwiach na oddział dla umysłowo chorych, spoglądając przez plastikową szybę na snujących się po korytarzu pacjentów. Spokój, cisza, lubił tak siedzieć nocami, odgrodzony marzeniami od szarej prozy życia. Pięć dni temu zgłosił się na leczenie odwykowe, można powiedzieć, że to już był ostatni dzwonek, za pięć dwunasta. - Przyjęto mnie we wtorek z wolnej trybuny, trzynastego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku - obliczał. Trzeba zapamiętać tę datę, bo albo to będzie początek mojego trzeźwego życia, albo pozostanie po mnie tylko przerażony krzyk i zgrzytanie zębów. - Łubu, dubu, du – rozległo się walenie w plastikową szybę. - Czego chcesz? – zapytał. - Do siostry – odpowiedziało dwumetrowe chłopisko. Otworzył drzwi i pokazał Waligórze, żeby poszedł do gabinetu pielęgniarek. - Dyżurny! Dyżurny! – dobiegło do niego po chwili nagląco. Zerwał się od stolika i pobiegłszy do gabinetu, spojrzał zdziwiony na schowane za biurkiem pielęgniarki. Jedna z nich trzymała na sztorc, skierowaną przeciwko Waligórze strzykawkę. - O co chodzi? – zapytał. - Jak on się tu dostał? - No, chciał iść do siostry. - To tak?! Dopiero teraz zauważył, że Waligóra jest bez majtek. Spod przykrótkiej koszuliny wystawała mu nakierowana na pielęgniarki torpeda. Wstyd mu się zrobiło, że się dał tak głupio podejść i złapawszy ze stolika gumowy szlaufik, pociągnął nim Waligórę przez goły tyłek. - Wio z powrotem! – krzyknął i o dziwo pomogło. Sterowany pokrzykiwaniami pacjent, pożeglował na oddział i zakotwiczył w toalecie, gdzie przypuszczalnie zabawił się w sapera i rozbroił torpedę. Dochodziła czwarta nad ranem, kiedy Waligóra zapukał w plastikową szybę, podejmując kolejną próbę wypłynięcia na szerokie wody, ale zrezygnował, kiedy zobaczył, że siedzący przy stoliku Kuba, potrząsa trzymanym w ręku szlaufikiem. Na oddziale do rana zapanowała cisza i tylko czasem z odległej pętli tramwajowej dolatywała nostalgiczna skarga zawracających tramwajów. Jękliwy zawodzący podźwięk niosło po nocy jak głos po rosie. Dzień za dniem Pospał do obiadu po nocnym dyżurze, a później poszedł na wykłady, gdzie się dowiedział, że zaszycie esperalu, to tylko chwilowa podpórka pomagająca zachowywać abstynencję w początkowym okresie trzeźwienia. Od pierwszego dnia dostawał codziennie dwa zastrzyki, rano z witaminami, a wieczorem uspakajający i właśnie po tym uspokajającym poczuł szóstego dnia wieczorem, że mdleje. - Słabo mi – powiedział do kolegów i zawlókł się do pielęgniarki. Po zmierzeniu ciśnienia, chciała mu podać krople z kofeiną, ale zaprotestował. - Nie mogę teraz, siostro, zażyć kofeiny, bo moje osłabione serce dostanie arytmii i mogę się nawet wykończyć. Spojrzała niedowierzająco, ale on wiedział swoje. Wrócił na salę, położył się do łóżka i zasnął, a następnego dnia na porannym apelu poprosił ordynatora o odstawienie zastrzyków z diazepamem i po odstawieniu przestało mu się robić słabo. W sobotę napadało śniegu, a w niedzielę poszedł z kolegami do pobliskiego kościoła i po nabożeństwie zauważył, że jego samopoczucie wzrosło o co najmniej kilkanaście punktów. - Niby nic wielkiego, godzina w kościele, a profity na cały tydzień - pomyślał i podziękował Panu Bogu za wsparcie. W następnym tygodniu wykonano mu badania, po których został poinformowany, że nie ma przeciwwskazań do zaszycia esperalu. - Pamiętasz z wykładów - ostrzegł go terapeuta. - Że zaszyty esperal będzie ci się powoli pod skórą rozpuszczał i co najmniej przez rok nie będziesz się mógł napić alkoholu, bo jak się napijesz, to się przekręcisz. - Pamiętam – potwierdził. - Esperal tworzy z alkoholem mieszaninę piorunującą. Mijały kolejne dni i pod koniec trzeciego tygodnia zaproszono go do udziału w drakońskim doświadczeniu. - Podamy panu teraz pół tabletki esperalu - został poinformowany. - I damy do wypicia setkę wódki. - A po co???!!! - Żeby pan nie miał złudzeń, jak działa esperal w połączeniu z alkoholem. - Nie zażyję! - zaprotestował. - Ja już wielokrotnie mieszałem to świństwo z alkoholem i umierałem w męczarniach, wiem jak to działa i nie zażyję. Powiedział to tak przekonująco, że nie upierano się przy drakońskim doświadczeniu i zostawiono go w spokoju. W sobotę poprosił o całodobową przepustkę. - Nie za bardzo mam ją ochotę panu dać – zawahał się ordynator. - Można wiedzieć dlaczego? - Bo może u pana nastąpić nawrót choroby. - Jakiej choroby? - zapytał, bo nie nie zrozumiał. - Alkoholowej. - A cóż on mi tutaj za bzdury opowiada - pomyślał, spoglądając bez słowa na ordynatora. - Przecież alkoholizm nie jest żadną chorobą. Nic się nie odezwał, żeby nie urazić lekarza, ale w to, że ukrywający swoje prawdziwe oblicze alkoholizm jest śmiertelną chorobą, miał uwierzyć dopiero po kilku latach. - Niech pan napisze podanie o przepustkę, zobaczymy - zakończył ordynator rozmowę. Napisał podanie starannym technicznym pismem, kilkakrotnie wspominając w nim o chorobie alkoholowej i po otrzymaniu przepustki, pojechał autobusem do domu. Przywiózł dziewięcioletniemu synkowi w słoiku z wodą złote rybki, pobawił się z chwilę z czteroletnią córeczką, pokołysał drugą najmłodszą i jeszcze tego samego wieczoru wrócił do szpitala. Choroba alkoholowa pozbawiła go chwilowo radości życia. Po powrocie usiadł na sali i przytulony do kaloryfera, spoglądał na balującą za oknem zimę. Obwieszone śniegiem drzewa wyglądały jak cukrowa wata na patykach, a pomiędzy nimi czaiły się jak oddział komandosów okryte białymi pelerynami krzewy. Życie pochowało się po kątach, żeby w ciepłych norach przeczekać do wiosny... Coś mu się śni, coś się marzy, cicho szeleści echem ech, spadają kartki z kalendarzy i śnieżki z potrząsanych drzew. Coś mu się śni, coś się nuci, liczy że z wiosną radość wróci. Stary Ramol Stary Ramol był kwaśny jak ocet siedmiu złodziei i nazywał się całkiem inaczej, ale tak starego doktora nazywali pacjenci odwykówki. Pracował na odwyku od niepamiętnych czasów i tęsknił za dawnymi stalinowskimi czasami, kiedy tacy jak on sadyści bezkarnie eksperymentowali na uzależnionych od alkoholu ludziach. Alkoholików więziono w psychiatrykach, gdzie im pompowano do głowy powietrze i torturowano ich elektrowstrząsami. Przymuszano ich również do zażywania środków wymiotnych, po których nieszczęśnicy wymiotowali wywróconymi na drugą stronę wnętrznościami. Stary Ramol tęsknił za owymi wynaturzonymi czasami i nie mogąc obecnie zadawać pacjentom fizycznych cierpień, artykułował swoje sadystyczne ciągotki wrzaskliwym krzykiem. Upatrywał sobie jakiegoś słabego psychicznie pacjenta i zaczynał nad nim wrzeszczeć, paraliżując swoją ofiarę modulowanym wrzaskiem, którego grozę doprowadził przez dziesiątki lat do perfekcji. Wył nad nieszczęśnikiem jak diabeł nad potępioną duszą i kiedy się spoglądało na rozbestwionego doktora, to odnosiło się wrażenie, że się patrzy na szaleńca. Jakby mu było mało tych wrzasków, stary Ramol stawał w każdą niedzielę przed kościołem i trzymając żonę pod rękę, przyjmował nienależne hołdy od wychodzących z kościoła pacjentów. Każdemu się łaskawie odkłaniał i o mało ręki nie wyciągał do ucałowania, co chwila zerkając na żonę, czy widzi jakiego ma ważnego męża. Składanie Ramolowi niedzielnych hołdów trwało od niepamiętnych czasów i nikt nie miał się odwagi wyłamać z tego wiernopoddańczego rytuału, bo jak to się mówi, wejdziesz między wrony, to krakaj jak i ony. Kuba po pokłonie w pierwszą niedzielę, postanowił, że już się w kolejną nie ukłoni, ale nie wytrzymał i w ostatniej chwili skinął głową i powiedział dzień dobry. Nie ukłonił się dopiero w trzecią niedzielę, a stary Ramol go sobie oczywiście zapamiętał i postanowił zdusić bunt w zarodku. Do starcia doszło w poniedziałek przed południem, kiedy to stary Ramol podszedł do niego na korytarzu i zażądał przeprosin. - A za co, panie doktorze? – zapytał Kuba uprzejmie. - Bo ja tak każę... ęęę!!! - Ęęę - zripostował spokojnie, przygotowany na atak. - Przepro... o... o... oś!!! - O... o... oś! - A... a... aaaaaaa!!! Zawył stary Ramol z pianą na ustach, usta miał tak szeroko otwarte, że widać mu było skaczący w gardle języczek. Spoglądał na Ramola i zaczął go ogarniać coraz większy strach, ale wiedział, że mu się tym razem ogarnąć nie pozwoli. Zrobił pogardliwy grymas i popukał się w czoło, co doprowadziło Ramola do atomowego wybuchu furii. - Do gabinetu! – zawył. – Na zastrzyk! Będziesz leżał po zastrzyku z wykrzywionymi ustami, a jak ci serce nie wytrzyma, to umrzesz! Wrzeszczał Ramol, a po brodzie ciekła mu ślina. - Do dupy, a nie do gabinetu – odparował po cichu, a głośno zwrócił się do nadbiegającego ordynatora. – Panie ordynatorze, rezygnuję z leczenia, bo pański kolega powiedział, że mnie zabije zastrzykiem, mam świadków – pokazał na otaczających go kolegów. Zbiegało ich z drugiego piętra coraz więcej, a z pokoju zabiegowego wyglądały wystraszone pielęgniarki. - Mój kolega nie ma pana prawa leczyć, bo to nie jego rewir – powiedział ordynator i zwrócił się do przycichłego nagle Ramola, żeby poszedł do swojego gabinetu. I stary Ramol odszedł w milczeniu, a po chwili rozeszli się również pacjenci. Atmosfera uległa oczyszczeniu, ale nie na długo, bo stary sadysta postanowił się odegrać na umysłowo chorym Waligórze i polecił dyżurnym, żeby go przyprowadzili do gabinetu. - A teraz proszę stąd wyjść i nie przeszkadzać mi w leczeniu pacjenta – rozkazał Ramol dyżurnym, którzy już przypięli Waligórę pasami do ceratowej kanapy. Po ich wyjściu, na korytarzu dał się słyszeć trzask przekręcanego w zamku klucza i po chwili z gabinetu dało się słyszeć wycie Ramola, które nagle ucichło. - Ratunkuuu!!! – rozległo po chwili i kiedy dyżurni wpadli do gabinetu po wyważeniu drzwi, to Waligóra właśnie kończył przypinanie Ramola do ceratowej kanapki. - A myśmy się wystraszyli, że panu doktorowi coś się stało – powiedział jeden z dyżurnych, stary kryminalista, który wcześniej specjalnie nie przypiął Waligórze do kanapy jednej ręki. – Gdybyśmy wiedzieli, że się leczycie, to byśmy panu doktorowi nie przeszkadzali. Niedługo potem stary Ramol został wysłany na dawno temu wykrzyczaną emeryturę, a w niedalekiej przyszłości miano również zlikwidować pododdział dla umysłowo chorych i w budynku mieli przebywać tylko chorzy na alkoholizm. Nocne Polaków rozmowy Trzymając nocny dyżur, siedział przy stoliku na korytarzu i robił podsumowanie swojego dotychczasowego pobytu na terapii. - Dzisiaj mija czwarta sobota, dochodzi północ i niedługo zacznie się niedziela – rozmyślał, obserwując wskazówki przesuwające się na ściennym zegarze wskazówki. Czas się przełamie nocą na połowę, wczorajsze zaśnie, obudzi się nowe. Właśnie ta nadchodząca niedziela zaczęła się pechowo dla przywiezionego po północy mężczyzny około trzydziestki. Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany, ręce miał skrępowane kaftanem bezpieczeństwa, a na głowie zasychające zacieki krwi, jakby mu właśnie przed chwilą zdjęto cierniową koronę. Szarpał się i rzucał się po korytarzu jak żołnierz walczący w ostatniej śmiertelnej bitwie. Dwaj sanitariusze wepchnęli go z pomocą dyżurnych na salę i przypięli pasami do łóżka. Rzucał się po łóżku, próbując rozerwać pasy, zdawało się, że od jego zrozpaczonego umęczonego ryku rozlecą się ściany budynku. Był pod wpływem alkoholu i nie można mu było podać środków uspokajających. Na korytarzu stali jego rodzice, dwoje z wiejska ubranych ludzi, i rozmawiali z pacjentami. - Od jak dawna syn pije? – zwrócił się któryś matki. - Pół roku nie pił – ożywiła się kobieta. – Dostali w bloku mieszkanie i już myśleliśmy, że wszystko będzie dobrze, ale złapał się z powrotem za wódkę, bo synowej tylko chłopy w głowie. Wczoraj wróciła uszlajana do domu po kilkudniowej nieobecności i doszło pomiędzy nimi do awantury, podczas której syn wyrzucił przez okno telewizor, a żona oblała go wrzątkiem. Zrozpaczona matka spoglądała załzawionymi oczami na otaczających ją ludzi. - Kobiety nie upilnuje - skomentował któryś znużonym głosem. - Jak ją najdzie chcica, to pójdzie na głodzie z pierwszym lepszym, bo z seksem jeszcze gorzej jak z wódką. - Radziłem synowi przed ślubem, żeby sobie poszukał innej – wtrącił milczący dotąd ojciec. - To by nic nie dało - wtrącił się ktoś z boku. - Mąż i żona od Boga przeznaczona, a poza tym uzależnieni dobierają się do siebie parami. Rodzice słuchali chciwie każdego słowa. - Jeszcze nikt tak do nas nie mówił – odezwała się matka. - Samo życie - podsumował stojący obok sędzi sutener, a pozostali uśmiechnęli się smętnie. Na dworze nagląco zatrąbiła karetka. - Jedźcie do domu – doradzono rodzicom. - Bo potem nie będziecie się mieli czym po nocy dostać. - Jakby się synowi pogorszyło, to pielęgniarka wezwie lekarza. - Chodź, wracamy do domu – mężczyzna troskliwie ujął kobietę pod rękę i zaczęli oboje powoli schodzić po schodach. Po chwili znikli za załomem klatki schodowej, a przy stoliku dyżurnego dalej trwały nocne Polaków rozmowy. - Zgłosiłem się na leczenie, bo najechałem po pijanemu na stojący na poboczu radiowóz – odezwał się sędzia. – Na szczęście nic się nikomu nie stało, tyle tylko, że sierżantowi z patrolu wypadła sztuczna szczęka. Co się stało? Zapytałem, wysiadając z samochodu, a on mi na to zaseplenił: to ty, kujfa, nie wies co?! I kazał mi szukać szczęki. - A mnie postawiono na uczelni ultimatum, bo podczas wykładu usłyszałem pianie koguta - wtrącił profesor. – Wyskakiwał z elektrycznego gniazdka jak zegarowa kukułka. - A duży był ten kogut? – zapytała przechodząca pielęgniarka. - A duży, siostro, duży, nie pozwalał się z powrotem wcisnąć do gniazdka. - A mnie goniły po schodach węże - odezwał się lekarz. - Uciekłem na najwyższe piętro szpitala i kolega doradził mi leczenie. - Mam ręce pocięte żyletkami, pamiątka z więzienia, bo w celi chcieli ze mnie zrobić ciotę – przystojny młody złodziej odsłonił pokryte sznytami ramiona. – Złapali mnie na skoku, bo się opiłem w okradanej willi i usnąłem przed otwartym barkiem na dywanie. Znaleźli mnie wracający z koncertu właściciele i wezwali milicję. I tak trwały nocne Polaków rozmowy o słabej wódce, która najmocniejszemu da rady. Nad ranem żołnierzowi odpięto pasy i chodził po korytarzu z rękami skrępowanymi kaftanem. Co jakiś czas wyskakiwał w powietrze i taranował spacerujących po korytarzu pacjentów. Trzeba było interweniować, żeby nie doszło do bójki. Wielu chorych nie spało owej wietrznej nocy. Dwóch dowcipnisiów maszerowało, trzymając się za ręce i zaśmiewało się ze śpiewanej rymowanki o siejącej mak babie. Co jakiś czas chodzili do ustępu popijać wodę z muszli klozetowej i mówili że chodzą do źródełka. Powoli wstawał chłodny grudniowy dzień, niebo za oknami nabierało atramentowego koloru. Nad ranem u żołnierza zmienił się nastrój i zaczął rozpaczać, siedząc na posadzce w kąciku korytarza. - Grzesznikami jesteśmy, nie potrafimy sobie wybaczać - kwilił cichutko. - Jak się nie poprawimy, to będziemy się wszyscy smażyć w piekle. Rano podano mu kroplówkę, a wieczorem przeniesiono na detoks, skąd po odtruciu trafił na drugie piętro. Znał się na fryzjerstwie i strzygł kolegów za darmo, a niewidomego górala, który oślepł po spirytusie metylowym, to nawet codziennie golił. W przyszłości góral miał odzyskać wzrok i zaprosić do siebie żołnierza, z którym przez miesiąc wypili kilka wiader bimbru i góral ponownie oślepł, a później go sparaliżowało i zakończył życie w hospicjum. Nie wiadomo, co się później stało z żołnierzem. Czy poległ w jakiejś kolejnej toczonej z alkoholem bitwie, czy też udało mu się w końcu odepchnąć od siebie pijaną zarazę i zawrzeć z nią wieczysty rozejm, aż do śmierci... Ślubuję ci wódko oziębłość, odtrącenie i wieczystą pogardę i że cię wygonię ze swojego życia, aż po nieistniejący kraniec wieczności. Memento W piątym tygodniu leczenia zaliczył wszystkie obowiązkowe zajęcia i we wtorek dowiedział się na porannym apelu o terminie wszywki. Owego wtorku, życie dało mu również ostatnią przed zaszyciem lekcję poglądową, będącą ostrzeżeniem na przyszłość. Tego nieszczęśnika przywieziono w samo południe, kiedy trębacz z mariackiej wieży grał larum na cztery strony świata. To był młody chłopak z tak zwanej dobrej rodziny. Zaszył sobie esperal, ale pół roku później nie potrafił sobie na trzeźwo poradzić z emocjami i sięgnął w Zakopanym na dancingu po alkohol. Z początku nic mu się nie działo, bo zaszyty esperal otorbił się tłuszczem i zaczął działać z opóźnieniem, kiedy ośmielony dobrym samopoczuciem chłopak, wypił już kilka kieliszków. I wtedy nagle dostał uderzenie krwi do głowy i zaczął się dusić. Przywieziono go karetką do szpitala w Krakowie i sanitariusze wnieśli nosze z leżącym na oddział. Leżał zsiniały na korytarzu, spazmatycznie łapiąc otwartymi ustami powietrze. Czepiał się ludzi wzrokiem jak tonący brzytwy, z jego szeroko otwartych oczu wyglądało przerażenie na widok nadciągającej śmierci. Lekarz próbował go ratować, ale po kwadransie podniósł się zrezygnowany z klęczek. - Jemu już nie można pomóc – powiedział. Prawie płakał, bo pamiętał z leczenia i lubił tego chłopca. - Może, panie doktorze, jakaś odtrutka – zaszlochała matka. - Przecież mój syn się nie napił zwykłej wódki, tylko koniaku. - W koniakach taki sam alkohol jak w denaturacie - mruknął któryś ze stojących w pobliżu pacjentów. - Jemu już nie można pomóc - powtórzył lekarz. Konający usłyszał i próbował coś powiedzieć, pochyliło się nad nim kilku pacjentów. - Co mówi? - zapytali pozostali. - Prosi o księdza. Jeden z pacjentów usiadł na brzegu noszy i zaczął półgłosem odmawiać modlitwę za konających, po chwili zamknął zmarłemu oczy. - Niech tutaj jeszcze poleży - zadecydował ordynator. - A wy się na niego patrzcie, żebyście zachowali to memento na całe swoje dalsze trzeźwe życie. Jeśli wyciągniesz po kieliszek ramię, tak straszna jest wódki władza, że cię natychmiast choroba połamie lub śmierć gwałtowna ugadza. Owego dnia spacerował Kuba długo po parku, a następnego położył się na stole w gabinecie zabiegowym u chirurga, żeby sobie zaszyć disulfiram. Był trzeci w kolejce, po nim zaszyło się jeszcze pięciu. Najpierw dostał znieczulający zastrzyk, a później nacięto mu brzuch w okolicy lewej pachwiny i umieszczono pod skórą zabraniające picia tabletki. Założono mu na niewielką rankę dwa szwy i po chwili stanął na nogach po piętnastominutowym zabiegu. - Za dwa lata po bliźnie nie będzie śladu - pocieszył go chirurg. - Na razie może się przez kilka dni jadzić. Wracali całą grupą na oddział, a siedzące na zaśnieżonych drzewach wrony krakały jak jarmarczne przekupki i naśmiewały się z nich szyderczo. - Musiały się gdzieś dowiedzieć, że jesteśmy zaszyci – idący obok złodzieja sędzia pogroził ptaszyskom palcem. - Już ja na was znajdę odpowiednie paragrafy, wy czarne wiedźmy - dorzucił wesoło. Lekarz ulepił śnieżną kulę i strzelił w najbardziej pyskatą wronę, wrzasnęła i uciekła jak ujadający pies z podkulonym ogonem. - Jedna wrona bez ogona już została postrzelona – zauważył Kuba z uznaniem. - I bardzo dobrze, i tak właśnie trzeba. Co do mnie, to jeżeli ktoś mnie będzie próbował dołować, że byłem na leczeniu, to tak mu odpalę, że popamięta ruski miesiąc. - A ja się w ogóle do takich pajaców nie będę odzywał, pełny ostracyzm - wtrącił się profesor. - Współczuję biedakom, którzy się interesują cudzym życiem, bo to znaczy, że nie mają własnego. Wrócili na oddział i rozeszli się po swoich salach. Przez pierwsze dwa dni wypoczywał w łóżku, a trzeciego wypisał się do domu. Razem z nim wychodziło jeszcze siedmiu, pojechali całą ósemką autobusem do miasta, a później się rozjechali w swoich kierunkach. Sobotnim popołudniem wracał przygarbiony do domu, bo jego ledwie raczkująca trzeźwość dźwigała siedemnastoletnie pijaństwo. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, ale on jeszcze nie wiedział, czy w wieku trzydziestu siedmiu lat, narodzi się na nowo do trzeźwego życia. Za oknami pociągu zmierzchało, stłoczeni pasażerowie, rozmawiali o śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. - Trzydziestego października płetwonurkowie wyłowili z Wisły zmasakrowane zwłoki kapelana Solidarności - odezwał się stojący obok niego starszy pan. - Nie wiadomo dokładnie, kiedy zginął, bo komuniści zacierają ślady. Czerwoni oprawcy obciążyli ciało męczennika kamieniami i wrzucili do wody z tamy we Włocławku, ksiądz Jerzy miał związane drutem ręce. - Dlaczego pan nazwał zmarłego męczennikiem? – wtrącił się do rozmowy spasiony, łysy czterdziestolatek. - Dlatego, bo został zamęczony – odparował starszy pan. – Daj Boże, że nadejdą takie czasy, że do grobu zamęczonego księdza Jerzego będą zdążały pielgrzymki. - Nie za dużo tych świętych? – próbował ironizować łysy. - Nie za dużo – wtrąciła się młoda kobieta. – Święci męczennicy, cierpiąc dla sprawiedliwości, wypraszają grzesznikom czas na poprawę. Speszony łysiejący czterdziestolatek otworzył bezmyślnie usta, bo ludzie się zaczęli od niego odsuwać jak od zapowietrzonego i wtedy młoda kobieta wypuściła w jego stronę kolejną celną strzałę. - Ksiądz Jerzy powiedział w jednej ze swoich homilii, że człowiek, który sprzedaje swoją wiarę i ideały za przysłowiową miskę soczewicy, za wyższe stanowisko służbowe, za wyższą pensję, to taki człowiek gotów jest sprzedać drugiego człowieka. - A nawet zabić – dopowiedział ktoś z boku. Uśmiechnął się Kuba ciepło do kobiety i dodał od siebie. - Pogrzeb księdza Jerzego zgromadził tłumy wiernych, przekształcił się w narodową, patriotyczną manifestację. - Był pan na pogrzebie? – zapytała. - Nie byłem - pokręcił przecząco głową, wracam ze szpitala. - Długo pan leżał? - Około miesiąca, ale byłem chory już wcześniej. - I teraz już dobrze? - Nie wiem, zobaczymy – odpowiedział krótko, dając do zrozumienia, że nie chce o tym więcej rozmawiać. Nic mu się w tej chwili nie chciało. Odkąd zapamiętał, od zawsze oscylował w skrajnych amplitudach emocji. Zarówno tych złych, jak i tych dobrych. Dokąd zaleci, podatny na przyjazne i wrogie wichry? Ludzie podatni na wiatr uzależnień, to wybrańcy Boga, którzy dostali od Niego skrzydła. Niestety, wielu z nich zamiast w stronę szczytów życia, leci w stronę rynsztoków człowieczeństwa. Bóg im na to pozwala, aż do granicy bluźnierstwa, a później czeka na bluźnierców już tylko wieczne umieranie, płacz i zgrzytanie zębów. - Niech zamilknie przeszłość, niech przeminą lęki, tylko ku przestrodze miej pamięć udręki. - Pomagaj mi, Boże, bo kości rzucone, esperal zaszyty, mosty popalone. Rozdział drugi Jeżeli na obelgi nie reagujesz obelgami… No tak, jeżeli na zniewagę nie odpowiadasz zniewagą, a na nienawiść nienawiścią... No tak, to wtedy może jesteś na drodze do świętości, ale co zrobisz, jeżeli nie widzisz żadnej drogi, jeżeli zamgliła ją beznadzieja i depresja? No tak, no, to co wtedy zrobisz w takiej beznadziejnej sytuacji? No, co zrobisz? Po alkoholizmie pozostaje dziura jak po wyrwanym chwaście, którą trzeba zarównać zanim człowieka pożre. I właśnie z taką czającą się na niego czarną dziurą miał Kuba do czynienia po wyjściu ze szpitala i nie potrafił sobie z nią poradzić. Wigilijną nocą stanął w ogrodzie i patrzył na spadające z nieba śniegowe gwiazdki. Takie jakieś były ulotne, niedotykalskie, jakby ich w ogóle nie było, coś lśniło na policzkach i przypomniały mu się słowa piosenki o nierealnym świecie, i wyszeptał z gorzkim uśmiechem... W nierealny wierzysz świat, w świat, którego nie ma, gwiazdki z nieba nie dostaniesz i zapłaczesz nieraz. Nieraz, bo śmiech i płacz, to klapy bezpieczeństwa ludzkiego układu nerwowego, z których psychika korzysta w sytuacjach ekstremalnych. I właśnie owej wigilijnej nocy, kiedy stanął w ogrodzie z uniesioną ku niebu głową, chyba tak naprawdę dopiero wtedy zaczął szukać Boga. Wyczuwał, że gdzieś jest, że gdzieś istnieje i że tylko z Jego pomocą może ocaleć, stawić skuteczny opór atakującemu go od dziecka złu. A śniegowe gwiazdki spadały z nieba i topniały mu na policzkach, i nie wiadomo było, czy to niebo płacze, czy jego dusza uśmiecha się do Boga przez łzy. - Może Cię, Boże, nie od razu odnajdę - wołał bezgłośnie. - Może nie całkiem jeszcze na Ciebie zasłużyłem, ale wierzę, że na mnie czekasz, bo mnie kochasz i jeżeli chcesz, to mnie uratuj. W owych pierwszych dniach trzeźwienia ułożył sobie modlitwę, która z czasem latami rozrosła się do kilku stron tekstu, i odmawiał ją codziennie, jako swój poranny i wieczorny pacierz. I tak mu mijały pierwsze trzeźwe dni i tygodnie, podczas których powoli odzyskiwał równowagę, otrzymując od Boga, umiejętnie dozowane dla niego łaski. Jego droga do utraconego raju, nie była oślepiającym snopem światła, po którym Szaweł oślepł na drodze do Damaszku i przejrzał jako Paweł. Jego dojrzewanie do wieczności zostało rozciągnięte w czasie na wiele, wiele lat. Pierwsze miesiące Po wyjściu ze szpitala poszedł do poradni leczenia uzależnień, uważając, że skoro alkoholizm jest chorobą, to powinien dostać zwolnienie na powrót do zdrowia. Dostał miesiąc chorobowego, a później następny, na wydawanych przez lekarza zaświadczeniach widniał ówczesny symbol choroby alkoholowej, trzysta trzy. - Niech się pan jak najszybciej weźmie do roboty – powiedział lekarz w poradni podczas pierwszej wizyty. – To się nazywa ergoterapia, trzeźwienie poprzez pracę. Skinął głową i po wizycie u lekarza zabrał się do pracy, wspomagany przepisanymi przez niego lekarstwami. Nie znosząc monotonii, a więc będąc podatny na uzależnienia, przemienił się z alkoholika w pracoholika, uważając że w tej chwili pracoholizm stanowi dla niego mniejsze zagrożenie. Jego pracownicy kompletnie pogłupieli, bo skończyło się dla nich picie za jego pieniądze i zaczęli go widywać w robocie na drabinie. Po kilku godzinach przebierał się w wyjściowe ciuchy, jechał pozałatwiać urzędowe sprawy, a później wracał i znowu pracował z ludźmi do końca dniówki. - Na dłuższą metę nie wytrzyma - prorokowali. - Po jakimś czasie wszystko znowu wróci do normy. - Do jakiej normy? – odmrukiwał. – Norma to jest teraz, a wcześniej było dziadostwo. Pewnego razu, kiedy przyjechał na budowę, zobaczył w pakamerze na przykrytej gazetą skrzynce cztery półlitrówki żytniej, a obok dwa słoiki kiszonych ogórków. - Cicho, cicho, już idzie - usłyszał przy wejściu i brygadzista zaczął zagajać, że należy oblać zakończoną robotę. - Nie postawiłeś nam majster wiechowego, to myśmy tobie postawili i mamy nadzieję, że się jak braknie do dokupisz. Przez chwilę spoglądał na wódkę bez słowa, a później powiedział do brygadzisty znużonym głosem. - Widzisz, Kazek, mnie już swego czasu podobny do ciebie miglanc wpuścił za pomocą wódki w maliny, straciłem pracę, i nie mam zamiaru powtarzać tego samego błędu, bo tym razem bym stracił życie. Schowajcie tę wódkę, nie będzie żadnego picia. - Nie schowamy, majster, nie schowamy, bo to myśmy tobie postawili i to dla ciebie ta wódka. - Dla mnie? - Dla ciebie. Wziął stojącą w kącie sztychówkę i jednym szybkim, błyskawicznym ruchem pociągnął łopatą po butelkach, trzy flaszki pękły od razu, a czwarta sturlała się ze skrzynki na worek gipsu. - Jedna ocalała – uśmiechnął się do oniemiałych kolegów. Podniósł półlitrówkę, troskliwie wytarł ją ręcznikiem, a później tak wyrżnął nią o ścianę, że pozostała po niej tylko mokra plama. - Albo będziecie pracować bez wódki, albo nie będziecie u mnie w ogóle pracować. A później wyszedł na dwór i spoglądał na rozciągające się, aż po horyzont łąki, szybowały nad nimi cichym płynnym lotem bociany. Przełom Minęło kilka miesięcy bez alkoholu i w Wielki Piątek naszła go taka jakaś dziwna chandra, że nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Przypomniało mu się, jak w Wielki Piątek tańczył pijany na dancingu przed wyjściem do cywila i pomyślał, że teraz po dwunastu latach, przeszłość wystawia mi rachunek za tamto pijaństwo. Chodził podminowany po domu, nie odzywając się do nikogo, właściwie, to poszło o jakąś błahostkę, jakby iskra padła na beczkę prochu. Stał z uniesionym nad głową stołkiem i mocował się z chęcią rozbicia w drzwiach szyby. - Mówiono ci na terapii, że będą przychodzić kryzysy – zamigotało. - Alkohol się dopomina o pijaństwo, a ty mu musisz odmówić na trzeźwo. - Dzięki za przypomnienie, Aniele. Postawił stołek na ziemi i usiadłszy przy stole, płakał przez pół godziny, a wraz z płaczem rodziła się nadzieja, że może jakoś to będzie. - Idź do kościoła - zamigotało ponownie. Poszedł, trwały wielkopiątkowe modlitwy i kościół był tak przepełniony, że nie dawało się uklęknąć. - Idź do spowiedzi. - Dzisiaj? W Wielki Piątek spowiadają się najwięksi grzesznicy. - A ty niby kto, aniołek? Uklęknął przy kratkach konfesjonału i opowiedział o swoim pijaństwie i o tym, jak mu teraz ciężko. - Ty już jesteś uratowany! Usłyszał na zakończenie spowiedzi. Modlił się jeszcze później w kościele ze dwie godziny, a wieczorem uklęknął przy łóżku do pacierza i skierował do Boga pełne rozpaczy pytanie. - Jak tak dalej żyć w ciągłym stresie, jak tak dalej Panie Boże żyć?! A później się położył i zasnął, sen się pojawił nagle i skończył się nagłym przebudzeniem, bo tak się przeważnie takie wizjonerskie sny kończą, żeby przekaz mógł jak najpełniej dotrzeć do świadomości. Senne widziadła zwidnie się kołyszą, płynie prorocze przesłanie, okruchy płaczu na rzęsach mu wiszą, we śnie odpowiedź dostanie... Szarym świtem siedział na pokładzie pokiereszowanego korsarskiego okrętu, zalewanego przez sztormowe fale, przeciekającego we wszelkich możliwych miejscach. Wiedział, że okręt za chwilę zatonie, ale nie potrafił się zmobilizować do działania, chociaż na środku pokładu stała strażacka pompa z dwoma uchwytami do pompowania na przeciwległych krańcach dźwigni. I wtedy nagle zjawiła się żona, chwyciła za koniec dźwigni i wówczas doskoczył do pompy z drugiej strony, i uratowali statek przed zatonięciem. Usiadł z powrotem pod masztem, a żona znikła i zjawiła się dopiero przy kolejnym sztormie i znowu razem uratowali okręt przed zatonięciem. A później żona już się więcej nie pojawiła przy kolejnych sztormach. Zrywał się spod masztu i doskakując do pompy, dusił zagrożenie w zarodku i w końcu tak się podziało, że ledwie przyłożył rękę do pompy, to woda znikała z okrętu w cudowny sposób. Po jakimś czasie sztormy ucichły i skądś wiedział, odpoczywając pod masztem, że ten rejs po oceanie życia może mieć szczęśliwe zakończenie, jeżeli będzie stawał czołem do wiatru. Patrzył, jak przed statkiem rozjaśnia się na horyzoncie niebo, a potem nagle się obudził. W Wielką Sobotę, leżał w szarym przedświcie budzącego się dnia i cieszył się, że niedługo dzieci pójdą święcić baranki. Sięgnął po leżący przy łóżku różaniec i odmówił część radosną, a później jeszcze na chwilę zasnął. To był przełom w jego życiu, od tej chwili życie zaczęło go znowu cieszyć. W późniejszych latach skojarzył ten sen z wcześniejszym o drugim brzegu, odnajdując między nimi analogie. Pełen pokornego zadziwienia, że też, aż tak się potrafi wyśnić, pokornie chylił głowę przed Stwórcą, dziękując Opatrzności za otrzymywane w sennych przekazach strumienie zwiastującej ocalenie Łaski. Tadeusz Z Tadeuszem zawarł znajomość wigilijną nocą, kiedy jadąc samochodem, zobaczył przed kościołem leżącego na śniegu mężczyznę. Usiłował się podnosić, ale ciągle upadał na oblodzonym chodniku, a idący na pasterkę ludzie udawali, że tego nie widzą. Zaparkował na chodniku, pomógł się leżącemu podnieść i zapytał dokąd go zawieźć. - Na wigilię do siostry – wymamrotał Tadeusz. - Jeszcze dzisiaj nie jadłem. Zawiózł go do stojącego na peryferiach domu i zataszczył na ganek przez zasypany śniegiem ogród. Nacisnął dzwonek i podtrzymując słaniającego się Tadeusza, patrzył przez firankę w oknie na kolorowo oświetloną choinkę. Rodzina już była po kolacji, ale jeszcze siedzieli przy stole, z pokoju dobiegała kolęda o płaczącym z zimna malutkim Jezusku. Jezus malusieńki, leży wśród stajenki, płacze z zimna, płacze z zimna, płacze z zimna... Na ganku zapaliło się światło i usłyszał z mieszkania burkliwy głos siostry Tadeusza. - A kogo tam niesie po nocy? - Przywiozłem brata na wigilię. - Jakiego brata? - Pani brata, Tadeusza. - Wynocha, bo poszczuję psami! - Kto tam? - dobiegły z mieszkania, podpite, męskie głosy. - Mój pijany braciszek… - Kto?! - Chodźmy, bo mnie szwagier znowu zbije - zakwilił Tadeusz. - Zawieź mnie do domu. - Do jakiego domu? - Pokażę ci, gdzie mieszkam. I tak to właśnie owej wigilijnej nocy, odwiedził Tadeusza po raz pierwszy. Mieszkał w oficynie przy rynku, zwisająca z sufitu na drutach żarówka oświetlała zrobione w kącie piwnicy legowisko. - Idziesz już? - zapytał Tadeusz, kiedy się zabierał do wyjścia. - Idę do sklepu, jeszcze przyjdę. - To przynieś piwo. Kupił w nocnym sklepie dwa chleby, pomarańcze, jabłka, dwie kostki masła, słoik dżemu, kilo kiełbasy i czekoladę. - O, tyle nakupowałeś - ucieszył się Tadeusz. - A piwa nie przyniosłeś? - Nie piję alkoholu... - Ale ja piję! - Ale nie ze mną. - To po co kupiłeś jedzenie, jak się brzydzisz ze mną napić?! - Nie brzydzę się, Tadeusz, tylko nie piję, nie kupuję i nie częstuję. - Nie potrzebuję twojej jałmużny! Zrobiło mu się głupio, urwał z bochenka kawałek chleba i podzielił się nim z Tadeuszem jak opłatkiem. - Siadaj - udobruchał się Tadeusz. - To moja wnuczka - wyciągnął z kieszeni fotografię uśmiechniętej dziewczynki. - Ma cztery latka i złote włosy jak dojrzałe zboże włosy, chciałbym ją jeszcze kiedyś zobaczyć. - A kiedy ją ostatnio widziałeś? - Jeszcze jej nie widziałem. Jedna łezka, druga łezka, dziadek cicho płacze, dziadek tęskni, dziadek szepcze, może ją zobaczę. Patrzył ze ściśniętym sercem na starego skopanego przez życie człowieka, a później się z nim pożegnał i wrócił do domu. Latem spotkał Tadeusza w alejce na plantach, stał obok pomnika świętego Floriana i liczył drobniaki. Dorzucił mu w przelocie dwa złote, a Tadeusz poderwał głowę i krzyknął za nim porywczo. - Za dwa złote, chcesz kupić spokój sumienia, jakiś to ty niby dobry?! Nic nie odpowiedział, ale wieczorem zrobił podobne zakupy, jak przed Bożym Narodzeniem i zaniósł je Tadeuszowi, bo zbliżała się Wielkanoc. Drzwi do piwnicznej izby były otwarte, ale nikogo w środku nie było, więc zostawił reklamówkę z zakupami na barłogu i wyszedł. Kilkanaście dni później Tadeusz umarł i zakopano jego ciało do ziemi jak stare znoszone ubranie. Miejmy nadzieję, że ten sponiewierany przez wódkę człowiek odpokutował swoje grzechy i dostał od Pana Boga przy wejściu na niebiańską ucztę śliczną, chabrową jak modre bławatki szatę. Siedzi w niej przy boskim stole pod błękitnym niebem nieba i przez prześwity w chmurach raduje się widokiem bawiącej się na ziemi lalkami wnuczki. Miejmy nadzieję, że tak się właśnie stało z Tadeuszem, bo jak napisał święty Mateusz... Tak właśnie ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi. Po tym przykrym incydencie, kiedy to zawiózł Tadeusza na Wigilię do siostry, przestał zbierać po mieście pijaków, jak to sobie wcześniej postanowił, a zamiast tego ślubował Panu Bogu, że doprowadzi elektryczność do stojącego w lesie sanktuarium Matki Boskiej. - Tylko mi, Boże, dopomóż nie pić - poprosił. Nie dotrzymał i tego ślubowania, trudności techniczne i w ogóle... Tyle tylko, że sprzedał fundatorowi kapliczki trzysta metrów deficytowego kabelka potrzebnego do oświetlenia sanktuarium. Sprzedał go za półdarmo i uradowany fundator mówił o cudzie, ale on dobrze wiedział, że nie o cud tutaj chodzi, tylko o niedotrzymane ślubowanie. W dalszym ciągu miał wyrzuty sumienia i dlatego pewnej niedzieli rzucił w kościele na tacę, ciężką kopertę z pieniędzmi na budujący się kościół. Wyspowiadał się również z niedotrzymanego ślubowania. - No, jeżeli tak to zrobiłeś - powiedział ksiądz na zakończenie spowiedzi. - Ja ci w każdym razie daję rozgrzeszenie, a reszta pozostaje w rękach Pana Boga. Od tego czasu starał się rozważniej składać przyrzeczenia, bo zgodnie z drugim przykazaniem, z Panem Bogiem nie ma żartów... Drugie, nie będziesz brał imienia pana Boga nadaremno. Pokusy Wiosną zaczęły mu się obsesyjnie śnić kremówki, z początku nie zwracał na to uwagi, ale kiedy poznany na terapii kolega wspomniał, że jemu ciągle śnią się pączki, to zaczął sobie kupować swoje ulubione ciastka. Domyślił się, że coś w tym musi być na rzeczy, że może psychika podsuwa mu antidotum na pijaństwo. Jeszcze wtedy nie wiedział, że cukier zastępuje alkohol w trzydziestu procentach. Pod koniec maja, mając pół roku abstynencji, wybrał się z żoną i dziećmi na odbywające się w rodzinie wesele. Na przednim siedzeniu siedział obok niego w samochodzie dziesięcioletni synek, a z tyłu żona z dwiema córeczkami, pięcioletnią i kilkumiesięczną. Jechali powoli, bez pośpiechu, i kiedy zobaczył na poboczu drogi, machającą na okazję babcię, to postanowił ją zabrać. Ech, ta babcia, ledwie wsiadła, od razu zaczęła kupować najmłodszą córeczkę. - Sprzedacie mi ją? - pytała, wyciągając po kilkumiesięczną pociechę ręce. Starsza córeczka spojrzała surowo na babcię i wtrąciła się do rozmowy. - Jej nie wolno, ale możecie wziąć jego, bo mi dokucza - pokazała rączką na siedzącego z przodu brata. - Ale mnie się podoba ta malutka. - Ale on jest większy i będzie mógł sprzątać. - Ale mnie się podoba ta malutka - nie ustępowała babcia. - A czym ją będziesz karmić, masz mleko w piersiątkach?! Starsza dziewczynka wytoczyła ciężką artylerię, a później tak się przesiadła, żeby odgrodzić siostrzyczkę od babci. I to był właściwie dla niego jedyny miły moment na tym weselu, bo zaraz na samym początku został zaatakowany przez szwagra. - Nie wypijesz za zdrowie młodych szampana? Usłyszał od szwagra, kiedy podczas toastu odstawił podaną mu lampkę. - Nie piję, jestem abstynentem. - Był na odwyku! Obwieścił szwagier tak głośno, że goście na chwilę umilkli. Popatrzył zimno na szwagra i powiedział spokojnie. - Nie potępiaj, bo jaką kto bronią wojuje, od takiej ginie. A później podszedł do otwartego okna i unosząc lampkę z szampanem, zwrócił się do wszystkich z lekkim uśmiechem. - Choroba alkoholowa jest umiejscowiona pomiędzy ustami a brzegiem pucharu. Po tych słowach chlusnął przez okno szampana i wzniósł toast za zdrowie młodej pary nalaną sobie wcześniej pepsi. Nie, to wesele naprawdę nie było dla niego udane. Chwilę później naszła go tak okropna chandra, że nie potrafił sobie znaleźć miejsca. - Jasny gwint! - panikował. - Przecież ja się zaraz rozlecę!!! Nie potrafił się pozbierać i wtedy na szczęście przypomniała mu się przestroga terapeuty. - Jak ten z uciętą nogą już nigdy nie zatańczy, tak ty się już nigdy nie będziesz mógł napić wódki. - Nawet za kilkanaście lat? - zapytał wtedy. - Do końca życia! Umiesz jeździć na rowerze? - Umiem, ale dawno nie jeździłem. - Ale jak wsiądziesz na rower, to pojedziesz? - No, pewnie. - A więc zapamiętaj sobie, że twój mózg sto razy silniej zakodował sobie pijaństwo i jak sięgniesz po kieliszek, to uruchomisz lawinę następnych, ostatnie kieliszki wypiją na twojej stypie. Przypomniał sobie teraz na weselu tamte usłyszane na terapii słowa i wyrwał z wesela bez słowa, i powędrował przez zaczynające się za domem lasy i dąbrowy. - Żeby tylko wytrzymać przez kwadrans - wbijał paznokcie w ręce. - A później, żeby wytrzymać drugi kwadrans i trzeci, i potem minie godzina, a po niej druga i trzecia, i w końcu nadejdzie trzeźwe szczęśliwe jutro... Jutro? A co mi tam jutro! O jutro będę się martwił jutro, bo jak się dzisiaj napiję, to nie będzie żadnego jutra. Tak sobie szeptał, odmawiając zdrowaśki, a nad nim i wokół niego szumiały rozkołysane wiatrem drzewa... Ej, szumią drzewa, szumią, liście się kołyszą, wyzdrowieją chorzy, co ten śpiew usłyszą. Po jakimś czasie wrócił na wesele i pierwsze, co mu wpadło w oko, to pyszniące się na stole kremówki. Podszedł i nałożył sobie dwie na talerzyk, a później usiadł z boku i zajął się swoją porcją słodkości. Przetrzymał zwycięsko atak alkoholowego głodu i kiedy wracał nocą z rodziną z wesela do domu, to Ania Jantar śpiewała w radiu, że cale miasto zalane słońcem, a ulicami chodzą zakochani. - Uzależniony byłem od wódki jak Romeo od Julii - rozmyślał. - Ukradła mi wolność i chciała ukraść życie. Tak sobie pomyślał i utwierdził się w postanowieniu, że nie tylko nie będzie pił alkoholu, ale nie będzie go również kupował i nie będzie nim nikogo częstował. Przyjechawszy do domu, wylał do muszli, klozetowej trzymany w barku koniak dla gości. Zmartwienia zmartwieniami, ale można również zapić z radości. Zaczęło się od tego, że kolega zaproponował, żeby po dwudziestu pięciu latach zorganizować spotkanie byłych siódmoklasistów. - Dwadzieścia pięć lat temu - zagaił kolega spotkanie w kawiarni. - Rozstała się gromada żółtodziobów, a dzisiaj spotkali się dorośli ludzie... - I jedna Trąba - wtrąciła się koleżanka. - Pamiętam ciebie, pamiętam, to ty mnie zawsze najbardziej przezywałaś i dlatego, jako profesor, zaraz cię postawię do kąta, a później niech każdy coś o sobie opowie. I popłynęły opowieści, dopóki do kawiarni nie zaczęły zaglądać przez otwarte okna gwiazdy. Słuchał o ludzkich losach i płynął czas jak rzeka bez powrotu, unosząc w przeszłość przemijające chwile. A kiedy o dziesiątej wieczór zamykano kawiarnię, to zaprosił wszystkich do siebie na ogród do przyczepy campingowej. Ponad dwadzieścia osób przyjechało trzema samochodami, a Papuga z Profesorem przywędrowali spacerkiem pod rękę, bo się nie zmieścili w bagażniku. Nie wiadomo jakie dobre moce sprawiły, że dwadzieścia cztery osoby zmieściły się w niewielkiej przyczepie campingowej, ale dla nikogo nie zabrakło miejsca. - Może bym się tak napił? - myśl przeleciała mu przez głowę jak błyskawica i zgasła. - Przecież jeden kieliszek mi nie zaszkodzi - drugi piorun uderzył po chwili już o wiele celniejszym sierpowym. Przyczajona choroba alkoholowa wstrzeliwała się w jego trzeźwą świadomość jak bezwzględny snajper. - Uważaaaj - zamigotało. - Co się dzieje, Aniele? - Za chwilę nastąpi wystrzał, zejdź z linii strzału. - Jaki wystrzał? - Uciekaj, Kuba, ucieeekaaaaaaaj... Zerwał się i opuścił rozbawione towarzystwo. Usiadł w kuchni przy stole i przypominał sobie całą swoją wcześniejszą, zgotowaną mu przez alkohol poniewierkę. Przecież to była gehenna - wspominał. - Dolina śmierci, w której bez przerwy płonęły nieugaszone ognie. Przez otwarte okno słyszał rozbawione głosy dopytujące się o gospodarza, ale jeszcze nie był gotowy do powrotu. Wyciągnął noszony w portfelu obrazek świętego Michała Archanioła i wyszeptał Jego pierwsze imię: któż jak Bóg?! Będące bojowym zawołaniem, za pomocą którego dowódca niebiańskich hufców opowiedział się po stronie Boga, zwycięsko tłumiąc rebelię zbuntowanych przez diabła aniołów. Kilkakrotnie odmówił umieszczoną na odwrocie obrazka modlitwę, będącą egzorcyzmem, inwokacją, wołaniem o obronę przed atakami złego: Święty Michale Archaniele! Wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną... Dopiero po odmówieniu modlitwy wrócił do towarzystwa, wyciszony i spokojny, ze zduszoną w zarodku pokusą, którą udało mu się pokonać z pomocą świętego Archanioła Michała i swojego Anioła Stróża. Trzeźwe wakacje Epanomi, to nazwa greckiego campingu nad Morzem Śródziemnym, na którym wykupił wczasy. Pewnego lipcowego poranka przypiął do samochodu przyczepę campingową i wyruszył wraz z żoną i dziećmi do słonecznej Hellady. Licząc tydzień na niespieszną podróż do Grecji i tydzień na drogę powrotną, całe te romantyczne wczasy trwały prawie miesiąc. Romantyczne zaś były również i dlatego, że postanowił sobie przypomnieć dawne czasy i zabawić się znowu w przemytnika i zabrał ze sobą towaru na handel za tysiąc dolarów. Pościel, ręczniki frote, aparaty fotograficzne, lornetki... Przedarł się przez rumuńskie Karpaty i przekroczył w Russe biegnącą środkiem Dunaju granicę z Bułgarią, a potem dojechał autostradą do Sofii. Od Sofii wiodła do greckiej granicy urokliwa trasa przez wulkaniczne pasmo Rodopów, poprzecinane gorącymi strumieniami, z nad których unosiła się para. Zgodnie z tym, co wyczytał w przewodniku, woda w strumieniach dochodziła do siedemdziesięciu stopni Celsjusza. W płynącym po łące strumieniu wieśniaczki prały bieliznę i rozwieszały na drzewach do wyschnięcia uprane haftowane koszule. Dłuższy postój zrobili w uzdrowisku Sandanski, gdzie zjedli w restauracji dobry obiad, a później się wykąpali w basenie z krystalicznie czystą ciepłą wodą. Po kąpieli wypoczywali na leżakach pośród egzotycznej zieleni. Grecja przywitała ich żarem słońca i popękaną od spiekoty ziemią, na horyzoncie wznosił szczyt Olimpu. Znał mitologię i kiedy spoglądał w stronę spowitej chmurami góry, to zdawało mu się, że czuje oddech greckich bogów. - To tylko wiatr, Kuba, to tylko południowy wiatr - zaszeptało cicho, ledwie słyszalnie, szmerem strumienia. - No wiem, Poetycka Bajko, tak mi się powiedziało, bo tutaj tak ślicznie. - Całkowicie cię rozumiem, opowiadaj. - Dobrze. W milionowych Salonikach wjechał na wielopasmowe rondo, z którego rozchodziło się kilka autostrad i zaczął po nim jeździć w kółko, sylabizując napisane greckim alfabetem drogowskazy. A ponieważ drogowskazów było bez liku, to sobie tak jeździł i jeździł, dopóki nie zaczęła za nim jeździć policja. Wjechał wówczas na znajdujący się pośrodku ronda trawnik i wysiadłszy z samochodu, stanął pośród upojnie pachnących. wielkich jak piwonie kwiatów. - Problem? - zapytał elegancki policjant w niebieskiej koszuli z krótkim rękawem. - Epanomi - powtórzył kilkakrotnie nazwę nadmorskiej miejscowości i obaj policjanci kiwnęli zgodnie głowami. To byli naprawdę równi faceci, coś tam wspominali o greckich uchodźcach, którym Polska udzieliła gościny podczas panującej w Grecji dyktatury pułkowników, a później przepilotowali go przez miasto i pokazali na drogowskazie, że do Epanomi trzydzieści kilometrów. Schludne, czyste, rozgrodzone kwitnącymi żywopłotami kwatery campingu i znajdująca się obok morska plaża urzekały barwami jak z amerykańskiego filmu. Tylko te nieznośne upały, południową porą, siadywał w przyczepie z twarzą przy niewielkim przenośnym wentylatorze. Dopiero wieczorami wyruszali na wędrówkę po nadmorskim miasteczku. W malowniczych kafejkach przy brukowanych białym kamieniem uliczkach, życie towarzyskie osiągało swoje apogeum dopiero koło północy. Zapraszały do do środka uśmiechające się w drzwiach kafejek kelnerki, ale nie wchodził do środka, chociaż tęsknił do tego idyllicznego świata, pełnego czarujących nereid, pośród nagrzanych słońcem murów nadmorskiego miasteczka. Na plaży wypożyczano rowery wodne i dzieci bardzo chciały popływać, ale żal mu było zapłacić równowartość czterech dolarów za godzinę pływania. Dla wychowanego pod komunistyczną okupacją Polaka, cztery dolary równały się w owych czasach kilkudniowym zarobkom. Dopiero pod koniec pobytu odżałował dwieście pięćdziesiąt drachm i wypożyczył rower na pół godziny. Zawiadujący rowerami chłopak zamiast z pięćsetki, wydał mu pomyłkowo z pięciu tysięcy. Wziął machinalnie gruby zwitek banknotów i dopiero po wypłynięciu z rodziną na morze, zrozumiał o co chodzi po przeliczeniu pieniędzy. - No, to sobie trochę popływamy - postanowił i popłynęli daleko po wyciszonym, lazurowym morzu. Dopłynęli do zakotwiczonej w zatoce łodzi rybackiej i po wejściu na pokład, porobili sobie zdjęcia z ogorzałym od wiatru i słońca rybakiem, który w spłowiałym, spranym podkoszulku w biało niebieskie pasy przypominał śniadoskórego Greka Zorbę. Wrócili dopiero pod wieczór, kiedy zachodzące słońce rozrzucało po plaży strumieniami czerwonego ognia. Wypatrujący za nimi, zawiadujący rowerami chłopak biegał brzegiem morza tam i z powrotem, a kiedy ich zobaczył, zaczął podskakiwać jak Piętaszek na widok nadpływającego statku. Co chwila wyrzucał do góry ręce, coś tam po grecku krzycząc, powtarzając w kółko ciągle to samo słowo. Spoglądał na chłopaka ze stoickim spokojem, a później wcisnął mu w rękę cały otrzymany od niego wcześniej zwitek pieniędzy. Uśmiechnął się do zaskoczonego Greka i usiadłszy z rodziną na plaży, popatrywał rozbawiony, jak młody biznesmen liczy dzienny utarg. Coś zapisywał na kartce, a później liczył od nowa, a co wyliczył, to już pozostało jego słodką tajemnicą. Na campingu mieszkała w namiotach młodzieżowa wycieczka z Polski. Przyjechali autokarem na kilka dni, mieli trochę towaru, ale nie za bardzo wiedzieli, co i gdzie sprzedać, więc zabrał samochodem dwie dziewczyny na dzikie targowisko za miasto, gdzie im pomógł opchnąć towar za drachmy. Po wczasach, kiedy wracał z rodziną do kraju przez Macedonię, to na autostradzie panowała taka duchota, że odurzony upałem, zjechał bezwiednie na przeciwległy pas ruchu. Otrzeźwiło go dopiero, kiedy się otarł się bokiem przyczepy o metalową barierę. Pierwszy postój zrobili w macedońskim Skopie, gdzie kupił w antykwariacie obraz, górski pejzaż w bogato złoconej ramie. Jak tylko wszedł do antykwariatu, to od razu postanowił go kupić, ale zainteresował się nim dopiero na końcu, żeby antykwariusz nie wyśrubował ceny. A później minęli serbski Belgrad, przekroczyli granicę i wjechawszy do Rumunii, stanęli na nocleg w centrum dużego miasta, gdzie się przytulili na poboczu ulicy do zielonej ściany parku. Następnego dnia zbudzili ich zaraz po wschodzie słońca złodzieje, którzy udając kupców, zaczęli się dobijać do przyczepy, że niby chcą coś kupić. Nie wiedząc z kim ma do czynienia, jednego z nich wpuścił do przyczepy i zapakował mu do podsuniętej reklamówki pięć kartonów amerykańskich papierosów i stereofoniczny radiomagnetofon. Było tego za sto pięćdziesiąt dolarów, co stanowiło w Polsce w owych czasach mniej więcej trzymiesięczna pensję. - Płacić! - zagrodził Rumunowi wyjście z przyczepy, kiedy zauważył jego podejrzane zachowanie. I wtedy złodziej znacząco chrząknął i do przyczepy zaczęła się dobijać zgraja wspólników, wołając po polsku, że to milicja. - Jak wam dam milicję! - krzyknął, wyciągając do Rumuna rękę po pieniądze. Wciśnięty mu w rękę zwitek pieniędzy od razu wydał mu się taki jakiś dziwnie twardy. Zobaczywszy, że trzyma w ręku owinięte banknotem, równo przycięte gazety, wyskoczył za złodziejem z przyczepy, rzucił mu się tygrysim skokiem na plecy i runęli na ulicę. Wyszarpnął złodziejowi reklamówkę, zaglądnął do środka i zobaczył... ręcznik i mydło, i jakieś tam sportowe podkoszulki. Jak zorganizowali zamianę reklamówek i kiedy?! Odchodząc, przypomniał sobie, jak sześć lat wcześniej sprzedał w Bukareszcie fałszywą złotą obrączkę i pomyślał, że właśnie życie wystawiło mu rachunek za tamto oszustwo. Wszedł do pobliskiego kościoła i pomodlił się przez chwilę, prosząc Pana Boga o wybaczenie za tamto swoje oszustwo i wybaczając złodziejowi obecne, później wyruszył z rodziną w dalszą drogę powrotną do domu. Kilka dni po powrocie z Grecji, ponownie przypiął do samochodu przyczepę campingową i wyruszyli z żoną i dziećmi na cały sierpień nad polskie morze. Najpierw zatrzymali się na kampingu w Krynicy Morskiej, gdzie wieczorami szukali na plaży bursztynu, a za dnia robili wycieczki samochodem i pływali statkiem po Zalewie Wiślanym. Podczas całodziennego wypadu, zwiedzili kopernikowski Frombork i krzyżacki Malbork, a po dwóch tygodniach przenieśli się dwieście kilometrów dalej na kamping w pobliżu Sopotu. Podczas pobytu w Sopocie, zwiedzili półwysep helski z urokliwym rybackim miasteczkiem na cyplu półwyspu, skąd popłynęli statkiem do Gdańska na Jarmark Dominikański. Złożyli również kwiaty pod pomnikiem zrośniętych koroną cierniową trzech krzyży, które upamiętniały martyrologię polskich stoczniowców. To w tym miejscu, pod bramą Gdańskiej Stoczni, kolaborujący z ruskimi okupantami polscy komuniści zamordowali w grudniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku upominających się o swoją godność ludzi. Co jeszcze o tych jego pierwszych trzeźwych wakacjach po terapii? Może jeszcze o tym, że zostawiwszy rodzinę na sopockim kampingu, pojechał samochodem na lotnisko do Gdańska. Zostawił samochód na parkingu i poleciał samolotem do Krakowa, skąd pojechał taksówką do rodzinnego miasta, żeby wybrać z banku pieniądze przelane mu przez inwestora na konto za wykonane roboty. Kupił za nie na czarnym rynku dolary i pojechał z nimi do Tarnowa, gdzie je wpłacił na swoje konto w dewizowym banku. Po dokonaniu przewalutowania, następnego dnia w podobny sposób wrócił do Sopotu. Cała eskapada w obie strony zajęła mu raptem dwa dni, drugiego dnia wieczorem był z powrotem z rodziną na kampingu. W owych czasach rządzący Polską, kolaborujący z Ruskimi komuniści doprowadzili w kraju do tak galopującej hiperinflacji, że kto trzymał zarobione pieniądze w złotówkach, ten tracił cały zarobek w ciągu miesiąca. Z końcem sierpnia wrócili do domu, tak mu minęły pierwsze po terapii trzeźwe wakacje. Góra zakończona krzyżem Po powrocie z wybrzeża, wziął dziesięcioletniego synka i pojechali do Zakopanego, gdzie zamieszkali w czterogwiazdkowym hotelu i pewnego poranka wybrali się na Giewont. Pogodną wrześniową porą powędrowali z Kuźnic niebieskim szlakiem i najpierw minęli schronisko na Kalatówkach, później drugie na Hali Kondratowej i zaczęli się wspinać ku szczytowi, wijącą się wśród kosodrzewiny ścieżką. A później było strome podejście ze służącymi za poręcze łańcuchami na skalisty wierzchołek góry. Na nim wznosił się kilkunastometrowej wysokości krzyż z metalowej kratownicy. Na początku dwudziestego wieku, polscy górale wynieśli na plecach poszczególne elementy krzyża i zmontowali go na tatrzańskim szczycie Giewontu, żeby jak antena zanosił do Boga modlitwy. Zlatujące podczas burzy po krzyżu błyskawice, skaczą po skałach i łańcuchach, wypalają boże przestrogi i przykazania jak na kamiennych tablicach. Stanął z synkiem na szczycie góry i dotykając krzyża, modlił się po cichu o trzeźwość, prosząc Pana Boga o dalszą opiekę. Wielu ludzi znajdowało się owego słonecznego dnia na Giewoncie. Ścielące się poniżej szczytu białe obłoki kontrastowały z czystym błękitem nieba. Trzy zakonnice siedziały na skałach w pobliżu krzyża i jadły uzbierane podczas wspinaczki jagody. Tak piękne rozwrześniło się lato owego roku, że po powrocie z synkiem do domu, czym prędzej zabrał resztę rodziny i znowu pojechali całą piątką w góry, włóczyli całymi godzinami po tatrzańskich szlakach. Zawędrowali do Morskiego Oka, obwarowanego skalną koroną, a później do Pustelni świętego Brata Alberta i klasztoru Braci Albertynów na Śpiącej Górze. Kryty gontami, jasny drewniany klasztor wznosił się w samym sercu tatrzańskiej krainy i kojarzył się wyglądem z danym warownym słowiańskim grodziskiem. Żywność do niego zakonnicy donosili na plecach. Obok klasztornego kościoła stała przytulona do skały niewielka kapliczka z figurką Matki Boskiej. U stóp Świętej Pani biło rozmigotane słońcem źródełko, na dnie którego srebrzyły się wrzucane przez pielgrzymów pieniążki. Dorzucił i swojego z cichą prośbą, żeby tu jeszcze kiedyś powrócić, a w powrotnej drodze wziął na barana obie córeczki, bo były jeszcze malutkie i bolały je nóżki. Następnego dnia wybrali się na wędrówkę do nazywanego Krakowem tatrzańskiego wąwozu. Wysokie, strome ściany skalnej rozpadliny zwężały się ku górze, pochylając nad ścieżką, więc zgodnie z tradycją podparli je patykami, żeby się nie zawaliły i chyba dobrze zrobili, bo wąwóz do dzisiaj stoi. W połowie września wrócili do domu, a za nimi pozostały strzegące południowych rubieży kraju, wypiętrzone ku niebu tatrzańskie turnie... Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr, gdzie orły gniada wiją, króluje w mgłach świszczący wiatr i gromy z nieba biją. Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr, gdzie Giewont granic strzeże, Chrobrego straż, husarzy las, w pieczarach śpią rycerze. Przekroczyć próg nadziei Pod koniec września jadł w restauracji obiad i dosiadł się do niego znajomy, który poprosił, żeby mu postawić wódkę. - Wiem, że nie pijesz - zagaił znajomy. - Ale może postawisz? - Nie postawię. - To mi pomóż wyzdrowieć! - Pomogę. Niedługo potem, wybrał się do znajomego w odwiedziny. Posiedzieli, porozmawiali, żona kolegi zrobiła kawę i kilka dni później zawiózł chorego samochodem na wolną trybunę do krakowskiego szpitala. Miał szczęśliwą rękę, bo go przyjęli na leczenie i od tej pory zaczął unikać alkoholu, zachowywać abstynencję. Mijały dni i płynął czas jak rzeka, jesienią oświetlił deptak w pobliskim mieście. Ciężką, katorżniczą robotę wykonało czterech ludzi. W ciągu miesiąca wyharatali kilofami w gruzowisku kilkaset metrów kablowego rowu i zamontowali na wstawionych słupach kilkadziesiąt latarni. - To pijak, on wam takiej roboty nie zrobi - szył mu przed robotą buty jego dawny zwierzchnik z energetyki. - Ja go kilka lat temu zwolniłem z pracy za pijaństwo. Nie wiadomo, czy się żalił, czy chwalił?! - No i co pan teraz powie? - zapytano byłego zwierzchnika w bocheńskim magistracie, kiedy na deptaku zaświeciły latarnie. - Ten, jak go pan nazwał, pijak, wykonał w ciągu miesiąca robotę, do której pan się przymierzał ze swoimi maszynami przez dwa lata. Mijały dni, przesypywały się chwile jak piasek w klepsydrze i nadeszły święta Bożego Narodzenia, a później zabawa sylwestrowa, na której się bawił bez alkoholu, o wiele lepiej niż z wódką. - Wlej sobie do lampki oranżady, będą myśleli, że pijesz szampana - doradzali znajomi podczas noworocznego toastu, ale pokręcił przecząco głową. - A niby dlaczego mam wstydzić trzeźwości? - zapytał. - Niech się wstydzą ci, którzy po pijanemu robią z siebie głupków! O północy nalał sobie do lampki pepsi i z pogodną wesołością wzniósł toast ze swoim towarzystwem przy stoliku za zdrowie i pomyślność w nowym roku. I wtedy podeszła do niego kobieta od sąsiedniego stolika i najpierw złożyła mu życzenia, a później zapytała dlaczego pije pepsi. - Jestem świadkiem Jehowy - powiedział, a wszyscy wokoło umilkli i spoglądali na niego z niezbyt życzliwym zaciekawieniem. - Poooważnie??? - Żartuję... Tak naprawdę, to jestem abstynentem - wyjaśnił i pocałował ją w oba policzki. A ona cała taka jakaś była ciepła jak południowy wiatr i nawet mu wyjątkowo nie przeszkadzało, że śmierdziała alkoholem. Na wiosnę doprowadził do połączenia trzech prywatnych firm i zaczęli dawać w okolicy głośne koncerty. Oświetlali całe wioski elektryfikowali nowe osiedla. - A ja tego pijaka wyrzuciłem z pracy za pijaństwo - nadawał ciągle jego były zwierzchnik z energetyki. I tutaj Kuba uznał, że miarka się przebrała i podczas spotkania w szerszym gronie, nie podał mu na powitanie ręki. - Stać pana na lepsze towarzystwo - wyjaśnił sarkastycznie. - A jeżeli jeszcze raz mnie nazwiesz pijakiem, to się będziesz tłumaczył w sądzie, artykuł dwieście dwunasty kodeksu karnego o zniesławieniu. - No, ale przecież pan dawniej pił?! - Dobrze powiedziane, dawniej... Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Pomogło, bo od tego czasu były zwierzchnik spasował z obgadywaniem, a zamiast tego zaczął się przymilać do jego pieniędzy. Nadeszło lato i pewnej nocy obudziła go gwałtowna burza. Pioruny biły raz za razem, jakby niego oddawało na wiwat honorowe salwy. Spojrzał na zegar i zobaczył, że minęła północ, zaczął się piętnasty sierpnia, święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny... Uśmiechnęła się Panna Święta, pośród Wichru Boskiego kipieli, przymrużyła znużone oczęta, Aniołowie do nieba Ją wzięli. Stał w oknie, patrząc na rozbłyskujące niebo i przypomniał sobie, że dwa dni temu minęła mu dwudziesta pierwsza miesięcznica trzeźwości... Od miesięcy trzeźwy, coraz głośniej nuci, a źli ludzie liczą, że do picia wróci, a źli ludzie liczą, że wróci do picia. Nie życzcie mu śmierci, ma prawo do życia! Ma prawo, ma prawo, ma prawo... I przypominały mu się słowa polskiego papieża, że należy bez lęku przekraczać próg nadziei. - Nadzieja - rozmyślał. - Wiara, nadzieja i miłość, zaś z tych trzech najważniejsza jest Miłość. Stał zapatrzony w rozbłyskujące na niebie ogniste hieroglify i modlił się o trzeźwość, podobnie jak ubiegłego lata na szczycie góry zakończonej krzyżem, który wznosi się nad Polską jak cudowny, boski piorunochron... Na szczytach Tatr, na szczytach Tatr, gdzie złomy i urwiska, króluje w mgłach świszczący wiatr i krzyż wśród burzy błyska. Na szczycie Tatr, na szczycie Tatr, niebo się ogniem wzdyma, uderza grom w skalisty złom, krzyż na szczycie trzyma. Dlaczego zacząłeś pomagać innym? Żeby pomóc sobie, skoro wszyscy stanowimy jedno. Rozdział trzeci Jeśli za nienawiść nie odpłacasz nienawiścią, nie udając jednakże mędrca i świętego... Oprócz wrodzonej porywczości posiadał również wrodzoną inteligencję i poczucie uczciwości, i dlatego, kiedy zawinił, to potrafił później przeprosić. I chyba dlatego mieszkający po sąsiedzku dyrektor, zlecił mu w swoim przedsiębiorstwie poważne roboty modernizacyjne, chociaż, kiedy jeszcze popijał, to zapukał do niego nocą z napoczętą butelką wódki w ręce, żeby sobie zaklepać na lato użyczenie przyczepy campingowej. - A po co panu moja przyczepa, skoro ma pan własną? - zapytał dyrektor przy pierwszej wizycie. - Bo widzi pan, zdecydowałem się swoją sprzedać i dlatego przyszedłem się dowiedzieć, czy mi pan pożyczy, bo jakby mi pan nie pożyczył, to bym swojej na razie nie sprzedał, tylko dopiero po wakacjach, ale wtedy po sezonie wezmę gorszą cenę - tłumaczył dyrektorowi z pijacką logiką. - No, to dobrze, jak pan swoją sprzeda, to panu pożyczę. Zaspany dyrektor nie za bardzo kontaktował, o co chodzi i szybko zamknął drzwi przed nieproszonym nocnym gościem. - Ale czy aby na pewno mi pożyczy? Zaczął się zastanawiać na ulicy i upiwszy wódki, zapukał ponownie do dyrektora, a kiedy ten potwierdził, że pożyczy, podziękował, życząc sąsiadowi dobrej nocy. Godzinę później zapukał do dyrektora po raz trzeci, ale tym razem sąsiad w ogóle nie otworzył, a kiedy go odwiedził nad ranem po raz czwarty, to usłyszał przez drzwi przekleństwa. Gdzieś tak po dwóch tygodniach podszedł do koszącego w ogrodzie trawę sąsiada i przeprosił go za swoje nocne wizyty. - Jeszcze raz pana przepraszam – zakończył rozmowę. – Ale ja naprawdę nie wiem, co mi się wtedy stało. - To nie pan do mnie przychodził, tylko wódka - zauważył wyrozumiale sąsiad. - Ale czy pan wie, że ja tamtej nocy prawie w ogóle przez pana nie spałem? - Jeszcze raz pana przepraszam - powiedział, a później odszedł, odetchnąwszy z ulgą, że się zdobył na przeprosiny. Tak, dawniej po pijanemu różnie bywało, ale teraz już nie pił i ludzie na poziomie zaczęli go na powrót szanować. Do robót inżynieryjnych robót w przedsiębiorstwie dyrektora ściągnął specjalistów z drugiego końca kraju, a później po odbiorze zaprosił głównego energetyka oraz inspektora nadzoru do restauracji na kolację. Wcześniej wsunął każdemu po trynglu, informując, że jeżeli chcą się napić wódki, to muszą ją sobie postawić sami, bo on nie pije, nie kupuje i nie częstuje. Libacja jak to libacja, wiadomo, z głodnymi się nie naje, a z pijanymi nie nagada, więc nudził się setnie, patrząc na coraz bardziej zapijaczone facjaty. Miarka się przebrała, kiedy po trzeciej kawie zaczęła go boleć głowa, a inspektor zrzucił łokciem na podłogę kotleta, a potem się schylił i zaczął go szukać pod stolikiem, mrucząc że czysta podłoga. Zaproponował wówczas zakończenie balangi, ale oni zawołali, że się dopiero się rozkręcają, więc skinął ze zrozumieniem głową i postawił ultimatum. - Czekam na was piętnaście minut w samochodzie na parkingu, a później odjeżdżam. I faktycznie odjechał po kwadransie, kiedy nie przyszli. Nazajutrz po wytrzeźwieniu zameldowali się u niego w domu po zostawione w samochodzie teczki. Spółka Stworzony ze wspólnikami triumwirat prosperował coraz lepiej, realizując coraz większe inwestycje. Wspólnicy z pracownikami pilnowali bezpośredniego wykonawstwa, a jemu oprócz koordynacji przypadła rola zaopatrzeniowca, co w tamtych komunistycznych czasach było orką na ugorze. Na potrzebne do pracy materiały polowało się po całym kraju, modne było powiedzenie, że w Polsce największą karą jest rok bez znajomości. Zajechał pewnego razu do fabryki po kable wysokiego napięcia, a dyrektor fabryki się go pyta, co dostanie w zamian. Cóż było robić, pojechał do dewizowego sklepu, nakupił za dolary upominków i dopiero wtedy dostał zgodę na zakup kabli. Innym razem zajechał do śląskiej centrali po przewody, a kierowniczka do niego z szerokim uśmiechem, że przewodów nie ma i już w tym roku nie będzie. - Ale przecież dopiero połowa maja – zaprotestował. - Nie ma. - Przywiozę pani wiejskiej kiełbasy, pięć kilo - deklarował, ale udawała, że nie słyszy. – Przywiozę pani cielęciny – spróbował z innej beczki. Widząc, że nadstawiła ucha, obiecał że przywiezie całą połówkę cielęcia. - Przód, czy tył? - Ależ oczywiście, że tył, kochaniutka – zapewnił i w następnym tygodniu zawitał do centrali ponownie z cielęciną, i znalazły się dla niego przewody. Taka to panowała wówczas w Polsce gospodarka nakazowo rozdzielcza, za łapówki dzielono pomiędzy ludzi ochłapy, które spadały ze stołu czerwonej burżuazji. Jesienią, wspólnicy się pożalili, że muszą rano czekać z ludźmi dwie godziny, bo dopiero o dziewiątej przyjeżdżają z posterunku energetycznego, żeby ich dopuścić do pracy. I jeszcze trzeba im codziennie stawiać pół litra – narzekali. Pojechał z nimi rano na robotę, opieprzył energetyków, a kiedy zaczęli skakać do bitki, to dopowiedział spokojnie, że od dzisiaj nie będą również dostawali wódki. A później pojechał z wszystkimi ludźmi na skargę do zwierzchników kierownika posterunku, wyłożyli dyrektorowi kawę na ławę i od pory dopuszczano ich do pracy o wpół do ósmej rano. A kiedy po skończonej robocie wspólnicy zaprosili energetyków na poczęstunek, to kierownik posterunku zdecydował się jedynie na zjedzenie kanapki i marynowanego korniszona. - Jem z grzeczności – zastrzegał. – A wódki, to w ogóle pił nie będę, bo jestem w pracy. Przez zimę spółka zarobiła tak duże pieniądze, że wiosną odwiedzili go inspektorzy ze skarbówki i zasugerowali, że albo da łapówkę, albo będzie musiał przejść z ryczałtu na pełną księgowość i płacić wyższe podatki. Naświetlił wspólnikom sytuację, a oni na to, że każdy płaci za siebie, co oznaczało, że musiałby od swojej części zarobku płacić trzy razy tyle podatku co oni. I taki był koniec nieformalnej spółki, bo jak nie wiadomo o co chodzi, to przeważnie chodzi o pieniądze. Na własny rachunek Kiedy się rozniosło po rozpadzie spółki, że szuka pracowników, to zgłosiło się osiemnastu, spośród których przyjął dwunastu. - Ciekawe, majster, który będzie Judaszem - zażartowali nowi pracownicy. - Judasz się dopiero zgłosi - powiedział i o dziwo, następnego poranka zjawił się Bajtlok i ponownie zaoferował swoje usługi. - Przychodzę, majster, z powrotem do pracy. - Nie przychodzisz. - Od dzisiaj nie piję. - Wiesz, że nie wytrzymasz. - Wytrzymam, bo będę zażywał antabusy. - Nie wytrzymasz bez terapii, ale jak na nią pójdziesz , to cię z powrotem przyjmę do pracy. - Nie pójdę! - To nie mamy o czym rozmawiać. - Nie mamy?! - Nie mamy. - No, to sobie poradzę bez ciebie. - Beze mnie tak, ale nie bez terapii. W tym momencie bajtlok coś tam mruknął pod nosem i zrobiwszy w tył zwrot na pięcie, odszedł w nieznane, kilka lat później zwariował. Mając jedenastu ludzi, rozpoczął kompleksową elektryfikację nowego osiedla w sąsiednim mieście, łącznie ze stacjami transformatorowymi i liniami wysokiego napięcia. Szatnię i magazyn zorganizował w prywatnym domu u dwóch samotnie mieszkających starszych kobiet, które nieopatrznie zostawiły w suterenach ogromny dymion porzeczkowego wina. Co było do przewidzenia, elektrycy raczyli się nim po trochu, a kiedy już prawie wszystko wypili, nalali do dymionu wody, okrasiwszy ją dla niepoznaki stojącymi w piwnicy sokami. Po ujawnieniu kradzieży, zapłacił oburzonym kobietom za wypite wino, a później potrącił pracownikom w ratach z pensji. Wszystkim po równo, bo nawet jeżeli nie wszyscy pili, to wszyscy wiedzieli, a więc byli współwinni przestępstwa. Jednocześnie z elektryfikacją osiedla, rozpoczął oświetlenie parku w rodzinnym mieście, zorganizowawszy pracownikom szatnię w podziemiach pałacu, w którym mieściło się liceum. Oczywiście, kanciapa została zorganizowana za zgodą dyrektora liceum, ale po jakimś czasie dyrektor zaczął się skarżyć, że elektrycy wyśpiewają sprośne piosenki i zapraszają na popijawy pracujące w internacie kucharki. Zapewnił dyrektora, że zrobi porządek i podczas podpatrzonej kilka dni później libacji, ściągnął na ochlaptusów do pakamery milicję, która zamknęła na kilkanaście godzin do aresztu trzech wskazanych przez niego wcześniej prowodyrów. Kiedy ich wypuszczano skacowanych następnego dnia o poranku, czekał na nich przed aresztem z przygotowanymi zwolnieniami. Z początku próbowali straszyć sądem pracy, ale po krótkiej rozmowie wybrali polubowne rozstanie zamiast dyscyplinarki. Po uzdrowieniu sytuacji, roboty w parku ruszyły pełną parą i jesienią w alejkach zaświeciło czterdzieści latarni o jasnym, łagodnym, stonowanym złotym kolorem świetle. Najładniej miały wyglądać wiosną, kiedy w parku latają świetliki i rozjaśniają ciemności tulącym się do siebie na ławkach zakochanym parom. Amor miał tutaj w ciepłe letnie wieczory tak wiele roboty, że brakowało mu strzał w kołczanie. Wiele szczęśliwych małżeństw miało swój początek w owym parku ale po transformacji ustrojowej władze sprzedały część parku wraz z pałacem prywatnemu właścicielowi, który go ogrodził wysokim płotem. Na szczęście w metalowym ogrodzeniu znajdowały się prześwity i wystawieni do wiatru mieszkańcy miasta mogli kukać do środka i wspominać dawne szczęśliwe czasy. Owej wiosny rozpoczął również roboty na nowo budowanej obwodnicy miasta, ale powoli, po kolei, nie wybiegajmy zbyt daleko w przyszłość. W tej chwili jest czerwiec, rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty szósty, niedawno Kuba skończył trzydzieści dziewięć lat i od dziewiętnastu miesięcy nie pije, a w zielonych alejkach parku latają nocą świetliki i radośnie świergotają o poranku ptaki... Bądźcie trzeźwi! Czuwajcie! Przeciwnik wasz, diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć (1P 5,8) . Obwodnica Żeby wybudować obwodnicę miasta, należało zniwelować sześciometrową stromiznę wzgórza naszpikowanego pod ziemią kablami wysokiego napięcia, które należało przed niwelacją opuścić siedem metrów w głąb ziemi. Niełatwo jest wykopać długi na kilkadziesiąt, głęboki na siedem metrów rów, a później przełożyć, opuścić na jego dno znajdujące się w rurach ochronnych kable o napięciu piętnastu tysięcy wolt, zasilające w energię pobliski browar. Pozwolono mu je wyłączyć na czas przekładania tylko na sześć godzin. - Jeżeli się pan nie zmieści w sześciu godzinach, to będzie płacił za tysiące hektolitrów zepsutego piwa - ostrzegł go główny energetyk browaru. Żeby było jeszcze ciekawiej, kable krzyżowały się pod ziemią z innymi instalacjami, można więc śmiało powiedzieć, że współczynnik trudności wynosił dwanaście w dziesięciostopniowej skali ryzyka. Żadne przedsiębiorstwo państwowe nie chciało się tych robót podjąć i w końcu naczelnik miasta zwrócił się do Kuby. - Ja za niego ręczę - zarekomendował go podczas narady w Urzędzie Miasta, na co Kuba tylko ciężko westchnął i postanowił się zmierzyć z kolejnym zaserwowanym mu przez życie wyzwaniem. Problemy prawdziwe i wydumane zaczęły się zaraz po naradzie. Podszedł do niego dyrektor reprezentujący generalnego wykonawcę i powiedział, że w zbratanym ze Związkiem Radzieckim państwie prywatna firma nie może wykonywać takich dużych ważnych robót. Po tym stwierdzeniu, dyrektor zrobił dosyć znaczący ruch ręką, dodając z bezczelnym uśmiechem, że żeby pojechać, to trzeba posmarować. - No to nie będzie jazdy - skwitował krótko Kuba i zabrał się z narady, i poszedł do domu. Budowa obwodnicy stała w miejscu i po miesiącu i usłyszał w słuchawce głos dyrektorskiej sekretarki. - Zaraz będzie z panem rozmawiał dyrektor – usłyszał w telefonie wdzięczny głosik sekretarki, a później dudniący bas dyrektora, który go poinformował, że wygrał przetarg. - Nie mogłem go wygrać, dyrektorze, bo do żadnego przetargu nie przystępowałem. - Ale pomimo tego pan wygrał, proszę przyjechać do Krakowa po dokumentację. - Nie przyjadę. - To co będzie? - Przywieźcie mi dokumentację do domu. Jeszcze tego samego dnia przywieziono mu gazikiem dokumentację, a na drugi dzień dyrektor zapytał przez telefon, kiedy rozpocznie roboty i kiedy zakończy roboty. - Jeszcze nie wiem, czy się ich podejmę – wyjaśnił. – Najpierw się muszę zapoznać z dokumentacją. - Za ile się pan zapozna? - Niech pan zadzwoni za tydzień. Po tygodniu dyrektor znowu zadzwonił i zapytał, czy się podejmie przełożenia kabli. - Wezmę te roboty, dyrektorze. - A za ile pan skończy? - Kosztorys przewiduje sześć miesięcy. - A za ile pan skończy? - Za miesiąc. - Nooo... Odetchnął dyrektor z ulgą, a dla Kuby zaczęły się przysłowiowe schody. Zdawał sobie sprawę, że każda pomyłka będzie go drogo kosztować i dlatego wyraził zgodę, żeby inspektorem nadzoru był jego dawny zwierzchnik z energetyki. Ten sam, który go dziesięć lat wcześniej zwolnił z pracy za hardość i pijaństwo. - Musi pan ze mną współpracować – powiedział do niego nowy inspektor, kiedy mu wsunął w łapę pięćdziesiąt dolarów. Siedzieli u inspektora w domu i pili herbatę, przywiózł inspektorowi do podpisu fakturę za częściowo wykonane roboty. - Dlaczego muszę? - Bo pana zniszczę! - Nie da pan rady. - Zniszczę pana – powtórzył podpity inspektor, na co w milczeniu pokręcił przecząco głową Nie chciał zaogniać sytuacji, łagodzonej przez młodą ładną żonę inspektora, która podsunęła mu na talerzyku kawałek tortu. Jeżeli zaś chodzi o same roboty, to zajęły mu zaledwie kilka dni, ale wcześniej przez tydzień wysiadywał samotnie na wzgórzu, a w sobotę zwołał fachowców z rozmaitych branż i urządził burzę mózgów. - Problemy są takie i takie – naświetlił. – Za każdy kupiony pomysł płacę pięćdziesiąt dolarów, a za najlepszy dwieście. - Dwieście?! – chcieli się upewnić. - Dwieście – potwierdził. – Macie tydzień na myślenie, do następnej soboty. Och, co się wtedy zaczęło dziać na wzgórzu, jakby rozklekotane bociany urządziły na łące sejmik, nie przeszkadzał w obradach, czekając na konkrety. - Coś się urodzi – zagadnął go pod koniec tygodnia operator potężnego spychacza, stalińca. – Jeszcze nad tym myślimy, dopracowujemy szczegóły. - No, to czekam na narodziny. - A jak się urodzą trojaczki? - To zapłacę sześćset - sześćset dolarów, to była wówczas roczna, dyrektorska pensja. Nadeszła sobota i kupił po dwieście dolarów trzy pomysły. Pierwszy precyzował, jak wykonać głęboki na siedem metrów wykop bez robienia czasochłonnych kosztownych szalunków. Najpierw spychacz wybrał szeroką na piętnaście i głęboką na trzy metry koleinę, w której później po jednej stronie ustawiono na szynach koparkę, która długą łyżką wybrała z drugiej strony koleiny dalsze cztery metry głębokości. Cały wykop posiadał trapezowo pochyłe ściany, żeby nie trzeba było robić szalunków. U samego dołu wykop miał na głębokości siedmiu metrów tylko metr szerokości, ale to wystarczało, żeby ułożyć w nim kable. Drugi pomysł dotyczył opuszczenia kabli w ochronnych stalowych rurach na dno wykopu. Dokonały tego trzy zsynchronizowane dźwigi, które na linach opuściły stalowe rury z kablami po pochyłych ścianach. Trzeci pomysł wyjaśniał w jaki sposób rozłączyć i połączyć z powrotem krzyżujący się z kablami, międzynarodowy kabel telekomunikacyjny oraz dwie magistrale, wodociągową i kanalizacyjną. Zsynchronizowanie robót zajęło mu trzeci tydzień z zaplanowanego miesiąca i w czwartym tygodniu przystąpił do bezpośredniego wykonawstwa. To było tak jakby trącił ustawione w szeregu domino i wszystko zaczęło się toczyć samorzutnie, jedno wynikało z drugiego. Sam wielki finał, czyli opuszczenie kabli do wykopu, zajął mu cztery godziny z limitowanych sześciu, współdziałało przy tym pięćdziesięciu ludzi. Między innymi milicja, straż pożarna, pogotowie ratunkowe, energetyczne, wodnokanalizacyjne, telekomunikacyjne... Stojący obok wykopu główny energetyk browaru, ciągle popatrywał na zegarek. Podczas wielkiego finału, kupił jeszcze od ręki cztery mniejsze pomysły, po pięćdziesiąt dolców, bo najpierw do wykopu wdarła się woda z rozszczelnionego rurociągu, a później pękły na spawach rury ochraniające kable. Trzeba było na poczekaniu improwizować, co odbywało się mniej więcej w ten sposób. - Mogę coś powiedzieć? – zapytał oficer straży pożarnej, kiedy wdzierająca się do wykopu woda goniła za uciekającymi ludźmi, a obrywająca się po bokach ziemia groziła śmiercią, kalectwem i więzieniem. - Niech pan mówi – zachęcił strażaka, a następnie podjął błyskawiczną decyzję. - Niech pan daje tę pompę, zobaczymy, czy faktycznie wyciąga osiemset litrów na minutę. Jednocześnie włożył rękę do kieszeni, podając oficerowi straży pięćdziesiąt dolarów za kupiony pomysł. Podobnie wyglądała sprawa z pękniętymi na spawach rurami, na które spawacze nakładali jak łupki na złamania, przecinane wzdłuż na poczekaniu metrowe odcinki rur. Płacił od ręki, bo kto od razu daje, ten daje dwa razy. Kiedy już można było przewidzieć pomyślne zakończenie finału, pojechał do domu i rzuciwszy się na łóżko, zasnął na dwie godziny, żeby zregenerować siły, bo istnieją granice ludzkiej wytrzymałości. Generalny wykonawca nie chciał mu zapłacić za robotę, przelali mu tylko połowę pieniędzy, czekali na łapówkę. - Nie dam – postanowił. – Po dobroci mogę, ale nie pozwolę na sobie wymuszać. Minęło pół roku i znowu do niego zatelefonowali od generalnego wykonawcy, żeby oświetlił dwa wiadukty. - Jeszcze mi nie zapłaciliście wszystkiego za obwodnicę - wypomniał. - Zapłacimy. - Kiedy? - Jutro. - Porozmawiamy, jak zapłacicie. Przelali mu zaległe pieniądze i zatelefonowali powtórnie. - Dostał pan pieniądze? - Dostałem. - Oświetli pan wiadukty? - Nie oświetlę. - Dlaczego? - Bo straciłem do was zaufanie. Niedługo potem sprzedał na giełdzie skodę i kupiwszy poloneza, przypiął przyczepę kempingową i pojechał wraz z żoną, i trójką dzieci na wczasy do Turcji nad Morze Marmara. Płytką mieliznę przy plaży zaścielały pod wodą miękkie wodorosty i kiedy po nich brodził, to ogarniało go niepokojące uczucie, że mu nogi ugrzęzną w splotach syrenich włosów i że go za chwilę tureckie świtezianki wciągną pod wodę. Do Turcji zabrał dwa tysiące dolarów, za które kupił w Stambule dżinsowy towar, który sprzedał w powrotnej drodze, w mijanych tranzytem krajach. Ale to już nie były te czasy i te zarobki co dawniej. Zapoczątkowana przez Gierka epoka romantycznego dzikiego handlu dobiegała końca. Nadciągało nowe tysiąclecie i następowało przewartościowanie priorytetów. I nagle jest wieczór Odchodził wrzesień i w parku dźwięczała nuta nostalgiczna i śpiewna, na trawie igrały prześwitujące przez liście promienie. Siedział na ławce, opromieniony wrześniowym słońcem, i nagle coś mu tak melodyjnie zanuciło w duszy, że wyciągnął notes, żeby zapisać nie wiadomo skąd nadleciałą frazę... Zaśpiewasz, słowiku, o wieczornej ciszy, wyzdrowieje chory, co twój śpiew usłyszy. - Kto tak ślicznie zaświergotał? Rozglądał się wokoło, ale w pobliżu nie było ptaków. - Zapisz, bo zapomnisz. - Ale kto to do mnie mówi? - Zapisz. - Zapisałem, ale kto to do mnie mówi?! - To ja, Poetycka Bajka, którą wydobywasz z szarego życia. - Witam Cię, Darling, dawno Cię nie było... - Tak się złożyło. - Możesz mi powiedzieć, o co chodzi z tym śpiewem? - Więcej ci nie mogę powiedzieć, musisz się sam domyślić. Spuścił głowę i siedział z twarzą ukrytą w dłoniach. - Mija lato, dobiegam czterdziestki, a ciągle nie wiem, czego ode mnie, Boże, oczekujesz - rozmyślał. - Nadchodzi jesień i niedługo zaczną opadać pierwsze liście. - Mogę mu podpowiedzieć, Boże? - Anioł Stróż spojrzał prosząco w niebo. - Niech się domyśli. - Ale mówił, że nie wie. - Jak zechce, to się dowie. - Ale to może potrwać. - Zacznie pisać w czterdziestym ósmym roku życia. - Za dziewięć lat, tyle jeszcze przed nim cierpienia. - Cierpienie przepala ścianki naczynia, żeby światło mogło rozbłysnąć pełnią blasku. - Ale nie wiadomo, Boże, czy wytrzyma. - Nie zsyłam krzyża ponad siły. - Czasem zsyłasz... - Wtedy pomagam dźwigać. Anioł spojrzał na zamyślonego Kubę i nagle jego twarz rozjaśnił anielski uśmiech. - Przecież chyba nie zgrzeszę - pomyślał. - Jeżeli się odwołam do słów Doktora Kościoła. I nagle siedzącemu na ławce, przypomniały się dawno temu przeczytane słowa... Niespokojna jest dusza moja, dopóki nie spocznie w Tobie, Panie. - No tak, niespokojna, ale co to mi się przypomniało? - wyszeptał. - Przecież to Wyznania świętego Augustyna - skojarzył. - To napisał święty Augustyn. Napisał? No tak, napisał! Niezbadane są ścieżki ludzkich myśli. Nagle zrozumiał, że powinien opisać swoje życie ku pokrzepieniu i przestrodze innych, oczyścić się poprzez katharsis poezji, bo dopiero wtedy znajdzie ukojenie, zacznie działać zgodnie z Wolą Bożą. - Podpowiedziałem mu trochę, Panie… - A co ty myślisz, że bez mojej zgody? - Ukarzesz? Anioł spojrzał bojaźliwie na nadpływający obłok, który w ostatniej chwili ominął słońce, bo Pan Bóg tylko się pobłażliwie uśmiechnął. Wrócił Kuba ze spaceru, usiadł w kuchni przy stole i powiedział nagle do żony. - Nic, tylko robota i robota, ciągle zarabiam i zarabiam, a pieniądze mi przeciekają przez palce, jakby mnie zwodziło jakieś zawistne licho. Wygląda na to, że nie o takie bogactwo chodzi, jadę do hotelu i zacznę pisać książkę. - Kiedy jedziesz? - A teraz, zaraz! Wsiadł w samochód i kupiwszy po drodze duży, kratkowany notatnik, pojechał do Tarnowa, gdzie wynajął pokój w hotelu i zaczął pisać. Pisał i pisał, posiadał łatwość pisania, samo mu się pisało, a zza okna uśmiechało się do niego przez firankę wrześniowe słońce. I tak zaczęła powstawać opowieść o zdążającym do schroniska Wędrowcu, którą w późniejszych latach ozdobnie oprawił u introligatora i posłał do Watykanu Ojcu Świętemu, Janowi Pawłowi Drugiemu. Prosta, nieporadna opowieść, jak sklecona z grubo ciosanych bali traperska chata, ale można już w niej było dostrzec lwi pazur, doczekać w schronisku do lepszych, pogodniejszych czasów. Pisał dziewięć godzin, a później zszedł do restauracji na kolację i po powrocie do pokoju pisał jeszcze przez kolejnych siedem. O czwartej nad ranem, po szesnastu godzinach pracy, skończył opowiadanie i wyczerpany, ale szczęśliwy rzucił się na łóżko i zasnął na dziesięć godzin, do drugiej po południu. - Doba hotelowa trwa do dziesiątej – powiedziała ładna młoda, lekko naburmuszona recepcjonistka, kiedy oddawał klucze o piętnastej. - Zaspałem – uśmiechnął się przepraszająco, a później wrócił do domu i zapomniał o pisaniu na kolejne dziewięć lat. Wzloty, upadki znosił na przemiany, czy on przeklęty, czy może wybrany? W ręku kij dziada, czy laska proroka? Zło woła z dołu, a Dobro z wysoka... Jak lekkomyślna płocha Karusia z baśni Andersena, wędrujemy przez życie w tańczących trzewiczkach i czasami, żeby dotrzeć do celu, trzeba sobie jak Karusia obciąć nogi, żeby się pozbyć ciągle tańczących trzewiczków. Owej jesieni umarł Igor, z którym swego czasu popijał po knajpach, jego serce nie wytrzymało hulaszczego trybu życia. Mówi się, że Pan Bóg zabiera ludzi z tego świata w najbardziej dla nich dogodnym momencie. Na pewno, skoro jest nie tylko sprawiedliwy, ale również miłosierny, kochający swoich marnotrawnych synów. Igor umarł jesienią, w kwiecie wieku, kiedy niebem ciągnęły na południe klucze dzikich ptaków. Jego śmierć przyspieszyło bezduszne, komunistyczne prawo, które pozwalało wysłać alkoholików na przymusowe leczenie. Wszyli Igorowi esperal na plecach, żeby sobie sam nie mógł wypruć, i chociaż po wyjściu na wolność koledzy usunęli mu wszywkę, to trochę trucizny w nim pozostało i któregoś poranka po pijaństwie upadł w kuchni z krzesła na podłogę i skonał. No, jakże to tak, to tak można? Przed chwilą jeszcze był, a po chwili już go nie było? Ano tak, właśnie tak, bo Pan Bóg dał każdemu człowiekowi na dojrzewanie określony limit czasu, ale wielu ludzi nie chce o tym pamiętać i przez lenistwo walkę z nałogami odkłada na potem. A potem nagle jest wieczór! W ciemności ukazuje się ręka anioła śmierci, która pisze na ścianie: mane, tekel, peres - zważono, policzono, podzielono twoje królestwo między obcych. Dziewczyna otulona deszczem Zjawiła się pewnej soboty zapłakanej jesiennym deszczem. Zadzwoniła wieczorem do drzwi pensjonatu, a kiedy otworzył, powiedziała, że jest córką właścicielki. I w taki to sposób zawarł znajomość z dziewczyną otuloną deszczem. - Mieszka pan tutaj? - zapytała. - Teraz? Jesienią? Zarzuciła go pytaniami nie wymagającymi odpowiedzi, bo już była zawarta w jej krytycznej intonacji. - A mieszkam – potwierdził. – I wcale mu się nie nudzi, bo mieszkają ze mną koledzy, elektryfikujemy waszą nową oczyszczalnię. Powiedział tak dużo, bo dziewczyna była bardzo ładna, po prostu śliczna. - Może się pan odsunąć, żebym mogła wejść do środka? Patrzyła na niego poirytowana, bo zagradzał drzwi na werandę. - Proszę się odsunąć - dodała. - Bo jadę prosto z akademika i jestem głodna, przeziębnięta i mokra. - Panna z mokrą głową... - Zjeżdżaj. - Otulona deszczem. - Powiedziałam zjeżdżaj! - Zaczyna mi się pani coraz mniej podobać. - Nie kłam, bo coraz więcej, zjeżdżaj, bo się poskarżę mamie. - Skarżypyta... - I wyrzuci was wszystkich na ulicę. - I stracicie w martwym sezonie pensjonariuszy. - Zjeżdżaj, bo za chwilę, to ty będziesz martwy. - O, jaka wyszczekana, ciekawe co studiuje. - Socjologię. - Socjologię? - I filozofię. - Aha, to dlatego taka pyskata, zapraszam do środka, ale wszystkie łóżka zajęte. - Nie zmieśćmy się na jednym? – patrzyła na niego ironicznie. - Zmieścimy, ale ja będę spał od ściany. - Dlaczego? - Żebyś mnie nie zwaliła. - Dobrze, a teraz zjeżdżaj. - Po raz piąty powiedziałaś, żebym zjeżdżał... - I co z tego? - Do siedmiu razy sztuka. - No, to zjeżdżaj, zjeżdżaj. Była o jakieś piętnaście lat młodsza, przemoczony jasny anioł w niebieskiej pelerynie z nasuniętym na proste lniane włosy kapturem. Przyjechała w następną sobotę i w następną, koledzy jechali na niedzielę do domu, a oni się włóczyli brzegiem rzeki. Porosłe lasami przemoknięte góry wyglądały jak osowiałe nastroszone ptaszyska, wezbrana rzeka toczyła ku dolinom wzburzone fale. - Wygląda na to, że szukasz idealnej miłości - powiedziała pewnego razu. - A to znaczy, że znajomość z tobą to beznadziejna sprawa. - To zależy kto czego szuka... Nie dokończył, spoglądała gdzieś daleko przez graniczną rzekę na słowacką stronę. - Będziesz o mnie pamiętała przez zimę? – zapytał ostatniego wieczoru przed wyjazdem. Stali na werandzie, a po oknach zacinało deszczem i śniegiem, nadchodziła zima i przerywali roboty do następnej jesieni. - Będziesz? – zapytał ponownie i dopiero wtedy skinęła głową. - Naprawdę będziesz? Naprawdę? Naprawdę będziesz o mnie pamiętała przez całą zimę?! Przesypywał rozdźwięczane słowa jak perły. - A co to znaczy, naprawdę? - podchwyciła. - Każdy ma swoją prawdę, skoro punkt widzenia zależy od punktu patrzenia. - Mówią, że prawda leży pośrodku - spoglądał na jej wypełnione kobiecością obcisłe spodnie. Zauważyła jego pełne tęsknoty spojrzenie i przyglądała mu się ciekawie. - Pośrodku? - powtórzyła. - No, tak mówią, ale nie chcę tak głęboko sięgać. - Dlaczego? - Żeby nie zepsuć... Miłość jest jak motyl, a motyli nie bierze się do ręki. - I co, i tak już pozostanie z nami na zawsze? Odpowiedział dopiero po chwili. - Jadąc samochodem losu po drodze życia, spotykam czasami czekające na szczęście kobiety... - Tirówki? Uśmiechnął się, pokręcił przecząco głową i dokończył. - Czasem któraś macha do mnie ręką, ale ja się nie zatrzymuję... - Ciekawe, czy się kiedyś zatrzymasz – skwitowała, szykując się do odejścia, i zapytała, czy przyjadą na wiosnę? - Dopiero na jesień, przyjedziemy, Darling, dopiero na jesień, razem z deszczem. O szyby zadzwoni szaruga jesienna, zapluszcze jednako, miarowa, niezmienna, dżdżu krople znów spadną, zadzwonią w twe okno, jęk szklany, płacz szklany, szyby we mgle mokną, o szyby deszcz zadzwoni, deszcz dzwoni jesienny, dzień krótki, noc długa, czas uśpiony, senny... - Staff – rozpoznała melodię. – Ale to tylko słowa. - Na początku było słowo... - A po słowie stworzenie świata, słowo to kreacyjna personifikacja myśli... Zamilkła. Pocałował ją w policzek i poszedł do swojego pokoju ze ściśniętym sercem, że znowu coś mu uciekło. Następnego dnia opuścił z ludźmi uzdrowisko, a niedługo potem śniegi zawiały za nimi ślady. Chyba cię Anioł zsyła Nadszedł kolejny Nowy Rok, a właściwie, to przyniósł malucha na barana święty Sylwester. - O, jaki ładny chłopczyk – mówili ludzie i rzucali po balowych salach kolorowe serpentyny. Jeżeli chodzi o niego, to w pierwszej chwili nie był zainteresowany sylwestrowym balem, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i wybrał się z żoną na zabawę do pobliskiego miasta. Siedzieli przy stoliku z obcym towarzystwem i zaraz na początku wyjaśnił, że nie pije, co zostało przyjęte ze zrozumieniem i to był jeden z jego najbardziej udanych sylwestrów. A później minęła zima, nadeszła wiosna i w ogrodzie zaczęły urzędować kosy. Siadały na czubku najwyższego świerka i lustrując wszystko uważnym spojrzeniem, pogwizdywały profilaktycznie, uzurpując sobie rolę ptasiej policji. Z końcem maja wracał samochodem z uzdrowiska, gdzie pojechał podpisać umowę na kolejne roboty przy budowie oczyszczalni i spoglądał z zachwytem na kwitnące przy drodze w przydomowych ogródkach kwiaty... Tyle słońca, maj zielony, białe kwitną bzy, słuchał wspomnień, zamyślony, posłuchaj i ty. Nagle, pod wpływem jakiegoś bliżej nieuświadomionego impulsu, postanowił wstąpić po drodze do Tadka. Już z daleka zobaczył na podwórku, płaczącą żonę kolegi, a obok trzech zapłakanych chłopców. Z głębi domu dobiegały przekleństwa pijanego Tadka. - Tadek, co ty człowieku wyprawiasz? - szył w Tadka krótkimi celnymi zdaniami. – Miesiąc temu o mało nie spaliłeś domu! Przy pomocy alkoholu chcesz rozwiązywać problemy? To tak jakbyś dolewał oliwy do ognia! Po chwili było po burzy, żona kolegi zrobiła kawy, usiedli całą trójką przy stole, a chłopcy weszli bojaźliwie do pokoju i usiedli cichutko obok mamy na dywanie. - Chyba cię anioł zsyła – powiedziała żona kolegi. – Przyjeżdżasz zawsze wtedy, kiedy jesteś potrzebny. - Może i anioł – odpowiedział. – Ale to ty Tadek decydujesz, czy chcesz skorzystać z oferowanej ci pomocy. Niedługo potem znowu odwiedził kolegę, a kilka dni później zawiózł go samochodem na zamkniętą terapię. Dobrze, że oprócz żony Tadka, wziął do pomocy kolegę, bo po drodze Tadek nagle zmienił zdanie i chciał wysiadać na czerwonym świetle. Zajechali na wolną trybunę trochę spóźnieni, bo owego dnia przebywał w Krakowie, pielgrzymujący po ojczyźnie Ojciec Święty i wiele ulic zostało zamkniętych dla ruchu. - No, to jak to jest w końcu z panem?! – ordynator spojrzał na milczącego, siedzącego ze spuszczoną głową Tadka. – Chce się pan leczyć, czy się pan nie chce?! Kiedy Tadek w końcu skinął głową, ordynator zwrócił się do Kuby i zapytał z lekką pretensją w głosie. - A z panem, to jak w końcu? Przywozi pan na leczenie kolejnego pacjenta, a obiecanego klubu abstynenta ciągle pan w swoim mieście nie założył, to dlaczego pan nie założył? No, to jak to jest z panem w końcu?! - Panie ordynatorze, z tymi pacjentami miałem szczęśliwa rękę, bo wszyscy nie piją. - No, to dobrze, ale gdyby pan założył klub, toby im było łatwiej trzeźwieć. - Założę, skoro obiecałem, to założę – zapewnił i Tadka przyjęto. Zawołał później ordynator Kubę do swojego gabinetu i zapytał, jak mu się żyje bez wódki. - Dobrze. - Nie ciągnie do alkoholu? - Nie ciągnie, miałem kilka ataków głodu, ale przetrzymałem i teraz po dwóch latach już nie ciągnie. - To dobrze, ale wie pan, że nie może napić, bo nastąpi nawrót choroby? - Pamiętam o konieczności zachowywania abstynencji do końca życia. - A kiedy pan założy klub abstynenta? - Jeszcze nie wiem kiedy, ale skoro obiecałem to założę, postaram się to przyspieszyć. Jak się okazało, miał szczęśliwą rękę również z Tadkiem, bo kolega zaczął po leczeniu zachowywać abstynencję. Wyjechał na kilka lat do Stanów, a po powrocie wystawił dom na wzgórzu, do którego o rankiem i wieczorem zaglądało słońce. Dorastało w tym domu trzech Budrysów, którzy rozjechali się w dorosłym życiu po świecie, żeby powracać później od czasu do czasu do rodzinnego gniazda, ale to już zupełnie inna historia. Głaz Następnej jesieni rozpoczął kolejne prace w uzdrowisku, przywiózł trzydziestu ludzi, z których stworzył trzy brygady. Jedna stawiała słupy, a dwie kopały rowy kablowe i układały w nich kilometry kabli wysokiego napięcia. Góry to góry, wkuwano się częściowo w litą skałę, używając pneumatycznych świdrów napędzanych spalinowymi sprężarkami. Kruszono, rozsadzano złomy, wiercąc w nich otwory, w które ręcznymi młotami wbijano kliny i w tak wykutym rowie układano kable. Sypany do rowów miękki żółty piasek, stanowiący otulinę kabli, sprowadzał ciężarowymi sztajerami, aż z odległej o sto kilometrów piaskowni w pobliżu rodzinnego miasta. Oprócz zakwaterowania, fundował ludziom obiady, a w sobotnie wieczory dancing, bo praca była ciężka, katorżnicza, a przecież nie samą pracą człowiek żyje. Miał z czego płacić, bo ściągnął profesora z krakowskiej uczelni, który po wykonaniu ekspertyzy, zaszeregował część rowu do najwyższych, najlepiej płatnych kategorii. Widząc pierwszego dnia pod wieczór, że ludzie umęczeni, a roboty nie widać, podzielił trasę na mniejsze odcinki i poustawiawszy ludzi dwójkami, rozpoczął wykuwanie rowu w kilkunastu miejscach jednocześnie. Ściągnął również specjalistów z pobliskich kamieniołomów w Wierchomli, którzy odnajdywali w skale żyły, wskazując miejsca, w które należało wbijać rozsadzające kliny, żeby osiągnąć jak najlepszy efekt. I tak to się wszystko powoli posuwało do przodu, dopóki nie natrafiono na polodowcowy głaz o kilkunastometrowej średnicy, tak twardy, że specjaliści powiedzieli, że można go rozsadzić jedynie dynamitem. - Ale tutaj panu nie pozwolą użyć dynamitu - wyjaśnili. - Bo to zespół uzdrowisk popradzko bieszczadzkich. - No, to go użyję bez pozwolenia. - A jak po wybuchu ucieknie jakieś mineralne źródło, to się pan nie wypłaci do końca życia. Nie wiedział, jak sobie z tym głazem poradzić. Nie mógł sobie z tym głazem poradzić, bo z jednej strony piętrzyła się pionowa skała, a z drugiej płynęła rzeka. Myślał nawet o wstrzymaniu robót, żeby projektanci opracowali alternatywną trasę po estakadzie nad głazem i właśnie wtedy przyśnił mu się... śmigłowiec. - Jaki znowu, Kuba, śmigłowiec? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia. - No śmigłowiec, Poetycka Bajko, helikopter! Nadleciał rozwarkotany nad pamiętające czasy epoki lodowcowej głazisko i zrzucił na niego bombę. - Hmm, bombę... No, to już się, Kuba, nic więcej nie odzywam, opowiadaj dalej o tym głazie. - Dobrze. Widziany we śnie wybuch był tak realistyczny, że po przebudzeniu ciągle mu się zdawało, że przesypuje w rękach kruszywo z rozsadzonego głazu. - W drobny mak go rozsadziło - szeptał po nagłym wybudzeniu o czwartej nad ranem. - Rozsadziło drania na drobną kaszkę. I właśnie wtedy postanowił, że jednak zaryzykuje i rozsadzi głaz dynamitem. Którejś soboty doprowadził do spotkania miejscowych notabli w willi dyrektora i ugościł ich kupionymi za dolary koniakami. - Ugościłeś ich alkoholem??? – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny... - No ugościłem, Poetycka Bajko. - A gdzie twoje postanowienie, że nie będziesz pił, kupował i częstował? - No, częściowo go złamałem, bo kupiłem i częstowałem, ale nie piłem, sens zdania zaczyna się po słowie, ale. - To prawda, opowiadaj dalej o tym głazie. - Dobrze. Sobotnim popołudniem urządził w willi dyrektora wielkie pijaństwo, podczas którego uzyskał od komendanta miejscowej milicji nieoficjalne pozwolenie na odstrzał zawalidrogi. Pertraktacje nie należały do łatwych, co jakiś czas ponawiał ataki na komendanta, a kiedy przypierany do muru kapitan zaczynał tracić cierpliwość, to mu przyznawał całkowitą rację i po chwili go zażywał z innej beczki. - Czy pan rozumie, że tutaj nie wolno używać dynamitu?! Kontratakował rozwścieczony komendant. - Wolno, bo mi się wyśniło. - Co ci się wyśniło? - Że helikopter zrzucił bombę i z głazu została kaszka. - Jaka kaszka? - Drobna, wiem, bo przesypywałem w palcach. - Kaszka została... Manna mu spadła z nieba... Po coście mnie przy nim posadzili?! Specjalnie!!! Nie chcę twoich koniaków i zostaw mnie w spokoju! Doprowadzony do ostateczności komendant, zatkał sobie uszy rękami, więc mu na dłużej odpuścił i zaatakował dopiero po godzinie. - Podciąga mnie na spinningu jak suma - poskarżył się kapitan do współbiesiadników. - Weźcie ode mnie tego wędkarza! - W Popradzie nie ma sumów! - No, to jak pstrąga. - Raczej jak rekina. - Jeszcze raz ci mówię, że nie możesz – westchnął umęczony kapitan po północy. - Mogę, bo zmieliło głaz na kaszkę. - Na kaszkę zmieliło... Weźcie ode mnie tego młynarza!!! Zawołał komendant nad ranem i w tym momencie znieruchomiał i obwieścił triumfująco. - A mnie się właśnie przyśniła skrzynka słowackiego piwa, dwadzieścia buteleczek złocistego bażanta! Ogłuchnę na twoje strzały, jak postawisz na stole skrzynkę słowackiego piwa. - Kiedy mam postawić? - Za trzy godziny, na śniadanie o ósmej! - I wtedy mnie zamkniesz? - Nie, wtedy nie usłyszę wybuchu. - No, to się muszę pospieszyć... Podniósł rękę w pożegnalnym geście i po chwili już go nie było, pojechał polonezem do pobliskiej przygranicznej wioski i obudził górala pracującego u niego przy rozwożeniu piasku. - Zaprzęgać konia? – zamamrotał rozespany woźnica, kiedy zapukał w okno. - Po co? Dzisiaj, w niedzielę?! Wstawaj, bo idziemy do Słowaków po piwo! Przekroczyli graniczny potok i przedarli się lasem do słowackiej wioski, gdzie góral obudził znajomego właściciela sklepu i wrócili tą samą drogą ze skrzynką piwa. Przed ósmą wrócił do willi, popatrzył na pochrapujących biesiadników i postawił po cichutku transporter na stole. - Piwooo!!! Krzyknął punktualnie o ósmej. - Przegrałeś! – zaczęli wołać do komendanta skacowani biesiadnicy i każdy chwytał za butelkę. - Strzelaj - mruknął komendant i pogroził mu palcem.- Strzelaj dzisiejszej nocy, z niedzieli na poniedziałek, o czwartej nad ranem, kiedy ludzie śpią najmocniej. - Miejsce strzału przysypcie choiną, żeby stłumić odgłos wybuchu – doradził dyrektor, puszczając do Kuby porozumiewawczo oko. I tak to w poniedziałek nad ranem, zatrzęsła się nad Popradem ziemia, a potem zobaczono pod odgarniętą choiną... drobną kaszkę. Po rozsadzeniu głazu, roboty znowu ruszyły pełną parą, a źródła biły jak dawniej i do jednego z nich chodzili po pieniącą się bąbelkami orzeźwiającą wodę... Pójdę, gdzie Wieczne Źródło życiem bije, gdzie rajskich kaskad pienią się krynice, zaczerpnę w dłonie, z dłoni się napiję i Żywej Wody poznam tajemnice, jeżeli poznam, u końca podróży chciałbym też poznać swych Aniołów Stróży. Przed Bożym Narodzeniem skończyli roboty i wyjechali z uzdrowiska. - A dziewczyna? A co z dziewczyną? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia. - Z dziewczyną? Ach tak, z dziewczyną, zaraz o niej opowiem, Poetycka Bajko. Otulona deszczem, popłynie ballada, życie najpiękniejsze baśnie opowiada. Ballada o dziewczynie Minęło lato i kolejnej jesieni znowu rozpoczął roboty przy elektryfikacji nowo budowanej oczyszczalni. Tym razem wynajął kwatery w innej części uzdrowiska, stąd mieli bliżej do pracy. Dziewczyna z początku przyjeżdżała, ale tak był pochłonięty pracą, że widywali się tylko przelotnie i w końcu przestała przyjeżdżać, i zjawiła się dopiero na pożegnalnym dancingu. Zafundował go kolegom jako wiechowe po zakończeniu robót. - Zapraszam na dancing, ale za alkohol nie płacę – wyjaśnił zaraz na początku. – Jak chcecie się napić, to musicie sobie postawić sami. I kupowali, bo mieli za co, bo przy ostatniej wypłacie dołożył każdemu po pięć tysięcy premii i podsłuchiwał pod drzwiami swojego pokoju, jak liczyli pieniądze. - Ty, Kuba się chyba pomylił, dał mi pięć tysięcy więcej - usłyszał głos kolegi liczącego pieniądze. - Powiemy mu? - Ja też mam więcej – odezwał się drugi. - Ja tak samo – włączył się trzeci i czwarty. - E, on to chyba zrobił specjalnie. Po chwili poszli wszyscy razem na dancing, po drodze wstąpił po dziewczynę. - Jak odjechałeś, to potem nawet nie przysłałeś pocztówki – odezwała się w tańcu. - Dlaczego nie przysłałeś nawet pocztówki? Wzruszył lekko ramionami i wyjaśnił, zrobiwszy smutną minę. - Za dalą w dali znika dal i coraz więcej za mną dali, tylko mi smutno, tylko żal, żeśmy za późno się poznali. - Dlaczego za późno? - Bo wczorajsze nie mieszka w dzisiejszym, mam włosy wiekiem posrebrzone, czas niepowrotną płynie rzeką, każde z nas zdąża w inną stronę, łza mi się zbiera pod powieką. - Dlaczego w inną, skoro oboje płyniemy pod prąd do tego samego źródła? - Do tego samego, ale nie tą samą rzeką. - Możesz powiedzieć jakie masz plany na przyszłość? - Plany? – uśmiechnął się lekko. – Jeżeli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to Mu opowiedz o swoich planach. - Kto, ja? - Tak, ty, lnianowłosa góralko Halko. - Lnianowłosa? - Masz włosy białe jak zboże dojrzałe. - Zostaw moje włosy i powiedz jakie masz plany. - Nie policzę drzew w lesie, zobaczymy, co czas przyniesie. - Nie chcesz być kowalem własnego losu? - Chcę, ale nie wszystko od ode mnie zależy, pewne rzeczy zostały mi przeznaczone i nie mogę ich zmienić, nie zawsze wiem które. W śpiewanej przez orkiestrę piosence, staruszek portier z uśmiechem podawał zakochanym klucz w hoteliku pod różami. Kiedy podpici koledzy zaczęli mu robić docinki, zapłacił rachunek i przeniósł się z dziewczyną do osobnego stolika. Przetańczyli ze sobą połowę nocy, a później skończył się dancing i muzycy zaczęli składać instrumenty. Krzątające się po sali kelnerki, przewracały na stolikach pobrudzone obrusy czyściejszą stroną do wierzchu. Na sali robiło się coraz ciszej i coraz smutniej, bo wcześniejsze nie mieszka w późniejszym i coś się zawsze kończy, żeby się nowe mogło zacząć. Koledzy powychodzili już wcześniej, siedzieli osamotnieni na sali, ciągle się jej nie mógł napatrzyć, wyszli kiedy na ścianach zaczęły gasnąć kinkiety. Jeden za drugim, jeden za drugim, jeden za drugim... Odwiózł dziewczynę do domu i zgasił przed pensjonatem silnik. - Po co gasisz? – zapytała. - A nie wiem, tak jakoś odruchowo. - Nie wiesz? - Tak bliska jesteś, tak daleka, odbita w fal spękanym lustrze, chwil niepowrotnych płynie rzeka, fala o falę cicho pluszcze... Urwał, a fale pluskały i chwila nie pamiętała chwili. Westchnęła i powiedziała, że z głodnym się nie naje, a z poetą nie naśpi i uśmiechnęli się oboje, i wysiadła. - Napisz i przyjedź – rzuciła za siebie z werandy. – Ale dopiero wtedy, jak zaczniesz tworzyć inną poezję. Napisał jeszcze wiele wierszy, ale do dziewczyny nie pojechał i do swoich niespełnionych tęsknot dołożył jeszcze jedną o leśmianowej dziewczynie, za którą tęskniło dwunastu braci... Dwunastu braci, wierząc w sny, zbadało mur od marzeń strony, a poza murem płakał głos, dziewczęcy głos zaprzepaszczony. O, prędzej skruszmy zimny głaz, nim śmierć Dziewczynę rdzą powlecze! Tak waląc w mur dwunasty brat do jedenastu innych rzecze. Wracając samochodem, zobaczył koło gospody, jak dwóch miejscowych meneli bije na środku ulicy jego kolegę. Zdążyli mu już ściągnąć kurtkę i wyciągali z niej portfel. Potrącił jednego lekko samochodem, a potem wyskoczył i atakując głosem, kopnął drugiego w piersi i na ten moment nadjechała słysząca krzyki milicja. Ruszyli dwoma samochodami za uciekającymi rabusiami, ale zaprzestał pościgu, kiedy uciekający rzucili na ulicę kurtkę i portfel. - Oddali kurtkę i portfel - powiedział do milicjantów, namawiających go do dalszego pościgu. - Nie pójdę za nimi w nadrzeczne zarośla. Wrócił po kolegę, zabrał go do samochodu i pojechali do będących już na kwaterze kolegów. Leżał w swoim pokoju i rozmyślał nad swoim zakręconym, życiem. I przypomniały mu się młodzieńcze lata, i pomyślał, że profesor od chemii trafnie nazwał nazwał go w szkole średniej enzymem, fermentem. - Siejesz w klasie zamęt, rozpoczynasz rewolucje, ale sam nie bierzesz w nich udziału, tylko stoisz z boku i się przypatrujesz - powiedział profesor na zakończenie roku szkolnego. - Dostaniesz poprawkę. Leżał w ciemnościach, godząc się z wyznaczoną mu przez Stwórcę rolą enzymu. - Cóż, takie moje przeznaczeni i nie mogę go zmienić, ale zamiast robić zawieruchę, mogę rozsadzać tarasujące drogę głazy. Tak długo będzie niespokojna jego dusza, dopóki nie znajdzie prawdziwej miłości. Przez czas codzienny, czas łaski płynie, szczęśliwy rozbłysk, sen o dziewczynie, cudowne tchnienie spowiło ziemię, ale dziewczyna jest tylko cieniem, głosem łkającym, co braci brata, nie ma na ziemi lepszego świata... I tylko groza nagłych cisz, i tylko próżnia w całym niebie! A ty z tej próżni czemu drwisz, kiedy ta próżnia nie drwi z ciebie? Kolejne trzeźwe lata Za roboty w uzdrowisku wystawił fakturę na kilkadziesiąt milionów i wówczas inspektor nadzoru go zaszantażował żądając sto tysięcy łapówki. - Mogę dać pięćdziesiąt tysięcy – zaproponował. - Sto. - Albo bierzesz pięćdziesiąt, albo nie dostaniesz ani gorsza. - No, to będzie walka. - Na której obaj stracimy, bierz pięćdziesiąt, bo kto bierze od razu, ten bierze dwa razy. I wtedy inspektor zagroził, że nie podpisze do wypłaty stu tysięcy za dodatkowe roboty. - Aha, to tak to po to kazałeś wstawić te dodatkowe słupy... Ale mam dowód, że je kazałeś wstawić w postaci twojego wpisu w dzienniku budowy. - Nie podpiszę. - No, to się spotkamy w sądzie. - Sto – mruknął inspektor. – Inspektorów trzeba szanować, pajacu. - Wykonawców również, ty gnoju. I wtedy cięższy o kilkanaście kilo i wyższy o głowę inspektor skoczył do bitki, ale dostał takiego kopa, że się złapał za brzuch i usiadł na ziemi. Pojechał Kuba na skargę do zwierzchników inspektora, ale nie można było z tą całą mafią dojść do ładu, więc skierował sprawę do sądu. I dopiero, kiedy wygrał w sądzie, zapłacono mu całą kwotę wraz z odsetkami. Po jakimś czasie zaproponowano mu roboty na kolejnej oczyszczalni i wówczas powiedział, że się podejmie, ale pod warunkiem, że będzie inny inspektor. - Ja sobie nie dobieram inspektorów – wyjaśnił. – Ale z szantażystami nie będę współpracował. Przychylono się do jego wniosku, bo za komuny trudniej było o dobrych wykonawców niż o . Roboty na kolejnej oczyszczalni trwały dwa lata i w międzyczasie znowu bawił się bez alkoholu na sylwestrowej zabawie. Tańczył w tej samej leśnej restauracji, w której dwadzieścia lat wcześniej ciągnięto go pijanego po parkiecie za włosy. Nie bolało go specjalnie, bo alkohol znieczulał, a parkiet był śliski nawoskowany, zaczęło boleć dopiero wtedy, gdy go wywlekali na pole. Nie mogli go we dwójkę przeciągnąć przez próg, udało im się dopiero wtedy, kiedy go złapali za koszulę. Roboty na drugiej oczyszczalni zakończył jesienią, część prac specjalistycznych wykonali na fuchę jego dawni zwierzchnicy z energetyki. Przyjeżdżali na oczyszczalnię, przebierali się w robocze ubrania, bo jak powiedział rzymski cesarz wprowadzając podatek od ustępów, pieniądz nie śmierdzi. Z odbiorem robót przez zakład energetyczny nie miał problemu, bo je odbierali ci, co je wykonali. Pod zakończeniu robót postanowił rzucić palenie i we wrześniu pojechał w góry, żeby być bliżej nieba podczas walki z nałogiem. Zamieszkał w zakopiańskim hotelu i wędrując po górach, wytrzymał bez papierosów przez tydzień, ale po tygodniu zapalił i jednym lekkomyślnym papierosem puścił z dymem tydzień zwycięskiej walki. No cóż, droga do wiecznego szczęścia wiedzie poprzez całkowite wyzbycie się uzależnień i jest to proces trwający przez całe ziemskie życie, a czasem nawet jeszcze po śmierci w czyśćcu. Mijał czas i nadeszła jesień pamiętnego roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego, jesień pełna spełniających się tęsknot i nadziei. Solidarnie zbratany naród odsunął od władzy czerwoną burżuazję, rozbito pomniki Lenina, a do szkół wprowadzono religię, bo taka będzie Polska, jakie naszych dzieci wychowanie. Przetartą przez Polaków ścieżką ruszyły ku wolności kolejne narody środkowej Europy, niewolonym przez komunizm ludziom zajaśniała jutrzenka swobody. I dobrze, że zajaśniała, bo nowe tysiąclecie kołatało we wrota świata i trzeba mu było oświetlić drogę do ziemskiej zagrody. * * * Dochodzi piąta nad ranem, znowu zacząłeś pisać po nocach? A tak mi się jakoś przestawia. Rozdział czwarty Jeżeli potrafisz położyć na jednej szali wszystkie swoje sukcesy i potrafisz zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę... Na przełomie wieków runęło stare, zbankrutowana komunistyczna nomenklatura została zmuszona do oddana bezprawnie zawłaszczonej władzy, ale wcześniej zdążyli się uwłaszczyć na ukradzionym majątku. Jako pasożytnicza część narodu, przypominali męża hulaj duszę, który narobiwszy długów, przekazuje rządy w domu żonie, żeby je za niego pospłacała. Miał uskładane w banku osiemnaście tysięcy dolarów, bajońską sumę jak na owe czasy, ale wartość dolara zmalała i stracił lwią część majątku uskładanego przez lata ciężkiej uczciwej pracy. Pomimo tego był zadowolony, że nastąpił koniec komunistycznej okupacji i po raz kolejny zagrał va bank, stawiając wszystko na jedną kartę. Na zachód Wyrobił zachodnioniemiecką wizę, wybrał z banku część dolarów i poleciał samolotem do Kolonii kupić dobry zachodni samochód. Przybywszy z siermiężnego kraju będącego przez dziesięciolecia pod rosyjską okupacją, przez pierwszy tydzień zwiedzał miasto, podziwiając bajecznie bogaty świat zachodu. Stawał nad brzegiem leniwie płynącego Renu, i podziwiał strzeliste gotyckie łuki katedry. Wchodził do świątyni i z uniesioną do góry głową spoglądał na prześliczne kolorowe witraże, bijąca z nich łuna światła, pozwalała się domyślać szczęśliwości wyglądających przez niebiańskie okna świętych. Po tygodniu kupił forda sierrę i pewnego popołudnia wyruszył w drogę powrotną do kraju, przed wyjazdem nakupiwszy w supermarkecie kilkadziesiąt kilo słodyczy. Stanął przy kasie z wypełnionym po brzegi wózkiem i dopiero teraz, kiedy opadła z niego gorączka zakupów, zaczął się zastanawiać, jak to wszystko zataszczyć do samochodu. Westchnął ciężko i zaczął tłumaczyć kasjerce na migi, że chciałby zostawić wózek i podjechać pod sklep samochodem, a dziewczyna przyglądała mu się w spokojnym milczeniu. Odezwała się dopiero wtedy, gdy umilkł, spojrzawszy bezradnie w jej śliczne niebiesko rozbłękitnione oczy. - Przypilnuję, przypilnuję - powiedziała po polsku. - Niech pan idzie po ten swój samochód. Teraz on z kolei zaniemówił, a później uśmiechnął się uradowany do pięknej Polki. Wracał do kraju, jadąc po niemieckich autostradach jak w transie. W nowoczesnym opływowym samochodzie nie czuł szybkości, więc co chwila spoglądał na licznik i zdejmował nogę z gazu, kiedy widział, że strzałka szybkościomierza zaczyna oscylować w okolicach cyfrach stu pięćdziesięciu. Po przejechaniu czterystu kilometrów zaczęło mu się kręcić z głodu w głowie i dopiero wtedy sobie przypomniał, że jeszcze dzisiaj nic nie jadł. O szóstej po południu zjechał na tanksztelę i zjadł od razu śniadanie, obiad i kolację. A później przekroczył granicę zachodnioniemieckiego kraju i wjechał do jego wschodniej części, będącej jeszcze wówczas pod rosyjską okupacją i zaczęła się z powrotem okupacyjna bieda, szarzyzna. Podskakując po nierównej autostradzie, jechał w sznurku dwusuwowych wartburgów i trabantów, które kopciły tak niesamowicie, że autostradę spowijały jadowite wstęgi spalin i nabawił się bólu głowy, i zapalenia spojówek. Policjanci z drogówki, którzy go zatrzymali do kontroli, spoglądali podejrzliwie na jego załzawione oczy, bo myśleli, że płacze. - Komora gazowa, gaskammer – pokazał ręką na autostradę. Machnęli ręką, pokazując żeby jechał. Dotarł do domu o piątej nad ranem, przejechawszy w ciągu dwunastu godzin ponad tysiąc dwieście kilometrów. Wcześniej przekroczył polską granicę, wjechał do kraju kilka minut przed północą i dzięki temu załapał się na ulgę celną dla przedsiębiorców. - Ma pan szczęście, że pan jeszcze zdążył przed północą - powiedział polski celnik. - Załapał się pan jeszcze na ulgę celną dla przedsiębiorców, obowiązuje do północy. Ucieszył się z tego prezentu, z tej ulgi na samochód, bo właśnie dzisiaj mijała mu piąta rocznica trzeźwości. Powstawali wszyscy, kiedy nad ranem dotarł do domu, spoglądali przez okno, oglądając stojący na ogrodzie samochód. Wniósł do kuchni przywiezione rarytasy, a tyle tego było, że się ledwie zmieściło na stole. I tak sobie wtedy pomyślał, patrząc uszczęśliwiony na uradowaną rodzinę, że czasem więcej radości sprawia dawanie, niż otrzymywanie prezentów. - Nie na darmo święty Mikołaj został świętym – pomyślał. Nie wiedział, że niedługo jego zawistna siostra, nie mogąc ścierpieć pomyślności w jego rodzinie, przetrąci go rękami wyrachowanej, zmanipulowanej przez siebie żony. Na jedną kartę Minęły święta i nadszedł Nowy Rok, który tym razem przywitał w towarzystwie telewizyjnej spikerki, a później zasnął snem sprawiedliwego, bo przed świętami poszedł do spowiedzi. Pod koniec karnawału pojechał samochodem do Kolonii, żeby kupić przyczepę campingową. Szczerze mówiąc, kupno przyczepy było pretekstem, szukał okazji, żeby się zahaczyć w Zachodnich Niemczech o jakiś biznes. Zamieszkał w kameralnym hoteliku i popołudniami odwiedzał polskich znajomych, czytając z kolegą ogłoszenia w gazetach o oferowanych do sprzedaży przyczepach. Po oglądnięciu kilku, wybrali komfortową z sypialnią, salonikiem i łazienką. Kupił ją po krótkich targach za cztery tysiące marek, ale ociągał się z powrotem do kraju, licząc na zbieg okoliczności, który pozwoli mu nawiązać biznesowe kontakty. - Zostań do końca karnawału – zaproponował kolega. – Koloński karnawał, to wprawdzie nie Rio de Janeiro, ale warto zobaczyć. No, więc został i oglądał paradującą po ulicach kawalkadę przebierańców. - Kamele! Kamele! – krzyczały zgromadzone na poboczach ulic tłumy i wtedy z odświętnie przybranych samochodowych platform rzucano najprzeróżniejsze cuda i cudeńka. Lalki, pluszowe misie, kwiaty, cukierki, czekolady, perfumy, ciastka... Ciągle od nowa zrywały się huraganowe okrzyki, co sprytniejsi chwytali prezenty w odwrócone parasole, ale rzucano tak dużo, że wystarczało dla wszystkich. Ogarnięty gorączką chwili, wielokrotnie nadstawiał parasol jak sieci, zsypując połów do turystycznego worka. Później, po latach, kiedy na spokojnie spoglądał na to zachowanie z dystansu, to doszedł do wniosku, że przypominał wtedy zbiegłego z gułagu więźnia, który wbiegłszy do piekarni, stara się schować za koszulę wszystkie leżące na ladzie bochenki. Chodził do wieczora po mieście, podmuchy lutowego wiatru wyrywały ludziom parasole i na placu przed katedrą poniewierały się ich sfatygowane resztki, ale nikomu to nie przeszkadzało. Pito grzane piwo, jedzono gorące kiełbaski, śpiewano i tańczono do rana w ramionach lutowej wichury. Na wskroś przewiany alpejskim wiatrem, stał się częścią rozbawionego tłumu, zintegrowanego karnawałowym klimatem w jedna rodzinę. - Produzieren Sie Euro-Paletten? – usłyszał skierowane do siebie pytanie. Twarz stojącego obok Niemca wydawała mu się znajoma i po chwili skojarzył, że tamten obserwował go od dłuższego czasu. Pamiętał trochę z podstawówki niemiecki i pomyślał, że może to jest właśnie ta wyczekiwana szansa na biznesowy kontakt. Poprosił rozmówcę, żeby chwilę poczekał i zatelefonował po kolegę, który wyjaśnił po przyjeździe, że Niemiec chce nawiązać współpracę. - Powiedz mu, że nie wiem, co to są europalety, ale że je będę produkował. - Nie będę mu mówił, że nie wiesz... - Powiedz, musi mi wytłumaczyć o co chodzi. Został jeszcze trzy dni w Kolonii, podczas których kilkakrotnie gościł z kolegą u Helmuta, rozgryzając problem europalet. A więc taka europaleta, to zbita z drewna platforma, wytrzymująca obciążenie półtorej tony, przystosowana do transportowania na niej towarów. Musi być zbita z milimetrową dokładnością, a na jej produkcję trzeba posiadać licencję. Po trzech dniach zabrał od Helmuta na wzór jedną europaletę i wyruszył w drogę powrotną do kraju, z przypiętą do samochodu przyczepą campingową. Jechał przez dobę i dopiero teraz docenił posiadane przez przyczepę hamulce najazdowe, które wykorzystując przy hamowaniu siłę bezwładności rozpędzonej przyczepy, wielokrotnie uchroniły go przed katastrofą i śmiercią. Rozebrał w domu europaletę na poszczególne elementy, pomierzył wszystko suwmiarką i sklonowawszy pierwowzór, postanowił go powielać w tysiącach egzemplarzy. Zatrudnił stolarzy, którzy wykonali matryce do seryjnej produkcji i kiedy już był pewien, że sobie poradzi, wsiadł w samochód i pojechał z powrotem do Kolonii. - Niech mi pan da zaliczkę – zaproponował Helmutowi. – Bo co będzie, jak przywiozę transport europalet, a pan się rozmyśli? - Ile? - Helmut od razu konkretnie podszedł do sprawy. - Dwa tysiące marek. - Kiedy pan przywiezie pierwszy transport? - W maju, za dwa miesiące. - Kolega poręczy zaliczkę? - Poręczysz? – spytał kolegi, który potakująco skinął głową. Wrócił do kraju z dwoma tysiącami marek w kieszeni i ruszył na całego z produkcją. Zainwestował w nowy biznes wszystkie swoje oszczędności, a później się jeszcze zadłużył w bankach i u prywatnych ludzi na sto tysięcy dolarów. Rzucił do walki wszystkie swoje siły i zdolności, po po raz kolejny grając w życiu va banque, stawiając wszystko na jedną kartę. Pierwszy rok spółki W kwietniu pojechał do krakowskiej kancelarii adwokackiej, żeby założyć firmę. - Ile to będzie kosztowało? – zapytał, stojąc przy oknie i obserwując w szybie siedzącego za biurkiem blondynka. - Dwa miliony – blondynek puścił oko do sekretarki. - Ale będzie pan za to prezesem jednoosobowej spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Zmilczał, kiedy sekretarka zapytała ironicznie, czy ma dwa miliony. Zrozumiawszy, że wzięli go za chłopka roztropka, wyszedł na ulicę i zauważył, odjeżdżając, że blondynek spogląda niedowierzająco na jego lśniący metalikiem samochód. Następnego dnia poszedł do radcy prawnego w rodzinnym mieście i załatwił wszystko od ręki za sto tysięcy złotych, a później wyrobił pieczątki i rozpoczął działalność. Wyszukał w górach pustą szklarnię i zatrudniwszy dwóch górali, rozpoczął produkcję i w połowie maja miał gotowy pierwszy transport. Siedemset sztuk europalet, które zawiózł wynajętym tirem do Kolonii. Zajechali na miejsce bez większych problemów, jeśli nie liczyć chwilowej jazdy pod prąd po autostradzie i szukania kolońskiego adresu w sąsiednim mieście. - Trąbią, jakby nigdy nie widzieli polskiego tira – mruknął kierowca, kiedy zawracali na autostradzie przez trawnik. Skwitował jego słowa westchnieniem i przymknąwszy oczy, modlił się w duchu do swojego Anioła Stróża. Później już szczęśliwie dojechali do celu, pomimo że pomylili zjazdy i szukali kolońskiego adresu, jeżdżąc po sąsiednim mieście. Wiadomo, że nie mogli go znaleźć, bo gdzie Rzym, gdzie Krym, a gdzie karczma na Bielanach. Poddał się po dwugodzinnym błądzeniu i zatelefonował z restauracji po pomoc do kolegi. - A gdzie stoicie? – dopytywał się kolega. - A tu i tu - opisał koledze restaurację i stojące w pobliżu budynki. - To już macie niedaleko - usłyszał. - Zaraz ci powiem jak dojechać. - Nic mi nie tłumacz, bo nigdzie dalej nie pojadę! Nawet już nie nie idę do samochodu, tylko wracam do domu na piechotę. - Na piechotę? - No, na piechotę, prosto na przełaj, przez pola i lasy. - Dobrze, już dobrze, zaraz do was przyjadę, czekaj przy tej restauracji. To był naprawdę dobry kolega, zapilotował tira, a później zaprosił jego i kierowcę do siebie na kolację, ładna sympatyczna żona kolegi zauważyła z uśmiechem przy kolacji. - Może ty, Kuba, jesteś nieprzeciętny, ale za twój zmysł topograficzny tobym nie dała złamanego grosza. Zmilczał, nie było sensu się tłumaczyć, zwiedził przecież połowę Europy, a nawet biwakował na rondzie w Salonikach i z pomocą uprzejmych policjantów trafił na kamping Epanomi nad Morzem Egejskim. Po kolacji kolega odwiózł ich do tira, gdzie się przespali w szlafkabinie i następnego dnia sfinalizował z Helmutem transakcję. - Kiedy następny transport? – zapytał Helmut, płacąc mu dziesięć tysięcy marek, po odbiciu sobie dwóch tysięcy zaliczki. - Za dwa tygodnie – obiecał i faktycznie po dwóch tygodniach przyjechał z kolejnym transportem. W czerwcu wziął w polskim banku pięćdziesiąt tysięcy dolarów pożyczki i kupił w Niemczech przechodzonego tira, mercedesa z przyczepą na niskich kołach, osiemnaście metrów długości. W sierpniu wziął kolejną pożyczkę w złotówkach, czterysta milionów, i we wrześniu zbijało już u niego europalety czterdziestu ludzi. Z dużą autonomią, jako podwykonawcy, pracowali porozrzucani w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od jego rodzinnego miasta. We wrześniu zapożyczył się prywatnie u ludzi na kilka tysięcy dolarów, bo chociaż produkcja przynosiła zyski, to banki zabierały zarobek. - Jak pan może spokojnie spać z tym wszystkim? – pytała księgowa. Wzruszał obojętnie ramionami, nie dopuszczał myśli, że może mu się nie udać, kupował całe połacie lasów i wynajął do cięcia drzewa tartak. Największą udręką była obsługa zaciągniętej w banku złotówkowej pożyczki. Balcerowiczowskie lichwiarskie procenty wysysały z niego wszystkie siły. W góralskich i popegeerowskich zagrodach płakały z głodu dzieci! W owym szachrajskim okresie polskich przemian, uczciwi ludzie pracowali na geszefciarzy, którzy przystroiwszy się w demokratyczne piórka, okradali ludzi za pomocą bankowych przekrętów. Zbijali na ludzkiej krzywdzie wywożone za granicę fortuny. Zaciskając zęby, przejeżdżał codziennie osobowym samochodem około dwustu kilometrów, a bywało, że w ciągu dwóch dni robił dwa i pół tysiąca, kiedy jechał tam i z powrotem do Kolonii. Zasypiając po takim rajdzie, po przebudzeniu nie mógł rozewrzeć zaropiałych oczu. Pracował po szesnaście godzin na dobę, czasami omijając z konieczności prawo, jak na przykład wtedy, kiedy Helmut zalegał z wypłatą, a jemu się skończyła zachodnioniemiecka wiza. Wsiadł wówczas z kierowcą do tira i ukryty pod pościelą w szlafkabinie, przeszmuglował się na waleta do Niemiec Zachodnich. - Jak pan tu przyjechał?! – zapytał zaskoczony Helmut. - Kontrabanda! – wyjaśnił z tupetem i Helmut przez trzy dni zbierał pieniądze, żeby zapłacić zaległe trzydzieści tysięcy marek. Musiał tak na Helmuta naciskać, bo na niego naciskały banki. Niezależnie od bankowych kredytów, miał w zeszycie listę ludzi, od których pożyczył pieniądze. Listę, która prawie nigdy nie malała, bo żeby spłacić jednych, często pożyczał u drugich. Bywało, że pożyczał nawet na paliwo od kierowcy, nie wiedząc, że łajdak zawyżył w tirze normę i okrada go na tysiące litrów. Wyglądało na to, że się nie wydostanie z zaklętego kręgu, ale nadszedł w końcu taki czas, że długi przestały rosnąć, chociaż bankructwo ciągle wisiało nad nim na włosku jak miecz Damoklesa. Pewnego razu usiadł zamyślony i doszedł do wniosku, że za dwa lata powinien zacząć odkładać pieniądze. Jednym z utrudnień była konieczność posiadania wizy do Niemiec Zachodnich. Poradził sobie w ten sposób, że co dwa miesiące załatwiał wizę turystyczną za łapówki. Skorumpowana nienażarta warszawka ciągle wymyślała nowe przekręty i tak na przykład wprowadzono koncesję na produkcję europalet i prywatni przedsiębiorcy zaczęli wycierać klamki po ministerialnych pokojach jak za cara Mikołaja. Cóż było robić, pojechał do ministerstwa i stanąwszy w zatłoczonej poczekalni, spoglądał w zamyśleniu na rozgorączkowanych ludzi. W całym kraju rzucono się robić europalety i wiadomo było, że niedługo podaż przekroczy popyt, wystąpi nadprodukcja i ceny europalet zaczną drastycznie spadać. A później dał urzędnikowi dwieście marek łapówki i wrócił do domu z koncesją. Postawił wszystkie żagle i przy coraz słabszym wietrze dopływał powoli do przystani. I w końcu nadszedł taki dzień, że spłacił lichwiarskie kredyty i teraz mógł już w razie czego sprzedać wartego półtora miliarda tira i uniknąć bankructwa. Dobiegał końca rok tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty, kiedy wracając nocą do kraju, zobaczył na wysokości Drezna, rozbłyskujące nad miastem pióropusze fajerwerków. Świętowano zjednoczenie Niemiec. Po latach czerwonego zniewolenia, jak w bajce o czerwonym kapturku, z rozprutego brzucha rosyjskiego wilka wyskakiwały połknięte narody. Zlikwidowano wewnątrzniemiecką granicę, zniesiono dla Polaków wizy i podróż do Kolonii stała się o wiele łatwiejsza. Wiosną zlikwidował porozrzucane po terenie filie, scalił całą produkcję w jednym miejscu i teraz już nie musiał tyle jeździć. Niedługo potem pojechał tirem razem kierowcą i napotkali na niemieckiej granicy tak długą kolejkę, że musieli czekać na odprawę celną dwanaście godzin. - Jeżeli będę podciągał do rana w kolejce - powiedział kierowca. - To za dnia będę się musiał przespać. - To idź się teraz przespać do szlafkabiny – zaproponował kierowcy i usiadł za kierownicą tira. Dociągnął szczęśliwie do granicy i po tym kursie zatrudnił drugiego szofera, żeby jeździli we dwójkę. W tym okresie produkował około pięciu tysięcy europalet miesięcznie i żeby je przetransportować do Kolonii, tir musiał zrobić osiemnaście tysięcy kilometrów. Pewnego razu zajechali pod wieczór we trójkę tirem do Kolonii i musieli czekać na rozładunek do rana. Pomimo, że zaparkowali nad Renem, w pobliżu rzecznego portu, na dworze panowała taka duchota, że nie potrafili w szlafkabinie zasnąć. Rozłożyli więc śpiwory na brzegu rzeki, a leniwie płynące fale wielkiej rzeki pluskały pocieszająco. - Nie ma rady, chłopaki, musicie jakoś przetrzymać. Nad ranem się trochę ochłodzi, a później przecież wrócicie do domu, bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tak pluskały fale wielkiej rzeki i szeptały, że i one nie mają lekko, bo ciągle tylko płyną i płyną, dźwigając na swoich grzbietach ciężary. - Nasze źródła w górach, w szwajcarskim jeziorze, a później płyniemy przez księstwo Liechtensteinu i austriacką krainę - wyliczały. - A jeszcze później przedzieramy się przez Francję, Niemcy, Holandię i dopiero potem znajdujemy ukojenie w objęciach Północnego Morza. Nie tylko ludzie dźwigają swoje krzyże - dodawały pogodzone z losem. Tak pluskały fale wielkiej rzeki i w końcu zasnął pod rozgwieżdżonym niebem, kierowcy już dawno pochrapywali, ukołysany melodyjną piosenką. Za sen nocy letniej z gwiezdnymi skrzydłami, za falę za falą, co płynie w nieznane, i za to, że nie śpisz i czuwasz nad nami, tak bardzo Cię kocham Ojcze Nasz i Panie. A za to, że dałeś mi duszę skrzydlatą, najbardziej Cię kocham i dobranoc Tato. Dobranoc, dobranoc, dobranoc... Modlitwy o wschodzie księżyca Wypalony pracoholizmem, zacząłem pod koniec lata przygasać. Nawet sen się na mnie obraził, bo ciągle nie miałem dla niego czasu. Pewnej pogodnej nocy, nie mogąc z przemęczenia zasnąć, wyszedłem do ogrodu i usiadłem na huśtawce w cieniu dobrego drzewa. Wschodzący księżyc rozjaśniał ogród baśniowym światłem i szeleściły powiewem wiatru liście, że będę niczym, jeżeli nie będę miał w sobie miłości. I wyszeptałem przerażony, że daję za miłość wszystkie królestwa świata i popłynęła ku niebu moja modlitwa. - Taka jakaś jestem nieporadna - narzekała. - Nie wiem, czy się potrafię z Bogiem zbratać. - Spróbuj, modlitwy umieją latać. - Ale nie wiem, czy tak wysoko dolecę. - Dolecisz, posłuchaj o kalece. W pewnym sanktuarium znajdował się cudowny obraz Matki Bożej i pewnego razu kościelny zauważył, że głuchoniemy kaleka, który na co dzień wyczyniał przed gawiedzią sztuczki, schował się po nabożeństwie w kościele za filarem. - A cóż on zamierza zrobić? Zaniepokoił się kościelny i zaczął obserwować kalekę z ukrycia. Kiedy kościół opustoszał, głuchoniemy podszedł do ołtarza i zaczął przed obrazem chodzić na rękach. - Toż to profanacja! Zdenerwował się kościelny, ale zanim zdążył zareagować, Matka Boska wychyliła się z obrazu i obtarła spoconą twarz kaleki zdjętą z głowy chustą. - Nie słowa decydują o wartości modlitwy, ale serce – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia. - Opowiedz jeszcze o niebieskiej jaskółce. - Opowiem, Poetycka Bajko, może się nie pogubię, już mówię. Przedwieczorną porą, gdy czar z nieba zlata, wbiegła do kościoła dziewczynka skrzydlata. Cała zapłakana, jaskółka niebieska, wpatrzona w witraże, pod murem się chowa. - Mój tata mnie pobił – płynie skarga dziecka, a z witraży płynie łuna kolorowa. Wzniosło dziecko rączki, woła do nieba. - Niech tatuś nie pije, mnie miłości trzeba! Czemu kocha wódkę?! Mamusiu kochana, ja już nie wytrzymam... - Wiem – szepnęła Mama. Zadrżały w zawiasach okiennice nieba, lunęła z witraży kolorów ulewa, czas drgał w obie strony, przestrzeń wirowała, na spięciu dwóch światów Śliczna Pani stała. Zapłakane dziecko cicho się odzywa. - Powiedz mi, Mamusiu, czy będę szczęśliwa? Och, jakaś Ty śliczna, jak Ty promieniejesz, dziękuję Ci, Mamo, że mnie usłyszałaś. Czy będę szczęśliwa? Mamo, Ty się śmiejesz! Za co Ty mnie głaskasz, za co pogłaskałaś? - Za wszystko, córeczko. Gwiazd dwanaście świeci, trwa cud, łzy obeschły dziewczynce skrzydlatej. - Za wszystko, córeczko, ochraniam swe dzieci. - Mamo, a co tatą? Uratujesz tatę?! - Ratować? Cóż, kiedyś był na Jasnej Górze, co przyrzekł, nie spełnił, za mało chęć szczera. Dajesz mi różaniec? Dziecko, wstrzymam burzę, ma ostatnią szansę, w niebie piorun wzbiera! Straszny, bożym gniewem, w twego ojca mierzy, kiedy cofnę rękę, spadnie i uderzy. Uderzy, uderzy, uderzy... - Coś ci się zacięło, Kubusiu? - Nie zacięło, Poetycka Bajko, tylko nie mogę pisać, bo mi się oczy załzawiły. - Płaczesz? - Nie płaczę, tylko za długo piszę. - Rozumiem, ale chyba dokończysz, jak ci obeschną? - No, pewnie. Ten ojciec porzucił kompanów do picia i coraz jest wyżej i wyżej od ziemi, znów skrzydła go w stronę szczytów życia, znów gwiazdy dostrzega w bezkresnej przestrzeni. Zwalczywszy pijaństwo, o trzeźwości nuci, a źli liczą, że do picia wróci. A źli ludzie liczą, że wróci do picia, nie życzcie mu śmierci, ma prawo do życia. Do życia, do życia, do życia... - Znowu, Kubusiu, oczy? - No, pewnie! - Z przemęczenia? - Oczywiście, ale zaraz dokończę. W baśni, szary słowik cesarzowi nucił, są szare słowiki, co chorym śpiewają, cesarz śpiew usłyszał i do zdrowia wrócił, ludzie, zamiast słuchać, cudów wyglądają. Zamiast słuchać, zamiast słuchać, zamiast słuchać... - Znowu coś ci się zacięło, Kubusiu? - Nie zacięło, tylko chcę, żeby zapamiętali. - No właśnie, Pan Bóg na cuda zużywa tylko jeden procent energii, dziewięćdziesiąt dziewięć zużywa, żeby nie było cudów, żeby utrzymać świat w równowadze. Największym cudem jest to, że ten świat ciągle jeszcze istnieje, pomimo zalewających go grzechów. - Istnieje również dzięki tobie, Poezjo. - Dokończ o szarym słowiku. - Dobrze. Szarym słowik, śpiewam o wieczornej ciszy, wyzdrowieje chory, co mój śpiew usłyszy. Usłyszy, usłyszy, usłyszy... - No właśnie, kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha, może chociaż niektórzy usłyszą, opowiadaj dalej o swoim życiu. - Dzięki Ci, Poezjo, że jesteś. - Opowiadaj, opowiadaj, opowiadaj... - Przedrzeźniasz mnie, Poetycka Bajko? - Nie przedrzeźniam, opowiadaj, opowiadaj, opowiadaj... - Dobrze. Przesiedziałem w ogrodzie do rana, uśmiechnięty księżyc wędrował po niebie jak lampa Aladyna i pomyślał, że trzeba by go potrzeć jak lampę i wypowiedzieć życzenie. Wyciągnął rękę, chociaż wiedział, że nie dosięgnie i wyszeptał... Bardzo chciałbym się kiedyś dostać do nieba. Jakże tam musi być ślicznie, skoro wszyscy stanowią tam jedno. Może kiedyś tak stworzysz, Boże, że przeszłość z przyszłością i wszystkie światy złączą się w jedno wszechobecne niebiańskie Teraz. I jeżeli sobie na to zasłużę, to obejmą mnie wtedy wszystkie wniebowzięte dziewczyny, i będą się do mnie uśmiechać, i będę się do nich tulił przez wieczność. Może kiedyś tak stworzysz, Boże, a na razie przypiąłem do samochodu przyczepę campingową i pojechałem odpocząć do Zakopanego. Ustawiłem camping na zboczu góry, obok chaty starej góralki, pomalowane na niebiesko futryny okienek wyglądają spod okapu chylącej się ku ziemi chatki jak dwoje wyblakłych, wypłowiałych oczu. Naprzeciw mojej przyczepy góruje od południa Giewont, a nade mną biegnie granią ścieżka, przy której stoi drewniany kościółek. Obok niego na trawie śpią góralskie modlitwy. Niewielki kościółek, zdobiona rytymi w drzewie ornamentami kapliczka zbudowana jest z jasnych okorowanych bali. Z podobnych przepołowionych wzdłuż belek, zrobione są na polanie przed kapliczką długie niziutkie ławki. A wszystko to razem tak jest zharmonizowane, jakby się uszczęśliwione dzieci trzymały razem z mamą za ręce. Pogodnymi wieczorami wdrapuję się na ścieżkę i idąc w stronę Butorowego Wierchu, dochodzę do kościółka i siadam przed nim na ławce, zapatrzony w gwiazdy. Zdobywcy szczytów życia są samotni, bo zostawiają innych za sobą i dlatego wdrapują się coraz wyżej, żeby być bliżej Boga... Śni się orłom wiatr, Bóg kościołom, przyjdę tutaj znów, schylę czoło. Pewnego razu, kiedy siedziałem nocą przed kościółkiem, rozmrugały się gwiazdy tak wabliwie i drżąco, że pomyślałem zaniepokojony, że za chwilę zawołają do siebie wszystko. - Przecież wtedy nic nie zostanie! - pomyślałem przestraszony i usiłowałem pozamykać modlitwą bramy świata, ale pogubiłem po ciemku słowa. - I co teraz, Boże, będzie? - wyszeptałem zrozpaczony. - Miej miłosierdzie dla nas i całego świata! I wtedy za moimi plecami zaczęła się rozpalać nieziemska jasność, i zobaczyłem wschodzący w przełęczy Giewontu księżyc. Tatry wyciągnęły do góry rozmodlone ręce, przebiły na wylot ciemnozłote chmury i czubkami palców dotykały nieba. Strzeliste wieżyce skalistych katedr były w księżycowym świetle tak doskonale piękne, że zdało mi się, Boże, że siedzę na Twoich kolanach. I odnalazłem pogubione słowa, i popłynęła do Ciebie, Boże, moja modlitwa jak otwierające niebieskie zamki klucze orlich ptaków. Za co uśmiechasz się do mnie, Ojcze, skoro ciągle jestem niegrzeczny? Dlaczego mnie bierzesz mnie na kolana, skoro stale się wiercę? Tak bardzo mnie kochasz, a ja nawet nie potrafiłem pozamykać Twojej zagrody. Nie wiem, jak Ci dziękować za wszystko. Wiesz co, Tato? Jutro wieczorem znowu pójdę po krawędzi góry i tym razem spróbuję policzyć Ci gwiazdy. Chociaż tak Ci pomogę w gospodarstwie, ale nie gniewaj się na mnie, jeżeli się znowu pomylę. Uśmiechnij się do mnie pobłażliwie, pozwól mi się wdrapać na kolana i pomagaj mi dalej odnajdywać w szarym życiu Poetycką Bajkę. Dlaczego zakończyłeś rozdział w pierwszej osobie? Żeby być Boże bliżej Ciebie. Rozdział piąty Jeżeli umiesz zmusić serce, nerwy i siły, żeby nie zawiodły, choćbyś od dawna czuł ich wyczerpanie, byleby wytrwać, gdy poza wolą już nic nie mówi o wytrwaniu... Dałeś mi, Boże, ponadczasową pamięć, sprawiłeś że potrafię myśleć obrazami. Dziękuję Ci za to, bo chociaż pamiętam ile piorunów uderzyło podczas burzy, to pamiętam również ile świetlików latało w parku w pogodny wieczór lata, a świetliki są przecież od piorunów nieporównanie ważniejsze. Prawie wszyscy w okolicy znali jego forda i tira i bywało, że przychodzili do niego nieznani mu ludzie i proponowali pomoc, bo sukces ma wielu przyjaciół w przeciwieństwie do klęski. Spadali mu ci życzliwi ludzie jak z nieba, jakby przysyłani przez Aniołów, możliwe zresztą, że tak było. Przysyłani przez Aniołów Jesiennym wieczorem wracał od stacji kolejowej, dźwigając pełną dokumentów teczkę i właśnie wtedy natknął się obok knajpy na tego dryblasa. Stał na chodniku i trzymając się ogrodzenia, sikał przez siatkę do ogródka. Drągal zazezował zaczepnie, kiedy obok niego przechodził, więc minął go pospiesznie, żeby się odgrodzić od jego spojrzeń i poszedł dalej swoją drogą do domu. - Niech mnie pan ratuje! Dobiegająca dziewczyna szarpnęła go z tyłu za rękaw. Odwrócił się i w tym momencie dostał od dryblasa tak mocne kopnięcie w piersi, że stracił oddech. - Niech mnie pan nie zostawia! – krzyczała dziewczyna, kiedy odskoczył do tyłu. - Nie zostawię – zapewnił cicho, bo brakowało mu oddechu. Powoli przychodził do siebie, z wysiłkiem wciągając powietrze. Dziewczyna krzyczała tak histerycznie, że dwaj idący od pociągu mężczyźni zawrócili z powrotem i zaczęli uciekać w stronę stacji. - Pomóżcie, bo chce zgwałcić dziewczynę – zawołał za tchórzami, ale oni tylko przyspieszyli kroku i po chwili znikli w ciemnościach. - Znikąd ratunku - pomyślał. - No, to zostałem samotny. Rozglądał się gorączkowo dookoła, a napastnik usiłował go dosięgnąć butem, jednocześnie ciągnąc dziewczynę w zarośla. Błyskawicznie kalkulował, obserwował dryblasa i po chwili już miał intuicyjnie opracowany plan kontrataku. Sprowokował napastnika, uderzając go pięścią w gardło, a kiedy ten rzucił na niego rozwścieczony, zaczął uciekać środkiem ulicy. Nabierali obaj coraz większej prędkości, a kiedy już odpowiednio szybko pędzili, zwolnił i wrzucił napastnikowi między nogi teczkę. Uciekając, widział kątem okna, jak bandyta ryje ryjem po asfalcie i sunie ślizgiem po ulicy z zakrwawioną facjatą. Obserwował podnoszącego się z ziemi napastnika i wtedy wszystko zaczęło się toczyć jakby samorzutnie. Nadjechało samochodem dwóch przysłanych przez Aniołów ratowników... - Powoli, Kuba, powoli - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny. - Przecież to byli stróżujący w pobliskiej fabryce ochroniarze, którzy wcześniej usłyszeli wasze krzyki. - A co Ty myślisz, Poetycka Bajko, że Aniołowie nie mają znajomości wśród ochroniarzy? - Pewnie mają, opowiadaj, jak to się skończyło. - Dobrze. Z samochodu wyskoczyło dwóch młodych mężczyzn, jeden wyskoczył w powietrze jak sprężyna i tak kopnął uciekającego bandytę w plecy, że wpadł do przydrożnego rowu. Razem z akrobatą przypilnowali leżącego w rowie napastnika, a drugi ochroniarz pojechał samochodem po policję. Niedługo potem policjanci zabrali skutego bandytę do radiowozu, a on i dziewczyna wsiedli z ochroniarzami i pojechali na komendę złożyć zeznania. Sprawa chyba nie miała dalszego ciągu, bo już go później nie wzywali na policję. Nie spotkał też Już później dziewczyny i ratowników. I tylko piersi bolały go przez miesiąc po kopnięciu, i przypominały cierpieniem o całym zajściu. Tak to różnie bywa z przysyłanymi na pomoc przez Aniołów. Czasami ratują przed bandytą, a czasami sprzedają benzynę. - Co ty mówisz, benzynę?! - No benzynę, na kredyt. - Opowiadaj... - Dobrze. Pewnego razu zatankował tylko dwieście litrów paliwa do tira i wtedy podszedł do niego właściciel stacji benzynowej i zapytał czemu nie tankuje do pełna. - Zapomniałem pieniędzy, zostawiłem na fortepianie. - A ile ci wchodzi do obu baków? - Siedemset. - Tankuj do pełna i będziemy zapisywać w zeszycie, dostaniesz zniżkę i będziesz mi płacił co dziesięć tysięcy litrów, pasuje? - No, pewnie – podziękował ucieszony. – Będę za to tankował zawsze u ciebie. Bywa również, że przysyłani przez Aniołów sprzedają drzewo, pracują w banku lub handlują oponami, ale powoli, po kolei. Jeżeli chodzi o drzewo, to zaczęło mu brakować drzewa na europalety i akurat wtedy przyjechali do niego górale, żeby od nich kupował przycięte już na miarę deski. - Poczekamy miesiąc na pieniądze - zaproponowali. - Bośmy słyszeli, żeś pan uczciwy. - Nie chcecie dalej sprzedawać Bublowi? – zapytał. - Nie chcemy, bo pół roku czekamy na pieniądze. Płacił regularnie, przycięte na miarę elementy przyspieszyły produkcję i obie strony były zadowolone, jeżeli nie liczyć drobnej scysji, kiedy go podpici górale pomylili po ciemku z oszustem. Pewnego razu zawiózł im wieczorem pieniądze, a oni go zamknęli w piwnicy, bo myśleli, że to Bubel. Rozpoczął z nimi pertraktacje przez zakratowane okienko i po wyjaśnieniu sytuacji, został przeproszony przez skonfundowanych, speszonych górali i powiedzieli, że od dzisiaj mogą czekać na pieniądze nawet przez kwartał. - Miesiąc wystarczy – zapewnił. Nie chciał ich wykorzystywać, bo wiedział, że przez lichwiarstwo Balcerowicza ich rodziny przymierają głodem. Jeszcze inaczej wyglądała sprawa z bankiem, w którym miał wziętą na kupno tira dolarową pożyczkę. Tak się niefortunnie złożyło, że zabrakło mu pieniędzy na kwartalną ratę i nie wiedział jak z tego wybrnąć. - Skąd ja wezmę dziesięć tysięcy marek? – rozmyślał zafrasowany. – Jak nie zapłacę, to pójdzie fama, że jestem niewypłacalny i to mnie może doprowadzić do bankructwa. Nie potrafił nic sensowego wymyślić i właśnie wtedy zaksięgowano mu pomyłkowo w banku na koncie dwa razy tę samą kwotę. Zorientował się od razu, że zamiast dziesięciu, zaksięgowano mu dwadzieścia tysięcy marek, ale nic nie powiedział, tylko zapłacił tymi pieniędzmi należną bankowi ratę. - Skąd mogłem wiedzieć, ile mi przelano pieniędzy? – wyjaśnił, kiedy w banku wykryli pomyłkę. – To wyście powinni wiedzieć, co księgujecie, poczekajcie na następny przelew, to sobie potrącicie należną kwotę. - Kiedy panu nadejdą pieniądze? – telefonowali prawie codziennie. - Niedługo – uspakajał. Nadeszły po miesiącu i wtedy bank je sobie potrącił, a jego firma dzięki miesięcznej miesięcznej prolongacie uniknęła bankructwa. Z kupnem opon z kolei było tak, że należało w tirze i przyczepie wymienić opony letnie na zimowe i zastanawiał się skąd weźmie szesnaście tysięcy marek. I właśnie wtedy trafiło mu się kupno trzystu sztuk opon po regeneracji. Były sześciokrotnie tańsze od nowych i miał nie tylko dla siebie, ale jeszcze na pozostałych zarobił. Tak to bywa z przysyłanymi przez Aniołów ludźmi. Jedni ratują przed bandytą, drudzy sprzedają benzynę, a jeszcze inni pracują w bankach lub oferują bieżnikowane opony. No, tak to bywa, bo bytujące poza czasem i przestrzenią Anioły wiedzą i potrafią od nas o wiele więcej. Nadchodziła druga zima jego działalności, ciągle balansował pomiędzy sukcesem a porażką, dwoił się i troił, żeby zapewnić dzieciom lepszą przyszłość. Pochłonięty pracą, nie dostrzegał złowrogo świrujących za nim oczu zawistnej siostry i mściwej żony. Na złotej plaży pod zieloną palmą Sobotnim wieczorem wracali tirem z Bieszczad, wieźli drzewo na palety, kiedy nagle sypnęło śniegiem jak mąką z rozwalonego młyna. To nie był normalny wicher, tylko rozwścieczone półdiablę. Złapał śnieżycę za włosy i pomiatał nią po drodze, w jego zawodzeniu słychać było żałosną skargę. - Miłość niesie ze sobą ryzyko cierpienia, bo jeżeli się wpuści do serca niewłaściwą osobę, to zada mu od środka tak ciężkie rany, że aż dusza zapłacze. - Pomimo tego warto szukać miłości, bo jeżeli serce podniesie serce, to razem mogą dotknąć nieba - zawyła zawieja jak wściekła. - Gdybyś mnie kochała, tobyś mi nie przychylała piekła! - Zostaw mnie w spokoju! - odszczekiwała. W jakimś perwersyjnym amoku wirowała śnieżyca z wichrem w opętańczym tańcu. I przycupnął zastrachany świat po kątach, ale oni musieli zjeżdżać z góry po oblodzonej krętej drodze i samochód chwilami tracił przyczepność. Siedział obok kierowcy w szoferce z twarzą ukrytą w dłoniach i ogarniało go znajome uczucie zamierania zapamiętane z czasów, kiedy trzeźwiał na kacu. - Zamieniłem alkoholizm na pracoholizm - rzucił w stronę siedzącego za kierownicą kolegi. - Zacząłem się upijać pracą. - Chciałbym już być w domu - usłyszał w odpowiedzi. - Noga mi skacze na hamulcu, za chwilę wpadniemy w poślizg i pokoziołkujemy z przyczepą po zboczu. - Wytrzymaj, bo nadjeżdża piaskarka! – zawołał, widząc rozbłyskujące światła. Po chwili usłyszeli warkot silnika i zza zakrętu faktycznie wyjechała piaskarka, wspinała się do góry na łańcuchach założonych na koła. Z przodu zgarniała lemieszem śnieg, a z tyłu rzucała po drodze piaskiem. Zjechali szczęśliwie z góry i tak sobie pomyślał, że w każdej rozpaczy tli się iskierka nadziei, i odwrotnie, i w każdej chwili jedno może się przemienić w drugie... Od zbytniej ufności i rozpaczy zachowaj nas, Panie! O czwartej nad ranem odwoził kierowcę fordem do domu i rozluźniony, wyluzowany już kolega powtórzył pogodnie, że chciałby już być domu. A ja ci powiem, czego ja chciałbym, podchwycił, i zaczął nawijać cichym, marzycielskim stęsknionym głosem... Nie wiem, co mnie jeszcze czeka, ale jestem już zmęczony nękającymi mnie ciągle sztormami. Mój okręt przecieka we wszelkich możliwych miejscach i chciałbym wreszcie dopłynąć do drugiego brzegu, i odpocząć na plaży. - Na plaży? – kolega spojrzał na niego podejrzliwie spod oka. - Tak, na cichej złotej plaży pod zieloną palmą. - Pod palmą? - Tak i żeby przy mnie była moja wyśniona królewna. - Na pewno bogata? - Królewny są na ogół bogate, nadejdzie znikąd, wiatr ja przywieje, wpatrzona w morze na zachód słońca, zakrzyczą mewy, że cud się dzieje, że to tęsknota na jawie śniąca... - Wiesz co, Kuba, ty lepiej przestań zbijać palety i zajmij się pisaniem książek. - Za to nie płacą. - Niebieskie ptaki żyją, chociaż nie sieją i nie orzą. - To latem, a co będzie w zimie? - Tę jakoś przetrzymasz, a na wiosnę sprzedasz tira za półtora miliarda złotych i pojedziesz odpoczywać pod palmę. - A dzieci, a kto pomoże moim dzieciom?! - No tak, dzieci... No, to popracuj jeszcze trochę, żeby mi zapewnić lepszą przyszłość. - Może i zapewnię – odpowiedział, a przysłuchująca się rozmowie Poetycka Bajka spojrzała błagalnie na czuwającego nad Kubą Anioła Stróża. - Pomóż mi go chronić, Aniele, bo sama sobie z nimi nie poradzę. - Z kim? - Z jego toksycznym rodzeństwem i zjadliwą żoną. - To nie takie proste, musiałby się do nich nie zbliżać, a nie za bardzo ma na to warunki. Śni się lasom las, chłopcu zdrada, błyska raz po raz, ciągle pada. Dochodziła piąta nad ranem, kiedy stanęli przed domem kierowcy, w jednym z okien paliło się światło. - Żona nie śpi - zauważył kolega. - A skoro nie śpi to zaprasza na herbatę. - Nie pogniewa się, że o tej porze? - Nie pogniewa, bo kocha. - No, to masz szczęście, bo życie jest ciężkie i we dwoje go łatwiej dźwigać. Zaparkowali na podjeździe przed nowym domem i weszli do środka. - Coś niesamowitego z tą piaskarką – kolega w zadziwieniu pokręcił głową, kiedy już siedzieli w wygodnych fotelach przy herbacie. – Ocaliła nam życie, skąd wiedziałeś, że jedzie? - Nie wiedziałem, ale chciałem, żeby jechała. - I dlatego się spełniło? - wtrąciła się żona kolegi. - Nie wiem, miałem cichą nadzieję, że się spełni. - Mówi się, że nadzieja, to matka głupich. - Mówi się też, że nadzieja umiera ostatnia, jako niepoprawny optymista, wolę jaśniejszą stronę medalu. - Może bardziej naiwną? - wydęła sceptycznie piękne lekko nadąsane usta. - Jaśniejszą, moja szklanka jest do połowy pełna, a pani do połowy pusta. - Ale z tą piaskarką, to zbieg okoliczności – obstawała przy swoim. Była młoda, ładna, wykształcona i czupurna, siedziała wciśnięta w fotel z nogami podkulonymi pod nocą koszulą, czekała do czwartej rano na męża i wyglądało na to, że go kocha. - Nie wierzę w przypadkowe zbiegi okoliczności - wyjaśnił, spoglądał na nią z życzliwą sympatią. - Myślę, że drogę człowieka przez życie można przyrównać do wędrówki po labiryncie komnat, w których leżą na półkach najprzeróżniejsze powieści, mniej ciekawe i bardziej, lepsze i gorsze. Możemy wybierać, ale tylko spośród tych książek, które znajdziemy w nawiedzanej komnacie. - Gdybyśmy weszli do innej, to byśmy natrafili na inne? - No, właśnie. - A dlaczego pan spojrzał na moje nogi? - A tak jakoś, przepraszam. - Za co? - Że odruchowo spojrzałem na niewłaściwą książkę. - To dobra książka. - Nie wątpię, ale nie z mojej komnaty. - To prawda – potwierdziła i zapytała na kogo będzie głosował w nadchodzących wyborach prezydenckich. - Na pewno nie na Wałęsę. - A ja na niego zagłosuję. - Dlaczego? - Bo obiecał wszystkim Polakom po sto milionów złotych. - No właśnie, obiecał... A skąd pani wie, że dotrzyma? Obiecanki cacanki, a głupiemu radość. Jak ktoś pani obieca złote góry, to mu pani odda klucze do domu? - Chyba pan żartuje. - Nie żartuję, Polska, to nasze gniazdo, tutaj ma miejsca na żarty. - A co pan sądzi o moim mężu? – zmieniła temat. Spoglądał na nią pytająco. - Wie pan, co mi ten głupek wczoraj powiedział? – spojrzała z uciechą na męża. – Obudził mnie w środku nocy i powiedział, że jak go zdradzę, to się powiesi. Spoglądał na siedzącą w fotelu przytuloną parę, a szyby w oknach drżały od podmuchów ciepłego fenowego wiatru. Spadający z tatrzańskich turni halny wyrywał z korzeniami drzewa, zwierzęta wariowały po zagrodach, a ludzie dostawali ataków serca lub popełniali samobójstwa. Niesione przez wicher zabójcze infradźwięki doprowadzały do szaleństwa. - No, to niech go pani nie zdradza, a w każdym razie dopóki nie ustanie halny. - No, ale niech mi pan powie, czy on się nadaje na kochanka? I jeszcze do tego mówi, że teraz po wybudowaniu domu kupi stację benzynową. Przecież to już szczyt wszystkiego! No, niech mi pan powie, czy on ma dobrze w głowie? - Naprawdę uważa pani męża za głupka? - Niech pan ze mną nie zaczyna! Uśmiechnął się rozbawiony, spoglądając to na jedno, to na drugie. - Dlaczego pan nic nie mówi? Zapanował nad ogarniającym go wzruszeniem i powiedział cichym życzliwym głosem, jakby im chciał przychylić nieba. - Niewiele jest takich dobranych małżeństw jak wasze, emanuje z Was dobra energia, a wasze myśli pachną. Kiedyś, w przeszłości weszliście oboje do tej samej komnaty i sięgnęliście po tę samą książkę. Tak powiedział, a później podziękował za herbatę i pojechał do domu. Nie dojechał, kilometr za miastem cofnęło go na oblodzonej drodze i zrzuciło do rowu. Wezwany przez telefon taksówkarz wyciągnął mu samochód na drogę, ale rozładowany akumulator nie zapalił i taksówka zaholowała go z powrotem do miasta. Ludzie szli na poranne nabożeństwo do limanowskiego kościoła, a taksówkarz go ciągał na holu naokoło rynku. Próbowali odpalić jego auto, ale koła się ślizgały po oblodzonej nawierzchni. Wrócił do domu wieczorem, po podładowaniu akumulatora w garażu u taksówkarza. Przed Sylwestrem pojechał tirem z kolegą i kierowcą do Hamburga po sprowadzony z Tajlandii kontener odzieży. Śliczne, pastelowe, koronkowe kobiece ciuszki, czterdzieści ton odzieży, kupili z kolegą do spółki. Wcześniej kolega poleciał samolotem do Tajlandii z walizeczką pieniędzy i przesłał kupioną odzież statkiem do Hamburga i teraz ją odbierali z portowych magazynów. Niemcy nie chcieli dać do rozładunku widłowego wózka, straszyli że od jutra będą naliczali opłaty za składowanie towaru. Zmilczał i razem z dwoma kolegami przenieśli opakowane folią paczki na tira, skończyli nosić w Nowy Rok o świcie. Co jeszcze? Może o tym, że ten kierowca, u którego nocą pił herbatę wziął w ajencję stację benzynową, a po dwóch latach ją kupił. Tak, jak to sobie zaplanował. Nie wiadomo, czy to już był szczyt wszystkiego, jak mawiała jego żona, ale na pewno zdobył jeden ze szczytów i to nie ten najmniejszy. Francja i Luksemburg Po nowym roku właściciel obiektów wynajmowanych na produkcję podniósł czynsz za dzierżawę. - Albo płacisz więcej – zaszantażował. - Albo zamykam bramę i nie pozwolę wam od jutra pracować. Coś tam jeszcze mówił, ale tego już nawet nie słuchał, wsiadł w samochód i odjechał bez słowa. - Ale sobie wybrał czas na podwyżkę - rozmyślał. - Zima, mrozy, zawieje, śniegi... Skalkulowane na zimno, bez uprzedzenia,ale nie ze mną takie numery. Następnego dnia przeniósł produkcję w inne miejsce. Ponieważ niepowodzenia lubią chodzić parami, niedługo potem Helmut przestał płacić za palety. Pojechał do Kolonii i okazało się, że niemiecki pośrednik zbankrutował, bo oszukiwał państwo na podatkach. I w taki to sposób stracił niemiecki rynek zbytu. Wysłał pracowników na bezpłatne urlopy, a sam zaczął jeździć po Europie i szukać odbiorców. Najpierw się dowiedział, że coś tam dzwonią o europaletach we francuskim Nancy, więc wsiadł w samochód i pojechał sprawdzić na miejscu. Zatrzymał się u francuskich znajomych mających polskie korzenie, którzy go ugościli ślimakami w cieście ślimakami. Takie jakieś były twarde, bez smaku, jakby się żuło podeszwę buta, ale zjadł bez protestów, żeby nie urazić gospodyni, udając, że nie wie, czym go częstują. Pomieszkał u znajomych przez tydzień i kiedy za pośrednictwem pięknej gospodyni, nawiązał kontakt z luksemburską firmą, podziękował za pomoc i pojechał samochodem do luksemburskiego księstwa. Wciśnięte zwichrowanym trójkątem pomiędzy Francję, Niemcy i Belgię, zajmuje powierzchnię mniej więcej trzech polskich powiatów, ale z racji rozwiniętych usług bankowych jest jednym z najbogatszych krajów świata. Z Luksemburczykami zaczął dogrywać kontrakt na dostawę do bułgarskiego portu dziesięciu tysięcy europalet, skąd miały popłynąć statkiem do Kuwejtu. - A jaką mam gwarancję zapłaty? – zapytał. - Akredytywa – odpowiedzieli. Poprosił o przerwę w negocjacjach i zatelefonował do księgowej, żeby mu wytłumaczyła, co to jest akredytywa. - Oni złożą dla pana w banku, powiedzmy, sto tysięcy dolarów i nie będą mogli ruszyć tych pieniędzy bez pana zgody, ale pan również nie będzie mógł ich podjąć, dopóki oni tego nie zaakceptują. - Odpowiada mi taki układ – zadecydował i wróciwszy do kraju, zabrał tłumaczkę i ponownie pojechał do Luksemburga sfinalizować transakcję. Podczas uzgadniania warunków umowy Luksemburczycy obniżyli uzgodnioną wcześniej cenę do granicy opłacalności, więc zrezygnował dalszej współpracy. - Pies wam mordę lizał – powiedział do nich z tak uprzejmym tonem, że kiwnęli głowami, spoglądając na tłumaczkę, ale nie chciała im przetłumaczyć. Po powrocie z tej podróży pozostało mu wspomnienie państewka bez wyrazistego narodowego oblicza, w którym rozmawiano na ulicach w kilku językach. Można też było płacić w sklepach luksemburskimi, belgijskimi, francuskimi i niemieckimi pieniędzmi. Sprzedawcy mieli gazety z aktualnymi kursami walut i przeliczali ceny na poczekaniu. Sam kraj malowniczo położony na wzgórzach, o urozmaiconym krajobrazie i klimacie wszechobecnego dobrobytu, dostatku. Szwecja Nie załamał się po tych bezowocnych podróżach i po kilku dniach pojechał do Szwecji z pośrednikiem, który mówił, że ma w szwedzkim Malmo namiary na dobry biznes. Po zejściu o poranku z promu w szwedzkim Ystad zaciekawiły go pleśniejące w porcie tysiące palet. Porozmawiał z kręcącymi się po składowisku Polakami i dowiedział się, że zostały zamówione przez mieszkającego w Szwecji, podającego się za biznesmena polskiego oszusta. Po przewiezieniu palet przez polskich producentów promem przez Bałtyk, oszust odmówił ich kupna i od dwóch tygodni marniały na rampie. - Co z nimi będzie? – zapytał, pokazując na palety. - Trzeba płacić składowe, więc niedługo zostaną zlicytowane i oszust je kupi za bezcen. Pomyślał, że chyba go natchnął dobry Anioł, że się zainteresował tymi paletami i niedługo potem potem pojechał ze znajomym do odległego o sześćdziesiąt kilometrów Malmo. Rozmowę z mieszkającym w Malmo oszustem zakończył dosłownie w ciągu kilku minut. - Nie żal ci tych oszukanych ludzi? – zapytał oszusta na koniec. - Litość, to zbrodnia – odpowiedział oszust z bezczelnym uśmiechem. - Zbrodnia, ale tylko wtedy, kiedy się litujemy nad żmiją. - Nad żmiją?! - Odwdzięczyła chłopu ukąszeniem za ogrzanie. - To po co ją ogrzewał? - No, właśnie... Powinien jej był najpierw wyrwać zęby jadowe i dopiero wtedy przywrócić do życia. Chwilę później wyruszył ze znajomym w drogę powrotną. - Szkoda że ci się nie udało nawiązać współpracy – zauważył w powrotnej drodze pośrednik, liczyłem na prowizję. - Na jaką? - Myślałem, prezesie, że mi poręczysz w banku dwieście milionów pożyczki. - Wiesz co, kolego? – popatrzył ironicznie na pośrednika. – Mnie już swego czasu taki jeden radca prawny nazwał prezesem przy zakładaniu spółki... Urwał, żeby nie wybuchnąć i zjechawszy na pobocze, wysiadł i spacerował skrajem lasu, wydychiwał nagromadzone w nim podczas podróży miazmaty. Niedługo potem dostał jednorazowe zamówienie na europalety, które zawiózł do szwedzkiego młyna, a w powrotną drogę zabrał do Polski mąkę na francuskie pieczywo. Nie odmówił sobie wówczas drobnej satysfakcji i ponownie odwiedził oszusta. - Zawarłem ze Szwedami kontrakt na dostawę kilkunastu tysięcy europalet, dwadzieścia transportów - nakręcił oszusta zaraz na początku rozmowy. - Wczoraj im zawiozłem pierwszy transport, siedemset sztuk. Oszust bez słowa wyskoczył na burtę tira i zapytał, zobaczywszy worki z mąką. - A co to za mąka? - W powrotnej drodze będę woził do Polski mąkę, dodatkowy zarobek. - A po ile ci płacą za europalety? - Dziewięćdziesiąt koron za sztukę, osiemnaście dolarów. - Co oni pogłupieli?! – zawył rozwścieczony oszust. – Płacić polaczkom taką dobrą cenę?! Gdzie, do kogo te europalety wozisz?! - Chyba nie myślisz, że ci powiem... I wtedy oszust dostał białej gorączki, zaczął skrzeczeć jak sroka. - Ja, tylko ja mogę pośredniczyć w Szwecji handlem polskimi paletami! Ja! Tylko ja i nikt inny! Reszta wrzasków oszusta utonęła w warkocie zapalanego silnika i zatrzaskiwanych przez Kubę drzwiach szoferki. Kiedy już ruszyli, to przez jakiś czas widział w bocznym lusterku biegnącego za samochodem, wygrażającego pięściami oszusta. Podczas powrotnej drogi promem przez Bałtyk, sztormowe fale tak kołysały podłogą, że pasażerowie snuli się po korytarzach jak blade cienie. Po zjedzonej w mesie kolacji, przezornie usiadł w kajucie na koi, bo wszystko zaczęło mu wirować przed oczami jak na karuzeli. - Co się dzieje? - zapytał kierowca z udawaną troską. - A co by się miało dziać? – odpowiedział zuchowato i przytulił głowę do poduszki, bo kabina nagle ruszyła galopem z kopyta. I o dziwo, ledwie się położył, od razu zaczęło być lepiej i po chwili zasnął ukołysany falami sztormu. Po tych szwedzkich podróżach pozostało w nim wspomnienie nostalgicznych skandynawskich przestworzy. Ilekroć później wspominał tę podróż, to mu się zdawało, że słyszy srebrne dzwoneczki reniferów przy pędzących przez zaśnieżone równiny saniach Królowej Śniegu. I jeszcze mu pozostały w pamięci szwedzkie miasta, rozjarzone iluminacją podczas bożonarodzeniowego okresu. Spowita ciemnościami przez większą część roku szwedzka kraina kocha światło i zimą w świątecznym czasie ożywa w niej wiele ślicznych baśni. I słychać wtedy krzyk dzikich gęsi, a na jednej z nich podróżuje malutki chłopczyk, pozdrawiając szukającą Kaja, Gerdę. Po zaśnieżonych polach pędzi renifer z gwiazdą na czole, a na nim Krystyna, córka Lavransa, spiesząca w odwiedziny do Olafa syna Auduna. Ślicznie, po prostu ślicznie, kojarzyły mu się wspomnienia z tamtej podróży. Koiły nerwy, wyciszały psychikę subtelną urzekającą melodią. Po powrocie ze Szwecji zwolnił kierowcę tira, bo się zorientował podczas podróży, że był przez niego okradany. Przez rok, zawyżywszy o pięćdziesiąt procent normę, nieuczciwy kierowca ukradł kilka tysięcy litrów paliwa, a na odchodne zbuntował jeszcze tego drugiego uczciwszego kierowcę. Z początku miał zamiar podać złodzieja do sądu, ale po namyśle postanowił mu przebaczyć, a zemstę pozostawić Panu Bogu. Jakiś czas później zwolniony za kradzieże kierowca miał poważny wypadek w innej firmie. Rozbił się nocą tirem na przejściu granicznym i przeleżał wiele dni w niemieckim szpitalu. Mniej więcej w tym samym czasie zginął sąsiad kierowcy, który go namawiał do przestępstw. Nie wiadomo, czy był jakiś związek pomiędzy popełnianymi przez obu macherów szachrajstwami, ale nie można tego wykluczyć, bo co kto wysyła do świata, to od świata do niego powraca. Szukajcie a znajdziecie Wiosną natknął się w gazecie na głoszenie o skupie europalet, zamieszczone przez Polaka mieszkającego w Berlinie Zachodnim. Ogłoszenie było okazałe, z logiem firmy zawierającym kontury kontynentów, więc zatelefonował pod podany numer i po krótkiej rozmowie ustalili cenę i termin dostawy. Wsiadł na pierwszy raz z kierowcami do tira i pojechali z europaletami do Bobaka, ale kiedy go zobaczył, to mruknął do kierowców, że z tej mąki chleba nie będzie. - Źle mu patrzy z oczu – przytaknął kierowca, kiedy Bobak się wspinał do szoferki. - Zmieniło się od naszej ostatniej rozmowy – zagaił Bobak po wejściu do tira. - Cena za europaletę spadła o dwie marki. - Bobak, dwie marki, to jest poniżej kosztów produkcji. - Trudno, nic na to nie poradzę, ja tutaj jestem tylko pośrednikiem. - Sam sobie poradzę – mruknął i i powiedział do kierowców. – Bobaka w środek i nie wypuszczać, dopóki nie wrócę, a jak się zacznie awanturować, to wezwać policję – postraszył i poszedł szukać budki telefonicznej. - Proszę pana – zaczepił go pracujący u Bobaka Polak. – On tak wszystkich oszukuje - Kto, Bobak? - No Bobak, kilka dni temu stały tutaj z europaletami dwa polskie tiry i właściciele aż płakali ze złości, ale w końcu mu sprzedali po niższej cenie. - Ale ja mu nie sprzedam. - A w ubiegłym roku nie zapłacił za robotę polskim murarzom. Popatrzył na rozmówcę i pomyślał, że może zmówiny z Bobakiem. - Poradzę sobie – powiedział twardo. – Tak się składa, że znam tych oszukanych przez Bobaka murarzy i jak będzie trzeba, to go zwiążę i przeszmugluję przez granicę do Polski, a ci murarze już sobie z nim poradzą. Tak zakończył, a później zatelefonował do polskiego handlowca w Halle, który mu swego czasu proponował współpracę, ale wtedy miał odbiorcę w Kolonii. Odnalazł teraz w notatniku numer do Jurka i po krótkiej rozmowie dostał od niego taką samą cenę, jaką mu Bobak proponował na początku. I właśnie Jurek, to był ten rynek zbytu, którego szukał jeżdżąc po świecie. Do odległego o siedemset kilometrów Halle, jechał przez Francję, Luksemburg i Szwecję, a po drodze jeszcze zahaczył o Berlin. Wiosna obsypała białym kwieciem drzewa, kiedy dorastający syn postanowił zrobić prawo jazdy i poprosił, żeby go pouczyć jeździć. - Pojeździłbyś ze mną samochodem – poprosił, więc ustąpił mu miejsca za kierownicą forda i kręcili po placu kółka i ósemki. – Wziąłbyś mnie kiedy do Niemiec – usłyszał od syna, kiedy już zrobił prawo jazdy, więc mu obiecał, że go weźmie przy najbliższej okazji. Okazja pojawiła się następnej nocy, o czwartej nad ranem. Zatelefonował do niego kierowca tira, że mu się rozleciało w kole u przyczepy łożysko i że stoi na poboczu autostrady, na wysokości Berlina. - No, to zaraz do ciebie jadę - zapewnił. - To weź więcej pieniędzy, bo w samochodzie strzelił resor. - Wezmę – mruknął, a później obudził syna i pojechali do Niemiec. Syn prowadził, a on na wszelki wypadek czuwał z ręką na ręcznym hamulcu. Przed południem odnaleźli tira, a później pojechali do Berlina, gdzie kupili resor i łożysko. Domyślił się przy naprawie koła u przyczepy, że łożysko zostało uszkodzone przez zwolnionego z pracy kierowcę, który się dopuścił sabotażu za namową sąsiada. Po naprawieniu tira, kierowca pojechał z paletami w dalszą drogę, a oni wybrali się fordem w odwiedziny do Jurka. - Załatwiłbyś mi powrotne ładunki do Polski – powiedział do kolegi podczas odwiedzin. Siedzieli w salonie i oglądali z kasety Jasia Fasolę, a baraszkujący po pokoju kotek, rzucał się na wszystkich jak oszalały karateka. - Powrotne ładunki... Noo, nie wiem – zawahał się Jurek. - Dam ci od każdego kursu dziesięć procent prowizji. - No, to załatwione – zgodził się Jurek i zmienił temat, pytając, co będzie robił, jak już pospłaca długi. - Zacznę pisać książkę. - Mogę ci sprzedać elektryczną maszynę do pisania, niemiecka, ale z polskimi czcionkami. Kupił ją, ale miała jeszcze przeleżeć w domu trzy lata, bo dopiero wtedy dojrzał do pisania, nakierowany szarpnięciami losu we właściwym kierunku. Pełną bolesnych pomyłek drogą wędrował drogą przeznaczenia przez szczyty życia do zapisanego w gwiazdach celu. Daj mu Boże poznać, czego od niego oczekujesz i daj mu siłę potrzebną do wypełnienia Twojej woli. Mając zapewnione z Niemiec powrotne ładunki, zaczął wozić do Polski traktory i kombajny, a raz nawet przywiózł całego tira muszli klozetowych. Niepotrzebnie zrobił się wtedy dobry i zaproponował właścicielowi kibli, że wystawi mu papiery na ładunek, bo jako firma eksportowa jest zwolniony z podatku. Oczywiście, właściciel kibli się zgodził i wykorzystując okazję, załadował na tira drugie tyle, co powinien i Kuba przy odprawie celnej musiał dać celnikowi łapówkę. Kiedy się o nią później upomniał, to kontrahent udał obrażonego, i nie tylko nie zwrócił pieniędzy, ale nawet nie podziękował za zaoszczędzone na podatku kilka tysięcy złotych. No cóż, samo życie, jak to się mówi, dasz komuś palec, to cię chwyci za rękę. Co jeszcze? Czekając koło Hanoweru na załadunek muszli, dogadał się ze ślusarzami i zbudowali mu pod podłogą przyczepy schowek na kontrabandę. Schowek był dobrze zakamuflowany, trzeba było odkręcić w podłodze deski, ale tylko raz z niego skorzystał, schowawszy w nim trzy tysiące czekolad. Podczas wielogodzinnej podróży czekolady roztopiły się z powodu panujących upałów i cała kontrabanda poszła na śmietnik. Więcej już z tej skrytki nie skorzystał, ale co ciekawe, nigdy jej celnicy nie wykryli, pomimo wielokrotnych kontroli. Opowieść o niebieskiej bramie Za komuny wśród Anglików krążyła o Polakach taka anegdotka. - Czy wiecie, jaki jest najbogatszy kraj na świecie? - No, jaki? - Polska, bo tam wszyscy kradną i ciągle jeszcze mają co ukraść. Do takich i jeszcze większych patologii doprowadziła polski naród popierana przez polskich komunistów rosyjska okupacja, bo kto z kim przestaje, takim się staje. Przyjęci na próbę dwaj nowi kierowcy zaczęli kraść po miesiąc zatelefonowali z granicy, że zgubili pozwolenie i nie mogą wjechać do Niemiec. - Ale jak pan chce, to możemy kupić – zaproponowali. - Za ile? - Za dwieście marek. - Nie kupować, czekać – warknął i odłożył słuchawkę. Wsiadł w forda i zawiózł im nowe pozwolenie, a potem wrócił do domu, bagatela, tysiąc kilometrów w obie strony. Jak się miało okazać, to był dopiero początek szachrajstwa, bo jeszcze podczas tego samego kursu zatelefonowali z Niemiec i powiedzieli, że zablokowało się koło u przyczepy i stargało oponę. - Mamy kupić, czy pan nam przywiezie? – zapytali. - Kupcie – mruknął do słuchawki, bo musiałby zrobić tam i z powrotem dwa tysiące kilometrów. Po kilku godzinach zatelefonowali, że kupili na szrocie używaną oponę. - Już wymieniliśmy – zakomunikowali. - Ile kosztowała? - Trzysta marek, ale za nową musiałby pan zapłacić osiemset. - Nie udało im się z pozwoleniem, to wykombinowali z oponą - pomyślał i odłożył słuchawkę. Przez tydzień był spokój, ale po tygodniu przywieźli sobie jego tirem cztery samochody osobowe, a w następnym miesiącu zatelefonowali z Monachium, że się urwał hak u przyczepy. - Mamy kupić? - zapytali. - Ile kosztuje?. - Tysiąc czterysta marek. - Nie kupować – warknął i odłożył słuchawkę. Dochodziła dziesiąta wieczorem, kiedy wsiadł w forda i pojechał do Monachium. Jechało mu się dobrze, jakby przeczuwał, że na miejscu oprócz kłopotów, czeka go również coś miłego, bo słyszał od kierowcy, że zarządzająca firmą Polka, to bardzo ładna kobieta. - Ale laska – powtórzył kierowca kilka razy jakby był znawcą kobiet co najmniej na miarę Modiglianiego. - Całkiem możliwe, że taka ładna – rozmyślał nocą na wysokości czeskiej Pragi, jadąc do Monachium. – Bo kiedy z nią rozmawiałem przez telefon, to miała głos tak dźwięczny i czysty jak nadlatujące ze szklanej góry echa. Zajechał do Monachium i zgodnie ze swoimi przypuszczeniami, zorientował się na miejscu, że hak jest w porządku. Nawet im na temat wykrytego oszustwa nic nie powiedział, ale wyczuli, że miarka się przebrała i zabrawszy meble, pojechali tirem do Polski, a on został, żeby się przespać po całonocnej jeździe. Polka miała na imię Anna i na pierwszy rzut oka dobiegała do trzydziestki. - Znasz jakiś niedrogi hotel? – zapytał. - Prześpisz się u mnie – powiedziała śpiewnie. - A mąż? - Nie mam męża. Zawahał się przez moment, a potem pokręcił przecząco głową. - Nie spałem od ponad trzydziestu godzin i muszę się przespać. - No, to w czym problem? - Nie zasnąłbym przy tobie, skąd masz taki srebrny głos, od dziecka? - Taka już się urodziłam - roześmiała się dźwięcznie. Zawiozła go samochodem na nocleg do znajomego, zapalonego myśliwego po sześćdziesiątce. Hall arystokratycznej rezydencji wypełniały wypchane dzikie zwierzęta. Centralne miejsce pośród trofeów zajmował sprężony do skoku lampart. Następnego dnia Anna przyjechała z rana i zabrała go samochodem w Alpy nad Garmisch, gdzie wyjechali kolejką na najwyższy niemiecki szczyt Zugspitze. Zjedli później obiad nad malowniczym jeziorem Ibsen i wrócili do Monachium, gdzie poszli oglądać obrazy do Starej Pinakoteki, a wieczorem pojechali do jej mieszkania. Można powiedzieć, że ta monachijska podróż, to była jedna z jego nielicznych jasnych chwil w owym okresie. Poprosił Annę, żeby mu pościeliła osobno na wersalce i leżeli, rozmawiając po obu stronach pokoju. - O co chodzi? – zapytała, kiedy zamilkł na długą chwilę. - A nic, tak się jakoś zamyśliłem, coś ci powiem... Od dzieciństwa przewijają się przez moje życie dobre i złe Anny. Jedne mi pomagają, drugie mi szkodzą, jedne mnie wpędzają w chorobę, drugie mnie z niej wyciągają. Zaczęło się od przeczytanych w dzieciństwie powieści o Ani z zielonego wzgórza i miejmy nadzieję, że na podobnej się skończy. - A jak nie? - To i tak się może skończyć dobrze, bo nie ma takiego złego, coby nie mogło wyjść na dobre. - Ani takiego dobrego, coby się nie mogło zepsuć. - Oczywiście, Aniu, oprócz Bożej Miłości, jest doskonała, a więc nie może się przemienić w zło. - A skąd się ta miłość wzięła? - Gdzieś na początku, gdzie rozum ludzki nie sięga, Pan Bóg pozakrzywiał próżnię w malutkie łuki, z których bez przerwy wylatują strzały. Obie te energie, kinetyczna i potencjalna, tworzą cegły, z których powstają najpiękniejsze fraktale, baśniowo kolorowe światy. Tak piękne, że piękniejszych już nie nie ma, bo nie trzeba. - Co to są fraktale? - Widziałaś kiedyś smużące się ogniem chmury o zachodzie słońca, kolorowy śnieg górskim szczycie, kiedy go rozświetli jutrzenka? - Czegoś tutaj nie rozumiem... - Czego? Tego, że masz tak srebrny głos jak nadlatujące ze szklanej góry echa i że Pan Bóg cię przysłał na ten świat żebyś czyniła dobro? - To jeszcze mogę zrozumieć, ale nie rozumiem tej zakrzywionej nicości, z której bez przerwy wylatują strzały. - Myślę, że nikt tego nie rozumie, oprócz Boga. - A co było wcześniej przed Bogiem? - Nie ma żadnego wcześniej, bo wcześniej nie było czasu, czas wyemanował z Boga dopiero później, jako jeden z wymiarów. Istotą Boga jest Jego istnienie, JA jestem który JESTEM. - Tego też nie rozumiem... - I niech tak zostanie, jak powiedział święty Tomasz z Akwinu, co dla zmysłów niepojęte, nich dopełni wiara w nas. - Wiara? - Wiara, Nadzieja i Miłość... Jest gdzieś kraj szczęśliwy w wieczności ukryty, a droga doń wiedzie poprzez życia szczyty, przez przepaście pełne zwątpienia i złości, po drodze nadziei, wiary i miłości. Tu umilkł, słuchał ciszy, dziewczyna myślała, że słowa jeszcze dźwięczą, a to wieczność drgała. - Śpisz? – zapytała po chwili. - Nie śpię. - To opowiedz coś jeszcze. - O cegłach? - Niekoniecznie. - Opowiem ci o niebieskiej bramie. - Opowiedz. - Wierzę, że jeżeli mi Pan Bóg pomoże, to wstępując coraz wyżej po drabinie Jakubowej, stanę w końcu na najwyższej estakadzie przestrzeni i ostatnim uderzeniem serca zakołatam w niebieskie wrota. - Kto tam? – zapyta spacerujący po murach wartownik. - Jeszcze jedno serce – odpowiem. - Wpuść je, skoro się oderwało od ziemi – poleci oficer i wartownik wpuści mnie do środka. - I co tam będziesz robił? - Ani oko widziało, ani ucho słyszało... - Dobrze, dobrze, dalej już znam, ale chciałam ci przypomnieć, że nie wszyscy wierzą w życie wieczne. - No, to mają problem. - Ty nie masz? - Nie mam, bo wierzę. Uważam, że pomimo wielu ułomności, człowiek jest już istotą ewolucyjnie zbyt rozwiniętą, żeby się rozpływał w nicość po śmierci, natura nie jest, aż tak rozrzutna. - Ale nie wiadomo, jak to wieczne życie wygląda. - To zależy dla kogo, dla świętych w niebie wieczność wygląda ślicznie, a dla potępionych w piekle okropnie. - Może piekło nie istnieje... - Świat jest zbudowany na zasadzie przeciwieństw, pomiędzy którymi wszystko płynie, skoro istnieje niebo, to na przeciwległym biegunie istnieje piekło. - Panta rei - powiedziała w zamyśleniu. - Ale czy aby na pewno? - Na pewno, skoro zostało objawione Heraklitowi, Bóg jako Istota Doskonała nie kłamie, bo wtedy byłby kłamcą, a jakby był kłamcą, toby nie był Istotą Doskonałą. - Heraklit? - Kartezjusz. - Jemu też Bóg objawił? - Też, nic się nie dzieje bez Jego dopuszczenia, wszystko stworzył i wszystkim rządzi. - Wierzysz w istnienie Boga? - No, jak mam nie wierzyć, skoro istnieje tysiące udokumentowanych cudów, które potwierdzają Jego istnienie, a nie ma żadnego, który by temu przeczył? - A który z cudów jest najważniejszy? - Myślę, że cud Ewangelii. - Słyszałam o kilkunastu... - Istnieje jedna Ewangelia, opowiedziana przez czterech Ewangelistów. Pozostałe pisma, to apokryfy, które zostały odwiane jak plewy od ziarna przez rozeznających w Duchu Świętym pierwszych chrześcijan. Pan Bóg zasiał zboże Dobrej Nowiny, a diabeł dosypał przy sianiu kąkolu. - Północ – zauważyła Anna. – Godzina duchów. Leżeli w środku ciszy cisz i była cisza w całym niebie, a ty z tej ciszy czemu drwisz, skoro ta cisza nie drwi z ciebie? Przez muślinowe firanki do pokoju wpadało z ulicy fioletowa poświata ulicznego neonu i przypomniało mu się, jak w dzieciństwie przychodził po niego nocą utykający na prawą nogę szary pan w kapeluszu i próbował go zabrać z łóżeczka. Masywny stół na środku pokoju przypominał fortepian, a wisząca na krześle koszula przemieniała się w białą damę. Nasłuchiwał wystraszony czy nie usłyszy muzyki. Nie wiedział jeszcze wówczas, że ta jego twórcza fantazja, to podarowany mu przez Boga szlachetny diament, który powinien oszlifować, żeby rozbłysnął pełnią blasku. Leżał w monachijskim pokoju i nasłuchiwał w błogosławionej ciszy oddechu śpiącej Anny. - Chyba powinienem zacząć pisać te swoje książki – rozmyślał. Na drugi dzień wyjechał i więcej do Anny nie wrócił, bo wczorajsze nie mieszka w dzisiejszym. Co jeszcze? Dowiedział się od niej, że kierowcy gonili się wokół samochodu, bo jeden chciał robić szwindel z hakiem, a ten drugi nie chciał. Po powrocie do kraju zwolnił oszusta i postanowił z tym drugim jeździć jak najczęściej w trasę. Puszki W czerwcu zawarł umowę z browarem w rodzinnym mieście, że będzie im z Niemiec woził puszki na piwo. - Ma pan odpowiednią przyczepę – powiedzieli i zaproponowali współpracę. - A skąd te puszki? – zapytał. - Z Bawarii, zobaczy pan Alpy. - To jest w obie strony dwa tysiące kilometrów - rozpoczął negocjacje o cenie. Uzgodniono stawkę dwa tysiące marek od kursu i pewnego dnia wsiadł z kierowcą do tira i pojechali w niemieckie Alpy, a po drodze zabrał do Halle transport europalet. Zajechali do Jurka wieczorem, rozładowali palety, ale nie mogli jechać dalej, bo następnego dnia wypadało święto, a w święta samochody ciężarowe nie mogły jeździć po autostradach. Stanęli więc w bocznej uliczce i przekimali nockę w szlafkabinie, a rankiem obudzili się z markotnymi minami, że muszą jeszcze czekać na odjazd przez cały dzień do północy. Siedzieli osowiali w szoferce, bo na dworze siąpiło deszczem, a kiedy trochę przestało, wysiedli i zagotowali herbaty na postawionej obok samochodu gazowej butli. Po zaparzeniu dwóch szklanek, wylali resztę wody do kratki kanalizacyjnej i po kilkunastu minutach podjechała policja. - Niedobrze – powiedział do kierowcy, kiedy policjanci zaczęli chodzić naokoło samochodu. - Jak zaczną szukać, to znajdą. Jak się później dowiedzieli, ktoś zatelefonował po policję, że Polacy wylewają do kanału jakieś chemikalia. Na szczęście w tym momencie nadjechał Jurek i wyjaśnił sytuację, a później zaprosił ich do domu na obiad. - Jak się, Kuba, mówi po niemiecku, gdzie jest toaleta? – zapytał kierowca, kiedy już siedzieli w pokoju. - Przecież możesz się zapytać po polsku. - Ale ja się chcę zapytać po niemiecku. - To powiedz, ich bin hunting. - Jak? - Ich bin hungrig. - Ich bin hungrig – powiedział kierowca do wnoszącej talerze żony Jurka. - Ach, ja, ja! – od razu postawiła przed nim talerz i wyszła do kuchni. - No, gdzie ta toaleta – zdenerwował się czerwony jak burak kierowca. - Powiedział pan, że jest głodny, więc żona poszła po zupę – wyjaśnił Jurek, a potem pokazał kierowcy toaletę. Po obiedzie podziękowali za gościnę i wrócili do tira, a po północy wyruszyli w dalszą drogę na południe. W miarę wspinaczki, powietrze stawało się coraz bardziej ostre jak po miętowym cukierku. Późnym popołudniem zaparkowali obok fabryki puszek. Na horyzoncie iskrzyły śnieżną bielą alpejskie szczyty, z mijanych pastwisk dolatywały dzwonki krasul, wyciągających w ich stronę oślinione pyski. - Muuu... Ryczały, spoglądając na nich bezmyślnym wzrokiem. Nie uśmiechała mu się kolejna noc w szlafkabinie, więc wynajął pokój w hoteliku, przy pnącej się w górę brukowanej uliczce. - Prześpię się w hotelu, a ty będziesz miał dla siebie szlafkabinę – wyjaśnił koledze, ale kiedy się zorientował się, że pokój posiada drugie boczne wejście, to zaproponował nocleg również kierowcy. Nie ma sensu, żebyś spał w samochodzie, skoro w pokoju jest drugie wolne łóżko. - Ale trzeba dopłacić... - Prześpisz się na waleta, ściągniemy pościel, a rano założymy z powrotem i nikt nie pozna. Spacerowali do późnego wieczora po urokliwym alpejskim miasteczku, a o zmierzchu wpuścił kierowcę bocznym wejściem do hotelu. - Wiesz co? – powiedział, kiedy już byli w pokoju. – Właściciel może przyjść sprawdzić, więc jakbyś usłyszał dzwonek przy drzwiach, to schowaj się do szafy, idę jeszcze popatrzyć na gwiazdy. Pospacerował chwilę po ulicy, a później przy powrocie nacisnął kilka razy dzwonek przy wejściu. - Coś ty, chłopie, zdurniał?! – zawołał, kiedy do wejściu do pokoju znalazł kierowcę w szafie. - Dzwonek, ktoś dzwonił... - Gdzie?! Kto dzwonił? Żadnego dzwonka nie słyszałem! Chyba ci dzwoni w uszach, bo ci w górach podskoczyło ciśnienie! Kiedy sobie ostatnio mierzyłeś ciśnienie? - Nigdy nie mierzyłem... - No, to powinieneś sobie po powrocie do kraju zmierzyć. Później już spokojnie dospali do rana, a rankiem pojechali do fabryki, gdzie po załatwieniu formalności, wózkowy zaczął ładować na samochód palety z puszkami. - No, to fajnie... Powiedział zadowolony do kierowcy, ale po chwili wózkowy przerwał załadunek i poszedł do biura. Wrócił z kierownikiem, który wyjaśnił, że samochód jest brudny i nie będą na niego ładować puszek na piwo. - Ale przecież puszki na paletach są foliowane - próbował bezskutecznie tłumaczyć, bo Niemcy woleli wozić puszki do Polski swoim trzykrotnie droższym transportem. I tak zostali odprawieni w powrotną drogę z przysłowiowym kwitkiem. No cóż, sukcesy i porażki przeplatają się w życiu jak wiklina w koszyku i tak się plotą ze zmiennym szczęściem ludzkie losy. Hapelle Wracali na pusto w niewesołych humorach, późnym popołudniem stanęli na pełnym kwiatów parkingu, z komfortowo rozbudowaną infrastrukturą. Mając duże pieniądze, można by tu mieszkać jak na wczasach. Wznoszący się na szczycie wypiętrzonej turni zamek przeglądał się w płynącym u podnóża Renie. - Pójdę się przewietrzyć, rozprostować nogi - powiedział do kierowcy i powędrował w stronę rzeki, z kołyszącym się na falach lustrzanym odbiciem zamku. Tak ślicznie realistycznie wiernym, że dawało się rozpoznać trzy kolory powiewającej na szczycie odbijającej się w wodzie zamkowej wieży. Obok ścieżki, na drogowskazie z jasnej deski, widniał wypalony napis, Hapelle. Za nim zaczynała się niknąca w zielonej gęstwinie ścieżka. W pierwszej chwili skojarzył to słowo z kapelą i pomyślał, że skoro tutaj tak pięknie, to może gdzieś tam w lesie koncertuje orkiestra. Ruszył zaciekawiony ścieżką, pod wpływem jakiejś bliżej nieuświadomionej intuicyjnej zachęty, a ścieżka wiła się tajemniczo pośród zieloności i po kilkuset metrach zobaczył stojącą na wzgórzu kapliczkę. Biało tynkowane ściany wieńczył stromy daszek z czerwonej dachówki, ku któremu pięły się po ścianach czerwone róże. Przystanął zachwycony w promieniach igrającego przez liście słońca, a ptaki wokoło tak pięknie śpiewały, świergotały, że piękniej już nie można, bo piękniej już nie ma, bo nie trzeba. - Aha, Hapelle, to znaczy kaplica - skojarzył tym razem prawidłowo i zaczął się wspinać po miękkim zielonym kobiercu na otulone zachodzącym słońcem wzgórze. W środku kapliczki, na przykrytym białym haftowanym obrusem ołtarzyku stała figura Matki Boskiej, u Jej figury paliły się cienkie wysokie świeczki, a ptaki wokoło tak pięknie świergotały, śpiewały, że więcej już nie można, bo więcej już nie ma, bo nie trzeba. Dochodząc do kapliczki, zauważył że przeciwnej strony zdąża do niej elegancko ubrana kobieta w jasnym płaszczu, w dole widać było samochód zaparkowany na poboczu drogi. Kobieta podeszła do zawieszonej na ścianie skarbonki, wrzuciła do niej monetę, a później wyjęła ze stojącej obok skrzyni długą cienką świeczkę. Zapaliła ją przed figurą i zaczęła się po cichu modlić, pozdrowiwszy go wcześniej lekkim skinieniem głowy. Stanął z boku, żeby jej nie przeszkadzać, a później wrzucił do skarbonki dwie marki i zapalił przed figurą Ślicznej Pani wyjętą ze skrzyni świeczkę. - Żeby mi się jakoś szczęśliwie w życiu ułożyło – westchnął, zapalając przed Niepokalaną rozmigotany płomyk. - Ułoży ci się, ułoży – usłyszał i rozejrzał się zdziwiony, bo nie wiedział, skąd usłyszał. A ptaki tak pięknie śpiewały, że więcej już nie można, bo nie potrzeba. Kobieta po skończeniu modlitwy coś do niego powiedziała po niemiecku, ale rozłożył ręce, że nie rozumie i pokazał, że przyszedł od autostrady. Skinęła ze zrozumieniem głową i pokazując na figurę, powtórzyła po raz drugi to samo zdanie. Spojrzał uważniej na figurę, Matka Boska miała narzucony na ramiona niebieski płaszcz, a pod nim białą szatę przepasaną złotą szarfą. Stała na kuli ziemskiej, na sierpie złotego półksiężyca, a spod Jej stopy wystawała przygnieciona głowa węża. - Nie wiem o co tej kobiecie chodzi – pomyślał, a ona jakby odgadła jego myśli, bo powtórzyła po raz trzeci to samo zdanie, ale tym razem pokazała na biegnący u dołu figury napis. Podobno za pomocą słów przekazujemy tylko osiemnaście procent informacji i chyba dlatego, nie znając niemieckiego, potrafił tej kobiecie wytłumaczyć, o co mu chodzi. Wyjęła z torebki złote, wieczne pióro i na wydartej z notesu kartce przepisała dla niego znajdujące się pod figurą zdanie. Kiedy pisała, promienie słońca tak ślicznie zaigrały na złotym piórze, że zmrużył olśniony oczy i zaczął szeptać, Zdrowaś Mario. Kiedy je otworzył, u stóp figury leżała pozostawiona dla niego kartka. Nawet nie zauważył, kiedy kobieta odeszła, jakby nikła w innej czasoprzestrzeni. Tam, gdzie stała igrało kilka promieni, po ścianach kapliczki pięły się czerwone róże. Przetłumaczył później w Polsce napisane na kartce zdanie i zapamiętał, że... Tam, gdzie stopa Maryi, tam głowa węża. Kiedy wracał na parking w zapadających ciemnościach, z głębin lasu dobiegały jakieś dziwne niepokojące odgłosy, ale nie odczuwał lęku, wiedząc, że jest bezpiecznie otulony maminym płaszczem. Oglądał się kilka razy w stronę kaplicy i widział emanujące ku niemu przyjazne krzepiące światło. Istnieją rozsiane po ziemi miejsca dobrej mocy, które jak cudowne latarnie oświetlają drogę do innego lepszego świata. Jeżeli jakiś zasmucony wędrowiec westchnie w takim miejscu o pomoc, to może usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Że wszystko będzie dobrze, że wszystko będzie dobrze... Dochodząc do parkingu, już z daleka zobaczył niespokojnie chodzącego wokół tira kierowcę, zaniepokojonego jego długą nieobecnością. Opowiedział mu o kaplicy na wzgórzu i pojechali w dalszą drogę do domu. Noc nastała cicha i pogodna i wiatru prawie wcale nie było, wspinali się coraz wyżej biegnącą przez góry autostradą, w dole wiła się wstęga rzeki, rozjaśniona księżycowym światem. Silnik mruczał miarowo, na desce rozdzielczej migotały kolorowe lampki i coś się zamarzyło pielgrzymowi z przełomu wieków, i nie wiadomo kiedy zasnął. W samochodzie coś zachrobotało, kierowca zmieniał biegi, i zaniepokojony, otworzył oczy. Wspinali się ku kolejnej przełęczy i początkowo nie potrafił się rozeznać w czasie i przestrzeni. Wokoło niego, jak okiem sięgnąć, rozlewało się morze falującego światła. Na zboczach okolicznych gór, aż po krańce horyzontu, migotało tysiące rozjarzonych neonów. - Jak w baśni o sezamie - pomyślał oczarowany. - Nie wiadomo, gdzie niebo, a gdzie ziemia, gdzie ciemność, a gdzie światło. I pomyślał w urzeczonym zachwycie, spoglądając na baśniową iluminację, jak bardzo Wszechmocny musi kochać swoje dzieci, skoro pozwala im mieszkać na błękitnej planecie w baśniowym rozmigotanym ogrodzie ziemi. W dole po księżycowej rzece płynął rzęsiście oświetlony statek. Cudowne rozmigotania znikły, gdy samochód sforsował przełamanie szczytów, ale baśniowa dolina jarzyła się za przełęczą dalej. A jeszcze dalej za nią jaśniało w lesie na wzgórzu jedno z wielu rozsianych po ziemi miejsc dobrej mocy... Za sen nocy letniej z gwiezdnymi skrzydłami, za nieba i ziemi cudowne zbratanie i za to, że nie śpisz i czuwasz nad nami, tak bardzo Cie kocham, Ojcze nasz i Panie. Niedługo po tej podróży los się do niego tak szeroko uśmiechnął, że nie nadążył liczyć zarabianych pieniędzy. Obok losu stała życzliwie uśmiechnięta Fortuna i mówiła, że o ile jej wiadomo, to wszystko będzie dobrze. Nie przegapił napotkanego czasu łaski, w jeden miesiąc pospłacał wszystkie długi i odłożył w banku pokaźną sumę pieniędzy, która pozwoliła mu przetrwać nadchodzącą smutę. Co dalej? Podobno człowiek utalentowany dostrzega w życiu analogie, jeżeli chodzi o niego, to potrafił je dostrzegać, ale nie zawsze wyciągał właściwe wnioski. Tym razem jednak wyciągnął i zamiast wozić butelki dla warszawskiego biznesmena, postanowił je wozić dla siebie, żeby na nich zarabiać krocie. Konkretnie, chodziło o butelki na piwo, które mu woził z enerdowskich browarów. Browary po zjednoczeniu przeszły na nowe technologie i nie miały co zrobić z milionami starych butelek, a jednocześnie w Polsce ich brakowało. Warszawski biznesmen prawidłowo połączył te fakty i zaczął sprowadzać butelki, sprzedając je polskim hurtownikom z ogromnym zyskiem. Woził biznesmenowi butelki przez lipiec i byłby mu dalej woził, gdyby warszawiak nie był za chytry. Konkretnie poszło o to, że na zwykłe tiry wchodziło dwa tysiące pojemników z butelkami, a na jego zestaw trzy tysiące, o dwadzieścia tysięcy butelek więcej. Zatelefonował więc do biznesmena, żeby mu więcej płacił za kursy, a kiedy ten odmówił większej zapłaty, zerwał z nim współpracę i zaczął wozić butelki dla siebie. W ciągu miesiąca ściągnął do kraju i sprzedał ponad milion butelek, dzięki czemu pospłacał długi i odłożył w banku dwadzieścia tysięcy dolarów. Niestety, załapał się tylko na końcówkę biznesu, bo polskie browary zostały zawalone butelkami i zyskowny interes dobiegł końca. Przestała się również opłacać produkcja europalet, po raz kolejny stanął na rozdrożu i nie wiedział co dalej. We wrześniu ogrodził otrzymaną od mamy parcelę, zainstalował na niej mas media, wybetonował pasy dojazdowe dla samochodów i nie wiedział co dalej. Pod koniec września pojechał z żoną samochodem do Kolonii, nakupił sprzętu turystycznego i nie wiedział co dalej. - Gdzie mi się tak ciągle spieszy? – rozmyślał. – Gonię we wszystkich możliwych kierunkach, nie wiadomo po co i za czym, w ciągu dwunastu godzin zrobiłem z Kolonii do Brzeska ponad tysiąc dwieście kilometrów. Po co tak szybko przez całą noc jechałem, gdzie mi się tak ciągle spieszy? Nibym taki bystry, a ciągle zapominam, że jako człowiek nieznoszący monotonii, mam za ciężką nogę na gazie, a za lekką na hamulcu. Czy jak kiedyś w końcu wyhamuję na wirażach, żeby opony przestały piszczeć na zakrętach?! Kilka dni później skrzyknął kilkunastu chcących trzeźwieć i założył w rodzinnym mieście klub abstynenta "Szansa". Z początku szło jak po grudzie, ale skoro swego czasu obiecał ordynatorowi na terapii, że założy, to postanowił się w końcu wywiązać z obietnicy. Poszedł więc na sesję rady miejskiej i zaczął nawijać z mównicy o trzeźwości, a wtedy wśród radnych rozległy się głupawe chichoty. Zagotowało mu w środku, ale na zewnątrz zachował spokój i wygarnął prosto w oczy nagą prawdę z grubej rury cienkim śrutem. Powiedział, że od ośmiu lat zachowuje trzeźwość, czego nie można powiedzieć o jednym z radnych, który wczoraj wyciągnął na ulicy fajfusa i sikał pijany przed knajpą. - Nie będę go wskazywał palcem, bo jak mówi przysłowie, poznać głupiego po śmiechu jego. Cisza się zrobiła na sali, może i inni coś mieli na sumieniu, odczekał chwilę dla lepszego efektu i dokończył. - Nie wstydzę się swojej trzeźwości i tego, że byłem na terapii, a nawet jestem z tego dumny, bo wstyd, to kraść i z tyłka spaść, a ci, co potrafią pochromolić alkohol, to gieroje. Przede wszystkim zaś jestem wdzięczny Bogu za trzeźwość, bo alkoholizm, seksoholizm czy narkomania, to ciężkie choroby i człowiek bez boskiej pomocy nie potrafi zwalczyć tak silnych uzależnień. - Tak, tak, trzeba biedakom pomóc – odezwała się jakaś świętoszkowata radna. Wrócił z powrotem, bo już schodził z mównicy i skontrował znużonym głosem. - Kto panią wybrał na radną z takim faryzejskim podejściem? Chyba podobni do pani! Nie nam trzeba pomóc, bo myśmy już sobie pomogli, to wy potrzebujecie pomocy, bo pośród was i w waszych rodzinach są osoby umierające na chorobę alkoholową, którą zarażają jak trądem. - No, wie pan! Zawołała oburzona radna. - Wiem, ale pani nie wie, więc powiem, że jeżeli się uwzględni powiązania genetyczne, to prawie w każdej rodzinie występują uzależnienia i wszyscy potrzebujemy terapii. Dostali wtedy na klub duży lokal w centrum miasta i znowu nie wiedział, co dalej. Ciągle nie rozpoznawał bożej woli do której został predestynowany, w rozpoznaniu celu przeszkadzała mu zawistna siostra, szpiegująca go na każdym kroku, torpedująca jego plany i przedsięwzięcia. Kostur w twym ręku, co laską proroka, stoisz naprzeciw wieczności ogromu, zło woła z dołu, a dobro z wysoka, znowu docierasz do życia przełomu. Szukam swej drogi, a wokoło ludzie, szukają swoich, grzebiemy się w brudzie. Rozdział szósty Jeżeli umiesz przyjąć sukces i porażkę, traktując jednakowo oba te złudzenia... Współcześni uczeni obliczyli, że gdyby wszystkie częstotliwości wszechświata zapisać na taśmie magnetycznej, to z taśmy długości trzech kilometrów człowiek byłby w stanie odczytać tylko trzy milimetry. Uzmysłowiwszy sobie ogrom naszej niewiedzy, należy z pokorą traktować nasz ogląd świata, bo jakże nam trzy milimetrową miarką mierzyć kilometrowe długości? I między innymi dlatego łączy się dwoje ludzi, żeby razem iść przez życie, bo we dwoje łatwiej dźwigać jego ciężar. Ale co zrobić, kiedy w małżeństwie wystąpi niezgodność charakterów, wyznawanych wartości? To chyba wtedy lepiej iść osobno, zamiast nawzajem się wyniszczać? Tym bardziej, że najwięcej wtedy cierpią niczemu niewinne dzieci. Nie spadło na niego to wszystko na niego jak grom z jasnego nieba. Od dawna pojawiały się w jego małżeństwie niepokojące sygnały, ale je bagatelizował, jakby go zaślepiło jakieś złe licho. Śniły mu się skute lodem śnieżne pustynie, po których brnął przy świetle zorzy polarnych. Raz mu się przyśniło, że ugrzązł samochodem w zaspie i nagle zjawiły się jego dzieci i pomogły mu wypchać samochód. Takie i tym podobne sny go nawiedzały, aż w końcu mu się przyśniło, że wstał po długiej i ciężkiej chorobie, i chodzi na osłabłych nogach po zalanym słońcem mieście. Wiedział, że zaczyna wracać do zdrowia po długiej, ciężkiej chorobie i miał niejasne poczucie wyrządzonej mu krzywdy. - Co one ze mną zrobiły? Szeptał, myśląc o żonie i siostrze, przepełniony tęsknotą za ukradzionym mu szczęściem. Wiedział, że przebyta choroba podzieliła jego życie na dwa okresy, na przed i na po, i że już nic nie będzie takie jak dawniej. Za dalą w dali znika dal, czas niepowrotną płynie rzeką, i tylko smutno, tylko żal i łza ukryta pod powieką. I chłopca jęk wśród szumu fal, czemuście skrzydła mu złamały? Za dalą w dali znika dal, czemuście kochać go nie chciały? Obudził się pełen nostalgicznego smutku za utraconym czasem, a później w jego życiu nadeszła wyśniona, prawie trzechletnia smuta. Okres zamętu i cierpienia, po którym przeorientował swój system wartości i zaczął pisać powieści. Przypominał ozime ziarno, które po przeleżeniu pod śniegiem, wydało stokrotne plony. Bo jak zostało objawione w Ewangelii świętego Łukasza...Od każdego, komu dano wiele, wiele wymagać się będzie. Pożary i zgliszcza Pod koniec września po raz kolejny postanowił rzucić palenie i pojechał do Zakopanego, żeby z dala od zgiełku skupić się na przetrzymaniu bez papierosów najtrudniejszych pierwszych dni. Zamieszkał w swojej przyczepie na stoku pomiędzy Gubałówką, a Butorowym Wierchem i przez pierwsze trzy dni nie palił, wędrując po górach, uwalniając się od nikotynowego uzależnienia . Trzeciego dnia pod wieczór ściągnął na przełaj po skalnych piargach do przyczepy i usiadłszy przed wejściem, śledził szybujące w przestworzach orły. - Jakby trzymały nad tatrzańskimi szczytami straże - rozmyślał. Mrużył oczarowane przestrzenią oczy, a z chmur spadały na ziemię drżące smugi zachodzącego słońca. Płoną ognie chmur czerwonych, stoją szczyty gór w płomieniach, pośród fali łąk zielonych świerszcze grają na grzebieniach. Nad górami orłów cienie, cichym lotem tną przestrzenie. Niepotrzebnie pod wieczór postanowił zainstalować na przyczepie antenę telewizyjną, jeszcze na to było za wcześnie. Przeciwnik natychmiast wykorzystał rozproszenie jego sił i postanowił go puścić z dymem. Najpierw zaczęły mu drżeć ręce, później nogi, a jeszcze później zrzucił antenę na ziemię, zeskoczył z dachu przyczepy i zaczął po antenie deptać nogami. I wówczas zrozumiał, że tej bitwy z papierosami już nie wygra. Żeby uzupełnić trzydniowe braki nikotyny, zapalił dwa papierosy, jeden za drugim, ale to już była musztarda po obiedzie, głód nikotynowy atakował na całej linii. Równie dobrze mógłby próbować wypić wiadro wody po trzydniowej podróży przez pustynię, nie potrafił wrócić do równowagi. - A cóż ona sobie wyobraża, że jestem żebrakiem, któremu się rzuca jałmużnę? Że może mną poniewierać jak szmatą?! Rozhuśtane nadmiarem destrukcyjnych uczuć myśli, wybuchały jak szrapnele, rażąc bezmyślnie na lewo i prawo. I porwał się do straceńczej szarży jak ci spod Samosierry, nie wiedząc, że nie można zmienić drugiej osoby, można zmieniać tylko siebie. Popełnił błąd, podejmując bezsensowną wyniszczającą jego rodzinę walkę, bo skoro nie można zmienić drugiej osoby, to tym bardziej nie można zmienić dwóch spikniętych ze sobą znieprawionych kobiet. Schowana za żoną siostra pociągała z ukrycia za sznurki tej diabelskiej huśtawki. Tragizm sytuacji potęgowało, że grał w otwarte karty, nie wiedząc, że jego dręczycielki uprawiają szulerkę. Stał obok przyczepy z pogiętą anteną w rękach, przez pomalowane na niebiesko okienko chatki spoglądała na niego wystraszona babcia. Kiwnął jej uspokajająco głową i wdrapawszy się na biegnącą granią ścieżkę, spacerował do późnej nocy, szykując się do rozmowy z żoną. Miał osiem lat abstynencji i wiele spraw widział teraz o wiele trzeźwiej, wyraźniej. Późną nocą ściągnął do przyczepy i rzuciwszy się w ubraniu na łóżko, zapadł w płytki nie dający wypoczynku sen. To ręka, to noga zrywały mu się co chwila bezwiednym ruchem i budził się wtedy z niespokojnym biciem serca. Wstał nad ranem po czterech snu i postanowił wracać do domu, rozmówić się z żoną. Wychodząc z przyczepy, spojrzał w stronę wznoszącego się na Giewoncie krzyża. Jego elementy wynieśli na szczyt górale, on musiał swój samotnie wydźwigać na swoją Golgotę. Ty drżysz? Rozumiem, nie wiesz, co się stanie, cierpisz za swoje i za cudze winy, nadchodzi przełom, czas na dojrzewanie, pożary, zgliszcza, smuta i ruiny. Ci ci to synku? Zaparkował w ogrodzie, w promieniach wschodzącego słońca, wszedł do domu i obudziwszy żonę, wygarnął jej po cichu całą prawdę. Po cichu, żeby dzieci nie słyszały, bo dzieci dziedziczą po rodzicach i jeżeli rodzice się nawzajem oskarżają, to dzieci się czują się do niczego. Wyszli do ogrodu i stanęli pod drzewem wiadomości dobrego i złego. I umilkły zalęknione ptaki, i dał się słyszeć syk owiniętego wokół drzewa węża. I tylko czerwono wschodzące słońce prześwitywało ślicznie przez liście, niosąc nadzieję, że pomimo ludzkich grzechów, ciągle jeszcze ten świat jest dzięki Bogu piękny. Żona po raz pierwszy zdarła wtedy noszoną przez całe życie maskę i rzuciła w niego pełne jadu słowa, które do reszty zniszczyły ich pękające od początku małżeństwo małżeństwo. - Nie takiego chłopa sobie szukałam – wysyczała. – Ty jesteś tylko dziesięć procent chłopa. Zaniemówił, sądził jej uczucia według swoich i nigdy by się od niej takich słów pod swoim adresem nie spodziewał. - I co? – rzuciła mściwie. – Pójdziesz na wódkę?! - Na wódkę? – powtórzył zdziwiony. - Chciałabyś, żebym zaczął pić z powrotem? Spoglądał na nią w milczeniu, tutaj już nie było miejsca na kłótnię, takich słów mężczyzna nie zapomina kobiecie do końca życia. - Zapłaczesz, zapłaczesz, zapłaczesz - powiedział znużonym głosem, a każde słowo ważyło tonę. Uśmiechnął się z goryczą, kiedy kogut zapiał u sąsiadki po drugiej stronie ulicy i powiedział z gorzkim uśmiechem. - Jak zwykle idziesz w zaparte, czy ty się kiedyś poprawisz? A później wsiadł w samochód i słysząc z drzewa rozdarowany chichot węża, zastanawiał się dlaczego ten diabelski chichot przypomina mu chichot siostry. Zajechał do Krakowa i usiadł w parku Jordana na ławce, a nad nim krążyły wronie watahy. - Usiłuje mnie z powrotem wpędzić w alkoholizm, żeby zwalić na mnie swoje winy - rozmyślał o żonie. Po wyjściu z parku kupił dwie czekolady, bo nie jadł od wczorajszego obiadu i postanowił wrócić do Zakopanego. Po drodze zabrał na okazję dwie nastolatki w obcisłych białych spodniach. Jedna miała włosy utlenione na biało, a druga ufarbowane na czarno, więc powiedział, że wyglądają jak Alina z Balladyną. - Czyżbyśmy miały przyjemność z księciem? - zapytały wesoło. Pokręcił przecząco głową i powiedział, że z niego tylko dziesięć procent chłopa. - Ciekawe, czy ladacznice? – pomyślał, kiedy powiedziały, że jadą do zakopiańskiego hotelu, Kasprowy, w żeby zobaczyć, jak żyją bogaci ludzie. Zaprosił je na obiad do przydrożnego zajazdu i zażartował podczas posiłku, że już je dalej nie weźmie. I wtedy powiedziały, że się mogą odwdzięczyć w naturze, i od tej chwili chciał się z nimi jak najszybciej rozstać. Jadał tutaj wcześniej z żoną i dziećmi i kiedy po obiedzie szedł z dziewczynami do samochodu, to właściciel zajazdu wyglądał za nimi przez okno. Przypuszczalnie pamiętał go z dawnych czasów, może znał również dziewczyny, i być może pomyślał z przyganą, że mając taką fajną rodzinę, funduje obiady kobietom lekkich obyczajów. Zapewne by tak źle o nim nie pomyślał, gdyby wiedział, że właśnie podczas wspinaczki odpadł od ściany i leży u stóp szklanej góry z połamanymi skrzydłami. Wysadził dziewczyny w centrum kurortu i pojechał się przespać do przyczepy. Siedział na łóżku z twarzą ukrytą w dłoniach, a później zjadł na przymus połówkę czekolady i ściągnąwszy buty, skulił się w ubraniu pod kołdrą. Nie chciało mu się załączać centralnego ogrzewania, a wrześniowe noce w górach są zimne. - Co ci to, synku, nie przyszedłeś się przywitać? W drzwiach przyczepy stała babcia staruszka. - Co ci to, synku? - Nie wiem, babciu. - Nie wiesz? - Żona... - Żona? - Żona i siostra, ale jak ty, babciu, tutaj po ciemku przyszłaś? Jeszcze się gdzieś wywrócisz i coś sobie zrobisz. - Ale co ci to, synku? – patrzyła zatroskanymi oczami. - Nie wiem, babciu, prześpię nockę i jutro pojadę dalej. - Przed sobą, synku, nie uciekniesz. - Przed sobą? - Żeby się uwolnić od ciężaru zemsty, musisz przebaczyć żonie i siostrze, bez tego nie polecisz ku szczytom. - ??? Spoglądał na Babcię pytającym wzrokiem. - One cię usiłują spętać, Orlątko, żeby mogły po tobie deptać, żebyś grzebał z nimi w kurniku jak kogut,. Wstał, objął staruszkę ramieniem i zaprowadził do izdebki, w której ubite z gliny klepisko pamiętało ubiegłe stulecie. - Kiedy mnie tak obejmujesz, synku, to czuję bicie twojego serca. - A ja twojego, babciu. - Będę się za ciebie modlić, Orlątko. Wyszedł z chatki i stanąwszy za oknem, patrzył na modlącą się staruszkę. - Jeszcze się udusi – pomyślał zaniepokojony, widząc że babcia klęczy przy łóżku z twarzą ukrytą w pierzynie. Odszedł uspokojony, kiedy uniosła głowę i uczyniła w jego stronę znak krzyża, jakby wiedziała, że stoi w ciemnościach za oknem. Spojrzała na wiszący nad łóżkiem obraz Świętej Rodziny, na którym Matka Boska tuliła do piersi malutkiego Jezuska, a stojący obok święty Józef spoglądał z czułością na śpiące Dzieciątko... Nie strachaj się Jezu ludzkimi grzechami, zapłakane Dziecko święta Matka tuli, nie płacz Synku, nie płacz, nie jesteśmy sami, zdąża do Betlejem karawana króli. Wracając do przyczepy, przystanął, spoglądając na wschodzący księżyc, na tle jego jasnej tarczy rysował się zwieńczony krzyżem kontur Giewontu. - Święty księżyc - wyszeptał i przypomniał sobie, że ubiegłego roku jesienią było tutaj podobnie. Modlił się wtedy przed kościółkiem na górskiej grani, a obok spały na trawie góralskie modlitwy. Wrócił do przyczepy i położył się do spania, ale nie potrafił zasnąć i w końcu zażył tabletkę relanium. Wyjeżdżając rano z domu, wstąpił do kolegi i dostał od niego cztery tabletki. Trzymał je na czarną godzinę, jak się trzyma na przednówku ostatnie cztery kromki chleba. Po zażyciu lekarstwa napięcie zelżało i po chwili zasnął... Śni się lasom, las, chłopcu zdrada, błyska raz po raz, ciągle pada. Wstał rano i po zmówieniu pacierza, zjadł drugą połówkę czekolady i postanowił jechać odwiedzić Jurka w niemieckim Halle. Miał do pokonania osiemset kilometrów i podczas kilkunastogodzinnej jazdy rozmyślał o swoim małżeństwie. - Dlaczego nie potrafię zrozumieć, co się dzieje?! – powtarzał w myślach wciąż tę samą mantrę. I wprawił się w stan nadświadomości, i usłyszał, jakby rozmawiał z kimś niewidzialnym. - Jakbyś zrozumiał, tobyś oszalał, będziesz się dowiadywał prawdy po trochu, w miarę dojrzewania do wieczności. - Ale ja już przecież o tym wszystkim wiem od dawna. I w tym momencie rozbłysło w nim słowo na podobieństwo klucza i cała rozchwiana przeszłość ułożyła się w logiczne ciągi. Od bieguna do bieguna, jakby Ktoś podłożył magnes pod rozsypane na kartce opiłki. Płacz O siódmej wieczorem przekroczył niemiecką granicę i pojechał autostradą w stronę Drezna. - Ależ byłem głupi – powtarzał podczas jazdy. Wcześniejsza niewiedza wyniszczała, ale obecna pewność oślepiała jak łuk elektryczny. Udręczone myśli chowały się po kątach szarych komórek, synapsy dymiły na łączach, więc może dobrze, że stało się, to co się stało, bo inaczej mogło dojść do zwarcia, przepalenia bezpieczników. Nie jechał zbyt szybko, jak na autostradę, gdy nagle zarzuciło samochodem i o karoserię zaczęły tłuc ogromne ptaki. Zareagował podświadomie, naciskając hamulec, zjeżdżając na pobocze i włączając światła awaryjne. Wysiadł z samochodu, wystawił trójkąt ostrzegawczy i poszedł zobaczyć, co się stało. Od tylnego błotnika oderwało się plastikowe nadkole i zharatało oponę. W światłach pędzących samochodów, jak prześwitująca przez rozszarpaną ranę kość, rozbłyskiwała na kole goła felga. Zdawał sobie sprawę, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, bo w panujących ciemnościach, nadlatujące samochody dostrzegały go w ostatniej chwili. Osobówki przelatywały jak odrzutowce, a podmuchy tirów kolebały jego samochodem jak kołyską. Wyjął z bagażnika zapasówkę i windę, popuścił w kole śruby i zaczął windować samochód w górę, ale winda traciła na miękkim podłożu stabilność. Podłożył więc pod nią kilkanaście kaset magnetofonowych i wywindowawszy samochód, ściągnął uszkodzone koło, założył za pasówkę i pojechał dalej. Dotarł do kolegi późnym wieczorem, siedzieli w pokoju przy herbacie i rozmawiali o interesach, ale obaj wiedzieli, że to rozmowa pozorowana. Powiedział więc, dobranoc i położył się do spania w przygotowanym dla niego pokoju. Rano wmusił w siebie szklankę herbaty, pół kromki chleba i kilka plasterków salami, a później podziękował za gościnę i postanowił jechać w Alpy. Po drodze wstąpił do kilku browarów, pytał o butelki, ale tak jakoś bez przekonania, no bo jakże miał latać, skoro miał połamane skrzydła? A słońce nad autostradą tak pięknie świeciło, że bardziej nie można, bo bardziej już nie ma, bo nie trzeba. Pod wieczór dojechał do alpejskiego miasteczka, na ulicach kładły się już wieczorne cienie, ale szczyty ciągle jeszcze jaśniały roziskrzoną śnieżną bielą. Zapytał o hotel, a kiedy pokazano w stronę górującego nad miastem szczytu, pojechał we wskazanym kierunku. Na płasko ściętym wierzchołku góry wznosił się zbudowany z ciosanego kamienia zameczek. Biegnąca do niego droga kończyła się parkingiem sto metrów poniżej. Koniec drogi, koniec drogi, koniec drogi... Zaparkował samochód i zaczął się wspinać po wykutych w skale schodkach z poręczami po obu stronach, wzdłuż poręczy spadał po skałach z szumem wodospadu spieniony potok. - Ścieżka na szklaną górę – skojarzył beznamiętnie. Bardzo był zmęczony i brakowało mu oddechu. Pod koniec wspinaczki pociemniało mu w oczach i kurczowo chwycił rękami poręcze, a później szybko usiadł na schodku. Odpoczywał, patrząc na leżące w dole miasto, zachodzące słońce błysnęło nagle zielono nad horyzontem i pomyślał wzruszony, że to niebo zapala mu zielone światło nadziei... Za stusetną górą, za stusetną dalą, Aniołowie boskie drogowskazy palą, siedzą przy ogniskach, czekają na ludzi, kto swą pieśń wyśpiewa, uśnie i się zbudzi. Wynajął w hotelu pokój i odpoczywał, leżąc na wznak z rękami uniesionymi nad głową, jakby intuicyjnie przeczuwał, że powinien zaprzestać wyniszczającej obrony. Po godzinie wziął prysznic i zeszedłszy do restauracji, zamówił kolację, ale z trudnością przełknął pierwszego kęsa. - Trudno, skoro nie mogę jeść, to nie będę - pomyślał zrezygnowany. - Z tym akurat mogę się pogodzić od razu... Z tym, ale z tamtym! Przypomniały mu się usłyszane dwa dni temu od żony słowa. Zapłacił rachunek i wrócił do pokoju, zabierając ze sobą deser, kawałek czekoladowego tortu. Położył się do łóżka, ale nie potrafił zasnąć. - Trudno, z tym tak samo mogę się pogodzić od razu. Z tym, ale nie z tamtym! Przypomniały mu się usłyszane rano od żony słowa. Właściwie, to pamiętał je bez przerwy, wysysały z niego ostatnie siły, blokowały, nie pozwalając się od siebie uwolnić. I do tego jeszcze ten dobiegający z drzewa wiadomości szatański syk węża, przypominający złowrogi chichot siostry. - A czymże ty się, Kuba, tak przejmujesz? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia. - Czy ty nie widzisz, że one się sycą twoim cierpieniem? Skończ z tym sadomasochistycznym zadawaniem sobie bólu, przestań sobie na złość mamie odmrażać uszy! - Ale żona powiedziała, Poetycka Bajko, że jestem dziesięć procent chłopa. - No i co z tego, że powiedziała? A jakby powiedziała, że jesteś pięć albo piętnaście procent, to byś jej samo uwierzył?! Przestań wierzyć wszystkim ludziom, a zacznij tego zacznij ufać Bogu, bo bez Niego jesteś niczym. - No wiem, tak powiedział święty Augustyn. - No powiedział, powiedział, opowiadaj dalej o swoim życiu. - Dobrze. Ubrał kurtkę i poszedł na spacer do miasteczka, zdając sobie sprawę, że napoczął żelazną rezerwę sił witalnych. Wrócił do hotelu późną nocą i wyszedłszy na balkon, patrzył na osrebrzone księżycem alpejskie szczyty. - Podobnie przedwczoraj świecił nad Giewontem - rozmyślał. - Dzięki Ci, Boże, że pozwalasz nam mieszkać na takim cudownym świecie. Stał, zapatrzony w nieziemskie piękno, w międzyczasie księżyc zaszedł za górę i łuna stamtąd biła, jakby się zapaliły lasy. I ogarnęło go uczucie wdzięczności dla Boga, i wypełniły się przestrzenie poszumem Boskiego Wichru i językami roztańczonego Ognia... Ja was chrzczę wodą lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On będzie was chrzcił Duchem Świętym i ogniem. - Czasem, Kuba, trzeba dobierać słowa jak farby na obrazie, żeby opisywać nieopisywalne - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny. - No wiem, Poezjo, dzięki Tobie dusze mogą rozmawiać z Bogiem. - I spotykać nie spotkane, i zaczynać nie zaczęte, i nazywać nienazwane, zachwycone, wniebowzięte. - No wiem, ale tak mi jakoś smutno. - Jestem przy Tobie. - Na zawsze? - Oczywiście, skoro jestem częścią twojej duszy. - I Ty ze mną jesteś, i Anioł Stróż mi pomaga... - Masz ich kilku. - Bardzo Im wszystkim dziękuję. - Opowiadaj dalej o swoim życiu. - Dobrze. Zmarzł w ostrym powietrzu górskiego lata i wróciwszy do pokoju, zamknął drzwi na balkon. Zjadł przyniesiony kawałek tortu i zażywszy relanium, zmówił pacierz i położył się do łóżka, ale dalej nie potrafił zasnąć i końcu zaczął odmawiać na palcach różaniec. Odginał po kolei palce, dwa razy po pięć palców u prawej ręki przy odmawianiu Zdrowaś, a później jeden u lewej, po odmówieniu dziesiątka różańca. I splątało się wszystko, zmierzchło i nie wiadomo, kiedy zasnął. Sen się pojawił nagle, a jego przekaz składał się z alegorycznych ukrytych znaczeń. Wszedł do pokoju Rodziców w swoim dawnym rodzinnym domu i podszedłszy do siedzącej na łóżku matki, położył jej głowę na kolanach i zaczął żałośnie płakać, że on już tak dłużej nie może, że wszyscy go ciągle tylko ranią i szarpią na wszystkie strony jak wilki. A mama przez chwilę słuchała w milczeniu, a później położyła mu rękę na głowie i powiedziała, że już ma dla niego dom. I poszedł we śnie szukać tego domu, i spotkał dziewczynę, i szukali razem, i zaczął się unosić nad ziemią, i dziewczyna zapytała dlaczego nie chodzi, a on odpowiedział, że tak mu wygodniej, bo się nie ubrudzi. A później dziewczyna gdzieś znikła i wtedy się nagle obudził. Leżał i rozmyślał o obiecanym przez Mamę domu, a później jeszcze na kilka godzin i o poranku wyruszył w powrotną drogę. Jechał autostradami i składał jak puzzle epizody swojego życia, a kiedy uskładał fragment, to stawał na parkingu i zapisywał w notesie. I w taki sposób powstał wstrząsający list do żony, pełen bijącej w oczy prawdy, rozgoryczenia, żalu, bólu i rozpaczy. Po powrocie do domu dał go przeczytać żonie i pojawiła się szansa na uratowanie małżeństwa, ale wieczorem przyszła w odwiedziny jego siostra i jak zwykle naskoczyła na niego, że ma pierdolca. Potrafiła z tak wyrachowaną przebiegłością podsycać w jego żonie najgorsze instynkty, że żona zamiast zgody wybierała konfrontację i wyniszczającą wojnę. I znowu popłynęły w jego rodzinie naznaczone boską obrazą dni, złością i kłótnią dni, a najbardziej było szkoda trójki dzieci. Dwoje starszych zachowywało rozpaczliwe milczenie, a najmłodsza ośmioletnia córeczka uciekała podczas awantur do pokoju i rzucała się zapłakana na łóżko, zatykając rękami uszy. - Nie płacz, nie płacz – pocieszała ją jego siostra. – Jeszcze trochę i wykończymy tatusia – powiedziała ciszej do jego żony, ale dziecko usłyszało i zawołało spontanicznie. - Idź już stąd, ciociu, i nie przychodź do nas więcej! Dlaczego ciągle przychodzisz i rzucasz na tatusia klątwę, uroki?! Dzieci potrafią dostrzec więcej, niż dorośli i nie boją się wykrzyczeć prosto w oczy prawdy o nagim królu. I tak rozwijał się w jego rodzinie dramat, reżyserowany przez jego zawistną siostrę. Potrafiła się tak przebiegle maskować, że przez dziesięciolecia nie było wiadomo, że to ona jest główną sprawczynią zadawanych jego rodzinie cierpień. Na zasadzie duchowego wampiryzmu, wysysała z rodziny brata życiodajną energię. Spowiedź Ile można wytrzymać, kiedy dusza płacze? Postanowił pójść do spowiedzi i przypomniał sobie charyzmatycznego księdza, na którego trafił w konfesjonale, kiedy rzucił pijaństwo i postanowił się u niego wyspowiadać. Pojechał do pobliskiej miejscowości, gdzie go w międzyczasie przeniesiono na proboszcza i poprosił o spowiedź. Dochodziło południe, ksiądz się krzątał na plebanii przy gospodarstwie. Kiedy go poprosił o spowiedź, bez słowa poszedł się przebrać, wszedł do kościoła i usiadł w konfesjonale, a on uklęknął po drugiej stronie przy kratkach. Kiedyś w przyszłości, ludzie mieli temu dobremu empatycznemu księdzu wyrządzić krzywdę, bo zapomnieli, że się nie bierze motyla do ręki. Po skończonej spowiedzi ksiądz uklęknął przed ołtarzem i modlił się przy blasku palącej się przed tabernakulum lampki. Padające z witraży światło, opromieniało w ołtarzu Świętą Rodzinę. Podczas późniejszej rozmowy przed kościołem, poprosił księdza o odprawienie Mszy Świętej w intencji swojej rodziny. - O bożą opiekę dla mojej rodziny – poprosił. - To za dużo – zauważył ksiądz na widok wręczanego banknotu, na co odpowiedział, że przecież tyle też można. - Odprawię jutro o dziewiątej, niech pan przyjedzie – powiedział ksiądz przy pożegnaniu. Kiwnął głową, że przyjedzie, ale nie pojechał, a szkoda, bo bez Boga ani do proga. Zaczął jeździć do lekarza specjalisty w sąsiednim mieście, znajomi nazywali go doktor Judym, bo za wizytę w prywatnym gabinecie liczył śmiesznie mało, jakby mu nie zależało na pieniądzach. Dobrze, że trafił na tego lekarza, bo to był właściwy człowiek na właściwym miejscu, którego Pan Bóg postawił na jego drodze w odpowiednim momencie. Skierował jego i żonę do terapeutki i pojawiła się kolejna szansa na uratowanie małżeństwa, ale siostra nie pozwoliła chodzić jego żonie na terapię, bo nie chciała dopuścić w rodzinie brata do zgody. Omotanie Nie na darmo się mówi, że najciemniej pod latarnią, chyba diabeł go tą latarnią oślepił, że zwracał się o pomoc do siostry. Opowiadał jej o swoich planach, problemach, a ona to później wykorzystywała przeciwko niemu. Właściwie, to nie miał w zaistniałej sytuacji żadnych szans na obronę. Z szatańską przebiegłością gmatwała jego życie w coraz trudniejszy węzeł, niemożliwy do rozplatania bez boskiej pomocy. Nie zdawał sobie sprawy, że żona za podszeptem siostry zaczęła go zmuszać do wyniszczającego seksu, żeby go doprowadzić do szaleństwa lub śmierci. - Nie wiem, co się ze mną dzieje – powiedział do niej pewnego razu. – Ja już tak dłużej nie wytrzymam. Jak zwykle zmilczała, więc zatelefonował do doktora Judyma, nie wiedząc, że pcha się z deszczu pod rynnę, bo żona już dawno uszyła mu u niego buty. - Proszę przyjechać – usłyszał w słuchawce. Coś mu się kazało oglądnąć, kiedy wyjeżdżał samochodem z ogrodu. Spojrzał w okno i zobaczył za firanką, kukającą za nim siostrę i żonę. Coś do siebie rozgorączkowane szeptały, a kiedy spostrzegły, że na nie patrzy, to zaczęły mu na wyścigi machać rękami. Zajechał do lekarza i zdjął w przedpokoju buty, ale kiedy po wizycie wychodził, to już mu się nie chciało ich zawiązać. Stał i patrzył na lekarza bezradnie, i wtedy lekarz zatelefonował do koleżanki w krakowskim szpitalu. - Niech pan do niej jutro jedzie – powiedział do niego po skończonej telefonicznej rozmowie, na co potakująco skinął głową. Następnego dnia syn go zawiózł do krakowskiego szpitala. Niewiele pamiętał z owego dwutygodniowego pobytu na oddziale, bo zatruwano go niewłaściwymi lekarstwami. Błędnie zdiagnozowano jego stan, sugerując się insynuacjami jego siostry i żony, które nastawiły przeciwko niemu lekarkę, podobnie jak wcześniej doktora Judyma. Rozmawiały z nią za każdym razem, kiedy do niego przyjeżdżały i po ich odjeździe dostawał zastrzyk, po którym mu na kilka godzin wykrzywiało usta. Bełkotał wtedy jak nienormalny, więc przestał się odzywać, żeby się nie upodobnić do otaczających go pacjentów. Kilkakrotnie próbował wyjaśnić lekarce, że te lekarstwa mu szkodzą, ale jego słowa do niej nie docierały. - No, jak się czujesz? – zapytała go pewnego razu żona podczas odwiedzin, a będąca z nią siostra świdrowała go złowrogim spojrzeniem. - Coraz gorzej, ale może jeszcze zdążę zlikwidować firmę, nadchodzą dla naszej rodziny ciężkie czasy - powiedział cicho. - Nie szkoda ci naszych dzieci? - Może jednak powiedzieć lekarce prawdę? Żona spojrzała pytająco na siostrę. - Jaką prawdę?! Przecież jużeśmy powiedziałyśmy! Naskoczyła siostra na żonę. - Powiedziałyśmy tylko pół prawdy, a półprawdy są kłamstwem. - Jakim kłamstwem?! Jak chcesz, żebym ci pomagała, to musisz mnie słuchać! - A w jaki sposób ty mi pomagasz? – zdziwiła się żona. - Pomagam ci zrobić z niego wariata! - A po co? - A po to, żebyś mogła robić, co ci się podoba. Spojrzał smutno na spiskujące przeciwko niemu dwie kwoki, które w swoim zacietrzewieniu nie liczyły z jego obecnością. - Zniszczycie dzieciom kochającego je ojca, który mógłby im zapewnić lepszą przyszłość. I tutaj jego siostra nie wytrzymała i strzeliła nienawistnie. - A co mnie obchodzą twoje dzieci, ja dbam o swoje! - No widzisz? – zwrócił się do żony. - Pomagasz siostrze niszczyć nasze dzieci. - Może jednak powiedzieć lekarce prawdę? – zawahała się znowu żona. - Nie trzeba! – strzeliła nienawistnie siostra. - Ale pieniądze... - Ma więcej ode mnie! - Ale straci... - To zarobi nowe. - A jak nie zarobi, to z czego będę z dziećmi żyła? - Pójdziesz do pracy. - A gdzie ja w moim wieku znajdę pracę? - Możesz u mnie sprzątać. - A po co mam u ciebie sprzątać? - A po to, żebym miała czysto, zapłacę, ale musi cierpieć. - Dlaczego muszę? – spojrzał zdziwiony na siostrę. - Pamiętasz, jak mnie zbiłeś w dzieciństwie? - Pamiętam, za to, że mi rozcięłaś nożem rękę, musieli mi zszywać. - Ale mnie zbiłeś, a ja nie przebaczam! A matka tylko ciągle Kubuś i Kubuś. Na spacer Kubuś, na kolonie Kubuś, do wujka na wakacje Kubuś... Świdrowała go nienawistnie swoimi czarnymi oczami. - Żmija – wyszeptał, ale usłyszała. - Zobaczysz! – wysyczała. – Ty dopiero zaczniesz cierpieć! To dopiero początek! No co, uderzysz? – chciała go sprowokować, żeby go jeszcze bardziej pogrążyć. Spuścił głowę, a później się rozpłakał, bo wiedział, że po ich wyjeździe znowu go zawołają na zastrzyk, po którym mu wykrzywi usta. Dni w szpitalu były do siebie podobne, wypełnione czarnowidztwem, samoobwinianiem i rozpaczą. Leżał na trochę lepszej sali, bo co jakiś czas wsuwał lekarce pół miliona do kieszeni fartucha. Nomen omen, miała na imię Anna, a dobre i złe Anny przewijały się przez jego życie od dziecka. Ta raczej była dobra, ale na razie mu szkodziła, wprowadzona w błąd przez dwie kwoki i skuszona jego pieniędzmi. Sam na siebie bat kręcił, wciskając jej w fartuch napiwki. W starym niedogrzanym szpitalu ciągle mu było zimno, więc po tygodniu poprosił o przepustkę i pojechał do domu, żeby się ogrzać. Wziął gorącą kąpiel, a później włączył w swoim pokoju elektryczny kaloryfer i skulił się w łóżku pod kołdrą. I dopiero wtedy trochę z wierzchu odtajał. Z wierzchu, bo jego psychika ciągle się dusiła z braku życiodajnych endorfin. Przyśniło mu się w nocy, że leży goły pośrodku rozszczekanej sfory i nagle podbiegł do niego wilczur, i zaczął go lizać ciepłym jęzorem po twarzy. Dzięki, wyszeptał i nagle zaczął pędzić na sankach, i wiedział, że jeżeli chce ocaleć, to musi się przebudzić, bo na końcu jest ściana. - Muszę się znowu przebudzić! Muszę się znowu przebudzić, jak wtedy, kiedy rzuciłem picie! Muszę się znowu przebudzić, żeby się znowu wydostać z przedsionka piekła! Szeptał rozbudzony, leżąc w rozkopanej pościeli. W niedzielę pojechał okazją do szpitala, a po tygodniu się wypisał do domu i taki był początek jego smuty. Sprzysięgło się przeciwko niemu wiele fatalnych okoliczności i omotany przez kobiety, wegetował jak Herakles na obrazie Cranacha, który siedzi przy babskiej kądzieli w chusteczce na głowie i przędzie. Smuta Widząc, że coraz z nim gorzej, zlikwidował spółkę w ciągu tygodnia, wiele wszelkiego dobra zmarnowało się podczas tej pospiesznej likwidacji. Maszyny, zapasy drzewa, tysiące butelek, w Zakopanym została na stoku góry przyczepa campingowa. Zamierzał tam kupić parcelę, ale teraz już nie miał na to siły, bo obie rozgdakane kwoki dławiły go coraz mocniej. Jak gdyby wychodząc naprzeciw oczekiwaniom siostry, która mu zazdrościła pieniędzy, pojechał na giełdę i sprzedał za bezcen tira. Nie było na poczekaniu kupca, więc samochód o wartości półtora miliarda sprzedał za sto czterdzieści. Po kilku dniach przyjechała do niego policja, bo nowy właściciel wzbudził przy rejestracji podejrzenie niską ceną kupna. - Czy to prawda - zapytali. - Że sprzedał pan tira za dziesięć procent wartości? - Prawda. - A dlaczego tak tanio? - Bo jestem chory. Wzruszyli ramionami i odjechali. Popłynęły w jego życiu pełne smutku i cierpienia dni, podczas których całymi dniami leżał w łóżku. Co mu żona podsunęła to zjadał. Raz na tydzień kupowała dziesięć deko szynki, więc podczas posiłku kładł połowę plasterka na środku kromki, żeby mu dłużej pachniało. Dawał jej pieniądze na życie, ale zawsze była taka skąpa, oziębła, mówiła, że nie potrafi inaczej. Była zawzięta i uparta, nie potrafiła się przyznać do błędu, przeprosić. Kiedy po latach zaczęła chodzić sprzątać do siostry, to raz się jej wymknęło, że pokutuje za grzechy. A tymczasem z miesiąca na miesiąc przygasał, faszerowany końskimi dawkami tisercinu, popadał w coraz większą depresję. Nasiliło się kołatanie serca i zaczął mieć kłopoty z oddawaniem moczu. Kilkakrotnie musiał wstawać nocą do toalety, spadało mu ciśnienie, upadał i tracił przytomność. Raz runął na korytarzu pod drzwiami pokoju żony i leżał z piętnaście minut na zimnym linoleum, ale nie wstała, chociaż na pewno słyszała rumor upadającego ciała. Po jakimś czasie odzyskał przytomność i doczołgał się do toalety, a później do łóżka. Otumaniony tabletkami, kładł się o ósmej wieczorem i wstawał o szóstej rano, z przerażeniem myśląc o czekającym go kolejnym dniu. Cierpienie folgowało tylko we śnie, ale nie był w stanie spać bez przerwy. Pewnego razu podczas popołudniowej drzemki zaczęło mu brakować powietrza i kiedy przerażony otworzył oczy, zobaczył wpatrzoną w niego siostrę. Uciekła rozwścieczona z pokoju, kiedy się zasłonił kołdrą. Zaczął znowu jeździć do doktora Judyma w sąsiednim mieście, ale niestety, przepisywał mu te same szkodliwe lekarstwa, co krakowska lekarka. Dwie spiknięte przeciwko niemu kobiety potrafiły wprowadzić w błąd dwójkę bardzo dobrych lekarzy, specjalistów. - Pan jeszcze nie wie, co to depresja – powiedział pewnego razu lekarz podczas wizyty. – Porażeni katatonią chorzy, siedzą całymi tygodniami bez ruchu. - Mnie naprawdę wystarczy to co cierpię – powiedział cicho. - Jak pan myśli, panie doktorze, dlaczego siostra z żoną mnie dręczą? Wypisujący receptę lekarz zastygł z długopisem w ręce. - One się nie poczuwają do winy – wyjaśnił. - Kilka dni temu obie u mnie były... Lekarz urwał i spojrzał wyczekująco, ale nie podjął tematu. Nic by to nie dało, bo jego czas jeszcze nie nadszedł. Ziarno musiało przecierpieć swoje przez zimę, żeby jesienią wydać obfite plony. Mija jesień i zima, lepiej nie ma i nie ma, ciągle kona na granicy życia i śmierci, w szczękościsku buldoga, przerażenie i trwoga, aż się światło przez ciemność przewierci. Klasyczny podwójny nelson, od którego można się uwolnić dopiero wtedy, jak się kilkakrotnie klepnie w matę. Płaczą góry, płaczą lasy, duszę toczy rak, bestia zżera go, duszy tlenu brak, tak mi smutno, Aniele, tak mi smutnooo... - Ratuj go, Boże, bo ginie! Anioł popatrzył błagalnie w niebo, ale niebo nie ustąpiło. - Orzeł, jak uczy swoje młode latać, to je wyrzuca z gniazda – gromowładna błyskawica przetoczyła się po niebie od krańca do krańca. - Ale podlatuje pod słabsze i bierze je na skrzydła – nie ustępował Anioł. - Niektóre się roztrzaskują – drugi grom przetoczył się gniewnie za pierwszym. - Zginie? - Niekoniecznie... - To znaczy? - Ocaleje, jak przebaczy. Skrzywdzeni często zapominają, że poprzez przebaczenie mogą się uwolnić od ciężaru zemsty i tak szybko ruszyć do przodu, że prześladowcy zostają daleko w tyle, nie mają do ofiar dostępu. Mija wiosna i lato, ciągle walczy z zatratą, na granicy śmierci i życia, chcąc ocaleć w wieczności, walczy przeciw nicości, podglądają go obie z ukrycia. Godzinami chodził po salonie, spacerując wkoło stołu jak Dulski na Kopiec Kościuszki. Pewnego razu zauważył, że siostra przystawiła do ściany drabinę i podgląda go z ogrodu przez okno. Opadł na kolana, żeby się nie syciła jego udręką i zaczął się czołgać na kolanach. Jesienią, zaczął się drugi rok smuty, od trzech miesięcy był na rencie, dostał trzecią grupę, głodowe pieniądze, czterysta złotych. - Zastanawiam się, panie doktorze, dlaczego depresja nasila się u mnie jesienią? – zapytał pewnego razu, siedział u doktora Judyma w gabinecie. - Trzeba, żeby pan znowu pojechał do szpitala – odezwał się lekarz. – Niech pan się zgłosi jutro do tej samej lekarki, co poprzednio. Nic nie odpowiedział, tylko skinął potakująco głową i następnego dnia syn go zawiózł do szpitala. Na samym końcu korytarza było na sali zajęte tylko jedno łóżko. - Tam go dajmy – zaproponowała lekarce siostra oddziałowa. – Śpiący tam pacjent narzeka, że mu samemu smutno. - Ale on chrapie – zawahała się lekarka. - Mogę z nim leżeć – zgodził się nieopatrznie. Nie wiedział w co się pakuje. Przeleżał w łóżku do wieczora, a o dziesiątej przebrał się w piżamę i próbował zasnąć, ale za każdym razem przeraźliwe chrapanie sąsiada wyrywało go z drzemki i w końcu zrozumiał, że nie zaśnie. Nabawił się podczas owego pobytu w szpitalu uczulenia na chrapanie, które już w nim pozostało do śmierci. To chrapanie, to była ostatnia kropla, która przepełniła kielich goryczy i teraz należało coś z tym zrobić. Albo go dobić, żeby się już dłużej nie męczył, albo go zacząć właściwie leczyć, bo tak jak do tej pory już dalej być nie mogło. Ojcze przebacz im... Poszedł do pielęgniarki, powiedział, że nie może zasnąć, bo sąsiad chrapie i poprosił o przeniesienie na inną salę. Po uzyskaniu zgody, zabrał z łóżka swoją pościel i pościelił sobie na innej sali, ale dalej nie potrafił zasnąć, a do tego rozbolała go głowa. Chodził za pielęgniarką i prosił żeby mu dała jakąś przeciwbólową tabletkę, ale odpowiadała, że nie można mieszać lekarstw. - To na pewno tak mnie boli od papierosów – wyjaśniał. – Za dużo wypaliłem i rozbolała mnie głowa. O pierwszej w nocy przyniosła mu tabletkę, po której ból głowy ustąpił, ale dalej nie potrafił zasnąć i z przerażeniem liczył umykające godziny. Ubrał się o czwartej nad ranem i siedząc na łóżku, obserwował, jak ciemnogranatowe niebo za oknem przybiera coraz jaśniejszy atramentowy kolor. O siódmej oddział szpitalny zatętnił codziennym rytmem. Śniadanie, wizyta, zajęcia terapeutyczne na świetlicy, spacery. Chodził za lekarką i przeciągając sylaby, rozwlekłym głosem prosił o jakieś lekarstwa. - Ja już nie śpię, pani doktor, drugą dobę, może ma pani dla mnie jakieś dobre lekarstwa? Usiadł na posadzce pod drzwiami jej gabinetu i siedział na podobieństwo Hioba, wyglądając pomocy i zmiłowania. Przechodząca lekarka spoglądała na niego krzepiącym wzrokiem, więc znowu prosił o ratunek i w końcu wyrzucił z siebie zrozpaczonym głosem. - Dlaczego pani bezkrytycznie wierzy mojej siostrze i żonie? Czy pani nie widzi, co one ze mną wyprawiają?! - A co wyprawiają? – zapytała podchwytliwie. - Nie pozwalają mi wyzdrowieć. Spojrzała na niego zaskoczona. - I jeszcze za to muszę płacić z własnej kieszeni – zakończył ciszej. Umilkł, żeby mu nie dano zastrzyku wykrzywiającego usta. - Ciężki dzień – powiedziała pielęgniarka do lekarki. – I jeszcze do tego ten pacjent... Nie dokończyła, ale zrozumiał, że mu nie pomogą i poszedł się położyć na salę. Minęło południe, konał od kilkudziesięciu godzin, jego psychika dusiła się z braku neurotransmiterów jak płuca z braku tlenu. Po południu lekarka poszła pełnić dyżur na izbie przyjęć, poleciwszy pielęgniarce, żeby do niej zadzwoniła, gdyby mu się pogorszyło. Leżał na łóżku, a obok niego grało przy stoliku w pokera dwóch świrujących na rentę. Uśmiechnął się z goryczą, kiedy młody cwaniaczek zaproponował, żeby z nimi zagrał. - Umieram, a ty mnie planujesz ograć – odpowiedział znużony i odwrócił się do ściany. Po chwili się zorientował, że cwaniaczek przegrał i zaczął szukać winnych. - Albo ten tutaj - pokazał na niego palcem. - Nawet sobie spokojnie pograć nie można. - Już niedługo będę leżał, bo umieram, zaprowadźcie mnie do pielęgniarki. - Patrzcie go, zaprowadzić - obruszył się cwaniaczek. - A samemu na własnych nóżkach nie łaska?! Zwlókł się z łóżka i poczłapał do gabinetu w towarzystwie pokerzystów, po drodze dołączyło do nich jeszcze kilku pacjentów. - Umieram, ratujcie mnie, umieraaam... Zawołał rozpaczliwym głosem, a później osunął się na posadzkę. - Cierpisz, Kuba, bo cierpienie uszlachetnia – zamigotało. – A teraz pomyśl, jak przerażający musi być o wiele gorszy czyściec. - Rozumiem, Aniele – wyszeptał, a ludzie myśleli, że majaczy. Stojący obok siostry pielęgniarz zatelefonował do lekarki. - Niech pani przyjdzie, bo mówi, że umiera – powiedział do słuchawki. - Co się panu dzieje? – zapytała lekarka po przyjściu. Nic nie odpowiedział i dalej siedział na posadzce. - Dlaczego pan tak siedzi? – pytała dalej. - Bo wole umierać przy ludziach. - Dlaczego? - Bo może mnie wtedy uratujecie. Bez przerwy prosił o lekarstwa i w końcu dali mu połowę jakiejś tabletki, po której położył się do łóżka. - No, jak? – zapytali pokerzyści. Pokazał ręką, że na dwa razy. - Albo wyzdrowiejesz, albo umrzesz? Przytaknął, a po głowie snuły mu się półprzytomne myśli. - Znikąd ratunku! Postanowili mnie wykończyć!! Boże, jeżeli chcesz, to mnie uratuj!!! Przywiózł z domu herbatę, cukier, szklankę i grzałkę, i o dziewiątej wieczorem zrobił sobie herbaty. Lekarka widząc, że niesie na salę herbatę, powiedziała, że wraca na dyżur. - Dostał pan lekarstwa – powiedziała. – Jakby pan dalej nie potrafił zasnąć, to proszę się za dwie godziny zgłosić do pielęgniarza i da panu jeszcze jedną tabletkę. Skinął głową i o północy poszedł po tabletkę, ale po zażyciu dalej nie zasnął. - To już druga nieprzespana doba – rozpamiętywał. – O poranku będzie czterdzieści osiem godzin. Mijały kolejne bezsenne godziny, o trzeciej rano przypomniały mu się przytoczone przez świętego Łukasza słowa Chrystusa, który prosił Boga z krzyża o przebaczenie dla mordujących Go oprawców... Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. Chwilę później przebaczył żonie i siostrze... Każdy mężczyzna jest jednocześnie zwierzyną i myśliwym, żeby zyskać trofeum, musi upolować w sobie rogacza i powiesić nad łóżkiem własne rogi. Powoli z ociąganiem wstawał nowy dzień. Leżał, wsłuchany w dobiegające z parku odgłosy spieszących do pracy ludzi. Kroki, kroki za oknem, coraz głośniejsze i coraz cichsze... Miał w torbie pod łóżkiem przywiezione z domu lekarstwa, nie odważył się po nie do tej pory sięgnąć, ale życie tak okropnie bolało, że o świcie spasował i najpierw zażył tabletkę lorafenu, a później hydroksyzyny. Ostrzeliwany od czterdziestu ośmiu godzin, wywiesił białą flagę, zaprzestał obrony i poprosił Boga o łaskę. Postanowił, że jeżeli przeżyje, to odda przywiezione z domu lekarstwa i od dzisiaj będę żył w szpitalu jako nienormalny. Po śniadaniu zawołano go na zastrzyk. - Znowu mi wykrzywi usta? – zapytał. – To już mnie lepiej dobijcie. - Ten zastrzyk powinien panu pomóc – zapewniła lekarka. – Lepiej panu po tym zastrzyku? – dopytywała się co chwilę. Z początku nie poczuł poprawy, więc zrobił nijaką minę, a ona powiedziała pocieszająco. - Niech pan się nie martwi, dobierzemy panu lekarstwa. - Dlaczego dopiero teraz, pani doktor? - Wygląda na to, że siostra z żoną chcą doprowadzić do pańskiej śmierci – odpowiedziała wymijająco. Poszedł na salę, usiadł na łóżku i w tym momencie podane z rocznym opóźnieniem lekarstwo zaczęło działać. Słońce za oknem roziskrzyło iskierkami śnieżynki i nagle zaczęły mu się układać strofy wiersza... Długo nie mógł rzucić pijanej choroby, długo nie chciał przyjąć wyciągniętej ręki, był w przedsionku piekła, zapragnął być zdrowy, zdrowy, zdrowy... Ciągle mu to słowo dźwięczało w pamięci i zrozumiał, że wyzdrowiał. - Testament? – zapytała lekarka żartobliwie, kiedy poprosił o kartkę. - Ułożył mi się fragment wiersza – wyjaśnił. - Zaryzykowałam i dałam panu zastrzyk z tryptaminy - powiedziała. - Czy to jakieś niebezpieczne lekarstwo? - Bardzo dobre, ale panu nie wolno go dawać. - Dlaczego nie wolno? - Mam nadzieję, że pan zostawi żonę i siostrę w spokoju - powiedziała wymijająco. - Ja mam je zostawić w spokoju? Co one pani... Nie dokończył, poprosił o otwarcie drzwi wejściowych i poszedł do kawiarni. Usiadł przy stoliku i zamówił swoje ulubione kremówki, jedząc ciastka i popijając herbatę, kojarzył swoje wyzdrowienie z wcześniejszymi faktami. - Wyzdrowiałem dopiero wtedy, kiedy poprosiłem Boga o łaskę - rozmyślał. - Kiedy przebaczałem i zaprzestałem obrony na całej linii. - No, właśnie - szept cichy, delikatny. - Poprzez przebaczenie siebie uwolniłeś od ciężaru zemsty, a prześladowczynie od ciężaru winy. - Myślę, Poezjo, że powinienem wrócić do pisania wierszy. - I co jeszcze powinieneś zrobić? - Przytulić bitego przez ojca po twarzy chłopca. - A mógłbyś to zrobić od razu? - No pewnie, kocham cię, Kubusiu i przytulam do serca. - I kupisz chłopcu pluszowego tygrysa? - A po co, skoro ma Ciebie, Poetycka Bajko? - To prawda. Jeszcze sobie tego w pełni nie uświadamiał, ale już przeczuwał, że jeżeli chce zdobywać szczyty, to musi sobie na wzór Pegaza utkać z poezji skrzydła. Czemu znowu krzyczałeś? Bo znowu mnie wyrzuciłeś z gniazda. Rozdział siódmy Jeżeli potrafisz przegrać i zacząć wszystko od początku, bez słowa, nie żaląc się, że przegrałeś... Ten kryzys, to była w jego życiu Niagara, kolejny przełom, po którym zaczął przewartościowywać system wartości, ale musiało jeszcze nastąpić wiele szarpnięć zanim odnalazł swoją drogę. Trzeciego dnia wieczorem, po sześćdziesięciu bezsennych godzinach, zapadł na kilkanaście godzin w ozdrowieńczy sen, po którym obudził się wypoczęty i powiedział lekarce, że chce wracać do domu. - Niech pan jeszcze kilka dni zostanie – zaproponowała. – Gdzie się panu tak spieszy? Zmilczał, bo co miał powiedzieć, że te stare zimne mury wyją cierpieniem, przecież dobrze o tym wiedziała. - No i co by było, gdyby pana złapało w domu? – lekarka nawiązała do niedawnego kryzysu. – Jakby pan sobie poradził? Jakby to przeżyła pańska rodzina? Nic nie odpowiedział. Mógł wprawdzie powiedzieć, że gdyby go właściwie leczyła, to by do tego kryzysu nie doszło, ale zmilczał, żeby sobie nie robić z z niej wroga. Pomyślał jednocześnie, że doktor Judym miał dobre wyczucie nadchodzącego kryzysu i w odpowiednim momencie skierował go do szpitala. Rozmowa z Aniołem Poprosił o otwarcie drzwi wejściowych i poszedł na spacer do parku, wędrował po po alejkach i zastanawiał się nad spotykającymi go zbiegami okoliczności, które tylko z pozoru wyglądały na przypadkowe. - Jak to się wszystko w życiu dziwnie plecie – rozmyślał. – Narozrabiamy, albo inni za nas narozrabiają, a potem mamy pretensje do całego świata, bo nie widzimy przyczyny, tylko skutek. - Brawo! Zamigotało. Zaciekawiony Anioł Stróż spojrzał na podopiecznego, żeby się przekonać, czy potrafi pojąć jeszcze więcej. Potrafił zamarzyła się Kubie zielona zalana słońcem dolina i pomyślał, że gdzieś musi być do niej jakieś dojście... Jest gdzieś dziwna dziura, jakby wrota w niebie, czarno biała śluza naprzeciwko siebie. Czas w niej nie istnieje przestrzeń się zgina, a po drugiej stronie jest rajska kraina. - Hej, Kuba, aleś się rozmarzył! - Anioł pstryknął mu znienacka palcami przed nosem. - Jak zwykle, kiedy ci popuścić cugli. - Jak źrebakowi? - Jaki tam z ciebie źrebak. - Stara szkapa? - No, może nie szkapa, ale najwyższy czas, żebyś zaczął dojrzalej myśleć, bo stara mapa świata już nieaktualna. Tam, gdzie pisało, naiwność, czytaj teraz: przezorność, a tam gdzie pisało litość, czytaj miłosierdzie, bo litość to zbrodnia. - Przecież to tożsame pojęcia? - Nie, litość to litość, a miłosierdzie to miłosierdzie... Chłop się ulitował, ogrzał zamarzniętą żmiję, a ona go po odtajaniu w podzięce ugryzła. - Nie powinien się był nad nią litować? - Najpierw powinien jej był wyrwać zęby jadowe, jeszcze wtedy, kiedy była zamarznięta, a dopiero później ją ogrzać, okazać jej miłosierdzie. - Może nie miał, Aniele, obcążek? - Kto? - No, chłop. - A po co miał mieć obcążki? - No, żeby jej wyrwać zęby jadowe zęby. - Nie wierzgaj, Kuba, nie przeginaj... - Bo co? - Bo łaska niebios, to orla łaska i w razie potrzeby, potrafi być bezlitosna. - Wiem coś o tym, Aniele. - Wiesz, wiesz... I ciągle popełniasz te same błędy, sił mi czasami do ciebie brakuje. - Aniołowi? - Oj, Kuba, Kuba, jesteś jak niesforne dziecko, które gdy stłucze garnuszek, to mówi, że samo się rozbiło, a ja potem muszę za ciebie zbierać skorupy. - Dużo? - Powiedziałem, nie wierzgaj, bo znowu będziesz krzyczał, jak ten człowiek na moście. - Ten na obrazie Muncha? - No, ten. - Uchowaj Boże! - Aha, teraz uchowaj, jak trwoga to do Boga. - No, to co mam robić, żeby było dobrze? - Nauczyć się latać... Wzbijać się ku niebu dedalowym lotem, nie spadać ku ziemi jak Ikar z powrotem. Jesteś na dnie? W gwiazdach poszukaj olśnienia, jak okręt bez steru, co toczy się kołem. A kiedy odnajdziesz drogowskaz promienia, chwyć ster przecie fali, stań do wiatru czołem i nie wracaj więcej w nałogów udrękę, i pomagaj chorym, podawaj im rękę. - No tak, rozumiem. - Rozumiem, rozumiem, tylko tyle masz mi do powiedzenia? - Aniele Boże, Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie... - No, przecież stoję, opowiadaj dalej o swoim życiu. - Dobrze. Pod koniec listopada wyszedł ze szpitala po tygodniowym pobycie. Codziennie mówił lekarce, że wychodzi i codziennie za jej namową odkładał o jeden dzień wyjście. Bała się go wypuścić, zwiedzona rzuconymi na niego oszczerstwami. Zanim wyszedł, wykonała mu specjalistyczne badanie, po którym zmieniła wystawioną przed rokiem błędną diagnozę. Zamiast nałganego przez siostrę i żonę syndromu Otella, wpisała mu w karcie informacyjnej, że cierpiał na zespół depresyjny wywołany długotrwałym stresem i przestała go namawiać, żeby został w szpitalu. O miłości Po wyjściu ze szpitala, przez jakiś czas jeździł na wizyty do lekarki, bo źle leczona depresja zapuściła w nim korzenie i nie chciała tak łatwo ustąpić. - Wyjdę z tego? – zapytał pewnego razu. Wypisywała mu receptę, siedział u niej w gabinecie. - Wyjdzie pan - odpowiedziała po chwili milczenia. Jak zwykle wsunął jej do kieszeni pół miliona. Jeszcze mu dla niej starczało pieniędzy, chociaż już zaczynało brakować dla dzieci. Co ciekawe, w miarę jak jemu ubywało, to przybywało jego siostrze, jakby jej diabeł wypłacał premię, za to że niszczy brata. Coraz biedniejszy, przestał w końcu lekarce wsuwać w fartuch i wówczas zaczęła go unikać, i przestał do niej jeździć. Ostawił lekarstwa, bo już mu nie były potrzebne. Nadeszło Boże Narodzenie i czytał Pismo Święte przy wigilijnej kolacji, czytał głównie dla dzieci, żeby miały namiastkę normalnego domu. Od dziewięciu lat nie pił, ale jego trzeźwość nie rozwiązała małżeńskich problemów. Przeciwnie, dopiero teraz uwidoczniły się z całą ostrością, kiedy przestał przed nimi uciekać w alkohol. Wiele niedobranych małżeństw egzystuje dlatego, że jeden z małżonków pije, alkohol działa tych małżeństwach jak bufor między wagonami. Stan chorobliwej równowagi kończy się z chwilą, kiedy uzależniony zaczyna zachowywać trzeźwość i spoglądać prawdzie prosto w oczy. O ile druga strona nie wykaże wtedy chęci poprawy, to przeważnie dochodzi do rozpadu małżeństwa. Minęły święta, dni stawały się coraz dłuższe, ale ciągle jeszcze prawie nie wychodził z domu. Tak mu się zresztą wyśniło, że po długiej chorobie, będzie chodził na drżących nogach po zalanym słońcem mieście. Przypomniał sobie szkolne czasy, kiedy czytał po sto książek rocznie i znowu zaczął chodzić do biblioteki. Pożyczał książki lekkie, proste i przyjemne, pozwalające mu odzyskać wiarę w człowieka, bo takiej literatury potrzebowała teraz jego poraniona dusza. I tak właśnie odkrył powieści Marii Rodziewiczówny, a kiedy już wszystkie będące w bibliotece przeczytał, to zaczął pożyczać kasety wideo z westernami, w których zło przegrywało z dobrem. Nadeszła wiosna, ale w dalszym ciągu mało wychodził, unikając kontaktów z ludźmi. W pogodne dni kładł się na leżaku w ogrodzie i nasłuchiwał rozanielonych szeptów Wiosny. - Jaka według ciebie, Kuba, powinna być miłość? – zapytała go pewnego razu, siedząc na obsypanej kwieciem jabłoni. - Miłość? – zastanowił się przez chwilę. – Shakespeare napisał, że miłość, to nieśmiertelny związek duchów prawych... - Ja się pytam, jaka powinna być według ciebie. - Myślę, że nie powinna nikogo krzywdzić, małżonkowie powinni sobie nawzajem pomagać w dojrzewaniu do wieczności. Tak, teraz po smucie był inny. Jego życie, jak rzeka po powodzi, wyżłobiło sobie nowe koryto, omijające stworzone mu przez żonę piekło. I popłynęły dwie rzeki do tego samego morza, ale różnymi dolinami, bo pomiędzy nim a żoną uzależnienia wypiętrzyły rękami jego zawistnej siostry patologiczny dział wód. Mijały dni Z końcem wiosny przepisał na maszynie swoje opowiadanie o schronisku i oprawiwszy je u introligatora w czerwony safian, posłał je papieżowi do Watykanu. Po jakimś czasie otrzymał podziękowanie napisane w imieniu Jana Pawła Drugiego, które kończyło się słowami... Ojciec Święty, wdzięczny za ten gest życzliwości uprasza dla Pana wszelkie potrzebne łaski i z serca błogosławi. Dużo wówczas myślał o polskim papieżu i być może dlatego mu się pewnego razu przyśniło, że oprowadza Ojca Świętego po swoim rodzinnym mieście. Weszli do pełnego ludzi kościoła i podczas nabożeństwa, papież przekazał mu znak pokoju. Odwrócił się uszczęśliwiony i przekazał znak innym, a ludzie zaczęli go sobie przekazywać coraz dalej i dalej. Znajdujące się na chórze organy grały zachwycającą melodię i kiedy się obudził o słonecznym poranku, to ją jeszcze przez jakiś czas słyszał. Czegóż chcieć więcej, skoro w szkole średniej całował na palcu krakowskiego arcybiskupa Karola Wojtyły święty pierścień, a teraz w otrzymanym z Watykanu liście pisało, że Ojciec Święty uprasza dla niego wszelkie potrzebne łaski? No czegóż chcieć więcej, skoro zachwyt jest najdoskonalszą formą modlitwy, a modlitwa metafizycznym kontaktem ze Stwórcą? Mijały dni i syn skończył liceum, a kiedy zobaczył na jego maturalnym dyplomie same celujące stopnie, to pojechał do Zakopanego i zabrał stojącą tam przyczepę campingową. Sprzedał ją na giełdzie i kupił synowi volkswagena garbusa, różowy metalik. Te pieniądze za przyczepę, to już były jego ostatnie rezerwy, bardzo kochał swoje dzieci, ale niewiele więcej już im mógł pomóc Pocieszał się myślą, że może kiedyś poznają prawdę, a poznawszy, wybaczą jemu, mamie i ciotce. Mijały dni i latem odezwał się z Wiednia austriacki przedsiębiorca i zamówił próbny transport europalet. Dawał dobrą cenę, więc kupił europalety i wysłał mu je wynajętym tirem, a sam pojechał z synem fordem, żeby się z nim spotkać. Zajechali fordem przed tirem na miejsce i musieli poczekać do rana, żeby sfinalizować transakcję. Poszli więc z synem zwiedzać miasto i w napotkanym sklepie kupił córeczkom dwa kolorowe piórniki, takie o jakie prosiły, z magnesami, ostatni krzyk mody. Następnego dnia sfinalizował transakcję, ale nie nawiązał z Austriakiem dalszej współpracy, bo za następny transport zaproponował cenę o połowę niższą. Wracał do Polski niewesoło zamyślony, bo jego oszczędności topniały w zastraszającym tempie i coraz bardziej się martwił za co będzie utrzymywał rodzinę. Mijały dni i w końcu poszedł po rozum do głowy, i przestał zapraszać do domu fałszywych przyjaciół, najgorszych, bo atakujących z ukrycia wrogów. Jego poglądy w tych kwestiach zgadzały się z poglądami dzieci, które wymyślały żartobliwe hasła, które należało podać, żeby zostać wpuszczonym do domu. I tak na przykład jego celująca w neologizmach starsza córeczka wymyśliła hasło: konie na balkonie, a jako odzew należało podać: mrówki wchodzą do lodówki. Mijały dni i patrząc, jak czytają coraz więcej książek, przypomniał sobie własne dzieciństwo i pomyślał, że historia lubi się powtarzać. Dziewiąty rok zachowywał abstynencję, dzięki czemu mógł po trzeźwemu patrzeć na dorastające dzieci. Tylko ta jego odziedziczona po przodkach porywczość i złe nawyki przejęte od uzależnionego od sadyzmu ojca... Wszystko to razem sprawiało, że z byle powodu wybuchał, rażąc wszystkich naokoło piorunami, a najbardziej ranił siebie, bo kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Rozmowa z wiatrem Trwała pełnia lata i zaczął wychodzić na coraz dłuższe wędrówki, spacerował zielonymi alejami po obrzeżach miasta. - Może gdzieś jeszcze spotkam miłość – rozglądał się na boki. - Przecież tak się może zdarzyć, że nadleci z wiatrem i zaszeleszczą drzewa czułym szeptem liści. - Infantylizm - zaświstało. - Magiczno życzeniowe myślenie. - Myślisz wietrze? - A myślę i najwyższy czas, żebyś i ty zaczął. - Nie myślę? - Kombinujesz jak koń z pełnym wozem pod górę. - Znam inne powiedzenie. - Jakie? - Czy to z góry, czy pod górę, furman patrzy w końską dziurę. - Przyrównujesz mnie do furmana?! – zaświstało porywiście. – Ej, Kuba, bo jak dmuchnę... - Kto się lubi ten się czubi. - To prawda, jak chcesz, to ci nawieję królewnę. - Na próżno byś się trudził. - Powiedz mi, Kuba, dlaczego jesteś taki samotny? - Nie wiem, może takie moje przeznaczenie. - Akurat, przeznaczenie... W życie każdego człowieka wpisana jest co najmniej jedna, a czasem kilka możliwych do spełnienia miłości. - Tylko kilka? A czemu, wietrze, nie kilkadziesiąt? - No, nie przesadzaj, kilkadziesiąt to erotomania, a teraz uważaj, bo ci nawieję królewnę. W tym momencie przeskakujący przez smugę cienia Kuba, odbił się od ziemi, wpadając prosto w objęcia nadchodzącej dziewczyny. - Pardon - uśmiechnął się przepraszająco. - Ale muszę uważać, żeby się nie zacienić. - No, jasne – rzuciła mu rozbawione spojrzenie. – A można wiedzieć, z kim pan przed chwilą rozmawiał? - Z wiatrem – wyjaśnił z rozbrajającą szczerością. - Co za znajomości – uśmiechnęła się ślicznie. - No, ma się trochę... - A można wiedzieć z kim jeszcze, oprócz wiatru? - Czasami rozmawiam z Aniołami. - No, proszę... Stała i spoglądała na niego coraz bardziej rozjaśniona, a zachodzące słońce narzuciło na nią czerwoną chustę, stała w purpurze zachodu słońca, przywiana wiatrem, a na jawie śniąca. Patrzył na nią urzeczonym zachwycie, a później uśmiechnął się przepraszająco i odszedł, a za nim pozostało zawiedzione pytanie błękitnego przestworu jej oczu. - Nie porozmawia pan ze mną?! - zawołała za nim dziewczyna. - Z wiatrem pan potrafi porozmawiać, a dziewczynami nie potrafi? Przystanął zaskoczony, ale tylko na chwilę, posłał jej przepraszającego całusa i poszedł dalej swoją drogą, ku kolejnym szczytom życia. Tak bliska była, tak daleka, odbita w fal spękanym lustrze, chwil niepowrotnych płynie rzeka, fala o falę cicho pluszcze i wiatru w liściach kona tchnienie, na trawie drżące światłocienie i żal, i smutek żałość wieści, chandra się wkradła do powieści... Maraton trzeźwości Szarość szarością szaro szarzała, dzień jeszcze nie spał, noc już mroczyła, kiedy poszedł zobaczyć, co słychać w założonym przez niego dwa lata temu Klubie Abstynenta. Przy wejściu do budynku widniał na ścianie kamienicy szyld z niebieskim krokusem, a pod nim nazwa klubu... Szansa. Sam tę nazwę wymyślił i zamówił szyld, płacąc za niego z własnych pieniędzy, a teraz nie miał się tym wszystkim kto zająć. Na zabrudzonym szyldzie ledwo dawało się odczytać litery. Zadzwonił, a kiedy usłyszał brzęczenie elektromagnesu, pchnął skrzydło bramy i wszedł do środka. Wilgotny, zatęchły klimat sieni ożywił w nim dawne stresujące wspomnienia z wcześniejszych spotkań klubie. Trzeźwiejący ludzie w początkowym okresie abstynencji, to upierdliwa, nieszczera i skłócona wewnętrznie zaraza. Wspiął się po wydeptanych schodach i wszedł do klubu, trzech mężczyzn grało z dziadkiem w brydża, ale tak byli pochłonięci kartami, że nawet nie odpowiedzieli na powitanie. Załączył gazową kuchenkę, zagotował wodę i zrobił sobie herbaty, a później usiadł w drugim pokoju i puścił telewizor. Po chwili zadzwonił telefon, więc podniósł słuchawkę, ale akurat w tym momencie wśród graczy wybuchła kłótnia. - Co się tam dzieje? – zapytał zaciekawiony głos w słuchawce. - Grają w brydża – wyjaśnił lakonicznie i zwrócił karciarzom uwagę, żeby przycichli. Uspokoili się na chwilę, a potem znowu zaczęli się naparzać. W życiu każdego człowieka istnieje cienka, czerwona linia jak na termometrze, która odgradza chore emocje od zdrowych. I właśnie owego dnia nieopatrznie przekroczył tę linię, siadając na czwartego do brydża. Owego dnia stał się niewolnikiem karcianego nałogu, grając przez cały lipiec po kilka godzin dziennie. Upijał się hazardziarskim gównem jak alkoholem, nie potrafił odejść od stolika. Wiedząc, że znowu traci wolność, zaciskał zęby, żeby nie pieprznąć pięścią w stolik i spoglądał ze skrywanym obrzydzeniem na współtowarzyszy niedoli. Przekrzykiwali się wzajemnie, jeden z graczy trąbił bojowo jak ruszający do ataku na wiatraki Don Kichote z La Manchy. Pewnego lipcowego wieczoru pod koniec miesiąca, tak mu zaczęła walić karta, że wygrywał raz za razem. - Popatrz, znowu wygrałeś – zamigotało. – Wstań i odejdź wygrany, bo jak zaczniesz przegrywać, to ci będzie o wiele trudniej. I w końcu usłuchał Anioła, i odrzucił karty jak się odrzuca ciasne buty, pozostawiając je dla mniejszych. Wyrwał z klubu jak z zadymionej knajpy i dopiero na ulicy odetchnął pełną piersią, idąc radosnym lekkim krokiem do domu w zapadającym zmierzchu. - Witam sąsiedzie – zagaił rozmowę spotkany znajomy. – Otwieram ogródek z piwem, niech więc sąsiad otworzy u siebie izbę wytrzeźwień i będę sąsiadowi podsyłał klientów. - Dobry pomysł, będzie się pijanych od razu przenosiło spod stolika na łóżko, a sąsiadów będę przyjmował za darmo – zripostował i znajomy szybko się pożegnał, mówiąc że musi wstąpić do sklepu. Mijały dni i chociaż się uwolnił od karcianego nałogu, to ciągle mu czegoś brakowało i w końcu postanowił się wybrać na mityng Anonimowych Alkoholików. Wiedział, że w jego mieście powstała z inicjatywy proboszcza taka anonimowa grupa, która podobnie, jak miliony innych na całym świecie, działała w oparciu o dwanaście kroków i dwanaście tradycji. Ot, taka zachowująca anonimowość wspólnota ludzi, którzy się bez potrzeby nie chwalą swoją trzeźwością, żeby nie wpaść w samouwielbienie. Nikt tutaj nikogo do niczego nie zmusza, a jedynym i najwyższym autorytetem we wspólnocie jest miłujący Bóg, jakkolwiek się On wyraża w sumieniu całej grupy i każdego z osobna. O trzeźwościowych anonimowych wspólnotach można by mówić bez końca, pomogły wielu ludziom i wielu uratowały od śmierci. Napisano o nich wiele książek, a jeden z wielkich tego świata powiedział, że jeżeli historycy będą po latach oceniali, co dobrego dały Stany Zjednoczone światu w dwudziestym wieku, to być może dojdą do wniosku, że były to Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Bill i Bob, Bill i Bob, Bill i Bob... W sierpniu wybrał się po raz pierwszy na mityng i chociaż miał ponad dziewięć lat trzeźwości, to zauważył ze zdziwieniem, że jest stremowany jak nowicjusz. Usiadł wraz z innymi przy długim stole, a reszta niech pozostanie milczeniem, bo skoro anonimowość, to anonimowość. Również wobec prasy, radia, telewizji i filmu, o czym mówi jedenasta tradycja. A druga mówi, że nasi przewodnicy są naszymi zaufanymi sługami, oni nami nie rządzą. Odkrycie grupy, to było to coś, czego szukał po przebytej smucie, żeby móc dojrzewać do wieczności. Kolejny stopień, kolejny stopień, kolejny stopień... Będąc z powodu pijaństwa maruderem pokolenia, zaczął w przyspieszonym tempie nadrabiać straty w dojrzewaniu, niosąc pomoc potrzebującym, którzy dopiero stawiali pierwsze kroki na trzeźwej drodze. Bo skoro wszyscy stanowimy jedno, to pomagając innym, pomagał sobie. Nastał w jego życiu dwuletni okres intensywnego kontaktu ze wspólnotą Anonimowych Alkoholików, który stanowił dla niego kubek wody na trasie maratonu trzeźwości. Nad maratonem, nad maratonem, słońce się wzniosło zarzewiem czerwonem, naprzeciw Persom garstka Greków bieży, broni swej ziemi falanga rycerzy. Biegną na wroga wśród słońca płomieni, Persowie krzyczą, że Grecy szaleni! Nie docenili, co to znaczy męstwo, wróg pokonany, przy Grekach zwycięstwo. Niech żyje wolność! Grecja ocalona! Biegacz z nowiną ku Atenom rusza, dobiega mety i na bruku kona, ciało umarło, ale żyje dusza. Na duszę czeka świętych obcowanie, ciało, to tylko znoszone ubranie, ubranie, ubranie... Wspólnota Wspólnota stała się dla niego chwilowo drugim domem. Chwilowo, bo kiedyś miał pójść własną drogą i zacząć pisać powieści. Kiedy je zaczął pisać, zaczęto go krytykować, że to nie jego zasługa, tylko talentu. Uśmiechał się wówczas pobłażliwie, bo przecież talent, to tylko dziesięć procent sukcesu, a na pozostałe dziewięćdziesiąt trzeba sobie zasłużyć ciężką pracą. Wraz z jego przyjściem grupa rozkwitła i na mityngi zaczęło przychodzić coraz więcej ludzi, niektórzy przyjeżdżali z odległych miejscowości. Użyczające lokalu katolickie stowarzyszenie, po jakimś czasie nabrało do niego zaufania i pozwolono mu dorobić klucze, dzięki czemu nie musiał już po nie jeździć przed każdym mityngiem. Bo dotąd różnie bywało i kiedy na przykład nie zastał kierownika stowarzyszenia w domu, to nie było mityngu. Dobrze wyposażony lokal składał się z kilku pomieszczeń, posiadał radio, telewizor, toaletę i kuchenkę. Niezależnie od spotkań w rodzinnym mieście, zabierał do samochodu cztery osoby i jeździli w piątkę do innych miejscowości na mityngi. Za jazdę brał po dwa złote na benzynę. Raz go jeden przemądrzałek zaatakował, że jeżeli bierze dwa złote do miejscowości odległej o sto kilometrów, to do bliższej o połowę miejscowości powinien brać złotówkę. Uśmiechnęli się pozostali znajomi pobłażliwie, bo bilet autobusowy kosztował dwadzieścia złotych. Jeżeli chodzi o niego, to zmilczał i od tej pory zaczął przemądrzałka unikać, bo to był naprawdę złośliwy mądraliński. Pewnego razu wpłacił sobie na amerykańską wizę, a kiedy jej nie dostał, to sobie ubzdurał, że Kuba jako rzecznik grupy powinien mu zwrócić pieniądze. - Powinieneś mi, Kuba, zwrócić za wizę - atakował. - Bo jak mi nie zwrócisz, to cię zaskarżę do sądu. Znosił cierpliwie zaczepki, nie mogąc przez głupola spać po nocach, aż w końcu mu odpalił, żeby się odpierdolił i dopiero wtedy pomogło. Taki już ten nasz świat niedoskonały, plewy wymieszane z ziarnem, Bozia ma na ziemi różnych lokatorów, pośród których trafiają się niestety, toksyczne zbuki. Przypuszczalnie dopiero w niebie ludzie wyzbędą się złośliwości, bo jak się nie wyzbędą, to ich do nieba nie wpuszczą, boby z nieba zrobili piekło. Rzecz jasna, że jeżeli chodzi o całość grupy, to nie było najgorzej, plusy raczej przeważały nad minusami. I tak na przykład, spotykali się letnimi wieczorami przy ognisku u kolegi, dzieląc pomiędzy siebie radości i smutki. Istnieje związane z zachowaniem równowagi pojęcie homeostazy, polegające na przykład na tym, że jeżeli się podłączy tysiąc wolt do żarówki, to ulegnie spaleniu, ale jeżeli się połączy szeregowo pięć żarówek, to tysiąc wolt rozdzieli się po dwieście i wszystkie będą świecić jasnym światłem. I oni właśnie stanowili taką homeostatyczną grupę, dzieląc się pomiędzy sobą siłą i nadzieją, wspierając się nawzajem w nie zawsze przyjaznym świecie. Kongres Spływająca z błękitnego nieba złotliwość, otulała ludzi radosną pieszczotą. - A skąd was tyle najechało do Krakowa? – gderało dobrodusznie, zrzucając z niebieskiego ścierniska snopy promieni. Nie wiedziało, że w małopolskiej stolicy odbywa się kongres Anonimowych Alkoholików, na który przyjechały całe rodziny. Amerykanie pierwsi dostrzegli smutną prawdę, że małżeństwa zaczynają się rozpadać nie wtedy, kiedy alkoholik pije, ale wtedy, kiedy zaczyna zachowywać abstynencję i dlatego zaczęły powstawać grupy wsparcia dla rodzin. Spacerując po budynku, zauważył w holu cichego nieśmiałego mężczyznę, który z leżącej na posadzce starej walizki sprzedawał książki. Zachęcony przez sprzedającego, kupił książkę o bezlitosnej łasce napisaną przez amerykańskiego terapeutę i dobrze, że ją kupił, bo pomogła mu w dojściu ze sobą do ładu. A później, po kupieniu książki, powędrował na los szczęścia przed siebie, aż doszedł do stadionu lekkoatletycznego i spoglądał, jak dwójka dzieciaków urządza sobie na bieżni wyścigi. Siedząca na trybunie mama, zastępowała córeczce i synkowi sędziego i publiczność. - Wyglałem, wyglałem – seplenił chłopczyk, bo z przodu nie miał jeszcze wszystkich ząbków. – Prawda, mamusiu, ze wyglałem? – szukał u mamy aprobaty dla swojego problematycznego zwycięstwa. Szczerze mówiąc, nie wiadomo było, kto wygrał, bo podczas biegu przytrzymywali się oboje za ubrania. - Niech ten pan powie kto wygrał – dziewczynka pokazała na niego palcem, więc obwieścił remis, a kobieta odwróciła głowę i spojrzała na niego turkusowo niebiesko. Niezapominajki, to są kwiatki z bajki, rosną nad potoczkiem, patrzą modrym oczkiem i pytają skromnie, możesz usiąść przy mnie? Jej pełne, lekko nadąsane usta zachęcały do pocałunków. - Ale masz ładne oczy - powiedział. - Jak kalina. - Jak kalina?! - roześmiała się perliście. - No, właśnie... - Ale przecież kalina jest biała! - Ale rośnie nad modrym potokiem... Rosła kalina z liściem szerokim, nad modrym w gaju rosła potokiem, drobny deszcz piła, rosę zbierała, w sierpniowym słońcu liście kąpała. - Nie w sierpniowym, tylko w majowym - poprawiła. - Lenartowicz pisze o majowym słońcu. - Ale w sierpniowym też się można wykąpać, a ty masz takie ładne oczy, że można w nich utonąć. - Można - skinęła głową. - Jak się nie umie pływać. - Mam kartę pływacką, sama jesteś na kongresie? - Z dziećmi. Elegancko, gustownie ubrana, siedziała na długiej niskiej ławeczce amfiteatru i objąwszy oburącz rękami podkulone pod brodę nogi, kołysała się do przodu i do tyłu. - Tak ci smutno, że się sama do siebie przytulasz? - zapytał z ciepłym uśmiechem. - Jak chcesz, to możesz przy mnie posiedzieć. Zadrżała, kiedy przy niej usiadł bez słowa. - Zimno? - zapytał. - Trochę - odpowiedziała. Objął ją ramieniem i delikatnie pocałował w policzek. - Dzieci – pokazała oczami. – Powiedzą ojcu po powrocie do domu i znowu będzie robił awanturę. Chłopczyk podszedł i powiedział, że w budce sprzedają lody. - Tam sprzedają - pokazał na stojącą przy wejściu budkę. - Czekoladowe i jeszcze mają takie różowe, chyba malinkami albo rodzynkami. Wyciągnął garść drobniaków i podał dziecku. - Kup dla siebie i dla siostrzyczki – zachęcił. - Moge wzionąć? – chłopczyk spojrzał pytająco na mamę, a kiedy skinęła głową, chwycił siostrzyczkę za rączkę i pobiegli oboje do kiosku. Miał się ochotę z nią umówić, ale pożegnał się po powrocie dzieciaków. Wrócił do kolegów, których przywiózł samochodem na kongres i wrócili do domu. - Dlaczego się z nią nie umówiłeś? – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia. - Nie wiem dlaczego, Poetycka Bajko. - Nie wiesz? - No, nie wiem. - Na pewno nie wiesz? - No, nie wiem, a cóż Ty się tak dopytujesz, Poezjo? Może należę do tych słabosilnych, co to pozują na twardzieli i dopiero późną nocą umierają z braku miłości? - Masz na myśli wiersz Małgorzaty Hillar o zdobywcach księżyca, z drugiej połowy dwudziestego wieku? - No, właśnie o nim myślę... Kiedy przychodzi miłość, wzruszamy pogardliwie ramionami. Silni, cyniczni, z ironicznie zmrużonymi oczami. Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach, gryziemy z bólu ręce, umieramy z miłości. - Ech! To wasze zagubione pokolenie z przełomu wieków... Zresztą, czy ja wiem? Myślę, że z każdym pokoleniem jest podobnie, od zarania wieków ciągle się powtarza ta sama historia. Opowiadaj dalej o swoim życiu, ty niesamowita mieszanko. - Dobrze. Następnego dnia znowu pojechał z kolegami na kongres, chodził i szukał, ale wczorajszej kobiety już nie spotkał. Na zakończenie kongresu odprawiono w wawelskiej katedrze nabożeństwo, po którym kilkuset ludzi ujęło się na zamkowym dziedzińcu za ręce i odmówiło modlitwę o Pogodę Ducha. Potrójną prośbę do Boga o siłę do godzenia się z niezmiennym, o odwagę zmieniania możliwego i o mądrość rozeznawania pomiędzy tymi dwiema składowymi losu. Być może ta modlitwa zabrzmiała znajomo spoczywającym na Wawelu włodarzom, bo została ułożona przez ich pobratymca po fachu, rzymskiego cesarza Marka Aureliusza. Ślady na piasku Zbliżał się trzynasty listopada, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, dziesiąta rocznica jego trzeźwości i postanowił ją obchodzić uroczyście na rocznicowym mityngu. Rozesłał zaproszenia do grup w pobliskich miejscowościach i przyjechało kilkadziesiąt osób, zaprosił również żonę i dzieci. Po nabożeństwie, uczestnicy spotkania przeszli z kościoła do pobliskich pomieszczeń, gdzie odbył się mityng i przyjęcie. Życzono mu kolejnych lat trzeźwości, obdarowano go kwiatami i upominkami, a później zdmuchnął dziesięć świeczek na torcie. Wzruszony był tym wszystkim, bo to jednak dziesięć lat trzeźwienia, bez kropli alkoholu w ustach. Przyjmij, Boże, w podzięce te jego lata, jako bukiet dziesięciu róż, trzymany przez niego w poranionych kolcami rękach i oby doczekał z Twoją pomocą kolejnych, trzeźwych rocznic, jeżeli to jest zgodne z Twoją Wolą. W wieku czterdziestu siedmiu lat stał u szczytu zsuniętych w podkowę stołów i wszyscy czekali, żeby coś powiedział. - Na początku powieści Ernesta Hemingwaya – rozpoczął. – Znajduje się motto, słowa angielskiego poety... Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą. Każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona. Tak samo, jakby zmyło przylądek, włość twoich przyjaciół, lub twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj komu bije dzwon, albowiem bije on tobie. Tak powiedział, a później mówił dalej po krótkiej przerwie. - Bije pijany dzwon na trwogę, a jego larum niesie się po wszystkich zakątkach ziemi. Słychać go w trzasku rozbijanych samochodów, słychać go w wyciu pędzących karetek pogotowia. Słychać go w krzyku i płaczu bitych dzieci, żon i matek. Słychać go w konfesjonałach i na cmentarzach, słychać go wszędzie. Dzika i rwąca, płynie pijana rzeka i zmiata ludzkie istnienia. A ty się pytasz komu bije dzwon? To ty nie wiesz, nie rozumiesz?! Na próżno zamykasz okna i zatykasz uszy, nie dasz rady, nie przetrzymasz! Głosu pijanego dzwonu nie zagłuszysz, bo ten pijany dzwon słychać wszędzie, bo ten pijany dzwon bije wszystkim, bo wszyscy stanowimy jedno. Tak powiedział, a później opowiedział pokrótce o swojej wyboistej, pełnej niebezpiecznych zakrętów drodze do trzeźwości i zakończył osobistą refleksją. - Pan Bóg zna możliwości każdego człowieka i jako kochający Ojciec nie zsyła mu krzyża ponad siły. A jeżeli nawet czasem zsyła, to pomaga dźwigać, jak w charyzmatycznym anonimie brazylijskim... We śnie szedłem z Panem brzegiem morza i oglądałem na grani nieba całe swoje minione życie. Zawsze widziałem na piasku dwa ślady, mój i Pana, ale wtedy, kiedy mi było najciężej, widziałem tylko jeden ślad i poskarżyłem się Panu żałosnym głosem: Panie! Obiecałeś, że zawsze będziesz ze mną, że nigdy mnie nie opuścisz, dlaczego więc szedłem samotnie wtedy, kiedy mi było najciężej? Synu! Usłyszałem od Pana, dotrzymałem słowa, wtedy, kiedy widziałeś na piasku tylko jeden ślad, ja ciebie niosłem na swoich ramionach. Tu skończył i zamilkł, a wszyscy czekali, że coś jeszcze powie, że płynie na fali, że coś jeszcze powie, jak werblem zawarczy, ale nie powiedział, bo tyle wystarczy. Za zgodą gości, jeden z kolegów sfilmował mu rocznicę na pamiątkę i kiedy ją po latach oglądał na wideo, to tak jakby oglądał pocztówkę z pozdrowieniami, która mu nadesłali dawno temu pożegnani goście. Ci, którzy już odeszli, ci, którzy się zestarzeli i dzieci, które w międzyczasie dorosły i wyfrunęły w szeroki świat jak ptaki z gniazda. Bradiaga Wyśpiewał Vivaldi na skrzypcach cztery pory roku, więc i on o czterech napisze, ale zacznie od zimy i skończy na jesieni, kiedy o szyby dzwonią zapłakane deszcze. I tak się wtedy zrobi nostalgicznie, jakby sam mistrz Vivaldi trącał w struny skrzypiec, a to tylko będą spadać na ziemię więdnące jesienne liście... Coś mu się śni, coś się marzy, cicho szeleści echem ech, spadają kartki z kalendarzy i liście z kolorowych drzew. Coś mi się śni, coś się nuci, wierzy, że z wiosną znów powróci. Ale najpierw o zimie. Nadeszła zima i mieszkający w opuszczonej chacie nad jeziorem włóczęga zalepił gazetami rozbitą szybę w oknie. Może trochę mniej mu wiało, ale z izby wszystko było słychać i przypuszczalnie dlatego usłyszał graną przez bezdomnego na organkach melodię. Bradiagę, pieśń syberyjskich katorżników, którą śpiewali przykuci do sań, na których ciągnęli cegły po syberyjskich bezdrożach. Zaciekawiony, zaglądnął do chaty przez okno, a bezdomny go zawołał do środka i po chwili już razem śpiewali o wędrującym brzegiem Bajkału włóczędze. Tęskny zawodzący śpiew wypełnił izbę, przedarł się nad jeziora i niósł się po wodzie jak głos bandosów po rosie... Gdzie Bajkał podnóża gór sięga, przez śniegi, wichurę i noc, wędruje zgarbiony włóczęga, dźwigając przeklęty swój los. Od owego czasu zaczął bezdomnego odwiedzać, przynosząc mu czasem coś do zjedzenia. Nie wiadomo, skąd Bradiaga przywędrował nad Trzy Stawy. Jakiś czas temu, latem, zasiedlił stojącą w pobliżu, rozwaloną chatę i żył, jak żyją niebieskie ptaki, nie siejąc i nie orząc, a mróz coraz mocniej ściskał ziemię. Zapytał więc Bradiagę, czy się wybiera na zimę do ciepłych krajów, ale bezdomny tylko się uśmiechnął. - No i co teraz będzie? – zapytał Bradiagę, kiedy w największe mrozy przyjechali z energetyki i odcięli mu na słupie przewody, bo nie płacił rachunków. - A chyba zamarznę – roześmiał się bezdomny. - Ucieknę z tego nieludzkiego świata. - Nigdzie nie uciekniesz, bo raz wzbudzona dusza na zawsze zachowuje nieśmiertelność - przestrzegł Bradiagę. - Jeżeli odrzucisz dar życia, to tak jakbyś zrezygnował z dojścia do oazy, będziesz przez całą wieczność umierał z pragnienia na pustyni. Zamyślił się Bradiaga i siedział w posępnym w milczeniu. - Bezdomność, to samobójstwo na raty - powiedział po chwili. - Ucieczka poniewieranych ludzi od nieludzkiego świata. Wyciągnął organki i zaczął grać o uciekającym z katorgi zesłańcu. Po chwili przestał grać, wyjaśniając, że mu organki przymarzają do warg i wystukał z harmonijki ślinę. Zawinął je pieczołowicie w gazetę i zaczęli obaj śpiewać balladę o wracającym z katorgi włóczędze... Do brzegu Bajkału podchodzi, wspomina rodzinny swój dom, ostatkiem sił wsiada do łodzi, na wiosłach zaciska swą dłoń. Niosła się dumka po wyziębionej izbie, a Bradiaga płynął w swojej łodzi przez Bajkał, bo po drugiej stronie jeziora czekała na jego powrót Matka z Ojcem i Bratem. Wyszedł wówczas od Bradiagi bez słowa, a po godzinie przywiózł mu butlę gazową z palnikiem, chleb, pasztety w puszkach, cukier i paczkę herbaty. Następnego dnia pojechał do energetyki, zapłacił za bezdomnego zaległe rachunki i powiedział dyrektorowi kilka słów prawdy. - A cóż go pan tak broni?! – zdenerwował się dyrektor. - Bo to skopany przez nałogi ciężko chory człowiek, a chorym należy pomagać, a nie chować głowę w piasek i udawać, że nie ma problemu, bo go nie widać. - To pijak! - Ej, dyrektorze, bo jak się obudzi pańskie sumienie, to pana wtrąci do piekła. - No, to będę miał ciepło. - A jak panu każą pokutować przed bramą? - Przed czym?! - Przed piekielną bramą, na siarczystym czterdziestostopniowym mrozie, bez czapki i nauszników. Siedząca przy sąsiednim biurku sekretarka, zaczęła się dyskretnie uśmiechać i wtedy wypuścił w stronę dyrektora kolejną strzałę. - A niezależnie od tego, po śmierci bezdomnego złożę na pana zawiadomienie do prokuratury o spowodowanie śmierci. - O co?! O co?! - zaperzył się dyrektor. - O nieumyślne spowodowanie śmierci, artykuł sto pięćdziesiąty piąty kodeksu karnego. Ja zapłaciłem za niego rachunki, a wy powinniście mu podpiąć z powrotem prąd, bez waszych horrendalnie wysokich opłat. Ja nie jestem, aż tak bogaty, żeby za wszystko płacić. Na drugi dzień przyjechali z energetyki i podpięli Bradiadze na słupie przewody. Po nowym roku załatwił bezdomnemu pracę w piekarni, a kiedy już mu płacili chorobowe, to zawiózł go samochodem na terapię do Krakowa, skąd uciekł po dwóch tygodniach. - Dlaczego zrezygnowałeś z terapii? – zapytał Bradiagi, podczas odwiedzin w chacie nad jeziorem. - Bo mi nie pozwolili grać na organkach. - A gdzie są łabędzie?! Jak tutaj szedłem, to nie widziałem na stawach łabędzi. - Zjadłem. - Oba? - Oba – potwierdził z uśmiechem. Pojechał do miasta i przywiózł bezdomnemu bochenek chleba i kostkę smalcu, zostawił mu też kartkę z modlitwą o trzeźwość. - Odmawiasz tę modlitwę? – zapytał po jakimś czasie, ale Bradiaga, jak zwykle, tylko się w milczeniu uśmiechnął. Od tego czasu bezdomny zaczął się przed nim chować, więc go przestał odwiedzać, bo nie można nikogo uszczęśliwiać na siłę. Rozkwitały na przedwiośniu bazie, kiedy bezdomny odwiedził go w domu i powiedział z uśmiechem, że siedzi po ciemku, bo mu znowu odcięli przewody. - Chcesz, żebym ci załatwił pobyt w schronisku? - zapytał Bradiagę. - Nie chcę! - To nie przychodź do mnie więcej - zakończył krótko i dobitnie. Niedługo potem obudziła go nad ranem grana na organkach melodia o wracającym do domu włóczędze... Dopłynął, ktoś wyszedł go spotkać, ktoś czeka, on sercem już zgadł. Ach, witaj mi Matko najdroższa, czy zdrowi Mój Ojciec i Brat? Słuchał stojącego na ganku Bradiagi i serce mu się ściskało z bólu, ale nie otworzył, bo nie wiedział jak mu można pomóc. Doraźnie udzielana pomoc, to było zaklejanie gazetami rozbitego okna. Spacerując po mieście, spotykał czasami żebrzącego pod sklepami Bradiagę i w końcu z pomocą proboszcza załatwił mu miejsce w schronisku, i od tej pory wszelki słuch o bezdomnym zaginął. Dopiero po latach doszły do niego słuchy, że ciągle mieszka w położonym u podnóża gór schronisku, pozwolili mu grać na organkach... Twój Ojciec już dawno nie żyje, zmarznięty przykrywa go grób, a Brat Twój w dalekim Sybirze, kajdany mu dźwięczą u stóp. Mijały dni, słońce przygrzewało coraz mocniej i może tyle o tej zimie, która właśnie mijała, ustępując miejsca nadchodzącej wiośnie. W krąg się ziemia wiosną w kolory przemienia, topnieją lodowce w kaskadę strumienia, nad Szczyrbskim Jeziorem króluje Solisko, w Szaflarach gejzery, w Zaskalu schronisko. Świadectwo Ostatnie skupimy śniegu stawiały wiośnie straceńczy opór po parowach i jarach. - Po naszym trupie! - wołały zacietrzewione śnieżynki. Ale wiosna uśmiechała się tak ciepło, że zawstydzone śnieżynki mówiły cichutko, pardon, i rozpływały się w wiosennym rozanieleniu, a na bitewnych polach zakwitały przebiśniegi. Taką to porą spotkały się w Zakopanem grupy Anonimowej Wspólnoty. Z kazania w kościele jezuitów zapamiętał, że człowiek nie ma żadnych szans w samotnej walce z czarcią siłą, ale jeżeli poprosi Pana Boga o pomoc, to ocaleje. - Ale trzeba poprosić - wyjaśniał kaznodzieja. – Bo Pan Bóg obdarował ludzi wolną wolą, więc nie będzie nikogo zmuszał do zbawienia siłą. Przypominał sobie te słowa wielokrotnie w późniejszym życiu, kiedy chwila była niepewna, i prosił Pana Boga o pomoc. W kwietniu proboszcz poprosił, żeby opowiedział o chorobie alkoholowej w kościele. Stanął po nabożeństwie na stopniach ołtarza i dając świadectwo prawdzie, wyjaśnił, że alkoholizm, to ciężka choroba, która nieleczona, kończy się szaleństwem lub śmiercią. Wyjaśnił, że alkoholizm, to choroba nieuleczalna, ale nie beznadziejna, bo chociaż alkoholik nie potrafi kontrolować picia, ale potrafi niepicie. - Alkoholik tak długo potrafi zachowywać abstynencję, dopóki nie wypije pierwszego kieliszka – wyjaśnił. – Choroba alkoholowa umiejscowiona jest pomiędzy ustami, a brzegiem pucharu. I jeszcze wiele innych rzeczy wtedy mówił, a reminiscencje danego świadectwa, wracały do niego później w rozmowach, ale nie wyjaśniał, że to jego słowa. Wiedział, że jako człowiek nieznoszący monotonii należy do ludzi podatnych na uzależnienia i wiedział, że nałogiem może być wszystko, ale lekceważył tę wiedzę i dlatego owej wiosny dopadło go kolejne uzależnienie, szachy. Jeździł wieczorami przez cały kwiecień do kolegi i tak zawzięcie grali całymi nocami do rana, że kiedy odjeżdżał o poranku, to mu szumiało w głowie od wypalonych papierosów. Pod koniec kwietnia udało mu się wyswobodzić z szachowego uzależnienia i od tej pory, oprócz kart, zaczął również unikać szachów. A ponieważ kolega kusił do grania, to przestał również jeździć do kolegi, bo zbyt częste odwiedziny również mogą stać się nałogiem. Droga do wolności wiedzie poprzez ciągłe wyzbywanie się uzależnień i dlatego na początku maja rzucił kawę, a na początku czerwca papierosy. Po rzuceniu papierosów, zaczął go tak uporczywie swędzieć czubek nosa, że od drapania zrobiła mu się rana. Z początku nie kojarzył swędzenia z nikotynizmem. Zrozumiał o co chodzi, dopiero po spotkaniu koleżanki, która opowiedziała o podobnych objawach u siebie. - Długo cię swędział po rzuceniu palenia? – zapytał koleżanki. - Około sześciu miesięcy. - Mnie już swędzi od ośmiu. - Może jesteś bardziej podatny na uzależnienia – skomentowała. Swędzenie ustąpiło dopiero po roku, a w powrocie do równowagi pomogły mu długie spacery, podczas których odwiedzał stojącą w parku na zboczu figurę Matki Boskiej. Na początku czerwca zorganizował autokarową pielgrzymkę do Częstochowy na jasnogórskie spotkanie trzeźwej wspólnoty. Pielgrzymki odbywają się corocznie w pierwszą sobotę czerwca. Na spotkania u Czarnej Madonny zjeżdża wtedy ze wszystkich stron kraju tysiące ludzi. Msze święte i modlitwy, spowiedź i droga krzyżowa, całonocne mityngi i chóralne śpiewy przy wtórze gitar do białego rana... Nie płacz, synku, mój kochany, nie wylewaj więcej łez. Nie martw także się o mamę, ona też bezpieczna jest. I tak zaczął się czerwiec, mijała wiosna i nadchodziło lato. W jasnogórskim zamku, w modlitwy ubrana, lśnisz śliczna Mamusiu i Niepokalana. Na Twej głowie korona, na policzku szramy, a na ręku, przy sercu, Synek ukochany. Bolesna Królowa Polski Minęła wiosna i nadeszło lato, z końcem czerwca syn zdawał na studia w Niemczech, a egzaminy dla polskich studentów odbywały się na uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. - Jechać z tobą? – zapytał syna, a kiedy ten powiedział, że dobrze by było, to pojechali we trójkę. We trójkę, bo kiedy wyjeżdżali z domu, to do samochodu wsiadła również starsza córeczka i powiedziała, że nie wysiądzie, więc pojechali we trójkę. A potem nadeszły egzaminy i oczekiwanie na wyniki, i nocleg w akademiku, a w międzyczasie McDonald i wesołe miasteczko, i ogród zoologiczny, a na zakończenie pobytu dobra wiadomość, że syn zdał i został przyjęty. Wracając do domu z Poznania, zboczyli trochę z trasy i wstąpili do Lichenia, do sanktuarium z cudownym obrazem Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski. Jej obraz został w te strony przywieziony w dawnych czasach przez szlachcica, Tomasza Kłosowskiego, któremu Matka Boża objawiła się w koronie na głowie i złocistym płaszczu, kiedy leżał w lesie ciężko ranny po bitwie. Na płaszczu Matki Bożej widniały symbole męki Pańskiej: cierniowa korona, bicze, gwoździe, włócznia, a piersi przesłaniał biały orzeł. Uratowany przez śliczną Panią ranny, otrzymał wówczas od Niej zadanie odnalezienia widzianego podczas objawienia wizerunku, które zrealizował po latach poszukiwań i umieścił odnaleziony obraz w pobliżu Lichenia, na sośnie w Grąblińskim Lesie. Kilkanaście lat później miał w tym miejscu podobne objawienia, modlący się przed obrazem pasterz, Mikołaj Sikatka. Kiedy przepowiednie zaczęły się sprawdzać, obraz przeniesiono najpierw do kaplicy, a później do kościoła. Kiedyś w Licheniu miała zostać wybudowana okazała bazylika, na wzór watykańskiej, ale wtedy, gdy zajechał z dziećmi do Lichenia, obraz znajdował się jeszcze w kościele pod wezwaniem świętej Doroty. Poszedł do spowiedzi i uklęknąwszy przed słynącym cudami obrazem, podziękował Ślicznej Pani za otrzymane łaski i poprosił o dalsze. O opiekę nad swoją rodziną, a zwłaszcza nad trójką swoich dzieci. Ciągle Cudowną Mamę o coś prosił, ale jakże nie prosić, skoro święty Brat Albert powiedział, że kto o nic nie prosi, ten niczego nie otrzymuje? A więc prosił i prosił, i przypominał sobie kleryka Stefana Wyszyńskiego, późniejszego Prymasa Tysiąclecia, który doznał tutaj cudownego uzdrowienia... Serdeczna Matko, opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi. Wygnańcy Ewy, do ciebie wołamy, zlituj się zlituj, niech się nie tułamy. Wrócił z dwójką starszych dzieciaków do domu, a ponieważ lato w dalszym ciągu trwało jasne i pogodne, zabrał najmłodszą jedenastoletnią córeczkę i pojechali samochodem we dwoje na Węgry. Zwiedzili kilka kurortów, zażywając kąpali w termalnych basenach, odwiedzili ogród zoologiczny i wesołe miasteczko, a popołudniami wędrowali po urokliwych uliczkach węgierskich miasteczek. Podczas tych wędrówek kupił córeczce do szkoły firmowy plecak adidasa. Z tym plecakiem, to była związana ciekawa historia, zastanawiający zbieg okoliczności. Plecak leżał sobie całymi dniami na wystawie sklepu w Sarospatak i bardzo się córeczce podobał, ale zastanawiał się nad kupnem, bo po smucie musiał oszczędzać, doprowadzony siostrę i żonę do bankructwa. W ostatni dzień pobytu zatrzasnął sobie w samochodzie kluczyki i spoglądał na nie tęsknym wzrokiem przez szybę. I kiedy już się zdecydował na wybicie bocznej szybki i wylękniona córeczka odbiegła kilka metrów, zasłaniając sobie rączkami uszy, nagle zobaczył wjeżdżającego na parking podobnego forda. Pomyślał, że skoro samochód podobny, to może pasuje kluczyk i odłożywszy uniesiony kamień, wytłumaczył Węgrowi o co chodzi. Pasował, węgierski kluczyk pasował do polskiego samochodu! Nie na darmo się mówi, że Polak i Węgier, to dwa bratanki. Prawda, że zastanawiający zbieg okoliczności? Po otwarciu samochodu uściskał zaskoczonego Węgra, a później kupił córeczce oglądany wcześniej plecak. Z bożą pomocą Owej jesieni, z inicjatywy proboszcza, założył w rodzinnym mieście Rodzinę Kolpinga. Stowarzyszenie, które z biegiem lat miało dopomóc wielu ludziom w byciu dobrym chrześcijaninem, dobrym rodzicem i dobrym patriotą. Przez pierwszą kadencję pełnił funkcję przewodniczącego, a później zrezygnował i poszedł swoją drogą, ku kolejnym szczytom życia... Pójdę, jak trzeba, za ziemie niczyje, gdzie rajskich kaskad pienią się krynice. Zaczerpnę w dłonie, z dłoni się napiję i wody życia poznam tajemnice. Jeżeli poznam, u końca podróży, chciałbym też poznać swych Aniołów Stróży. Trwała złota, polska jesień, kiedy pewnego poranka, postanowił, że pojedzie na Babią Górę. Teraz, zaraz, właśnie dzisiaj, tu i teraz, w tej chwili. Carpe diem, jak powiedział Horacy, chwytaj dzień, żyj chwilą. W szkole podstawowej, podczas wycieczki na Babią, zostawiono go jako najmniejszego w schronisku do pilnowania plecaków, a w szkole średniej znowu nie było mu dane stanąć na szczycie, bo wycieczka zawróciła z powodu złej pogody. Po podjęciu decyzji, działał owego słonecznego październikowego poranka jak w transie. Poprosił Pana Boga o błogosławieństwo przy porannym pacierzu, a później zjadł śniadanie i wrzuciwszy do plecaka termos z herbatą, kanapki, sweter, pelerynę i latarkę, pojechał samochodem w stronę odległej o sto kilometrów góry. Legenda mówi, że ta najwyższa góra Beskidów, nazywana również Diablakiem, to zbójnicka frajerka, która skamieniała, nie mogąc się doczekać na powrót kochanka. Jesienny poranek uśmiechał się pogodnie i promiennie, jechał na zachód i świecące mu w plecy słońce, jak gdyby go popychało w stronę szczytu. - Co się dzieje, że dwukrotnie nie mogłem stanąć na Babiej? – rozmyślał. - Spróbuję po raz trzeci, skoro do trzech razy sztuka i może w końcu tego pecha przezwyciężę. - Wplotła się w twe życie moc siły przeklętej, złość zawistnej siostry i żony zawziętej - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny. - I co, Poetycka Bajko, i tak już ma pozostać do końca życia? - Jedź na Babią, jedź na Babią, jedź na Babią... - I co mnie tam czeka na Babiej? - Miłość. O dziesiątej rano dojechał do Zawoi, wioski znajdującej się u podnóża góry, i zaparkował samochód na podwórku góralskiej zagrody. Poprosił o możliwość pozostawienia samochodu do jutra, a kiedy gazda przyzwalająco skinął głową, założył kciuki za paski plecaka i ruszył równym, miarowym krokiem w stronę szczytu... Schronisko na Babiej, urokliwa chata, pięćset metrów wyżej, szczyt się z niebem brata. Pięćset metrów wyżej, pięćset bliżej nieba, wiatr rozwiewa chmury i o szczęściu śpiewa. Wczesnym popołudniem doszedł do schroniska i miał zamiar w nim zanocować, ale słońce tak ślicznie świeciło, że postanowił zaatakować górę od razu z marszu. Taki już był zapamiętały we wszystkim, chociaż potrafił również w razie potrzeby cierpliwie poczekać i wrócić do realizacji odłożonych celów nawet po wielu latach. O czwartej po południu stanął na szczycie i spojrzał na ścielące się pod nim morze obłoków... Brał je wiatr na ręce i rzucał w dolinę, rozbierał z welonów zbójnicką dziewczynę. Chyba niemożliwe, żeby piękniej było, skamieniałe serce frajerki ożyło. Stał i patrzył, jak chylące się ku zachodowi słońce zaczyna się powoli powlekać przedwieczorną czerwienią. - Wreszcie tutaj jestem – westchnął do Boga w dziękczynnej modlitwie i spojrzał na kamienny obelisk. Wznosił się na granicy po słowackiej stronie. Na przytwierdzonej do obelisku, czarnej marmurowej tablicy, złotymi literami uwieczniono słowa polskiego papieża, który powiedział z tego miejsca, że chce przytulić do serca cały słowacki naród. Objął obelisk rękami i tuląc twarz do papieskiego błogosławieństwa, szeptał modlitwę, owiewany wiejącym od południa wiatrem... Bo wiatr ma dziewczynę po słowackiej stronie, wyszedł na wyżynę i zawołał do niej. Hej, Hanno, usłysz mnie, powiejmy daleko. Hej, Hanno, szukaj mnie, za górą, za rzeką. Hej, Hanno, będę stał na niebieskim progu. Hej, Hanno, czekam Cię, zaufałem Bogu. Hej, Hanno, wieje wiatr, niesie się piosenka. Hej, Hanno, wstanie dzień, zabłyśnie jutrzenka. Hej, Hannooooooo... A takie to wszystko było święte i czyste, otulone bezgrzeszną ciszą, że więcej nie można, bo więcej już nie ma, bo nie trzeba... Bo Słowaczka patrzy ku polskiej dziedzinie, rozpuściła włosy i tęskna pieśń płynie. Hej, Wietrze, miłość ma ciągle niespełniona. Hej, Wietrze, serce me bez miłości kona. Hej, Wietrze, czekaj mnie u niebieskiej bramy. Hej, Wietrze, może tam wreszcie się spotkamy. Hej, Wietrze, płynie pieśń, biegnie na spotkanie. Hej, Wietrze, wstanie świt, nowy dzień nastanie. Hej Wietrzeeeeeee... Zabawił na szczycie z pół godziny, a później zszedł do schroniska, zjadł spóźniony obiad i zaczął schodzić w dolinę po stromym zboczu, z niepokojem obserwując coraz bardziej mroczniejące lasy. Oszczędzając baterie, świecił krótkimi błyskami latarki, odnajdując namalowane na kamieniach i drzewach znaki zielonego szlaku. Odetchnął z ulgą, kiedy doszedł do wyraźnie zaznaczonej, szerokiej ścieżki. W góralskiej chacie jeszcze nie spali. - Zrezygnował pan ze szczytu? – zapytał góral. - Veni, vidi, vici – odpowiedział, ciągle jeszcze rozanielony, wniebowzięty. - Co to znaczy? - To po łacinie, przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem. - Samotnie pan zwyciężył? - Z bożą pomocą. - Ładnie powiedziane – przytaknął góral. – I co pan tam znalazł na szczycie? - Tam mieszka miłość. - Miłość?! - Tam jest papieskie błogosławieństwo. - To prawda, ładnie pan umie mówić. Zapłacił za parkowanie i wrócił do domu. Zasypiał samotnie w swoim pokoju, rozmyślając w pokornym zadziwieniu, jak cudownie, baśniowo przeplatają się w jego życiu koleje losu. Jeszcze kilka godzin temu stał na szczycie, przytulony do papieskiego błogosławieństwa, a oto teraz zasypia u siebie w domu, dziękując Panu Bogu za zdobycie kolejnego szczytu życia. I zwilgotniały mu ze wzruszenia oczy, i z ufnością ścisnął w dłoni krzyżyk zawieszonego na piersi srebrnego łańcuszka. Następnego dnia zaczęło padać i padało przez dwa tygodnie. Nie wyszedłby na Babią, gdyby się zatrzymał w schronisku na nocleg, odkładając zdobycie szczytu na dzień następny. A później nadeszły w jego życiu bezsenne męczące noce, podczas których zasypiał dopiero nad ranem. Leżał całymi godzinami w ciemnościach i w końcu zrozumiał, że powinien stanąć na starcie i wystrzelić do przodu jak sprinter, jeżeli chce dobiec do mety przed zachodem słońca. Zaplanował, że napisze trzy powieści, trylogię opisującą życie Kuby, od najwcześniejszych, zapamiętanych wspomnień po dzień dzisiejszy. Wyczuwał, że na wiele się waży, ale jego serce tak szlachetnie zadźwięczało otrzymanymi od Boga talentami, że postanowił, że opisze swoje życie, bo już dłużej nie chce i nie powinien milczeć. - No, wreszcie – westchnął Anioł. – Miejmy nadzieję, że teraz już wreszcie zacznie pisać. Jesienią, na pięć lat przed końcem tysiąclecia, zaczęła powstawać pierwsza część trylogii i być może zdąży napisać trzecią do końca dwudziestego wieku. Po co mi się wdrapujesz na kolana urwisie? Żeby Ci zaśpiewać o wieczornej porze. Rozdział ósmy Twoja jest ziemia i wszystko, co na niej i co najważniejsze, Synu mój, będziesz Człowiekiem. Chociaż ciągle błądził, to intuicyjnie wybierał oparty na Dekalogu system wartości i to była jedna z jego najważniejszych zalet, pośród wielu nękających go wad. Strzeż go, Boże, od fałszywych przyjaciół, a z wrogami, to on już sobie wtedy z Twoją pomocą poradzi. No, ale przejdźmy do rzeczy, bo zgodnie z założonym planem, powinien na kartach tego rozdziału, dociągnąć opowieść o życiu Kuby do końca dwudziestego wieku. A więc pozostało mu już niewiele kartek na opisanie kolejnych pięciu lat życia. Pierwsza książka Pisał nocami, kładąc się spać o poranku i dlatego niewiele pamiętał z owej jesieni. Pracując po sześć godzin dziennie, ułożył w ciągu dwóch miesięcy plan trylogii składający się z pięciuset punktów, w których zakodował czterdzieści osiem lat swojego życia. A potem porozdzielał punkty na poszczególne książki i rozdziały i zastanawiał się nad formą i wtedy jego wzrok padł na leżącą obok opowieść o świętym Janie Bosko. Książka składała się z migawek, jakby klatek filmu, a każda historia miała podtytuł nawiązujący do treści. - Pożyczę sobie od Ciebie ten pomysł, kapelanie urwisów – pomyślał, spoglądając na świętego, uśmiechającego się do niego ciepło z okładki książki. I tak zaczęła powstawać opowieść o szklanej górze, o odwiecznej tęsknocie człowieka za miłością. Poetycki epos o błędnym rycerzu, który w pogoni za szczęściem szuka w życiu nieistniejących dróg na skróty, przez co zbacza na manowce i popada w alkoholizm. Na koniec grudnia miał napisane dwadzieścia dwie strony. Sylwestrową nocą przerwał o północy pisanie i spoglądał przez okno na rozświetlające niebo sztuczne ognie. Z rozczuleniem patrzył, jak przy świetle fajerwerków, odchodzący Stary Rok tulił w ramionach nowonarodzonego malutkiego Synka. A później znowu się pogrążył w tworzonym na kartach powieści świecie. Pisanie sprawiało mu jednocześnie radość i trudność, bo talent, to tylko dziesięć procent sukcesu, a dziewięćdziesiąt, to ciężka mrówcza praca, dopiero trening czyni mistrza. Pisał z pośpiechem w dużych kratkowanych zeszytach, jakby stenografował, i czasami trudno mu było samemu odczytać, to co napisał. - Szybciej! Szybciej! Starał się dogonić uciekające myśli. Zapisane w zeszytach rozdziały, przepisywał później na maszynie, nanosząc poprawki, i dawał do korekty, do przeczytania znajomej polonistce - Chciałabym tak umieć pisać – powiedziała zaraz na samym początku. – Ma pan swój styl i niewiele można poprawiać, boby się wylało dziecko z kąpielą. Przyniesione od niej teksty znowu przepisywał na maszynie, a później znajoma wklepywała je w komputer, komputer w dziewięćdziesiątym piątym, to jeszcze była dla niego biała magia. Po pięciu miesiącach miał napisane sto stron powieści i w maju przestawił pisanie na dzienne, bo jakże tu pisać nocami, a potem spać do wieczora, kiedy na niebie radośnie świeci słońce, a w ogrodzie śpiewają ptaki. Podczas pisania robił w południe trzygodzinną przerwę i szedł na spacer do parku, odwiedzając stojącą na zboczu góry figurę Matki Boskiej. Lubił to zacienione zielonymi drzewami miejsce, do którego dochodziło się ledwo widoczną pośród zarośli ścieżką, wijącą się tajemniczymi zakolami jak przełamująca się przez góry rzeka. Nagle, za którymś zakrętem jawiła się pośród krzewów i kwiatów figura Niepokalanej. Na tworzących cokół głazach migotały kolorowe ogniki zniczy, za figurą stała mała drewniana szkatułka, do której pielgrzymi wrzucali drobniaki na kupno kolejnych kolorowych lampek . Owej wiosny i lata odwiedzał Niepokalaną prawie codziennie, wędrując do Niej zielonymi peryferiami miasta. Po godzinnym spacerze dochodził do figury i siadał odpocząć na ławeczce, zatopiony w cichej modlitwie. Prześwitujące przez liście słońce przekazywało mu swoje nieziemskie treści. Migotało z daleka i z bliska, szyfrowało słowa w rozbłyskach. - Chcę cię spytać, gdy sięgam ziemi, czy rozumiesz mowę promieni, odczytujesz kody płonące? Spróbuję odczytać, słońce. - Boskie przesłanie przynoszę z nieba, niebo się smuci, niebo się gniewa! Twoja porywczość pioruny nieci, zadajesz rany, krzyczysz na dzieci! - To co mam zrobić, żeby było dobrze? Ciągle tylko słyszałem od pijanego ojca wyzwiska! Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. - Znam inne powiedzenie, każdy jest kowalem swojego losu. - No, to co mam zrobić, żeby było dobrze? - Przeprosisz? - Kogo? - Tych wszystkich, których kiedykolwiek skrzywdziłeś. - Wszystkich nie potrafię, jeszcze do tego nie dojrzałem. - Oby ci nie zabrakło czasu, a teraz już wracaj do domu i zabieraj się do pisania. - Dobrze. Wrócił do domu zielonymi obrzeżami miasta i zanurzył się na powrót w kreowanym na kartach powieści świecie. Trzeciego Maja, w Święto Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski, zorganizował pod figurą majówkę pod patronatem Rodziny Kolpinga, której był założycielem i pierwszym przewodniczącym . Część ludzi przyjechała zamówionym autokarem, część własnymi samochodami, a wielu przywędrowało na piechotę. Po majówce przenieśli się wszyscy na wysoką górę za miastem, gdzie bawiono się do później nocy przy ognisku. Po imprezie wsiadło mu bez pytania do samochodu dwóch trzeźwiejących alkoholików i rozsiadło się na tylnych siedzeniach jak u siebie domu, a jemu się serce krajało się z żalu, kiedy patrzył, jak jego żona z trójką dzieci musi przez tych spasionych drani wracać do domu autobusem. - To dlaczego ich nie wyprosiłeś z samochodu? – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny. - Nie wiem dlaczego, Poetycka Bajko, taki jakiś jeszcze byłem wtedy sponiewierany przez smutę... - Trzeba ich było wyrzucić! - Nie chciałem ich smucić. - Wolałeś sprawić przykrość dzieciom, żonie i sobie? - Nie wolałem, tak jakoś niefortunnie wyszło, ale od tego czasu zerwałem z tymi dwoma spaślakami kontakty. - Nie obrazili się na ciebie? - Obrazili i zaczęli na mnie rzucać oszczerstwa. - Nie tobie ubliżali, tylko sobie, bo każdy sądzi według siebie. A tak w ogóle, to dobrze zrobiłeś, że im wyszarpnąłeś swój palec, boby ci inaczej wyrwali całą rękę. - No, wiem... - Opowiadaj dalej o swoim życiu. - Dobrze. Owej wiosny znalazł wreszcie następcę, któremu przekazał służbę rzecznika grupy i od tego czasu zaczął coraz rzadziej chodzić na mityngi, bo wszystko może być nałogiem. Również mitingi lub usłużne nadstawianie pleców, żeby się po nich spaślaki wspinali na stołki. Teraz, kiedy się uwolnił od służby rzecznika, mógł sobie wreszcie trochę odpocząć i poświęcić więcej czasu na pisanie. Nie miał wyrzutów sumienia, że odchodzi z grupy, bo we wspólnocie niczego się nie musi. Dla jednych grupa staje się zastępczym domem, dla drugich doraźnym pogotowiem ratunkowym, a jeszcze dla innych, jak na przykład dla niego, jednorazowym etapem w podróży przez życie. I każdy z tych wariantów jest w porządku, bo we wspólnocie niczego się nie musi, każdy wybiera własną drogę. Po odejściu z grupy zaczęło mu się o wiele lepiej pisać, tak się zanurzył w swoim literackim świecie, że zapominał podczas pracy o jedzeniu. Pisał po dwanaście godzin dziennie, zaspokajając uczucie głodu czekoladami. Minęło lato, minęła jesień i zima, lutym skończył pisać opowieść o szklanej górze powieść i wydał ją w założonym wydawnictwie, nie lubił liczyć na cudzą, jeżdżącą na pstrym koniu łaskę. W maju przywiózł z drukarni do domu tysiąc egzemplarzy swojej pierwszej powieści, za wydrukowanie zapłacił osiem tysięcy złotych, cztery tysiące dolarów. Złożył paczki z książkami w magazynie i postanowił je w czerwcu rozwozić po kraju. Naga prawda Postanowił rozwozić książki bezpośrednio do księgarń, żeby ominąć pośrednictwo hurtowni i zastanawiał się, ile zarobi na czysto. - Skoro wydanie książki kosztowało mnie osiem złotych – kalkulował. – A będę je sprzedawał księgarniom po piętnaście, to na każdej zarobię siedem złotych, czyli łączny zysk od tysiąca egzemplarzy wyniesie siedem tysięcy. Szybko jednak zarzucił plan z księgarniami, jako nierealny. - Ile może być w kraju księgarni? – rozmyślał. – Pięćset? Tysiąc? Dwa tysiące? Nie da rady! Zadecydował i postanowił porozwozić książki do hurtowni. Zapakował do samochodu pościel i z ważącym czterysta kilogramów tysiącem książek wyruszył na objazdową włóczęgę. Ot, taki sobie żyjący w głową w chmurach marzyciel, ale z drugiej strony, kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, ten nigdy ich nie osiągnie. Zaraz na początku dostał zimny prysznic w krakowskiej hurtowni, bo musiał prosić, żeby przyjęli książki. Wzięli w końcu w komis, zabierając dla siebie jako marżę połowę ceny i powiedzieli, że zapłacą za sprzedane, a pozostałe zwrócą po roku, żeby nie najmowały miejsca w magazynach. - Ja zawiadomimy, to będzie pan sobie musiał po nie przyjechać w ciągu trzech dni, bo inaczej przepadną. Zmełł w ustach pod ich adresem niecenzuralne słowo, wystawił wuzetkę na kilkadziesiąt egzemplarzy i wyruszył w dalszą wędrówkę po kraju. Odwiedzając większe hurtownie w wojewódzkich miastach, przejeżdżał dziennie po kilkaset kilometrów, śpiąc nocami w samochodzie na tylnym siedzeniu. Nie zawsze miał gdzie zaparkować, nie jadał obiadów i z coraz większym smutkiem myślał, że po powrocie do domu nie będzie miał już za co utrzymywać rodzinę... Wplotło mu się w życie fatum siły mściwej, złość zawistnej siostry i żony kłótliwej. Jest takie powiedzenie, że z rodziną się dobrze wychodzi, ale na zdjęciu. Ta sentencja powinna być napisana na początku każdego elementarza, żeby ludzie zapamiętywali tę przestrogę na całe życie jeszcze przed tabliczką mnożenia. Rodzeństwo bywa gorsze od ptaków, bo ptaki wyrzucają pobratymców z gniazda, żeby przeżyć, a siostra niszczy brata z zawiści. Takie postępowanie, to upodobanie życia demonów, zaprzeczenie bożej miłości. Zajechał pod wieczór do Warszawy, zaparkował na placu obok zamkniętej hurtowni i o czwartej rano dwóch pijanych oprychów zrobiło mu pobudkę. Przeskoczył z tylnego siedzenia na przednie i zapaliwszy silnik, salwował się ucieczką, kiedy mu wybijali tylną szybę. Zajechał na strzeżony parking, za który zapłacił równowartość obiadu i zasnął dopiero po zażyciu kropli, bo z nerwów zaczęło go boleć serce. Na drugi dzień wprawił za ostatnie pieniądze wybitą szybę i postanowił wracać do domu. Pozostało mu jeszcze czterysta książek, które zawiózł do państwowej agencji rozwiązywania problemów alkoholowych i powiedział, że daje książki za darmo. Wzięli, ale nawet nie powiedzieli, dziękuję, chociaż książki były warte osiem tysięcy złotych, sprzedawali je później na zlocie w Poznaniu. Głodny i niewyspany, zadźwigał paczki na pierwsze piętro, a później się wyniósł, żeby go nie zaszczuli spojrzeniami. Bo ludzie zachowują się czasami jak małpy. Małpy, jak chcą jakąś małpę wykończyć, to się na nią bez przerwy patrzą i zestresowana małpa w końcu zdycha. Nie jedźcie dobrzy ludzie do tej agencji, bo jej bossowie pobudowali sobie kryształowe wille za pieniądze przeznaczone na walkę z alkoholizmem. Po transformacji ustrojowej na przełomie tysiącleci, kilkuset alkoholowych mafiozo położyło pazerne ręce na ogromnych pieniądzach, odciągają miliony od choroby alkoholowej jak śmietanę od mleka. Skupiona wokół bossów grupa pociotków wydaje nieczytane gazety i organizuje szkolenia o fikcyjnych problemach. Beneficjenci tego patologicznego układu obdarowują się nawzajem tłustymi synekurami, bezprawnie zawłaszczając państwowe pieniądze i dzieląc się nimi w hermetycznie zamkniętym kręgu. Ot, taka sobie rodzima Cosa Nostra, przestępcze państwo w państwie, żerujące na chorobie alkoholowej i na innych uzależnieniach. Normalka w polskim krajobrazie, zamiast dziesięciu przykazaniom, stawiamy pomniki siedmiu grzechom głównym, a zwłaszcza drugiemu,. Widziałem dzieci uciekające boso po śniegu przed pijanym ojcem, widziałem zapłakane Matki z powyrywanymi włosami, widziałem umierających alkoholików wzywających Chrystusa na ratunek. Widziałem to wszystko i widziałem o wiele więcej. Ci wszyscy nieszczęśnicy potrzebują pomocy, leczenia, a nie pozorowanych akcji organizowanych tylko po to, żeby mieć pretekst do rozkradania pieniędzy. Podobnie dzieje się w kraju z setkami milionów złotych pozyskiwanych przez miasta i gminy z korkowego, z podatku nakładanego na czerpiących zyski z alkoholu. Zgodnie z ustawą o wychowaniu w trzeźwości, pieniądze z korkowego powinno się przeznaczać na walkę z uzależnieniami, ale z powodu nadinterpretacji prawa stanowią one fundusze wójtów i burmistrzów. Kupują sobie za nie klakierów, stronników, którzy im pomagają wygrywać wybory. Te podwójnie znaczone pieniądze powinny być pod specjalnym nadzorem, a nie wyciekać z miejskiej kasy jak przez durszlak. Jeżeli tak ma wyglądać realizacja ustawy o wychowaniu w trzeźwości, to lepiej zlikwidować korkowe, żeby ograniczyć łamanie prawa. Dlaczego nie interweniuje Najwyższa Izba Kontroli? Dlaczego się tym nie interesuje Centralne Biuro Antykorupcyjne? Dlaczego umywają ręce nasi parlamentarzyści i nasze sądy? Dlaczego nie ma jawności podziału pieniędzy z korkowego? Dlaczego urzędnicy nie pozwalają na obywatelską kontrolę nad tymi pieniędzmi? Dlaczego prywata jest ważniejsza od ideałów i wiary? Dlaczego czekacie, aż w końcu z którejś iskry rozgorzeje płomień i cała Polska razem z wami wyleci w powietrze? Siedmiokrotnie zapytałem, dlaczego... Tu blask, dym, chwila cicho i huk jak sto gromów. Rozpękło się powietrze od ziemi wyłomów. Spojrzałem na redutę! Wały, palisady, działa i garstka naszych, i wrogów gromady. Wszystko jako sen znikło, tylko czarna bryła, zniekształconych okopów, rozjemcza mogiła, obrońców i najeźdźców zbrodniami zatrutych, pogodzonych ze śmiercią na gruzach reduty. Rozwiane marzenia Wrócił z Warszawy do domu, dodrukował książek i zaczął je rozdawać z dedykacjami. No cóż, byli tacy, którzy nawet nie podziękowali, no, ale przecież nie musieli, bo się o te książki nie prosili. Na szczęście wiele podarowanych powieści trafiła do ludzi na poziomie i tak na przykład pani Ewa Cendrowska pokazała jego książkę w swoim cyklicznym programie telewizyjnym o maratonie trzeźwości i powiedziała o niej kilka ciepłych słów. - Ja jestem nią zachwycona – zakończyła prezentację. Nagrał sobie tę fragment programu na wideo i zachował na pamiątkę. Niedługo potem zdjęto program Pani Ewy z anteny, bo występujący w nim trzeźwi alkoholicy nie chcieli tańczyć w takt mantry samozwańczego guru, organizującego w telewizji adorujące go spędy. A czego się spodziewał, że będzie wśród nich brylował jak zacietrzewiony głuszec na tokowisku? Nie z trzeźwymi alkoholikami takie numery. Droga pani Ewo, korespondencyjna przyjaciółko, nie ma już w telewizji twojego awangardowego programu, ale trzeźwi maratończycy ciągle biegną i będą biegnąć do końca świata, bo zawsze znajdą się tacy, którzy im podadzą na trasie kubek ożywczej wody. Kończąc tę krótką wzmiankę o pani, aż się prosi, żeby znowu zacytować fragment wiersza Kornela Ujejskiego o zwycięskiej bitwie Greków, stoczonej na maratońskiej równinie... Pomocy swojej odmówiła Sparta, bo jej zabrania świętych ustaw karta, ale Platea nie bacząc na gwiazdy przysłała zbrojny hufiec dzielnej jazdy. No, może tyle wystarczy o złym i i o dobrym, wymieszane to wszystko jak poślad, w którym można znaleźć złote ziarna. I tak na przykład w Koszalinie powstało awangardowe czasopismo propagujące trzeźwość, które ujawnia prawdę o psuciu ustawy, o wychowaniu w trzeźwości. Wiem, że nie wszystkim się spodobają moje słowa, ale to już nie mój, tylko ich problem. Słychać wycie? Znakomicie! Bo to znaczy, że prawda w oczy kole, a jak kole, to sumienie gryzie, a jak gryzie, to cierpienie uszlachetnia. Owego lata odwiedził z kolegami kilka więzień, niosąc więźniom przesłanie trzeźwości. Pod sierpnia zaczął jeździć do sąsiedniego miasta na spotkania z terapeutką, szybko jednak zrezygnował, bo terapeutka upatrzyła go sobie na kochanka. Niestety, wśród terapeutów zdarzają się osoby niedojrzałe, jeżeli szukający pomocy spostrzeże, że trafił pod niewłaściwy adres, niech jak najszybciej zrywa kontakty. Minęło lato i wraz z jesiennymi wichurami rozwiały się jego marzenia, że zarobi na wydanej powieści. Może mu się wróciło dziesięć procent poniesionych kosztów. Niektóre hurtownie plajtowały, inne nie chciały płacić, a jeszcze inne telefonowały, żeby sobie przyjechał zabrać niesprzedane książki. - Panie, kto teraz czyta takie powieści jak pańska? – zadano mu pytanie w jakiejś hurtowni. - Pisze pan o Bogu, o dojrzewaniu do wieczności, jak pan chce odnieść sukces, to trzeba gloryfikować perwersję i zboczenia, pluć na prawo i sprawiedliwość. - Niedoczekanie – odmruknął i odjechał w milczeniu. No, bo o czym tu było więcej rozmawiać? I tylko czasem, kiedy telefonowali do niego początkujący pisarze, to opowiadał o swoich rozwianych marzeniach, bo lepiej wcześniej jak później. Po co któryś z nich miał wsiadać jak on do samochodu i jeździć po kraju, żeby mu wybijali w samochodzie szyby. Natomiast jeżeli chodzi o niego, to wiedział, że zrobi wszystko, co potrafi, żeby napisać i wydać swoją trylogię. To, że powinien pisać było dla niego niepodlegającym dyskusji dogmatem To był jego kubek wody podawany biegnącym w maratonie trzeźwości, żeby mieli czym zwilżyć popękane z pragnienia usta. Tej jesieni zaczął pisać drugą część trylogii o człowieku zawleczonym przez alkohol do przedsionka piekła... Użycz mi, Boże, takiej cudnej siły, żeby me książki ludzi zachwyciły, niechaj zapragną, jako ja miłości, na przekór piekłu, na przekór nicości. Dwie śmierci Dwa smutne wspomnienia wpraszają się na karty powieści, jedno o nieszczęśliwym zdobywcy szczytów i drugie o Karolu, wysokim, przystojnym, nieśmiało uśmiechniętym czarnobrewym chłopcu. Jeżeli chodzi o zdobywcę szczytów, to należał do wspólnoty jak należy do rodziny chorowite dziecko, otaczane przez pozostałych opieką. Nawroty choroby alkoholowej następowały u niego cyklicznie, kiedy się w nim nagromadziło zbyt wiele emocji. Wylewał wtedy jak wezbrana rzeka, która przerwała przeciwpowodziowe wały. Nadmiernie chroniony, rozpieszczany w dzieciństwie, nie wypracował mechanizmów obronnych i rozładowywał nałogowo emocje za pomocą alkoholu. Nie potrafił we właściwym czasie dorosnąć i czepiał się butelki jak dziecko matczynej spódnicy. Miał ogólnopolski bezpłatny bilet kolejowy i jeździł pociągami na mitingi po całym kraju, przestrzegając przed piciem, a później ktoś nagle mówił, że Leszka znowu złapało i pije. Pewnego razu podczas jednego z takich ciągów alkoholowych odwiedził w poszukiwaniu pomocy kilku kolegów, ale żadnego nie zastał, a rano znaleziono go nieprzytomnego nad brzegiem rzeki. - Zapaść – stwierdził lekarz z wezwanej karetki. Kilka dni później Leszek zmarł w szpitalu, nie odzyskawszy przytomności. Zjechało na jego pogrzeb wielu znajomych, a kilka dni później koledzy ze wspólnoty spotkali się na cmentarzu przy jego grobie. - Popatrz, jak wiele ich tutaj przyszło – zaświergotały ptaki. – Będą się modlić za kolegę, który zmarł na ciężką zaraźliwą chorobę. Uzdrowienie chorych, nadziejo umierających, módl się za nami... Litania Loretańska wzbijała się coraz wyżej do nieba i kołatała do Królowej Niebios, ucieczki grzeszników i wspomożenia wiernych. I niech to będzie koniec wspomnienia o nieszczęśliwym zdobywcy szczytów, który odpadł od ściany podczas wspinaczki na kolejny szczyt życia i zakończył tragicznie. Drugie wspomnienie jest o Karolu, czarnym, wysokim, nieśmiało uśmiechniętym chłopcu, który umarł pewnej niedzieli w kościele podczas Podniesienia. Uniesiony przez kapłana w Hostii Pan Jezus pokazywał chłopcu drogę do nieba. Miał wypisany bilet do wojska, ale zamiast ojczyźnie, poszedł służyć panu Bogu. Cóż więc można powiedzieć o tym cichym skromnym chłopcu z ufnym uśmiechu dziecka? Nie miał ani jednego wroga! Mówi się, że Pan Bóg zabiera ludzi z tego świata w najbardziej dla nich dogodnym momencie. Na pewno, skoro jest wszystkowiedzącym i wszechmocnym Bogiem bogatym w miłosierdzie. Mieszkał z trójką rodzeństwa, rodzicami i dziadkami na grani wznoszącej się nad miastem góry i podczas pożegnania zapraszał do ponownych odwiedzin. - Niech pan jeszcze kiedyś do nas przyjedzie – zapraszał odjeżdżającego Kubę, odprowadzając go do furtki. Przyjeżdżał do nich często w odwiedziny, bo lubił tę rodzinę i wyciszony pogodny klimat górującej nad miastem góry, z której było o kilkaset metrów bliżej do nieba. Rozległe siodło Bocheńca z zabytkowym kościółkiem świętej Anny otaczają resztki potrójnych wałów prehistorycznego grodziska Wiślan, słońce nad tą górą dłużej świeci, bo wcześniej wschodzi i później zachodzi. Mama Kuby opowiadała, że kiedy była mała, to wraz z innymi dziećmi przybiegała wczesnym rankiem na Bocheniec z pobliskiego Okocimia, żeby zobaczyć, jak wschodzące słońce kłania się na powitanie Świętej Trójcy. Poniżej wierzchołka z południowej strony bije krystaliczne źródełko, nad którym w cieniu wiekowych dębów wznosi się nad źródełkiem figura świętej Anny Samotrzeciej. Tak się nazywa ten rodzaj rzeźby, na której święta Anna wysuwa na pierwszy plan swoją Córkę, Bożą Matkę i swojego Wnuczka, małego Jezuska. Sama znajduje skromnie za nimi na trzecim miejscu. Trzy pokolenia, Babcia, Mama i Wnuczek w świętej komunii pokoleń. W lipcu, podczas odpustu na świętej Anny, setki pielgrzymów czerpią ze źródełka uzdrawiającą wodę, ale jak dotąd, nigdy je nie brakowało. No, cóż więcej można powiedzieć o tym łagodnym, życzliwym ludziom chłopcu, a jednocześnie już dziewiętnastoletnim mężczyźnie z nieśmiałym uśmiechem dziecka? Może w ten sposób... Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego (Mt 18). Przypuszczalnie chłopiec stanął po śmierci przed niebieską bramą i właśnie miał po swojemu delikatnie nieśmiało zapukać, kiedy nagle usłyszał brzęk kluczy i święty Piotr powiedział, uchyliwszy gościnnie wrota. - Wejdź Karolu, czekamy tutaj wszyscy na ciebie, namalujesz nam na chmurach śliczny mural zachodzącego słońca? - Oczywiście, że namaluję – odpowiedział chłopiec, zgodnie kiwając głową. Być może tak właśnie było, bo Karol dostał od Pana Boga nieprzeciętny talent, był wybitnie uzdolnionym artystą, pięknie rysował. Rodzice włożyli mu do trumny grafikę, którą skończył rysować niedługo przed śmiercią. Nawiązujący do Caravaggia obraz przedstawia zdjęcie Chrystusa z krzyża. Ze świętego Wizerunku promieniuje pełen zbawczej miłości majestat śmierci, która skonawszy wraz z Chrystusem na krzyżu, została przez Niego pokonana mocą zmartwychwstania i wniebowstąpienia. Z widocznej na obrazie rany w boku Ukrzyżowanego skapują trzy krople krwi, jakby chłopiec przewidział trzy następujące po sobie śmierci. Bo niewiele przed nim zmarła jego babcia i dziadek. Skąd wiedział? Intuicyjnie przepowiedział? Z pomocą Kuby, obraz został po śmierci Karola gratisowo powielony w dziesiątkach egzemplarzy przez brzeską oficynę wydawniczą pani Oli i rozdany przez rodzinę zmarłego uczestnikom pogrzebu. Przestronny neogotycki kościół świętego Prokopa w Jadownikach nie pomieścił zgromadzonych na pogrzebie ludzi. Wieńce, sztandary, zielone girlandy, białe kwiaty i szarfy. Tata i młodszy brat Karola prosili, żeby kiedyś o nim wspomnieć. A teraz już żegnaj, Karolu, a raczej do widzenia i namaluj nam czasem nad swoją szklaną górą baśniowy zachód słońca, tak ślicznie, jak tylko ty to potrafisz... Za dalą w dali znika dal, przybywa za mną życia schodów, tylko mi smutno, tylko żal, zaklętych szklanych gór ogrodów. Czas niepowrotną płynie rzeka, łza mi się zbiera pod powieką? Cztery czekoladowe cukierki Skończyły mu się oszczędności i do domu zaczęła zaglądać bieda. Jej nadejście przyspieszyło wydanie powieści, co się wiązało z utratą około dziesięciu tysięcy złotych, a do tego nieuczciwy sąsiad wyłudził od niego ostatnie cztery tysiące. Przyszedł pewnej niedzieli z żoną i tak go omotali, że im pożyczył ostatnie oszczędności i dopiero później się dowiedział od ludzi, że mają długi w całym mieście. Mając z nimi spisaną umowę, zaskarżył ich do sądu i wygrał, ale tylko na papierze, bo nie było jak od nich ściągnąć pieniędzy. - Przez dziesięć lat może pan ścigać dłużnika, a później wyrok będzie nieważny - wyjaśnili mu w sądzie. - No, to jak ktoś ukradnie pieniądze, a później po wyroku sądowym na dziesięć lat schowa, to potem już będzie mógł z nich bezkarnie korzystać? Zapytał oburzony i usłyszał, że takie mamy w polce kalekie prawo, które zamiast pokrzywdzonego chroni przestępcę. Zapożyczył się na osiemset złotych, żeby przeżyć przez grudzień i właśnie wtedy nadeszły dla niego pieniądze z zaświatów. Mówiąc bardziej prozaicznie, dostał z rodzeństwem do podziału dużą sumę pieniędzy, jako odszkodowanie za wieloletni pobyt ojca w stalinowskim więzieniu. Nieżyjący już od kilkunastu lat ojciec najpierw walczył z bolszewikami w tysiąc dziewięćset dwudziestym, a później jako akowiec z faszystami podczas po drugiej wojny światowej, za co został przez polskich komunistów zamknięty do więzienia. I właśnie teraz, pod koniec dwudziestego wieku, został po upadku czerwonego reżymu zrehabilitowany, a za jego pobyt w więzieniu przyznano żonie i dzieciom rekompensatę. Pewnego dnia pojechał z mamą i piątką rodzeństwa na rozprawę do sądu wojskowego w Warszawie. Przyjechał na nią również jego studiujący w Niemczech syn, który chciał lepiej poznać losy dziadka. Rozprawa, jak to rozprawa. Mama Kuby opowiedziała, jak mąż sikał w celi po ścianach i zlizywał mocz językiem, bo go karmiono w śledztwie solonymi śledziami i nie dawano nic do picia. A później jeszcze dzieci odpowiedziały na pytania składu sędziowskiego i na koniec po rehabilitującym wyroku, rodzina została poinformowana o wysokości przyznanego odszkodowania. Po rozprawie pstryknęli sobie na schodach sądu pamiątkową fotkę, a później ogarnął go smutek, bo nie miał za co zaprosić głodnego i zmęczonego syna na obiad. Na szczęście podsłuchał, jak siostry szepczą po kryjomu między sobą, że zwrócono im koszty podróży, więc pomyślał, że może jemu tak samo się należy i wróciwszy do sądu, dostał w sekretariacie siedemdziesiąt złotych. Postanowił, że dwadzieścia przeznaczy dla siebie i syna na obiady, a pięćdziesiąt da dziecku, żeby miało za co wrócić pociągiem do Frankfurtu na studia. Liczył, że starszy brat, jako ojciec chrzestny coś synowi dorzuci, ale przestał liczyć, kiedy usłyszał jak naindyczony braciszek wyzywa kasjerkę, bo mu nie dopłaciła dwudziestu gorszy. Zrozumiawszy, że na brata nie może liczyć, spojrzał z nadzieją na starszą siostrę. - Może ty byś mi mogła... Zaczął, ale urwał, kiedy się do niego odwróciła plecami, kilka lat temu pożyczyła od niego pięć tysięcy złotych i udawała, że nie pamięta. - Może ty byś mi mogła... Zwrócił się do młodszej siostry, do tej, która kilka lat temu wpędziła go w depresję i doprowadziła do bankructwa, ale ona również nie pozwoliła mu dokończyć. - Nie mogę! Ucięła z mściwą satysfakcją. - No tak, rozumiem... Wybąkał, spuszczając głowę, żeby nie widzieli jego załzawionych oczu. Po chwili rodzeństwo zakomunikowało, że idą na dworzec kolejowy i wtedy zabłysło dla niego światełko nadziei, bo młodsza siostra, co go wpędziła w chorobę powiedziała, że zostawiła w schowku na dworcu torbę. - Myślałam, że rozprawa potrwa dłużej i schowek otworzy się dopiero za dwie godziny – powiedziała zmartwiona i właśnie wtedy zabłysło dla niego światełko. - Zostanę jeszcze z synem w Warszawie - powiedział do siostry. - Więc, jak chcesz, to mogę później zabrać twoją torbę ze schowka i przywiozę ci ją do domu. - Ale tam są czekoladowe cukierki... - Wolisz sama czekać na otwarcie schowka? - Ale tam jest pół kilo czekoladowych cukierków... - Mogę wziąć kilka dla syna? – zapytał cicho i usłyszał z radością, że może, ale tylko cztery. - Jak weźmiesz więcej, to będę wiedziała, bo zważę - dodała, przyglądając mu się badawczo. I tak to dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, kiedy się żegnał z synem na dworcu, to oprócz błogosławieństwa i pięćdziesięciu złotych, mógł mu dać na drogę cztery czekoladowe cukierki. Po otrzymaniu odszkodowania, zabrał się za pisanie drugiej części trylogii o przedsionku piekła. Spokojniejszy o najbliższą przyszłość, włączał elektryczne słoneczko i pisał całymi dniami, odizolowany od świata, i przez zimę napisał trzy rozdziały. Wiosną przerwał pisanie, wyszukał na Słowacji uzdrowisko z termalnymi wodami i otworzywszy biuro turystyczne, zorganizował turnusy kolonijne dla dzieci. - Dlaczego takie tanie kolonie? – dopytywali zaniepokojeni rodzice, kiedy przychodzili zapisywać dzieci. - Potrafię kalkulować i jestem jako tako uczciwym człowiekiem – wyjaśniał z uśmiechem. Przed rozpoczęciem kolonii pojechał sprzedawać swoją powieść na częstochowskim spotkaniu wspólnoty i od tego czasu, niektórzy zaczęli zamawiać u niego książki telefonicznie. - Skąd pan się dowiedział o mojej powieści? – zapytał zaciekawiony, kiedy zatelefonował do niego mężczyzna z drugiego końca kraju. - Terapeuta mi ją polecił w celu dalszego rozwoju duchowego – usłyszał. Ten telefon i inne do niego podobne utwierdziły go w przekonaniu, że nie pisze sobie a muzom i że powinien napisać całą trylogię. Pod koniec lipca zorganizował pielgrzymkę do Lichenia, gdzie sprzedawał swoje powieści, a po skończonej sprzedaży wybrał się nocą na Golgotę. Licheń, sanktuarium Bolesnej Królowej Polski i zbudowana z głazów Golgota ze wznoszącymi się spiralnie schodami. Na szczycie, na styku pojednania nieba z ziemią, wisiał na krzyżu umęczony Jezus, zmartwychwstały trzeciego dnia Zbawiciel Świata, zwycięzca śmierci, piekła i szatana. O trzeciej w nocy wspinał się na pogrążoną w ciszy opustoszałą o tej porze Golgotę. Po drodze znajdowały się stacje Męki Pańskiej, przed którymi paliły się w kompletnej ciszy kolorowe lampiony. Mniej więcej w połowie drogi, zauważył w skale tajemniczy otwór, a za nim niknący w ciemnościach korytarz. - Schody pokutne - skojarzył, bo opowiadano mu o nich wcześniej. - Tutaj się idzie na kolanach. Ukląkł i poczołgał się w ciemności, żałując za grzechy. Świtało, kiedy poszedł spać do domu pielgrzyma, gdzie miał wcześniej zarezerwowany jednoosobowy pokój. Kiedy zasypiał, przez otwarte okno wleciała rozpachniona łąkami kołysanka o polskich kwiatach. Na dworze, przed budowaną bazyliką trwał całonocny mityng pod gwiazdami. Piękny melodyjny głos grającej na gitarze niósł się po rosie na skrzydłach wiejącego ku szczytom trzeźwości wiatru. - Bo najpiękniejsze są polskie kwiaty – szeptał z głową przytuloną do poduszki. - Stokrotki, fiołki, kaczeńce i maki, stokrotki, fiołki, kaczeńce i maki, stokrotki, fiołki, kaczeńce... Wyliczał i nie wiadomo kiedy zasnął. Następnego dnia wrócił do domu i pojechał na Słowację z następnym turnusem kolonijnym. Bezlitosna Łaska To była najstarsza grupa na kolonii, szesnastolatki, podczas zabawy przy ognisku zaproponowali, żeby im opowiedział bajkę za przegranego w fanty sandała. - Niech pan coś wymyśli - zawołali. - Bo inaczej będzie pan chodził w jednym bucie. Kiedy zaczął się wymigiwać, że nie pamięta żadnej bajki, zapytali, gdzie był ostatnio. - W Licheniu. - I co pan tam robił? - Modliłem się w nocy na licheńskiej Golgocie. - No, to niech pan opowie o Golgocie! Miał im opowiadać o Golgocie? O tym, że Ojciec tak umiłował ludzi, że poniósł za nich męczeńską śmierć na krzyżu, pozwoliwszy się ukrzyżować w Osobie umiłowanego Syna? Miał im o tym teraz przy ognisku opowiadać? Może i miał, ale zamiast tego, popatrzył na chłopca ze złamaną nogą w gipsie i powiedział, że mi opowie o bezlitosnej łasce Ojca. - Niech pan mówi! – zakrzyczeli. – Niech pan mówi, bo nie oddamy sandała! Patrzyli wyczekująco. Jedna z dziewczyn wymachiwała w powietrzu jego sandałem, więc najpierw westchnął z udaną troską, a później zaczął opowiadać o tak niedostępnej górze, że można na nią dolecieć tylko na orlich skrzydłach. Nie wiem czy wiecie, opowiadał, że orły budują swoje gniazda na niedostępnych szczytach i młode orlątka, żeby przeżyć muszą się nauczyć latać. Dlatego orzeł, jak uczy swoje małe latać, to je wyrzuca z gniazda, a potem podlatuje pod słabsze i bierze je na skrzydła. Jeden z takich orłów wybudował swoje gniazdo w przepięknym baśniowym ogrodzie na szczycie szklanej góry i dorastające w nim orlątko zaczęło narzekać, że się nie może wydostać z gniazda. - Rozwiń skrzydła i lataj – zachęcał orzeł, ale leniwe i krnąbrne orlątko odpowiadało, że nie chce. Zrobiło obrażoną minę i zaczęło spacerować po krawędzi gniazda, a orzeł przez jakiś czas czekał cierpliwie, aż w końcu pchnął orlątko znienacka i wyrzucił je z gniazda. - Spadnę, spadnę na amen! - krzyczało przerażone orlątko. – Za chwilę spadnę na amen i będzie całkowicie po mnie! - Rozwiń skrzydła– zachęcał lecący obok tata, ale orlątko odpowiadało uparcie, że nie chce. W ostatniej chwili orzeł podleciał pod spadającego malucha i złapawszy go na skrzydła, postawił orlątko bezpiecznie na ziemi. - Jesteś, ojcze, bezlitosny! – zawołało orlątko. - Nie chcę już wracać do gniazda, pójdę na służbę do gospodarza i będę sobie żyło razem z kurami na podwórku. - Nie będziesz, bo cię zadziobią kruki i wrony! Wykrzyknął orzeł i złapawszy orlątko w szpony, zaniósł go do jaskini i zostawił w ponurych ociekających wilgocią ciemnościach. - A ja i tak sobie stąd wyjdę! – zawołało zadziornie i zaczęło maszerować do wyjścia. - I wtedy orzeł wrócił i złamał orlątku nogę. - A ja i tak sobie stąd wyjdę! – zawołało uparcie i zaczęło kuśtykać na zdrowej nodze do wyjścia. I wtedy orzeł złamał orlątku drugą nogę, i powrócił do gniazda. Podpełzło do orlątka złe, oślizgłe i ślepawe, i zaczęło go dusić, ale nie dusiło do końca, bo złe się żywi umieraniem, agonią śmierci. Orlątko chciało zawołać do taty o pomoc, ale nie mogło wydobyć głosu i zaczęło się w duchu gorąco rozpaczliwie modlić. Modliło się coraz piękniej i ofiarowywało swoje cierpienie Bogu. I wtedy zło od orlątka odstąpiło, bo już się nie mogło dłużej żywić jego umieraniem, skoro orlątko ofiarowało je Ojcu. - Uratuj mnie, Tato! Błagało z głębi swojego hardego, spokorniałego serca. I wtedy nagle usłyszało w poszumie wichru przepełniony miłością, przywołujący zew Ojca Orła, a tańczące nad orlątkiem ogniki, oświetliły mu drogę do wyjścia. I zatrzepotało konwulsyjnie skrzydłami, i obijając się o ściany jaskini, pofrunęło w stronę orlego gniazda. - Kocham cię, Tatusiu! Zawołało. - Kocham cię za to, że mnie wyrzuciłeś z gniazda i kocham cię za to, że mi połamałeś obie nogi! A najbardziej cię kocham a to, że mnie nauczyłeś latać! Tu zamilkł i patrzył na siedzącą młodzież, na zasłuchanych twarzach tańczyły odblaski ogniska, a potem dodał, że to już koniec bajki o hardym orlątku, które się nie chciało nauczyć latać i dodał, żeby mu oddali sandała. - Jak koniec, to powinien być morał – odezwała się dziewczyna z sandałem. - No, tak morał, a może spróbujemy go wymyślić razem, kto pierwszy? Spoglądał z uśmiechem po rozświetlonym kręgu. - Czasem, żeby nauczyć dziecko latać, to ojciec musi mu połamać nogi - odezwał się chłopiec z nogą w gipsie. Miał nadzieję, że to właśnie on się pierwszy odezwie. - A jak myślicie, czy można zrezygnować z latania? - No pewnie, że można, bo Pan Bóg obdarował ludzi wolną wolą – odezwała się dziewczyna, podając mu sandała. - Tak się można zaciąć, że można odrzucić Boga kosztem własnego szczęścia. - I co się wtedy stanie z takim człowiekiem – spojrzał na chłopca. - Podpełznie do niego złe, oślizgłe i ślepawe i będzie go dusić przez całą wieczność - mruknął chłopiec. Podniósł się z ziemi i pokuśtykał o kuli do domku. - Wracaj, Bartek! - zawołał za nim kolega. - Zostaw, niech idzie - stanął w obronie Bartka. - Jak zechce, to wróci, nie można nikogo zmusić do miłości. Patrzył za odchodzącym chłopcem, któremu w tej chwili potrzebna była cisza, żeby w samotności usłyszeć zew Orła i słuchał dobiegających od ogniska rozmów. - No tak, jak odrzucimy Boga, to się na Jego miejsce wciśnie złe, oślizgłe i ślepawe i będzie dusić przez całą wieczność... No właśnie, przez całą wieczność, bo dusza ludzka jest nieśmiertelna... No właśnie, nieśmiertelna, bo po drugiej stronie nie ma czasu... Spoglądał na poruszone dzieciaki, nad którymi niebieski Ojciec rozpostarł gwiaździste niebo z miliardami czekających na nich mieszkań i dorzucił swoją puentę... Posiadający wolną wolę człowiek może odrzucić Boga, ale wiąże się to z ogromnym cierpieniem. - To jest tak, jakby kochający ojciec złapał skaczące w przepaść dziecko – odezwała się dziewczyna bez sandała. – Złapie za rękę i nie puści, bo Pan Bóg jest wszechmocny i potrafi utrzymać! Dziecko może skoczyć w przepaść, ale dopiero z wyrwaną ręką. - Albo z połamanymi nogami – mruknął stojący na granicy cienia Bartek, nie wiadomo kiedy powrócił. - Dobrze, że nasze orlątko zmądrzało – dorzucił uradowany kolega Bartka. - Ale jakby wcześniej zmądrzało, to by nie musiało tyle cierpieć – dorzucił ktoś inny. - Zaoszczędziłoby sobie cierpienia - jeszcze ktoś inny. - I swojej mamie. - I tacie. - I wszystkim ludziom. - I Bogu. - Tak, przede wszystkim Bogu! Słuchał wzruszony, zadowolony, że po ciemku nie widać wzruszenia na jego twarzy. - Jesteście mądrzejsi ode mnie – pochwalił, kiedy już zapanował nad głosem. - Eee, bez pana byśmy tego nie wymyślili. - No, to wobec tego wszyscy jesteśmy nieprzeciętni, skoro każdy z nas jest inny, a teraz, moi kochani, jeszcze jedna ostateczna puenta. - Morał – obstawała przy swoim dziewczyna. - Niech będzie morał - przytaknął i dodał po krótkiej pauzie... Doskonała miłość emanuje doskonałą łaską, która w razie potrzeby potrafi być bezlitosna. A później powiedział, dobranoc, i odszedł w milczeniu, żeby lepiej zapamiętali ostatnie zdanie. Zamrugał szybko powiekami, kiedy go dogoniło wielokrotne, dobranoc, ale tego już na szczęście nie widzieli... Przez czas codzienny czas łaski płynie, kto nie chce latać, ten w końcu zginie, bo zło jak kąkol dobro przeplata, nie ma na ziemi lepszego świata. Beata Jesienią odbyły się w kraju wybory samorządowe, które u niego na południu Polski wygrała prawica. Miał w tym swój skromny udział i tak na przykład swój ostatni artykuł przed wyborami zakończył słowami... Z okładki leżącej przede mną na stole książki Ojciec Święty, Jan Paweł Drugi, uśmiecha się do mnie serdecznie, jakby chciał powiedzieć, że należy bez lęku przekraczać próg nadziei. Możemy biec na oślep jak zadżumione stado lemingów, ale możemy również ująć się za ręce i przerzucić nad przepaściami niezgody mosty pojednania i miłości. Możemy, jeżeli zrozumiemy, że zło nie może być Dobrem i odrzucimy obrazoburcze ideologie negujące istnienie Boga. W dniu wyborów opowiedzmy się po stronie Dobra i głosy do urny wrzucajmy prawą ręką, wybierzmy opartą na sprawiedliwości prawą drogę. Jesienne chmury przegania wiatr, w dalekie strony, w daleki świat, o szyby dzwonią deszczowe łzy, zaklęte zimą w śnieżynek skry... Mówiąc bardziej prozaicznie, przez pięć jesiennych i zimowych miesięcy pisał drugą część trylogii, a w lutym zrobił sobie przerwę i zorganizował w słowackich Tatrach zimowisko dla całych rodzin. Rodzice mieszkali z dziećmi w ekskluzywnym hotelu, który oprócz szemrzącej w holu fontanny, posiadał saunę, basen kąpielowy, restaurację, salę gimnastyczną, siłownię, kręgielnię, mini bary i klub z laserową dyskoteką. Większość okien wychodziła na ośnieżony szczyt Krywania, który w promieniach wschodzącego słońca mienił się baśniowo o poranku jak przybrany zorzą polarną ogród Królowej Śniegu. W pobliżu hotelu znajdowały się dwa wyciągi narciarskie, a oprócz tego były i inne atrakcje, ale kto by je tam wszystkie spamiętał. Dość powiedzieć, że recepcja mieściła się na ósmym piętrze i samochody podjeżdżały pod nią półkolistym podjazdem wznoszącym się pochyło na wysokość ósmego piętra. - Tego hotelu nie powstydziłby się nawet Hilton – pomyślał, kiedy do niego przypadkowo trafił po raz pierwszy i postanowił, że zorganizuje tutaj zimowisko. Mając do dyspozycji dwa wynajęte luksusowe autokary, woził wczasowiczów na wycieczki do tatrzańskich jaskiń i na kąpiele do leczniczych, termalnych źródeł. Zarobił trochę na zimowisku i udało mu się wydać kolejną książkę o przedsionku piekła, której pisanie ukończył w marcu. W maju odebrał z drukarni tysiąc egzemplarzy i zawiózł je do warszawskiej hurtowni, na którą scedował sprzedaż, chociaż szczerze mówiąc, po odliczeniu marży niewiele mu zostawało. Na początku czerwca wybrał się z powieściami na Jasną Górę i za Katowicami zjechał z autostrady na drogę szybkiego ruchu, do Częstochowy pozostało mu niecałe sto kilometrów. Dziewczyna, urocza blondynka z rozwichrzonymi włosami, stała na poboczu, zatrzymując okazję, i machała ręką z urzekająco smutnym uśmiechem. W spranych niebieskich dżinsach i sportowej wiatrówce wyglądała tak ładnie, że odruchowo nacisnął na hamulec i tylko mi te jej niebieskie oczy mignęły, kiedy ją mijał. Piękne urzekające oczy, jakie niektóre dziewczyny dostają po to od losu, żeby się w nich zakochiwać od pierwszego wejrzenia. Jechał dosyć szybko i dlatego zatrzymał się dopiero kilkadziesiąt metrów dalej, stał na poboczu i czekał, aż dziewczyna dobiegnie, obserwując ją w lusterku. Wcześniej zatrzymał się obok niej jakiś samochód, ale dziewczyna go minęła i dobiegłszy do niego, usiadła na przednim siedzeniu i siedziała skulona w milczeniu, z rękami wciśniętymi pomiędzy kolana. Samochód, do którego nie wsiadła jechał powoli za nimi i pomyślał zaniepokojony, że może to jakaś zmowa, ale auto po chwili znikło i już się więcej nie pojawiło. - Do Częstochowy – powiedziała cicho po chwili, a później dalej siedziała nieobecna bez ruchu, jakby się zjawiła nie z tego świata. Emanował z niej jakiś subtelny nieuchwytny urok, tak na niego działała, jakby lewitował w stanie nieważkości i jeszcze do tego te jej niebieskie oczy. Co pewien czas spoglądał na dziewczynę, żeby się upewnić, że naprawdę jest taka ładna i za każdym razem utwierdzał się w przekonaniu, że nie ma mowy o pomyłce. Jej spojrzenie oszałamiało, hipnotyzowało, może widział takie oczy dwa, może trzy razy w życiu, najwyżej cztery, ale nie więcej. Dziewczyna ciągle siedziała w bezruchu, jakby się chciała zamknąć w kokonie, schronić we własnym niedostępnym dla innych świecie. - Coś ty pijana? Wyrwało mu się spontanicznie, ale nie zabrzmiało to niegrzeczne, tak mu się to jakoś samo powiedziało, zwyczajnie. - Na haju – wyjaśniła cicho i dalej siedziała w bezruchu, mały palec u prawej ręki miała zabandażowany, unieruchomiony w aluminiowej szynie. - Byłam kilka dni w Katowicach, wracam do Częstochowy z kompotem, masz ochotę? Zaproponowała, ale pokręcił przecząco głową. - Jak ci na imię? – zapytał. - Beata. - Ładnie, mogę ci mówić po imieniu? - Skracasz dystans? - spojrzała na niego niebiesko. - Niekoniecznie, ale naprawdę mi się bardzo podobasz. - No, to skracaj – skinęła głową z gorzkim uśmiechem, jakby się naśmiewała z samej siebie. - Co ci się stało w palec? Schowała zmieszana za siebie rękę z gorzkim uśmiechem. - Jak nie chcesz, to nie mów – przeprosił, że się wtrąca. - Koleżanka tak mi doradziła – zaczęła mówić pozornie bez związku. - Powiedziała, żeby zawołać mężczyznę do bramy i najpierw wziąć od niego pieniądze, a potem mu ściągnąć spodnie i uciekać. - Ile tych pieniędzy? - Trzydzieści złotych. - Za co? Nie odpowiedziała, uśmiechnęła się tylko znowu gorzko i ciągnęła dalej swój wątek. - To ściągnięcie spodni nic nie daje, jeden mnie dogonił i złamał mi palec. - Wydzierał ci pieniądze, bo nie chciałaś mu oddać? - Nie chciałam, bo byłam na głodzie, cała się rozlatywałam bez hery. Znowu ten sam gorzki, zmęczony, znużony uśmiech, jakby się naśmiewała z samej siebie. - Szkoda cię, Beata, jesteś bardzo ładna, masz śliczne, aksamitne niebieskie oczy. - E tam, zakompleksiona jestem, narkomanka, nie skończyłam szkoły średniej, bo mi się podobali chłopcy. Byłam dwa razy na odwyku, ale jeszcze bym się chciała iść do Krakowa, bo tam dają na głodzie dobre narkotyki. - Metadon? - Nie tylko. - Zjesz coś? Mam, Beata, drożdżówki z serem. Pokręciła przecząco głową, a w jej włosach zaigrały iskierki, ależ miała ładne te swoje potargane włosy. - Skąd, Beata, pochodzisz? - Z lubelskiego, było nas w domu troje rodzeństwa. Ojciec alkoholik, awanturnik. Raz wbił w pięcioletniego braciszka żelaznego pręta, niosłam dziecko po nocy cztery kilometry lasem na pogotowie. - Powinniście go byli zamknąć. - Oszalał od wódki i umarł w zakładzie dla obłąkanych, masz ten placek? Stanął na parkingu, wysiadł i podał jej wyciągniętą z bagażnika drożdżówkę, przy okazji sprezentował jej powieść o przedsionku piekła, wcześniej wpisał dedykację. - Kiedyś piłem, później przestałem, piszę powieści - wyjaśnił. - Przestań ćpać to świństwo, Beata. Nie odpowiedziała, powoli jadła drożdżówkę. E tam, jadła, skubała jak bezradny sponiewierany ptaszek, urywała po kawałeczku paluszkami i wkładała do buzi okruszki, taka jakaś była cała bezradna, rozczulająca. - Mam dziecko, chłopczyka, ma siedem miesięcy – zapatrzyła się gdzieś daleko przed siebie. – Jest na odwyku u zakonnic, bo się urodził zatruty narkotykami, kiedy byłam w ciąży, to ćpałam, chciałabym przestać dla dziecka. - Boże, mój Boże! Tylko tyle powiedział i nic więcej, ożywiła się, patrząc na mijany parking. - Tutaj się bzykałam ze swoim chłopakiem na tylnym siedzeniu malucha, wiem kiedy zaszłam w ciążę – powiedziała z dumą. - Wracaliśmy z Katowic z kompotem. - Twój chłopak też ćpa? - Nie ćpa i nie ma już samochodu, bo się rozleciał. - Ale ty jesteś ładna... Popatrzyła smutno i powiedziała pogodzona z losem. - Mężczyźni się nie chcą ze mną bzykać, bo się boją, że jestem zarażona. - A jesteś? - Nie wiem. Jechali przez miasto i zapytał, gdzie ją wysadzić. - Byłam kilka razy na Jasnej Górze w Domu Pielgrzyma... Milczała wyczekująco, ale nie podjął tematu i wysadził ją na przystanku tramwajowym w pobliżu klasztoru. Wysiadając, upuściła książkę, ale zaraz ją podniosła i znikła w tłumie. Tak bardzo go rozkojarzyła, że jechał pod prąd jednokierunkową ulicą i dopiero teraz budził się powoli z transu, słysząc trąbiące na niego samochody. Zmusił kilka do zatrzymania, przeprosił ruchem ręki i zawróciwszy, pojechał we właściwym kierunku. Wzdłuż muru ogradzającego jasnogórski klasztor biegnie zacieniona drzewami aleja i właśnie przy niej się zatrzymywał na nocleg w schronisku, kiedy przyjeżdżał sprzedawać książki. Cicho tutaj było, spokojnie, na dziedzińcu stała w skalnym ogródku figura Bożej Matki, oświetlona ukrytym w zieleni łagodnym światłem. I tak to wszystko ślicznie wyglądało, jakby Niepokalana wyszła przed zaśnięciem na wieczorną przechadzkę. Obok stały wkomponowane w zieleń ławeczki, siadając, trzeba było uważać, żeby nie zdeptać płożących się po ziemi pnączy. Przeważnie przyjeżdżał dzień wcześniej i najpierw szedł do spowiedzi, a później do kaplicy przed cudowny obraz Czarnej Madonny. Na drugi dzień sprzedawał swoje powieści na spotkaniu trzeźwej wspólnoty, tym razem miał już do zaoferowania dwie powieści, o szklanej górze i o przedsionku piekła. - Kiedy trzecia? – pytali, ciekawi dalszych losów Kuby. Uśmiechał się i obiecywał, że napisze. Owych wakacji zorganizował na Węgrzech, sześć kolonijnych turnusów, w sumie dla trzystu dzieciaków i zarobił trzydzieści tysięcy. Fajne maluchy, raz wychowawczyni kazała im przez godzinę siedzieć za karę w domkach, więc zaczęły do niego wołać przez otwarte okna, żeby ich wypuścił. - Kochamy pana, panie Kubo – wołały. – Niech nas pan wypuści! - Wytrzymacie – odpowiadał pocieszająco. – Godzina zleci i będziecie wolni. Nie chciał podważać decyzji wychowawczyni, ale więcej na kolonie z nim nie pojechała, bo to przede wszystkim dzieci powinny mieć z kolonii miłe wspomnienia, a ona dopiero w drugiej kolejności. Opowieść o uśmiechu Na początku listopada zatelefonowała do niego Beata, znalazła jego numer w podarowanej jej książce, i poprosiła, żeby jej się pomógł dostać na odwyk do Krakowa. Skontaktował się ze znajomym terapeutą, a później zadzwonił do Beaty, że może jechać do podkrakowskiego ośrodka. Załatwił sprawę telefonicznie i dalej żył swoim życiem, zajęty pisaniem trzeciej powieści. Pod koniec listopada terapeuta do niego zatelefonował, że Beata umiera w szpitalu na AIDS. - Końcówka – poinformował. – Przypuszczalnie umrze w ciągu tygodnia, jak chcesz się z nią zobaczyć, to przyjedź, wspominała o tobie. - Co mówiła? - Że jej nie chcesz widzieć, żeby się do niej nie przywiązać. - To prawda. - Już się nie przywiążesz, bo umiera, zapisz adres - tutaj kolega podał adres zakaźnego szpitala w dosyć odległym mieście. Na drugi dzień pojechał do Beaty. Leżała w separatce pod kroplówką, blada i wychudzona, z niebieskimi plamami w podkrążonych oczach. Uśmiechnęła się do niego tym swoim znużonym, pełnym goryczy uśmiechem, jakby się naśmiewała z samej siebie. - Cześć Beata. - Przyjechałeś... Taka jestem beznadziejna. - Nieprawda. - Jestem, nie ma dla mnie nadziei. - Nieprawda. - Myślisz, że istnieje Bóg? Odgadła jego myśli. - Tak myślę. - Ale nie jesteś pewien? - Nie jestem, ale staram się tak postępować, jakby istniał. - Dlaczego? - Bo jeżeli istnieje, to wierząc w niego mogę zyskać życie wieczne. - A jeżeli nie istnieje? - To niewiele tracę, straciłbym dopiero wtedy, gdyby Bóg istniał, a ja bym w Niego nie wierzył. - Racjonalnie podchodzisz do problemu. - Nie ja, tylko Pascal, ale ja się z nim zgadzam. - Ale tyle w życiu nagrzeszyłam... Szept przeraźliwy, rozpaczny. - Nie lękaj się, Beata na zapas, to nadejdzie i minie i już się nie powtórzy, bo nic dwa razy się nie zdarza... Czemu ty się zła godzino z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś, a więc musisz minąć! Miniesz, a więc to jest piękne! - Szymborska... Myślisz, że minie? - Tak myślę, wytrzymaj, a Boże Miłosierdzie przyjdzie do ciebie we właściwym momencie. - Ale tyle w życiu nagrzeszyłam... Idź, Kuba, na rynek, kup u dilera dziesięć działek i ucieknę z tego świata. - Nie uciekniesz, bo raz wzbudzona dusza, staje się nieśmiertelna. - Ucieknę od cierpienia! - Nie uciekniesz, bo żeby uciec od cierpienia, trzeba dojrzeć do wieczności. - Nie wytrzymam! - Wytrzymasz, Pan Bóg wie, ile człowiek potrafi wytrzymać i nie zsyła krzyża ponad siły, zabiera człowieka z tego świata w najbardziej dla niego dogodnym momencie. - Kiedy?! - Pan Bóg wie kiedy, ale ty nie wiesz, więc nie krzyżuj boskich planów. - Kiedy mnie zabierze???!!! - Kiedy będziesz najbardziej dojrzała do wieczności... Ofiaruj Panu Bogu swoje konanie, a swoją duszę oddaj w Jego ręce w chwili śmierci. - Ale tyle w życiu nagrzeszyłam... Szept przeraźliwy, rozpaczny. - Przestań się, Beata, katować przeszłością, jest przypowieść o marnotrawnym synu. - Ale to o synu. - Pan Bóg równie mocno kocha swoje córki. - Wszystkie? - Wszystkie, obronił przecież jawnogrzesznicę, Magdalenę. - Może to zmyślone - wtuliła twarz w poduszkę. - Niepewność, co do istnienia Boga jest nam potrzebna, żebyśmy mogli do Niego dojrzeć - mówił szybko, sugestywnie, intuicyjnie. - Gdybyśmy mieli pewność istnienia nieba, to wielu wybierałoby dobro z wyrachowania, a takie wybory są bezwartościowe, bo mamy wybierać z czystej potrzeby serca... Idę, pełen lęku, tęsknoty, cierpienia, przez góry zwątpienia, przepaście ze złości, po drodze nadziei, po mostach miłości, do ziemi spełnienia, na przekór nicości. - To o szklanej górze? - Może być o szklanej, życie jest śnioną na jawie baśnią, a w baśni wszystko staje się możliwe. - Wszystko? - Wszystko, zarówno dobre, jak i złe, w zależności od tego co wybieramy, wolna wola jest naszą największą szansą, a zarazem naszym największym problemem... Na szklanej górze mieszkała królewna, która rzucała rycerzom białe lilie, ale bali się ją pokochać, bo była chora i dlatego królewna ciągle chodziła smutna. Smutek krążył po całym zamku, smutno pachniały lilie i smutno nuciły drzewa, i smutni byli wspinający się na szklaną górę rycerze. Wszystko naokoło było tak smutne, że świecąca nad zamkiem gwiazda zaczęła z tego całego smutku coraz bardziej gasnąć. Pewnego razu, kiedy królewna zasiadała do wieczerzy, nagle usłyszała za oknem głośny płacz. Wybiegła do ogrodu i zobaczyła zrozpaczonego rycerza, który płakał tak bardzo, że świecąca nad zamkiem gwiazda zaczęła dosłownie niknąć w oczach, a po niej zaczęły gasnąć kolejne i na niebie robiło się coraz ciemniej. - Dlaczego płaczesz?! - zawołała królewna. - Za chwilę na niebie nie będzie światła! - Płaczę, bo cie nie mogę przytulić, bo jesteś chora. - No, nie możesz - westchnęła smutno królewna. - Ale jak chcesz, to mogę się do ciebie uśmiechnąć - dodała i uśmiechnęła się do rycerza tak ślicznie, że zachwycona gwiazda rozbłysła z powrotem nad zamkiem i rozpuściła po niebie warkocz, gwiazdy we włosach, gwiazdy we włosach, gwiazdy we włosach... I to już jest koniec opowieści o uśmiechu, który tak niewiele kosztuje, a potrafi rozplatać warkocze gwiazdom. - Uśmiech? - Tak, uśmiech, jest niewymówionym pocałunkiem duszy, uśmiechnij się do mnie, Beata, i to będzie tak, jakbyś mnie do siebie przytuliła, pocałowała. - Nie potrafię. Stał i patrzył na nią milczeniu, a jej oczy stawały się coraz bardziej niebieskie, ciemnogranatowe, jeszcze ciemniejsze. - Masz, Beata, oczy jak sarna! Powiedział, żeby przerwać coraz bardziej ciążącą ciszę. - Nie kłam, sarny nie mają niebieskich oczu. - Ty też nie - cisnęło mu się na usta. Stał i patrzył bezradnie, jak odchodzi. - Jutro już nie musisz przychodzić. - Przyjdę. - Nie zostawisz mnie samej, dopóki nie umrę? - Nie zostawię. - Pomodlisz się za mnie po śmierci? - Pomodlę. - Ciekawe, gdzie mnie pochowają? - Nieważne, odzyskasz ciało po zmartwychwstaniu, ale ułożę dla ciebie epitafium. - Idź już - powiedziała znużonym głosem, ale on ciągle stał i czekał na jej uśmiech. I uśmiechnęła się do niego na koniec tym swoim ślicznym pełnym goryczy uśmiechem, jakby się naśmiewała z samej siebie każde z nich zaczęło się oddalać w swoją stronę. - Pożegnał się pan z Beatą? – zapytała pielęgniarka, kiedy wyszedł na korytarz. Niewiele starsza od Beaty, siedziała w okiennej wnęce i czekała, żeby do niej wejść po jego wyjściu. Kiwnął głową, że się pożegnał i zrobiwszy nieokreślony ruch ręką, poszedł korytarzem do wyjścia, a później powędrował przez planty ze zwieszoną ku ziemi głową. Resztki listopadowego słońca skapywały z białych chmur na ziemię i wsiąkały w zaścielające ścieżkę liście. Rozgarnął je kilka razy nogą, szukając w nich złotych okruchów światła, ale szybko przestał, bo taki był zmartwiony, że nawet tego mu się nie chciało. Pojechał za miasto, bo za miastem było taniej i wynajął pokój w niedrogim pensjonacie, a w nocy znowu śnił o lataniu. Znowu mu się śniło, że się unosi niewysoko nad ziemią, ale ludzie tego nie widzą i przechodzą obok niego obojętnie. Następnego dnia pojechał do szpitala, ale Beaty już w nim nie było, nie było jej również na tym świecie, nie wiadomo, gdzie była. - Kiedy umarła? - zapytał pielęgniarkę. - Wczoraj, niedługo po pana odejściu, leżała w zachodzącym słońcu jak w czerwonej chuście. - Przyszedł po nią purpurowy zegarmistrz Światła - wyjaśnił i zacytował urywek swojego wiersza... Coś w tej dziewczynie takiego było, że się w niej słońce zauroczyło i zakochało, i na ramiona, przez chmur witraże, harfą promieni, spadła dziewczynie chusta czerwona, płonące frędzle sięgnęły ziemi. Owiana światłem, co z nieba zlata, ulotna, zwiewna, jak gdyby spała, sacrum boskości nie z tego świata, w sprofanowanej świątyni ciała. - Ładne epitafium - pielęgniarka przyglądała mu się z zaciekawieniem. - Sam pan to ułożył, tak na poczekaniu? - To z mojego wiersza, trochę zmieniłem. - Dobrze, że pan przyjechał, czekała na pana, zwlekając z odejściem, chciała pana prosić o jakąś przysługę. - Poprosiła, mam nadzieję, że jej pomogłem, chociaż nie w taki sposób, jak chciała. - Podziękowała? - Podarowała mi na pożegnanie śliczny uśmiech. - Uśmiech? - Tak, jeszcze tak ślicznego u niej nie widziałem. - Umówi się pan ze mną po pracy? Pokręcił przecząco głową. - Toby tylko wszystko pogorszyło, dobry duszku. Uśmiechnął się smutno do pielęgniarki, a potem wyszedł ze szpitala i godzinę później wyjechał z tego miasta. I to już jest koniec opowieści o zakompleksionej narkomance, która miała uroczo potargane włosy i pociąg do chłopców. I jeszcze miała niebieskie oczy, a skoro oczy są zwierciadłem duszy, to miała również prześliczną niebieską duszę. I nie pytajcie, jak to możliwe, bo dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Miłość Moja... Płynął czas i ani się obejrzał, jak nastał rok dwutysięczny, rok ścierających się ze sobą tysiącleci. Przez zimę zaszył się w swoim pokoju i kończył pisać trzecią część trylogii o życiu Kuby. Pod koniec stycznia pojechał na rekolekcje do Braci Kapucynów i zauważył leżące w holu na stoliku obrazki, z wizerunkiem Chrystusowego Oblicza i znajdującym się u dołu napisem... Miłość Moja nie odstąpi od ciebie. Zapatrzył się w emanującą ku niemu boską miłość i schował ukradkiem do kieszeni jeden obrazek. Leżało ich kilkadziesiąt, czekały na ludzi, ale my pozujemy na twardzieli i dopiero nocą umieramy z braku miłości przy szczelnie zasłoniętych oknach. Jeszcze wtedy nie wiedział, że umieści ten obrazek pod koniec trylogii, w pisanej właśnie trzeciej powieści. W lutym zaczął pisać z powrotem, postanowiwszy ograniczyć pisanie do czterech godzin dziennie, bo po dłuższej wielogodzinnej pracy zaczynało mu powietrza. Jako człowiek nieznoszący monotonii, był podatny na uzależnienia i trudno mu było zachować umiar we wszystkim, ciągle się musiał pilnować. Podczas sprawiającej mu niewysłowioną radość pracy literackiej, przenosił się wyobraźnią w kreowany przez siebie świat równoległy, pisało mu się o wirtualnym bliźniaku Kubie jak w transie. Jedna ze znajomych powiedziała, że ma lekkość pisania, możliwe, ale czasami z przeforsowania brakowało mu siły. Kupiwszy laptopa, zaczął pisać na komputerze, pisało mu się teraz o wiele lepiej, szybciej, przyjemniej. Na przełomie tysiącleci, Internet zintegrował dwa światy, wirtualny i rzeczywisty, i nic już nie było takie jak dawniej, ale on ciągle pisał, a z obrazka spoglądał na niego Chrystus. Co jakiś czas odczytywał znajdujące się u dołu obrazka zapewnienie, że Boża Miłość nie odstępuje od człowieka i dopowiadał z w myślach z świętą Faustyną, Jezu, ufam Tobie. I tak mu minęła kolejna zima i nadeszła wiosna, podczas której zaczął pisać zakończenie powieści, trylogii. Jak paciorki różańca... Jak paciorki różańca, przesuwają się chwile, dni, tygodnie, miesiące i lata, to co było minęło, to co będzie przeminie, ocaleje wieczności poświata. Dał mu Ktoś do odmówienia życie jak nieznanej długości różaniec, jak paciorki różańca przesuwa więc w rękach własne lata. Właśnie podniósł do góry różaniec, żeby zobaczyć, ile już odmówił, zakołysały się w powietrzu pięćdziesiąt trzy paciorki i rozległy szepty z przeszłości. - Czy nas, Kuba, jeszcze pamiętasz, pamiętasz swoje minione lata? - Pamiętam, ale zaszeptaj przeszłości. - Chcesz, może zaboleć, ale skoro chcesz, to posłuchaj. Kiedy ci wyrosły skrzydła, zacząłeś spoglądać na szklaną górę, mogłeś ją łatwo zdobyć, ale omamiony mamidłami, zostałeś przez alkohol zawleczony do przedsionka piekła. Ktoś usłyszał twój przerażony krzyk i pomógł ci się wydostać z pogorzeliska, zacząłeś się jak feniks odradzać z popiołów. Ścieżką nadziei po krawędzi zwątpienia rozpocząłeś dalszą wędrówkę do domu, czasem skaczesz jak kozica po szczytach, a czasem czołgasz się po bagnie w trudzie i mozole. Podnosisz wtedy do góry głowę i wołasz o ratunek, Ktoś podaje ci wtedy pomocną dłoń i pomaga w zdobyciu kolejnego szczytu życia. Widzisz z niego następne i mocno wierzysz, że za tym ostatnim zobaczysz słońce świecące dla ciebie nad nieziemską Ziemią Obiecaną. Pamiętasz sen o drugim brzegu? Tak, Kuba na pewno to wszystko pamięta, dzięki Bogu ma dobrą pamięć, najlepiej więc zawołajmy do niego jak na początku powieści, sam zaczynał swoja opowieść, niechże ją więc i sam zakończy . - Kubaaa... - Ależ słyszę, słyszę... - Zakończysz? - Zakończę. Domem człowieka nie jest zamek na szklanej górze, droga do domu wiedzie szczytami wielu szklanych gór, człowiek się na nie bez przerwy wspina i bez przerwy się z nich ześlizguje. Czasem, aż do przedsionka piekła, ale wbrew pozorom te szczyty są do zdobycia, jeżeli się nie odrzuca asekuracji Wielkiego Przewodnika, który jest z nami po wszystkie dni, aż do skończenia świata. Przeznaczeniem człowieka jest ciągłe zdobywanie szczytów, ostatni jest bardzo trudny do zdobycia, trzeba go przeskoczyć na drugą stronę o zachodzie słońca, trzeba przeskoczyć własną śmierć. Wierzę, że gdy będę zdobywał ten ostatni szczyt, nie będę go zdobywał samotnie. Purpurowy Zegarmistrz Światła stanie na gasnącym skraju nieba i jak lampę naftową, nagłym błyskiem rozjaśni zachodzące słońce. I chwycę wtedy w ręce ostatnie promienie, i przeskoczę stąd do wieczności. Stoję w oknie Stoję zamyślony w oknie, jest czerwiec, rok dwutysięczny, lato, jak dwa młyńskie kamienie, ścierają się ze sobą dwa tysiąclecia, mielą garście czasu jak garście zboża. Oby z tej mąki nie zabrakło chleba dla przyszłych pokoleń, oby go wystarczyło na następne tysiąc lat.... Smużą się jutrznią ranne zorze, nowego dnia wstaje godzina, pomóż rozwinąć skrzydła, Boże, niechaj się cudnie dziać zaczyna. Stoję przygarbiony w oknie, przekładając z omdlałego ramienia na ramię bagaż uzbierany ścieżkach losu. Kufer jest lekki, nic nie waży, ale czasami tak ciąży, że aż przygina do ziemi, bo co do niego włożyłem po drodze, to już w nim pozostanie na wieczność. Nie potrafię zmienić przeszłości, ale mogę się z nią pogodzić, nie pozwolić, żeby rzutowała na przyszłość. Stoję zapatrzony w oknie, już dawno minęła północ, ale ja ciągle jeszcze nie śpię, kończę opisywać swoje niecałe życie. Spoglądam daleko, jakbym chciał sięgnąć za horyzont, ale chociaż biją stamtąd refleksy światła, nie dostrzegam swojej przyszłości. Za to przeszłość krzyczy do mnie przeraźliwie, kiedy przypominam sobie, jak wiele wycierpiałem przez wódkę i jak wiele cierpienia sprawiłem innym. Boooli. Nie do końca pogojone rany. Stoję zasmucony w oknie, potrząsam trzymanym w ręku różańcem lat i z żalem patrzę na te okaleczone paciorki, na których po pijanemu nie potrafiłem się modlić. Zmarnowane, przepite lata, sponiewierane chwile, czy Ktoś mi taką przeszłość wybaczy?! - Proszę o wybaczenie – wołam bezgłośnie i wycieram oczy ręką. Za chwilę wycieram znowu i znowu, nie mogę przestać płakać. - Nakarm mnie, Panie, chlebem płaczu i napój łzami obficie - powtarzam zapłakany za prorokiem i staję się coraz mocniejszy. W przedrannej ciszy słyszę z ogrodu pierwszego zbudzonego ze snu ptaka, głos tak dźwięczny i czysty słyszę jak przyzywający zew Ojca Orła. I zrywam się do lotu, i obijając się o ściany jaskini, wzlatuję w stronę orlego gniazda. Stoję odtrącony w oknie, ale nie jestem samotny, Ktoś patrzy na mnie bez przerwy, Ktoś co chwila bierze mnie z miłością za rękę. Mówi, żebym się nie lękał, żebym w ostatnim zdaniu przekroczył próg nadziei. Stoję rozmarzony w oknie, trwa najbardziej czarodziejska noc w roku, świętojańska noc dziwów, przez otwarte okno widzę tańczące w ogrodzie rusałki. Wirują w zmysłowym tańcu i osuwają się omdlałe na trawę, nogami zahaczają w spazmach o drzewa i drzewa zaczynają płonąć. Zapalają się przestrzenie i mroki i po chwili płonie już wszystko. I moje serce też płonie, wyrywa się z piersi i wybiega do ogrodu... Roztańczyły się dziwy w ogrodzie, lecz o serca samotne nie dbają, rozpalone rusałki na głodzie, tylko własną namiętność kochają. Płoną ognie i gorzeją ciała, w perwersyjne ciągoty spowite, hej, Kupała, pogańska Kupała, odsłoniłaś, co było zakryte. Stoję rozpalony w oknie, wyciągniętą ręką zasłaniam twarz, tak straszny żar bije od rozpalonej trawy. Kielichy kwiatów paproci wyrzucają w moją stronę strumienie białego ognia. - Proś o co zechcesz – zachęcają czarodziejskie kwiaty. - Pragnę miłości dla swojego serca – szepczę spieczonymi wargami. - Nie, możesz prosić tylko dla siebie. - Nie chcę takiej kalekiej miłości. - Nie damy ci innej – mówią kwiaty i płoną zimnym ogniem. - To niech spadną gwiazdy! - wołam zrozpaczony i spoglądam w niebo. Najpierw spadła jedna gwiazda i wtedy poprosiłem o ciszę. I nastała cisza w ogrodzie, i we mnie nastała, i zgasły spopielające wszystko płomienie. Później spadła druga gwiazda i wtedy poprosiłem o pogodę ducha. I nastała zgoda z wczorajszym, i ustała ucieczka przed jutrem, i zacząłem rozeznawać pomiędzy przeszłym i przyszłym. A potem nagle na niebie kilka spadających gwiazd rozbłysło, jakby Ktoś skrzesał ognia. Cóż, mogłem wtedy pomyśleć kilka życzeń, skoro każda spadająca gwiazda spełnia jedno. Mogłem, ale nie pomyślałem żadnego. Mam tak wiele próśb i wszystkie wydają mi się tak ważne, że nie wiem, naprawdę nie wiem, o co najbardziej prosić. Ale Ktoś przecież wie, co dla mnie jest najlepsze, niech się więc sam da, co zechce. To nic, że gwiazdy już dawno spadły i zgasły, Ktoś przecież nie liczy się z czasem. Powoli zaczyna się rozwidniać, ale czarodziejska noc jeszcze nie dobiegła końca. Czai się uśmiechnięta za otwartym oknem i podkrada się do mnie cichutko. Pełen pogody ducha, spokoju i wyciszenia stoję na progu nowego dnia, za chwilę napiszę ostatnie zdanie. No, co z tobą? Dlaczego ciągle stoisz w oknie i patrzysz daleko przed siebie? Jeżeli chcesz Mnie dostrzec, to od razu ci mówię, że jeszcze jesteś na to za mały, musisz dorosnąć. No i czemu nie wierzysz, że to możliwe? Czasem ludzie dojrzewają w jednej chwili, nie bądź, aż taki smutny. Popatrz, za oknem rozjaśnia się niebo. Za chwilę wstanie słońce, wyciągnie ramiona i przytuli do serca spragniony miłości świat. Ptaki w ogrodzie już wstały, czekając na szczęście, świergotliwie odmawiają poranną modlitwę. Ulotna i drżąca trwa kryształowa chwila przed świtem, dobra chwila na zakończenie trylogii. No, czemu nie piszesz ostatniego zdania, tylko tak wciąż stoisz w oknie? Może chcesz mi coś na koniec powiedzieć? Tak, kocham Cię, Boże. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |