Przedsionek piekła |
|||||||||
|
|||||||||
Wcześniejsze losy bohatera opisane w pierwszej powieści "Szklana góra". Starsze ode mnie twory nie istnieją, Ty, który wchodzisz żegnaj się z nadzieją. Na bramie piekieł ten się napis czyta. Dante Alighieri, Boska Komedia Rozdział pierwszy Jeszcze był młody i prawie niczego nie musiał się wyrzekać, ale te piękne, beztroskie lata już się kończyły. Niedługo życie miało go przestać oszczędzać miało się na niego zwalić ze wszystkich stron tak, że miał się w nim pogubić i pomylić kierunki. Zaczynały się dla niego schody, po których z coraz większym strachem miał zacząć zstępować w gęstniejącą ciemność. Najlepiej zawołajmy do niego na początku, niech sam rozpocznie opowieść o sobie. - Kubaaa! - No, słucham. - Opowiesz nam coś o sobie na początek? - Dobrze, zacznę opowieść, skoro do mnie wołacie, ale nie będzie to opowieść pogodna, chociaż na końcu zabłyśnie światełko nadziei. Właściwie, to mam na imię całkiem inaczej, ale mówcie do mnie, Kuba, bo tak nazywała mnie w dzieciństwie mama, później koledzy, a jeszcze później Julia, więc niech tak zostanie. Mam na imię Kuba i jestem zagubionym człowiekiem, który szuka szklanej góry, a na niej zaczarowanego ogrodu, zaklętego zamku i czekającej w nim na mnie królewny. Jest rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty czwarty, lato, niedawno się ożeniłem, bo mi się wydawało, że znalazłem królewnę. Cóż, pomyliłem się znowu, wciąż nie znam nie rozumiem świata. Na imię mam Kuba i jestem zabłąkanym człowiekiem, który tęskni za miłością. Żona, biorąc ze mną ślub, nie wiedziała, że moją kochanka jest wódka, od której nie potrafię się uwolnić. Igrając z alkoholem, w wieku dwudziestu siedmiu lat przekroczyłem granicę uzależnienia i wódka stała się moim czarnym słońcem, wokół którego zacząłem krążyć po orbicie nałogu. Rok mojego ślubu był rokiem, w którym alkoholizm zaatakował mnie frontalnym atakiem i rozpocząłem z nim walkę na śmierć i życie. Wielokorotnie podejmowane próby odzyskania wolności kończyły się niepowodzeniem. Coraz bardziej słabłem i zbliżałem się do granicy samounicestwienia. Czy było coś za tą granicą? Tak, spoza stojącej na czarcim zakręcie ściany dochodził płacz i zgrzytanie zębów. Tam była jeszcze przerażająca otchłań, piekło, a potem nie było już nic więcej. Odezwałem się do Was z przeszłości, ale trudno jest rozmawiać przez przestrzenie czasu, to wszystko działo się przecież tak dawno. Zamyśliłem się, zadumałem, zamilkłem i więcej już się prawie nie będę odzywał, będę słuchał opowieści o sobie. Królewicz i królewna Z dala od rodzinnego domu, z dala od przyjaciół, znajomych, zamieszkał wraz żoną w obcym mieście u teściów. Młodzi mieli swój osobny pokój na półpięterku, ale pozostali domownicy od razu wyznaczyli mu w swoim stadku rolę czarnej owcy. Brak zwykłej, ludzkiej życzliwości i docinki sprawiły, że zaczęło się dla niego życie w ciągłym stresie, przed którym uciekał w ramiona wódki. Młodzi po ślubie nie powinni mieszkać ani ze swoimi rodzicami, ani ze swoim rodzeństwem. Jeżeli nie mogą mieszkać osobno, to niech się nie żenią, bo ich małżeństwo zostanie narażone na niebezpieczeństwo rozpadu. Płynął czas i przeminęło lato, a po nim jesień i zima, i nadeszła jego pierwsza wiosna po ślubie. Co można o niej powiedzieć oprócz tego, że była pijana? Może tyle wystarczy, bo to naprawdę niemało. Gdzie indziej wychowany, gdzie indziej teraz mieszkał, a jeszcze gdzie indziej pracował i w drodze do pracy przejeżdżał codziennie rano pociągiem przez rodzinne miasto. Spoglądał, jak sprzedawczynie podnoszą żaluzje sklepów, a spieszący do pracy ludzie, przecierają szyby w zaparkowanych przed domami samochodach. Zaspane miasto budziło się powoli do życia w promieniach wschodzącego słońca. Pił prawie codziennie, zaczynając w pracy, a potem popijając w restauracjach i wracając do domu wieczornymi pociągami. Idąc od pociągu, wstępował po drodze do hotelu na dancing. Hotelową restaurację zdobiły kryształowe żyrandole i czerwone dywany, wejścia na salę pilnował ubrany w złoconą liberię odźwierny, któremu suwał do kieszeni dwieście złotych, a potem wchodził i siadał przy wolnym stoliku w kącie sali. Zamawiał kawę i koniak, który sączył powoli, beznamiętnie obserwując tańczące na parkiecie kobiety. Nie zależało mu na znajomościach, bo żadna nie była podobna do jego wymarzonej królewny. Żadna, prócz jednej, na którą zwrócił uwagę pewnej sobotniej nocy. Dziewczyna awanturowała się przy wejściu z odźwiernym, a za nią stało czterech przybocznych, obserwując przebieg kłótni. W spranych dżinsach i obcisłym sweterku wyglądała jak przebrana za hipiskę Afrodyta i co jakiś czas potrząsała gniewnie głową, chwytając odźwiernego za klapy liberii. W pewnym momencie naciągnęła mu na oczy daszek czapki i wtedy odźwierny zaczął przebierać nogami, jakby się szykował do ucieczki. Cofnął się na salę, usiłując zamknąć przed dziewczyną drzwi, ale zablokowała mu je wciśniętą w szparę nogą. Była taka piękna z grzywą jasnozłotych, sfalowanych włosów, że podszedł do odźwiernego i wciskając mu w rękę pięćset złotych, powiedział, żeby ją wpuścił. I wtedy odźwierny wpuścił dziewczynę, zatrzaskując drzwi przed nacierającą świtą. Rozglądnęła się spokojniej i zatrzymała wzrok na Kubie. - To ty mnie wpuściłeś? - Wpuściłem. - A po co? - Poszukuję królewny. - Jesteś królewiczem? Przyglądała mu się krytycznie. - No, pewnie. - To powiedz temu halabardnikowi - pokazała na odźwiernego. - Żeby wpuścił moich paziów. Odźwierny zacisnął pięści, słysząc o paziach, ale wtedy włożył mu w rękę drugie pięćset złotych i wpuścił stojącą w holu czwórkę. Usiedli wszyscy razem przy jego stoliku i przyglądając się dziewczynie, zauważył, że z bliska jest równie ładna, a nawet jeszcze ładniejsza. Postawił jej kawę i koniak, ale reszcie nie chciał stawiać, więc chcieli mu nawtykać, ale dziewczyna ich momentalnie uspokoiła. Na razie miała na nich wpływ, nie wiadomo, co by było potem. Nie wiadomo, bo w pewnym momencie odźwierny zaczął go dyskretnie przywoływać, a kiedy do niego podszedł, to złapało go pod pachy dwóch milicjantów i po chwili już jechał z nimi do białego domku. I tak to po raz trzeci w życiu znalazł się w tarnowskiej izbie wytrzeźwień, która podobnie jak poprzednia w Krakowie, również była pomalowana na biało. Wyciągnąwszy właściwe wnioski z wcześniejszych pobytów, tym razem unikał awantury i spokojnie poszedł spać na salę. Skulił się w pościeli, przez chwilę tęskniąc za dziewczyną o lekko nadąsanych ustach, a później zasnął. Na drugi dzień poszedł do odźwiernego po swoją teczkę z dokumentami. - Wezwałem milicję, bo martwiłem się o pana - wyjaśnił odźwierny. - A pańską teczkę zabrali milicjanci. Poszedł więc na komendę, gdzie dobrze znali jego niedoszłą królewnę i co ciekawe, znali ją jako księżniczkę. - To z księżniczką się pan zadaje? Pan?! Z księżniczką? - wołał patetycznym głosem oddający mu teczkę sierżant, a jego koledzy przytakiwali głowami. Nie wiedział o co chodzi, ale wolał nie pytać. Zabrał teczkę i pojechał do pracy, dziękując opatrzności, że tak się to wszystko skończyło, a nie gorzej. Nie poszedł więcej do tego hotelu i nie spotkał już później księżniczki, którą po pijanemu chciał uczynić swoją królewną, ale dobrze, że nie uczynił, bo jej księstwo było zbyt odległe od jego królestwa. Trzydzieści kwiatów Dochodziła północ, kiedy wrócił podpity z pracy i pobiegł wezwać karetkę do rodzącej żony. Na dworze siąpiła mżawka i kiedy przybiegł na pogotowie zmoknęty i pijany, to popatrzyli na niego z dezaprobatą i powiedzieli, że zaraz przyjadą. Nie zaproponowali, że go podwiozą, więc pobiegł z powrotem i kiedy przyjechali, to czekał na nich przy furtce przed domem. Rano kazał się obudzić o godzinę wcześniej i poszedł do szpitala, żeby się dowiedzieć, co słychać. Szedł ulicami budzącego się miasta, a kiedy zobaczył na rynku kwiaciarkę rozstawiającą wiadra goździkami i gerberami, to przystanął niezdecydowany i spoglądał z namysłem. - Kupi pan? - zapytała zachęcająco. Wsadził rękę do kieszeni i zobaczył, że po wczorajszym pijaństwie pozostał mu tysiączłotowy banknot. - Niech pani da - powiedział. - Ile? - Za tysiąc złotych. - Za tysiąc? - powtórzyła niedowierzająco. - A który dzisiaj? - Trzydziesty kwietnia. - To niech pani da piętnaście gerberów i piętnaście goździków. - Muszę iść po towar - zawołała uradowana, kiedy odchodził z naręczem kwiatów. Szedł w stronę szpitala i zastanawiał się czy będą potrzebne. Były. Pielęgniarka w okienku powiedziała mu, że ma syna. Wzięła od niego kwiaty i zaniosła je żonie, od której po chwili przyniosła mu odręcznie napisany liścik. Przeczytał i miał nadzieję, że teraz już wszystko będzie dobrze. Po narodzinach syna postanowił bardziej zdecydowanie walczyć z nałogiem i poszedł do poradni odwykowej, gdzie opowiedział pielęgniarce o swoim uzależnieniu i poprosił, żeby pomogła mu się wyleczyć. Zaproponowała, żeby zażywał antikol, tabletki, które przekształcają wypity alkohol w truciznę. - Po zażyciu tabletki tabletki - ostrzegła. - Nie wolno się panu napić przez czterdzieści osiem godzin, bo może pan umrzeć. A potem podała mu długą, szklaną fiolkę podobnych do aspiryny tabletek i kazała zażywać co drugi dzień po jednej, a daty zażywania zapisywać dla lepszej pamięci w dzienniczku. I tylko tyle, i nic więcej. Tak beznadziejnie wyglądało w owych czasach leczenie alkoholizmu. O psychoterapii, o grupach wsparcia można było sobie tylko pomarzyć. Tabletki po zażyciu pozostawiały niemiły posmak denaturatu, ale miało to tę zaletę, że mu przypominało, że nie może się napić. Podczas wymuszonej tabletkami abstynencji przyhamował swój upadek, ale po miesiącu przestał je zażywać i po czterodniowej karencji wrócił do picia. Po wypiciu pierwszego kieliszka poczuł uderzenie krwi do głowy i pociemniało mu w oczach. - Co się dzieje?! - pomyślał wystraszony. - Przecież już nie piję od czterech dni, więc skąd te niebezpieczne objawy? Nie wiedział, nie skjarzył, że jedna tabletka pozostawia w organizmie śladową resztkę, ale piętnaście pozostawiło piętnaście kumulujących się resztek i do ich usunięcia nie wystarczyły cztery dni karencji. Pomimo tak groźnych objawów, sam antikol nie potrafił go powstrzymać od picia, bo tak go silnie ciągnęło do wódki, że z głodu alkoholowego przestawał logicznie myśleć. To było tak, jakby usiłował zatkać palcem cieknącą z kranu wodę, którą trzeba zakręcić poprzez psychoterapię. W jego życiu zaczęły się przeplatać okresy pijaństwa z wymuszoną tabletkami abstynencją, a ponieważ ciągnęło go do picia, to okres karencji przeważnie bywał za krótki i następowało zderzenie antikolu z alkoholem. Trafiała kosa na kamień i sypiące się iskry groziły pożarem wyschniętej w słońcu nałogu prerii. Starając się wygrać z alkoholem, wielokrotnie dawał w zastaw własne życie. Maruder pokolenia Po miesięcznej abstynencji zaczął pić bez opamiętania i pił przez całą wiosnę i lato, z którego niewiele pamiętał. Miał przywieźć swoją mamę do opieki nad dzieckiem, bo wybierali się z żoną na wesele szwagra, ale nie zdążył, bo wódka była dla niego ważniejsza. Obudził się w dniu wesela skacowany po pijaństwie. Spokój, cisza, żona w ogrodzie smutno kołysząca wózek z dzieckiem, a poza tym pustka naokoło, bo reszta domowników pojechała na ślub i zabawę. Popatrzył smętnie przez okno, a potem wypił garnuszek wody i położył się z powrotem. Trochę pospał, trochę poczytał, pod wieczór teściu wrócił z przyjęcia i w milczeniu zaczął bawić dziecko, więc zwlókł się z łóżka i pojechali z żoną na potańcówkę. Pod drzewami w sadzie rozłożono podłogę do tańca i przez rozdarcie w zadaszającej ją celcie, padała na tańczących księżycowe światło i to właściwie były właściwie jego jedyne jasne chwile na tym weselu. Na szczęście nie sięgnął po wódkę, będąc wystarczająco nasączony alkoholem po ostatnim pijaństwie. Kilka dni później wracał nocą pijany z pracy i wdał się w bójkę z jakimś napotkanym żołnierzem. Nawet nie pamiętał, kto kogo pierwszy zaczepił, krew zaczęła mu zalewać oczy od otrzymywanych w głowę uderzeń metalową klamrą pasa i w końcu usiadł zamroczony na ziemi. - Słabo mi - powiedział cichym głosem i wystraszony żołnierz gdzieś zniknął. Przez chwilę siedział na chodniku, a później poszedł do domu i rzucił się w ubraniu na łóżko. Rano po wstaniu upadł na podłogę, więc nie pojechał do pracy, tylko położył się z powrotem i po cichu jęczał, bo rozbolało go skopane przez żołnierza podbrzusze. Wieczorem pokuśtykał na pogotowie, skąd zawieźli go karetką do szpitala, gdzie przeleżał dwa tygodnie, przykładając na opuchnięte miejsce kompresy z kwaśnej wody. W czwartym dniu odnalazła go rodzina, bo do tej pory nie wiedzieli, co się z nim dzieje. Kiedy się lepiej poczuł, to leżący z nim na sali karciarz ze złamaną nogą namówił go na partyjki. Zorientował się po przegraniu dwóch piw, że ma do czynienia z karciarzem i powiedział do niego przez zaciśnięte zęby, z trzymaną na wodzy agresją. - Nie będę z tobą więcej grał, a przegranych piw ci nie postawię. - Długi karciane należy spłacać, to długi honorowe - karciarz usiłował mu wjechać na ambicję. - Jakie tam honorowe, szulerze - odparował. - Karciarstwo tak się ma do honoru jak połamane nogi do zdrowych. Tak powiedział, bo wiedział, że karciarz ograł jakiegoś uzależnionego od hazardu nieszczęśnika, który w odwecie połamał szulerowi nogi. Po wyjściu ze szpitala, wracał przez park do domu, mrużąc zachwycone oczy w blasku słońca, pośród śpiewu ptaków i szelestu rozkołysanych liści. Szedł, spoglądając na urokliwe piękno świata i żałował ukradzionego mu przez alkohol czasu. Jak to się stało, że wdał się owej nocy w bójkę z żołnierzem? No cóż, wódka. Atakowany przez pijaną chorobę, był opóźniony w dojrzewaniu i zaczynało go już przeganiać młodsze pokolenie. Szklana pułapka Po wyjściu ze szpitala szybko zapomniał o przykrościach i na powrót zaczął się rozglądać za alkoholem. Znalazł go za szafą na strychu, gdzie fermentował w dymione jako młode młode wino teścia. - To tu cię przede mną, ukryli - wyszeptał rozczulony. - Bul, bul, bul - zabulgotało w odpowiedzi kusząco. W korku dymionu tkwiła szklana rurka, przez którą pijana zaraza usiłowała się wydostać na wolność. - Przecież jak będę po trochu upijał, to nie poznają - pomyślał i od tej pory zaczął się wieczorami dobierać do dymionu za pomocą gumowego szlaufika. I tak to trwało przez jakiś czas, do pewnej niedzieli, kiedy to żona zaproponowała, żeby pojechał z dzieckiem do parku na spacer. - Popatrz, jaka piękna pogoda - zachęciła. - Wziąłbyś wózek z dzieckiem i pojechał z nim do parku na spacer. Z początku nie odpowiedział, ale po chwili pomyślał, że przecież lubi swojego trzymiesięcznego synka, więc powiedział, że pojedzie i pomógł żonie znieść wózek na ogród. Spoglądał, jak żona przygotowuje malucha do drogi, a potem nie wytrzymał i zawróciwszy cichaczem na górę, przyssał się przez szlaufik do dymionu za szafą. Pociągał jak strażacka pompa i przestał dopiero, kiedy zaczęło mu brakować oddechu. - Ej, chyba byłem za chytry - pomyślał, kiedy wypita trucizna zaczęła mu się rozpychać w żołądku. Po chwili mu przeszło, więc zszedł do ogrodu i pojechał z dzieckiem na spacer. Usiadł w parku na ławce nad jeziorem i co jakiś czas kołysząc wózkiem, zaczął wzlatywać coraz wyżej, w miarę przenikających do krwi procentów. Słońce świeciało coraz jaśniej i coraz piękniej śpiewały ptaki, a spoczywający w mauzoleum na środku jeziora generał wydawał mu się coraz bardziej bohaterski i genialny. - Żołnierze nazywali go ojczulkiem Bemem - spoglądał na wznoszący się na kolumnach sarkofag. - Szkoda, że nie żyłem w tamtych czasach i że nie mogłem walczyć u jego boku o wolność naszych bratanków Węgrów. Wrócił z obłoków na ziemię, kiedy przefiltrowane litry zaczęły domagać się ujścia i zaczął odwiedzać zakamarki żywopłotu. Alkohol rozchodził się w nim coraz mocniej i w końcu za którymś razem nie potrafił odnaleźć drogi do śpiącego w wózku dziecka. Stanął zaniepokojony i zaczął nasłuchiwać, czy nie usłyszy płaczu. Po chwili faktycznie usłyszał i zaczął się posuwać w tamtym kierunku, ale zatrzymał się zdezorientowany, kiedy z pobliskiego drzewa rozległy się skrzeczące wrzaski hałaśliwej sroki. - Akurat teraz zachciało jej się koncertów - mruknął pod nosem i podbiegłszy do drzewa, zaczął potrząsać gałęzią. Po wypłoszeniu ptaka dosyć szybko zlokalizował dziecko i zdając sobie sprawę ze swojego zamroczenia, pojechał z nim w powrotną drogę, starając się jak najszybciej dotrzeć szczęśliwie do domu. Zostawił wózek z maluchem w ogrodzie i wyniósłszy się chyłkiem na górę, nasłuchiwał, jak zszokowana żona nadaje do domowników podniesionym głosem. - Gdzie pił?! Dwie godziny temu pojechał trzeźwy, a wrócił kompletnie pijany? Gdzie, kiedy i z kim przez ten czas pił?! Po kilku dniach znowu zatęsknił za piciem i zjawił na strychu ze szlaufikiem, ale dymionu już za szafą nie było, cisnął więc w kąt bezużyteczny szlaufik i zaczął z powrotem pić po knajpach. Trzy razy w twarz Ten incydent wydarzył się podczas popijawy u kolegi na imieninach, gdzie tak zaiskrzył humorem, że spodobał się żonie solenizanta i zaczęła go przywoływać na migdalenie do kuchni. Zignorował jej zaloty, bo szanował kolegę i obrażona, zaatakowała go później przy stole, usiłując napuścić na niego męża. - Niech ci się nie wydaje, alkoholiku, że ci się pozwolę do siebie dobierać - rzuciła zaczepnie. - Alkoholiku? - Alkoholiku, tyś się już urodził alkoholikiem! Uśmiechnął się pogardliwie i wtedy uderzyła go otwartą ręką w policzek, a kiedy znowu się uśmiechnął, to uderzyła go po raz drugi i trzeci. I wtedy się rozpłakał i płakał po cichu, bo nie chciał jej oddać, żeby nie doprowadzić do awantury z mężem. Płakał po cichu, bo wiedział, że nikt się nie rodzi alkoholikiem, bo alkoholizm nie jest dziedziczny, bo statystycznie, co czwarte dziecko alkoholika zostaje alkoholikiem, a gdyby był dziedziczny, to by zostawało każde. Dziedziczy się natomiast ogólną podatność na uzależnienia, która niekoniecznie musi być wadą, bo spośród tych ludzi, jeżeli zapanują nad nałogami, wywodzą się zdobywcy szczytów. Wiedział o tym, ale nie potrafił jej tego wytłumaczyć, bo to się nie mieściło w jej głowie i dlatego zapłakał, żeby jego emocje znalazły ujście. Po kilku dniach, kiedy znowu popijał u tego kolegi, to zapytał na osobności jego żony za co poprzednim razem dostał po twarzy. - Zachowałaś się jak razówa - wyjaśnił. - A co to znaczy razówa? - To taka prosta, prymitywna kobieta wychowana na razowym chlebie, potrafisz chociaż przeprosić? - zakończył. Nie potrafiła, więc wyniósł się stamtąd i więcej już do tego domu nie poszedł. Kobieta pokazywała go później koleżankom na ulicy, chwaląc się, że go zbiła po twarzy, ale nie wyjaśniała za co, takie z niej było ladaco. Dwa światy Pewnego razu tak się upił, że na drugi dzień po przebudzeniu ciągle był pijany i zamiast jechać do pracy, poszedł dalej pić po knajpach, nie pamiętając, gdzie i z kim pije. Obudził się następnego poranka w izbie wytrzeźwień i spoglądał ze zdziwieniem na pochrapujących wokoło towarzyszy niedoli. Z początku nawet nie potrafił sobie przypomnieć nazwiska, kiedy go wywołano do wyjścia. Wypuścili ich o szóstej rano i poszli pod otwierany o siódmej bar piwny, gdzie dołączyli do stada oczekującego na otwarcie wodopoju. - Nowy? - zapytali starzy bywalcy. Trochę od nich odstawał, bo nigdy dotąd nie pił na klina, ale skoro wszyscy stale o tym tyle mówili, to w końcu postanowił sprawdzić z ciekawości. Po otwarciu baru, spragnione towarzystwo ustawiło się grzecznie w kolejce do bufetu. Wziął podany przez kogoś kufel piwa i zaczął go z udawaną łapczywością popijać, że niby tak go suszy, że ledwie żyje. Ktoś go poklepał przyjacielsko po ramieniu, co go tak wzruszyło, że postawił wszystkim kolejkę i po drugim kuflu poczuł z powrotem szmery, ale alkohol już go w trzecim dniu pijaństwa nie cieszył. - Co ty wyprawiasz?! - rozpaczała jego dusza. - Co się ze mną stanie, kiedy ty się w końcu cały rozlecisz?! - lamentowała, szarpiąc za wszystkie alarmowe sznury, jakich tylko zdołała dosięgnąć. - Bim, bam - biły na trwogę, rozkołysane dzwony. Koło południa nie wytrzymał i wyszedł z baru, słysząc sygnał przejeżdżającej karetki. Chodził półprzytomnie po mieście i w pewnym momencie wszedł do napotkanego sklepu, i kupił za ostatnie pieniądze dwa najtańsze wina owocowe. Wiedział w jakich niechlujnych warunkach je produkują, bo swego czasu, pracując w kontroli, jeździł po winiarniach i widział sterty gnijących jabłek, po których biegały tłuste, spasione szczury. Podczas produkcji sypan w te fermentujące pomyje wory żółtej siarki, która później przeżerała pijącym rozum i żołądek. Wiedział o tym wszystkim, ale w trzecim dniu pijaństwa było mu już wszystko jedno, więc kupił te najtańsze, toksyczne wina, po których zatruci nieszczęśnicy wyczyniają fikołki. Sprzedawczyni zapakowała mu je w papierową torbę i wyszedł z nimi ze sklepu w poszukiwaniu towarzystwa do picia. Plątał się ulicą, udając, że nie słyszy trąbiących i pomstujących na niego kierowców. Torba w końcu pękła i jedno wino się rozbiło, więc skopał kawałki szkła na pobocze i poszedł dalej z ocalałą butelką w ręce. Tym razem z winem na widoku szybko znalazł towarzystwo i poszedł z trzema podrostkami na peryferie miasta. Och, jak przyjemnie było tak płynąć pośród falującej zieleni. Koniki polne potrącały dzbanuszki kwiatów i na trawę wylewał się słodko pachnący nektar i uradowane motyle zataczały nad łąką radosne kręgi. - No i cóż was tak cieszy? - dziwiły się czerwone maki. - Czyż to jest powód do radości, że trawa pachnie jak nie trawa? Tutaj czerwone maki wzruszały ramionami i otulały się szczelniej w swoje purpurowe płaszcze, na które modre bławatki patrzyły z lekką zazdrością. - Och, jakie one mają piękne, królewskie płaszcze - szeptały, mrużąc oczy, olśnione szafirami błyskającymi z motylich skrzydeł. - Skąd macie takie śliczne klejnoty? - pytały. - Och, u nas to normalne - odpowiadały nonszalanacko motyle, śmigając i zapalając nad łąką kolorowe błyskawice. Cały ten rozpromieniony świat istniał po drugiej stronie, jakby za szklaną ścianą, przez którą nie potrafił się przedostać. - Gdzieś przecież musi być do tego raju jakaś brama - szeptał z tęsknotą. - Ale gdzie?! Uniósł głowę i zaczął śledzić jaskółki, kreślące na tablicy nieba kod dostępu, ale nie potrafił go odczytać, bo po pijanemu przestał rozumieć ptaki. - Poniesiemy to wino - zaproponowali młodociani kompani, a kiedy im dał do poniesienia, to po chwili gdzieś znikli. - Tam poszli - pokazywał mu kierunek jakiś chłopak, ale machnął zrezygnowany ręką, bo jakby co do czego doszło, to by sobie z nimi nie poradził. Stał rozpłaszczony, uderzając pięściami w szklaną ścianę i tęskniąc za znajdującym się po drugiej stronie cudownym, baśniowym światem, w którym śliczne królewny rzucają swoim rycerzom z okien zamków białe lilie. A potem odbił się od tej szklanej ściany i poszedł do poradni odwykowej, gdzie mu kiedyś pielęgniarka podawała antikol... Jest gdzieś życie piękniejsze i nowe, i żyć warto, i wytrzeźwieć warto, trzeba unieść zmęczoną głowę, zacerować duszę rozdartą. Propozycja awansu Wszedł do poradni i odszukawszy zapamiętaną, starszą, siwą pielęgniarkę, usiadł u niej przy biurku i zaczął płakać z opartą na blacie głową. Skarżył się, że on już tak dłużej nie może i żeby mu sie pomogła wyleczyć. - Antikol panu nie pomógł? - Nie pomógł. - Dobrze - rozczuliła się nad nim jak dobra matka. - Zawieziemy pana na leczenie zamknęte. Kiwnął głową, że dobrze i dalej płakał, i płakał, i płakał... Uruchomiła właściwe sprężyny i po chwili już go wieźli karetką do odległego o osiemdziesiąt kilometrów Krakowa. Popłakiwał w kącie cichutko, ożywiwszy się jedynie trochę, kiedy przejeżdżali przez jego rodzinne miasto. Masywną, dwupiętrową bryłę szpitalnego budynku ocieniały rozłożyste drzewa wiekowego parku. Dochodziła czwarta po południu i na oddziale już nie było ordynatora, więc dano go chwilowo z nienormalnymi, z takimi, którym wódka rozpuściła rozum. Spoglądał na nieruchome, otumanione lekarstwami twarze pacjentów, którzy spacerowali tam i z powrotem po korytarzu jak zamknęte w klatce zwierzęta. Palili papierosa za papierosem i korytarz był tak zadymiony, że na ściennym zegarze nie można było doczytać godziny. Podszedł do niego młody mężczyzna w sportowym dresie i poprosił o papierosa, więc wyciągnął z kieszeni paczkę i natychmiast ustawiła się kolejka chętnych, którzy zaczęli wyciągać z niej bez pytania papierosy. - Nie częstuj, bo nie nastarczysz - roześmiał się rozmówca, a potem ujął go za rękaw i odciągnął w stronę okiennej niszy i powiedział konspiracyjnym szeptem, kiedy już stanęli sami przy oknie. - Widzisz, tak naprawdę, to ja mam papierosy - zagaił konspiracyjnym szpetem. - Ale szukałem pretekstu, żeby z tobą porozmawiać, czy mógłbyś mi poświęcić trochę czasu? - No, słucham. - Na początek chciałbym, żebyś mi powiedział jak masz na imię. - Kuba. - A więc teraz, Kuba, słuchaj uważnie, bo to sprawa wagi państwowej. Po tym wstępie, rozmówca rozejrzał się podejrzliwie na boki i zaczął wyjaśniać o co chodzi.c - Informuję cię, Kuba, że jestem pozaziemskim oficerem i chciałbym cię zwerbować do współpracy. - Do jakiej współpracy? - Kosmicznej, trzymuję od kosmitów holograficzne, trójwymiarowe przekazy i ty też będziesz takie otrzymywał, ale dopiero po jakimś czasie, a na razie będziesz otrzymywał tylko zwykłe, paskie. - Dziękuję, ale nie mam zamiaru współpracować z kosmitami. - Na pewno? - Na pewno. - Mógłbym ci płacić paczkę papierosów za każdą zatwierdzoną informację. - Mam zamiar rzucić palenie. - A jakby ci nadali szlachectwo i zrobili swoim generałem? - kusił werbownik, spoglądając na welwetową, niebieską koszulę Kuby i pokazując na znajdujące się na ramionach patki. - Można by ci wyhaftować po wężyku i po dwie gwiazdki, i byłbyś generałem dywizji. - Nie chcę. - Jak chcesz, to pójdę do siostry oddziałowej i powiem, żeby ci wyhaftowała. - Nie chcę. - Na pewno nie pozwolisz się zwerbować? - Na pewno - zakończył zdecydowanie. Kiwnął werbownikowi głową, zabierajac się do odejścia i wtedy oficer ryknął na cały korytarz. - Baaaczność!!! - Musiał ich już wcześniej zwerbować - pomyślał zaskoczony, widząc, jak połowa spacerujących zastyga w bezruchu. - Kosztują mnie codziennie ponad trzydzieści paczek - oficer z dumą pokazał na znieruchomiały oddział. Oddalił się pospiesznie, żeby go nie utożsamiano z kosmicznym wojskiem. - Zwerbował pana? - zapytała przechodząca pielęgniarka, na co pokręcił przecząco głową. Spacerował po korytarzu, uśmiechając się z goryczą, że na zakończenie pijaństwa alkohol zaproponował mu awans na generała swojego oszalałego wojska. Postanowił się stąd jak najszybciej wydostać i poszedł porozmawiać z pielęgniarką. - Musi pan poczekać do jutra i porozmawiać z ordynatorem - wyjaśniła. Kolacja była uboga i niesmaczna, plasterek żółtego sera, dwie kromki chleba i garnuszek kawy zbożowej z mlekiem. Przełykał na siłę, z zazdrością patrząc na smakowicie mlaskających przy stołach sąsiadów. Zmusił się do jedzenia, bo w trzecim dniu alkoholowego postu, obawiał się, że z głodu zasłabnie. Niewiele pospał, bo na sali pochrapywali i kilka minut po ósmej rano był już u ordynatora w gabinecie. Wyjaśnił, że przyjechał dobrowolnie i że się chce wypisać na własne żądanie, i czekał zaniepokojony na reakcję. Ordynator pomilczał przez chwilę, a potem popatrzył w papiery i powiedział. - Ale przecież pan się chce leczyć z alkoholizmu. - Już mi się odechciało, panie ordynatorze. - Dlaczego? - Bo nie jestem alkoholikiem. - Przez jedną noc pan wyzdrowiał? - W ogóle nie byłem chory. Spoglądał na ordynatora, przekonany o swojej racji. - Wieźli pana osiemdziesiąt kilometrów karetką. - Nic mi się nie dzieje. - Oszukuje pan samego siebie, ale nie można panu pomóc, bo pan jeszcze nie dojrzał do leczenia. - Nie dojrzałem? - Nie sięgnął pan swojego dna i nie ma się od czego odbić. - Sięgnąłem wczoraj. - Pańskie dno jest o wiele niżej, jest pan inteligentnym człowiekiem, a takim najtrudniej pomóc. - Dlaczego? - Bo rozum ludzki potrafi sobie udowodnić wszystko, nawet największą głupotę. Lekarz obserwował go przez chwilę w milczeniu, a potem zadał mu kilka luźnych pytań, na które odpowiedział szybko i logicznie. - Jest pan idzie i robi, co pan uważa za słuszne - zakończył ordynator rozmowę. - Jest pan wolnym człowiekiem, jeżeli nie liczyć alkoholowego spętania. Skinął lekarzowi na pożegnanie głową i pojechał do domu. Lawirant Po tym pijaństwie zaczął zachowywać trzeźwość, nadrabiając w pracy zaniedbania i zaprowadzając porządki. Rozzuchwaleni dotychczasowym bezkrólewiem pracownicy zaczęli się buntować przeciwko dyscyplinie, a jeden zaczął przynosić urlopowania ze związku młodzieży socjalistycznej. - Nie wstyd ci, że koledzy muszą na ciebie pracować? - zapytał lawiranta. - My, komuniści, budujemy świetlaną przyszłość narodu! - Na razie zbudowaliście gułagi. - My jesteśmy przyszłością świata! - Jesteście, bo chleb się rodzi na gnoju, ale go trzeba najpierw przyorać. - Zwolnią cię z pracy. - Prześlę twoje urlopowania do sprawdzenia i jak będą fałszywe, to ja ciebie zwolnię. Napisał pismo i po uzyskaniu akceptacji dyrektora, posłał go do komitetu partii. Dobrze zrobił, że uzgodnił jego wysłanie z dyrektorem, bo lawirant poszedł do dyrektora na skargę. - Dlaczego pan szykanuje pracownika? - zdenerwował się dyrektor. - Przecież sam pan, dyrektorze, to pismo podpisał - przypomniał. Po jakimś czasie przyszła z koimitetu odpowiedź, że uropowania są fałszywe i lawirant został zwolniony z pracy. Zakończył sprawę z lawirantem jak należy, ale część pomówień do niego przylgnęła, bo łatwo kogoś obrzucić błotem, ale niestety, nie zawsze wyciągał właściwe wnioski z otrzymywanych od życia lekcji. A może życie specjalnie zadawało mu trudne lekcje, żeby się nauczył przeskakiwać wysoko uniesioną poprzeczkę losu? Może. Fucha na stadionie Po zwolnieniu lawiranta, atmosfera w pracy uległa oczyszczeniu, co zaprocentowało spływającymi do przedsiębiorstwa pieniędzmi za wykonane roboty. Dosyć szybko podreperował nadszarpniętą reputację, a kiedy na imieniny dostał od pań w biurze ładny prezent, to uznał, że wszystko już jest w porządku. Nie pił od kilku tygodni i kumulowało się w nim coraz więcej pozytywnej energii. - Chcesz fuchę? - usłyszał od kolegi, budowlańca. - A gdzie ta fucha? - zapytał, bo coraz częściej myślał, żeby sobie gdzieś na boku dorobić. - Na stadionie. - Nooo... Nie wiem. Kolega bez słowa podniósł słuchawkę i wykręcił numer telefonu. - Mamy, prezesie, również elektryka, będę z nim u pana o szesnastej. I tak się rozpoczęła jego pierwsza fucha, nielegalna praca wykonywana dla własnej korzyści. Pojechał do rodzinnego miasta i skrzyknął pod sztandary starą gwardię. Zjawił się Igor, z przysadzistym Olkiem, a wraz z nimi Daniel ze swoim młodszym bratem, który przyprowadził jeszcze trzech kolegów. Cała siódemka nie pracowała i kiedyś razem z nimi grał w jednej drużynie, ale potem ich drogi się rozeszły, bo oni dalej pasowali, a on zaczął licytować i dlatego teraz pracowali u niego. To były twarde chłopy i po skuciu betonu wykopali rowy pod instalację odgromową i w ciągu dwóch tygodni zarobił na czysto dwanaście tysięcy złotych. Schował je w domu do szuflady i wziął się za najtrudniejszą część pracy, czyli za układanie kabla zasilającego stadion. Należało wykopać pół kilometra rowu, a następnie ułożyć w nim kabel, co wcale nie było łatwe, jeżeli się weźmie pod uwagę, że trasa kabla krzyżowała się z drogą i rzeką. Jeżeli chodzi o drogę, to wydrążono pod nią tunel, ale przy rzece zaczęły się schody. Brodząc po kolana w wodzie, wykopano rów w kamienistym dnie rzeki i po ułożeniu w nim rury zaczęto przez nią przeciągać kabel. Kiedy ukazał się na drugim końcu rury, to podpięto do niego konia, którego furman tak pogonił batem, że kabel zaczął się prześlizgiwać pod dnem rzeki z szybkością węża. I wtedy puściły zapory ziemne i rzeka wdarła się do rowu, ale kabel już był w nim ułożony i można było przystąpić do zasypywania go ziemią. Tym razem tak dużo zarobił, że księgowy klubu nie chciał mu wypłacić pieniędzy. - Ja tu jestem księgowym i szefem podstawowej organizacji partyjnej, i nie zapłacę panu tyle pieniędzy - nadawał. - Jak to się stało, że pozwolono prywaciarzowi zarobić takie duże pieniądze? - Pan również może tyle zarobić, jak się pan nauczy wpychać kabel do rury - zripostował, co księgowego doprowadziło do szewskiej pasji. Pracujące z księgowym dwie ładne, młode dziewczyny spoglądały ukradkiem na księgowego z dyskretnymi uśmiechami. Czując, że sobie z księgowym nie poradzi, poszedł na skargę do komitetu partii i w delikatny sposób zasugerował, że księgowy chce dostać łapówkę. I wtedy sekretarza ruszyło i złapawszy za słuchawkę, zatelefonował do księgowego. - No, teraz już cię oskubią - powiedział do słuchawki, a potem poprosił Kubę, żeby poczekał w sekretariacie. Wyszedł i słuchał przez drzwi, jak księgowy zbiera przez telefon opieprz, po którym sekretarz poprosił go z powrotem i powiedział, że teraz już księgowy zapłaci. Była połowa września, kiedy skończył fuchę na stadionie i zaprosił starą gwardię do restauracji na popijawę. Przyjemnie było tak znowu siedzieć z kolegami i wspominać dawne czasy, a do tego dochodziła zachowywana od dłuższego czasu trzeźwość i zarobione na samochód pieniądze... Fundował kolegom kolejne baterie wódek i w końcu nie wytrzymał, sięgnął po kieliszek i popłynął. Euforyczna radość tak rozhuśtała jego emocje, że nie potrafił sobie z nimi poradzić na trzeźwo i sięgnął po kieliszek, bo jego psychika była przez uzależnienie przyuczona do nałogowego regulowania uczuć. Od tego momentu, jak gdyby chcąc wynagrodzić wzgardzonemu pijaństwu okres trzeźwości, zaczął pić na okrągło, bez opamiętania. Ingeborga Owego dnia wyszedł wieczorem na rauszu z restauracji i poszedł na stację kolejową, żeby wracać do domu. I właśnie wtedy spotkał na peronie owego podpitego mężczyznę. Zagadali do siebie i po chwili już gaworzyli jak starzy kumple, i nagle mężczyzna wtrącił, że czytał Ingeborgę i Kubę momentalnie zelektryzowało, bo już od dawna był zauroczony tą zachwycającą powieścią. Przed wielu laty natknął się na nią przypadkowo w bibliotece i z początku nie wiedział, że znalazł rzadkiej piękności, niezwykłą perłę. Dopiero w miarę czytania rozpoznawał w Ingebordze, tytułowej bohaterce książki, swoją wyśnioną królewnę ze szklanej góry. Utkana z wikingowskiej poezji Ingeborga mieszkała pośrodku północnej krainy, po której wędrowała otulona w chustę haftowaną krzykiem dzikich gęsi, który pogubiły przelatując nad skandynawskimi puszczami. To była piękna książka i po przeczytaniu zwrócił ją do biblioteki, ale już bez Ingeborgi, którą schował w swoim sercu, skąd odzywała się od czasu do czasu śpiewnie i wtedy stawał zachwycony, widząc ją oczami wyobraźni, jak biegnie rozśpiewana, nie dotykając ziemi po jesiennie rozpłomienionych puszczach, a porywiste wichry zapisują dla niej na pięciolinii zorzy polarnej kolejne nuty prześlicznej, nostalgicznej melodii. Taka właśnie była Ingeborga i dlatego tak go zelektryzowało, kiedy na peronie usłyszał niespodziewanie jej imię. - Czytałeś Ingeborgę? - zawołał. - Naprawdę czytałeś?! - Naprawdę - potwierdził z uśmiechem znajomy. - No, nie! Nie możemy tego tak zostawić - zawołał do mężczyzny i wrócili pić do restauracji. Pili i rozmawiali o Ingebordze, a kiedy kelnerka przyszła skasować rachunek, to trochę oprzytomnieli i popatrzyli z namysłem po sobie. - Nie masz pieniędzy? - zapytał mężczyzna. - Nie mam, a też nie masz? - Nie mam... No, nie mam - narzekał zawstydzony mężczyzna. - Po co ja się z tobą wróciłem do restauracji. Po dosyć burzliwych pertraktacjach z szatniarzem, zabrano im w zastaw teczki do czasu zapłaty. - Nic się nie martw - pocieszał mężczyznę po drodze na stację. - Skoro ciebie zaprosiłem, to jutro z rana pójdę i zapłacę. I rzeczywiście na drugi dzień zapłacił, ale dopiero koło południa, kiedy zorganizował pieniądze. - Płacę za wszystko - powiedział. - I proszę od kolegi po raz drugi nie brać pieniędzy, bo sprawdzę. Nie sprawdził, bo tamtej bratniej duszy już więcej nie spotkał, natomiast kilka dni później znowu stracił przez wódkę teczkę. Wracał nocą podpity do domu, ale ciągle mu było mało i poszedł pić do knajpy na starym rynku. Stał przy barze, co jakiś czas przekładając z ręki do ręki teczkę, w której oprócz dokumentów miał ściągniętą wcześniej dla szpanu obrączkę. Ten, który mu ją później ukradł podszedł do niego przy barze i postawił na zapoznanie wódkę. - Jak ci na imię? - zapytał nowego znajomego. - Możesz mi mówić szakal. - No, to witaj, szakalu, na co tym razem polujesz? - Na twoją teczkę, co masz w środku, że tak jej ciągle pilnujesz? - Ślubną obrączkę, szakalu, złota, gruba i szeroka, osiemnastokaratowa. I od tego momentu szakal już mu nie popuścił. Kupili w nocnym sklepie pół litra i podczas picia na plantach szakal zaproponował pomoc w niesieniu teczki. - Po co masz samemu dźwigać - podpuszczał. Przejrzał szakala, ale igrając w losem, podał mu z przekorną brawurą teczkę i obserwował go spod oka, przywołując do siebie, kiedy próbował się niepostrzeżenie oddalać. I tak sobie szli, i rozmawiali, aż w końcu szakal wyrwał szwungiem w boczną uliczkę i po chwili zniknął mrocznych zakamarkach. I w taki sposób pozbył się obrączki, dokumentów i teczki. Odczekał kilka dni, nadaremnie licząc, że teczka się znajdzie, a kiedy się nie znalazła, to zaczął odtwarzać z pamięci zawarte w dokumentach kosztorysy i obmiary, ale to była przysłowiowa orka na ugorze. Kiedy już wszystko jako tako załatał, to jak musztardę po obiedzie, dostał list od zawiadowcy dalekiej stacji, żeby się zgłosił do niego po teczkę. Pojechał pociągiem sto kilometrów, ale obrączki w odzyskanej teczce już oczywiście nie było, bo za głupotę życie wystawia tak wysokie rachunki, że trzeba za nie czasem płacić nawet ślubnym, poświęconym w kościele złotem. Zauroczenie Wrzesień znikał na horyzoncie jesieni, kiedy zaliczył po pracy knajpę, a później postanowił wracać do domu. Było jeszcze dosyć widno i chyba dlatego, kiedy przechodził przez dworzec autobusowy, to zauważył tę wsiadającą do autobusu konduktorkę. Ich spojrzenia skrzyżowały się przelotnie, ale to wystarczyło, żeby jego serce zaczęło mocniej uderzać i żeby zawołało w zachwycie. - Zatrzymaj się na chwilę - prosiło. - Zatrzymaj i popatrz jaka ona jest piękna. Stanął więc i spojrzał na dziewczynę, a jego serce sprężyło się wówczas do skoku i chciało mu wyskoczyć z piersi. - Nie wytrzymam! - zawołało. - Pobiegnę! Daj mi więcej tlenu, żebym mogło jeszcze mocniej płonąć i zaraz do niej pobiegnę. Wciągnął głęboko powietrze, bo nie miał serca odmówić swojemu sercu, a później wsiadł do autobusu i poprosił o bilet do końca. - Ale dokąd? - Do końca, dokąd pani jedzie. Popatrzyła na niego jakby mimochodem i po chwili znowu popatrzyła, ale tym razem tak jakoś dłużej, uważniej. Stał, czekając na bilet, a ona cała była taka jakaś jasna i srebrna i tylko brwi miała czarne, gęste i prawie zrośnięte, a pod nimi przejrzyste, migdałowe oczy, rozmigotane niebiesko jak południowe morza. I zapatrzył się w te oczy do granicy przyzwolenia, a później kupił bilet i usiadł z tyłu autobusu, bo przecież tak nie można stać i gapić się na dziewczynę bez przerwy. Kiedy odchodził, rzuciła w jego stronę krótkie, błyskawiczne spojrzenie, w rozbłyskach takich spojrzeń widać najwięcej i najwyraźniej jak w błysku flesza. Jechał w nieznane, od czasu do czasu spoglądając na siedzącą z przodu konduktorkę, a zapadająca na dworze ciemność powlekała światło mrokiem i dziewczyna znikała w zapadającym zmierzchu. Kiedy w autobusie zostało już tylko kilka osób, to dziewczyna podeszła i usiadła obok niego bez słowa i wtedy zaczął wystraszony spoglądać w okno. Nie odważył się nawet na nią spojrzeć i dopiero kiedy wstała i odeszła, to zaczął żałować zaprzepaszczonej szansy. Poźnym wieczorem autobus zajechał do znajdującej się na końcu świata wioski i zatrzymał się obok lichego budyneczku, nad drzwiami którego anemicznie świeciła blada żarówka. Wysiedli tylko we troje, on i kierowca z konduktorką i kierowca coś do dziewczyny powiedział. Stanął z boku, spoglądając na nich z nadzieją, a oni poszeptali ze sobą przez chwilę, spoglądając na niego z namysłem, a potem poszli i znikli. Przypuszczalnie gdzieś tam na wsi mieli służbowy pokój, w którym nocowali po ostatnim kursie. - Będziemy wracać jutro rano o piątej - usłyszał na odchodne, a potem nastała cisza i ciemności. Siąpiła dokuczliwa mżawka, a porywy jesiennego wiatru wciskały mu się przenikliwym chłodem za kołnierz, jakby naśmiewały się z niego, po co i do kogo tutaj przyjechał. - I co dalej? - zafrasował się sytuacją. Alkohol przestawał działać i zaczynał coraz trzeźwiej myśleć. Stał w jesiennej szarudze przed niewielkim, parterowym budynkiem, a jego ubranie coraz mocniej nasiąkało wilgocią i w końcu zaczął szukać sposobu, żeby się dostać do środka. Budynek wyglądał na niezamieszkały, posiadał dwa ciemne okna od frontu i jedno zakratowane, oświetlone od tyłu, ale nie było widać, co się znajduje w środku, bo miało zaciągnięte firanki. Podszedł do drzwi i nacisnął na klamkę. - No pewnie, że zamknięte - skrytykował się w myślach za naiwność, że w ogóle sprawdza takie rzeczy. Zaczął oglądać ciemne okna i o dziwo, jedno przy mocniejszym pchnięciu puściło. Wskoczył do środka i dostrzegł porozrzucane na ziemi sterty książek, chyba jakieś resztki wiejskiej biblioteki. Spod drzwi wiodących do innych pomieszczeń biła smuga światła. - To pewnie z tego pokoju z oświetlonym oknem - skojarzył. Zaglądnął przez dziurkę od klucza i serce zabiło mu z radości na widok zastawionych oranżadą półek klubokawiarni. Oblizał wargi i usiłował przełknąć ślinę, ale jego gardło było wyschnięte jak zasypana piaskiem opustyni studnia. Nie namyślając się wiele, uderzył w drzwi całym ciałem, ale nawet nie drgnęły. Po kilku nieudanych próbach zaczęło go boleć stłuczone ramię, więc spróbował wyważyć zamek nogą, ale po kilku bezowocnych próbach dał spokój. Znowu spojrzał przez dziurkę od klucza i naliczył na przystrojonych papierowymi serwetkami półkach dwadzieścia jeden butelek z oranżadą. Dwadzieścia jeden pełniusieńkich upragnionej oranżady butelek! Prawie czuł, jak pije pachnącą landrynkami ambrozję, a nosa ulatują mu, przyjemnie szczypiące banieczki. Prawie czuł, ale to, prawie, robiło zasadniczą różnicę, więc wyskoczył z powrotem przez okno i zaczął oglądać na tyłach budynku to oświetlone, zakratowane, ale to było szukanie dziury w całym. - Łom by się przydał - pomyślał. - Ale zaraz rozerwał, rozszarpał tę złodziejską myśl na strzepy. Wszedł z powrotem do pomieszczenia z książkami, jeszcze raz spojrzał przez dziurkę od klucza na wodę życia, a potem westchnął zrezygnowany i położył się do spania na rozgarniętych nogami książkach. Obudził się z pierwszą smugą świtu i podniósł z podłogi grube opasłe tomisko, żeby zobaczyć co go tak mocno uwierało podczas spania. - Lenin w Polsce - przeczytał i odrzucił ze wstrętem komunistyczną makulaturę do kąta. Rano kupił bilet i pojechał do pracy, cały czas patrząc zawstydzony w okno i udając, że nie widzi popatrującej na niego od czasu do czasu konduktorki. Przeskoczył na bazie przez zamkniętą jeszcze bramę i krzyknął uspokajająco do dozorcy, że sami swoi. - Co tak wcześnie? - zapytał dozorca. Stał przed dyżurką i spoglądał na niego z uciechą, patrząc jak łapczywie pije wodę z parcianego węża hydrantu. O siódmej rano krzyknął kilka razy ostro do swoich pracowników, udając, że panuje nad sytuacją, a kiedy spojrzeli na niego lekceważąco, odpuszczeni przez brygadzistę, machnął na nich ręką i poszedł do miasta. Kupił cztery oranżady i cztewry soki pitne z czarnej porzeczki, i poszedł się kurować do pustej kamienicy, gdzie miał wykonywać instalację elektryczną. Otworzył drzwi posiadanymi kluczami i wyszedłszy na pierwsze piętro, położył się umęczony na podłodze i zaczął na przemian popijać oranżady i soki. Ciemnica Obudził się wieczorem i postanowiwszy wracać do domu, przemykał się na stację kolejową pod murami kamienic, ale cwany brygadzista jakoś go wypatrzył i nie popuścił. W pracy miał pod sobą dwóch brygadzistów i zaczepił go ten przebieglejszy, który planował zająć jego miejsce. Raz go niespodziewanie odwiedził w domu i zauważył, jak speszony brygadzista chowa do szuflady jakieś zeszyty. Odczekał chwilę i kiedy brygadzista wyszedł po coś do kuchni, to otworzył szufladę i zorientował się po zeszytach, że jego pracownik robi kurs mistrzowski. Nie dał po sobie poznać, że go przejrzał i pomyślał poniewczasie, że niepotrzebnie go zapraszał do biura, dopuszczając do swoich sekretów. Tego to właśnie przebieglejszego brygadzistę spotkał wieczorem na ulicy i chciał go niespostrzeżenie wyminąć, ale fałszywy przyjaciel nie popuścił. - Napijemy się Kuba po jednym - namawiał. - Ledwie żyję, nie piję - tłumaczył, ale kusiciel nie ustąpił. - Tylko po jednym, Kuba, ja stawiam, tylko po jednym, przecież jeden ci nie zaszkodzi. - Zostaw mnie w spokoju, rozumiesz?! – krzyknął i poszedł do stacji. Usiadł na peronie, ale brygadzista był tym szybszy od pociągu i po chwili już siedział przy nim na ławce z butelką wódki. - Twoja ulubiona wiśniówka - powiedział i przepił wyciągniętą z kieszeni literatką. Spojrzał na podsunięty kieliszek i bezwiednie wciągnąwszy zapach ulubionej wódki, nie wiadomo kiedy sięgnął po kieliszek i wypił. Siedzieli na peronie, na ławce i pili. - Widzisz, kolego - powiedział w pewnym momencie do brygadzisty. - Jak zacznę pić, to nie mogę przestać i fałszywi przyjaciele chwytają za mój nałóg jak za cugle, i wpuszczają mnie w maliny. - Tak, tak - zagadywał brygadzista, a oczka latały mu na boki. Po wypiciu półlitrówki wrócili do miasta i dalej pili w restauracji do zamknięcia lokalu. Przy wyjściu, brygadzista sprowokował awanturę, a później uciekł i Kuba został sam na placu boju. Szatniarz zamknął drzwi wyjściowe, zawołał na pomoc kelnerów i zadzwonili na milicję. Podjechali po kwadransie, wpakowali go do suki i zamknęli na komendzie w piwnicy, wepchnąwszy go kopniakiem do środka. Upadając, rozbił sobie głowę o beton i leżał przez chwilę zamroczony na posadzce. To była prawdziwa ciemnica i z początku myślał, że będzie spał na betonie, ale odnalazł pryczę z nieheblowanych desek. Macając po niej ręką, wbił sobie w dłoń kilkucentymetrową drzazgę, która ułamała mu się przy wyciąganiu i dłuższą częścią pozostała w ranie. Nie potrafił zasnąć, zraniona ręka bolała, rwący ból nadpływał i odpływał falami, a po twarzy spływała mu krew z rozbitej głowy. Nie mógł zatamować, bo nie miał bandaży, czerwony makijaż rozmazał na twarzy, leżał umęczony, krew mu z rany ciekła, wódka go za włosy ciągnęła do piekła. Zgrzytnęły o poranku żelazne wrota i wypuszczono go na korytarz, znieruchomiał, oślepiony światłem. Długie, falujące, pozlepiane krwią włosy opadały mu na ramiona wzdłuż pobrużdżonej cierpieniem twarzy. Milicjanci przestali na chwilę rozmawiać i spoglądali na niego z niedowierzającym zdziwieniem. - O Jezu, ale Chrystus - zawołał któryś zdumionym głosem. Dali mu wiadro ze szmatą i kazali zmywać korytarz. Podczas zmywania zakręciło mu się w głowie i upadając, wywrócił wiadro i leżał w brudnej wodzie, a oni patrzyli na niego obojętnie i szyderczo. - Dźwigaj się, dźwigaj! - krzyknął ten, który go wcześniej nazwał Chrystusem. - Dźwigaj się, dopóki cię wódka nie ukrzyżuje! Nie odpowiedział, zachowując kamienne milczenie. - Mógłbym się umyć? - zapytał po skończeniu pracy. - Masz wiadro - mruknęli. Opłukał twarz w brudnej wodzie i powycierał krew mokrą szmatą. Przyjrzał się swojemu odbiciu w wiadrze, ale obraz był zniekształcony, niewyraźny. - Ponury jak moja najbliższa przyszłość - uśmiechnął się z goryczą do swoich myśli i wyszedł z lochów na górę. Kiedy go wypuszczali, przygrzmocili mu pałką przez plecy. Poszedł do pociągu i pojechał do domu, wszedł do pustego pokoju, usiadł przy stole i nagle zaczął się dusić. Starając się zapanować nad paniką, zażył trzydzieści kropli kardiamidu i położywszy się na wersalce, zaczął w przerażeniu szukać na nadgarstku pulsu. Mijała trzecia doba samobójczego picia i postanowił się zmusić do jedzenia, ale jego żołądek na samą myśl o posiłku zareagował tak silnymi skurczami, że zaczęło go ciągnąć na wymioty. Poprawiło mu się dopiero, kiedy wykreował wizję wykwintnej restauracji z ulubionymi potrawami. Podszedł do kredensu i wysunąwszy szufladę, spoglądał z rozpaczą na panujące w niej pustki. - No, tak - skojarzył - przedwczoraj wziąłem ostatni tysiąc. Przepił wszystkie zarobione na stadione pieniądze i nawet nie miał na obiad, chociaż niedawno miał na samochód. Wziął dwie przedwojenne, srebrne monety i sprzedawszy je na tandecie, poszedł na obiad do restauracji. Zamówił schabowy po parysku z ziemniakami i zestawem surówek, a do tego sok z czarnej porzeczki, który działał na niego orzeźwiająco. Jadł powoli, smakując zestaw surówek z rzepy, marchewki, porów i czerwonej kapusty. Następnego dnia w drodze do pracy uciekał przed konduktorem po pociągu, bo nie miał za co kupić biletu. Szedł korytarzem do biura, a przechodzący koledzy omijali go wzrokiem jak idącego o kulach kalekę. Spotkany dyrektor przystanął i powiedział, spoglądając na niego niewidzącym spojrzeniem. - Niech jutro przyjedzie do mnie pańska żona. - Nie przyjedzie. - To niech się pan zwolni. Następnego dnia złożył miesięczne wypowiedzenie i zaczął rozliczać budowy. - Ciągle się staczasz w zbełtane odmęty, jak wrak bez steru, przez morze przeklęty, zawracasz z drogi, wśród burzy się motasz, hardo odtrącasz przestrogi pilota. W którejś zamieci, o jesiennym świcie, zadrży nad tobą piorunowa struna, dźwigniesz się w trwodze i staniesz na szczycie, odnajdziesz drogę przy blasku pioruna. - Wciąż szukam drogi, a wokoło ludzie, szukają swoich i grzebiem się w brudzie. Rozdział drugi Los go ciągle oszczędzał i nieszczęścia przepływały nad nim górą jak napięte piorunami chmury. Siedział u znajomego w gabinecie i przysłuchiwał się rozmowie przez telefon. - Panie dyrektorze - tłumaczył znajomy. - Ja tam nie chcę tam wracać, bo znowu mi zaczną rzucać kłody pod nogi. Tutaj znajomy zamilkł, widocznie słuchał dyrektora, a po chwili znowu zaczął się wybraniać. - Ale panie dyrektorze, na siwego Alojzego nie ma rady, trzeba by go zwolnić z posterunku, żeby tam zapanował spokój - wymigiwał się znajomy. Nagle spojrzał z namysłem na Kubę. - Chce pan iść na kierownika posterunku energetycznego? - zapytał z nadzieją w głosie. Wiedział, że chodzi o posterunek w jego rodzinnym mieście, a ponieważ kończyło mu się wypowiedzenie w obecnej pracy, to propozycja przyszła we właściwym czasie. - Mogę iść - podjął błyskawiczną decyzję. I tak z nastaniem jesieni rozpoczął nową pracę. Przez pierwszy miesiąc pracował w dyrekcji, a później wysłano go na badania psychotechniczne, po których pomyślnym przejściu został kierownikiem posterunku. Jednopiętrowy budynek stał przy zacienionej alei, oprócz biura, mieściły się w nim magazyny i warsztaty, a na piętrze mieszkali pracownicy z rodzinami. Z tyłu za budynkiem znajdowały się garaże i rozdzielnia wysokiego napięcia. Objęcie nowego gospodarstwa rozpoczął od dosyć dużego remontu. Odmalował pomieszczenia na pastelowe, jasnozielone kolory, a na podłogach położył wzorzyste linoleum. W pokojach porozstawiał doniczki z kwiatami, a na ścianach porozwieszał przesycone światłem, pogodne pejzaże. Zlikwidował również istniejący po dawnym kierowniku gabinet z dywanem, a swoją siedzibę urządził przy radiostacji w pokoju od podwórza, skąd miał przez okno widok na całe gospodarstwo. Podczas przemeblowania odwiedził go wcześniejszy kontrkandydat na kierownika, bo liczył, że trafi na libację i podkabluje do dyrekcji. Postał, pooglądał, popatrzył na odremontowane pomieszczenia i po chwili odszedł jak niepyszny. Na zakończenie remontu pracownicy napomknęli, że trzeba by to oblać, ale udał, że nie słyszy i poszedł coś załatwić do miasta. Po powrocie spojrzał na zastawione stoły i poprosił o uprzątnięcie, a później polecił uczestniczących w libacji obcym, żeby opuścili posterunek. Kiedy udawali, że nie słyszą, to podniósł głos o kilka tonów i wówczas zaczęli wychodzić pospiesznie z niedopitymi butelkami piwa w rękach. Jesienna zabawa Listopad szalał po świecie wichurami, rzucając się na zaczerwienione ze wstydu drzewa. - Popatrz, co ten rozpustnik wyprawia - szeptały podniecone wierzby to wyniosłych topoli, czekając na swoją kolejkę. W końcu i na nie przychodziła kolej, obdarte rękami wichru do naga, obdarzały świat ostatnim, pożegnalnym pocałunkiem i zapadały w letargiczny sen do wiosny. Taką listopadową porą wybrał się z żoną na zorganizowaną w dyrekcji zabawę, z której przykładnie wrócili do domu, ale wypity alkohol sprawił, że zabrał z leżącej z przedpokoju torebki pieniądze i wrócił na balangę z powrotem. Szybko znalazł wspólny język z jakimś pracownikiem dyrekcji i popijali przyjacielsko do rana. - Jak ci na imię? - zapytał pracownik dyrekcji po pierwszej butelce. - No, to wypijmy brudzia - zaproponował po drugiej. Wycałowali się po pijanemu z dubeltówki, a współbiesiadnicy przy sąsiednich stolikach kiwali ze zrozumieniem głowami. Wraz z drugą butelką skończyła się zabawa i wtedy sobie przypomniał, że w pobliżu mieszka kolega, z którym kiedyś pracował w kombinacie. - Mam pomysł - zaproponował. - Idziemy do mojego kolegi, który wrócił z Ameryki. Pracownik dyrekcji zgodnie kiwnął głową, więc kupili dwie butelki gruzińskiego koniaku i poszli szarym świtem przez budzące się do życia miasto. - Po co koniaki - marudził po drodze pracownik dyrekcji. - Trzeba było kupić zwykłą wódkę, to byśmy mieli cztery butelki. - Kupiłem koniaki, bo to mój dobry kolega. - No, to trzeba było kupić jeden koniak i dwie butelki wódki. - Drugi koniak jest dlatego, bo idziemy do gościa w niedzielę o szóstej rano - obstawał przy swoim, ale nieprzekonany pracownik dyrekcji dalej z powątpiewaniem kręcił głową. Weszli do bloku, ale nie potrafili wsiąść do windy. Wprawdzie dwa razy zjechała z góry, ale odjechała z powrotem, a za trzecim razem została, ale nie chciała się otworzyć, chociaż próbowali po dobroci i na siłę. Zamiast windy, otworzyły się drzwi sąsiadującego z nią mieszkania i jakaś kobieta zaczęła im się niezbyt życzliwie przyglądać, jakby im chciała odebrać trzymane w rękach koniaki. - Nie ma pani może czasem klucza do windy? - zapytał grzecznie pracownik dyrekcji, na co kobieta zaczęła szurać nogą jak szykująca się do ataku bawolica. - Idziemy po schodach - zadecydował Kuba, kiedy winda odjechała po raz trzeci na górę. Mieszkający na siódmym piętrze kolega od razu uśmiechnął się do nich promiennie i zaprosił do środka. - Wchodźcie panowie - zawołał uradowanym głosem. - Wprawdzie niedawno wróciłem z dancingu, ale ciągle jeszcze nie mam ochoty na spanie. Spojrzeli z przestrachem w głąb mieszkania, ale kolega wyjaśnił. - Żona wyjechała z dziećmi do rodziców i zapowiedziała, że wróci dopiero wtedy, jak skończę picie. W mieszkaniu dawało się odczuć Amerykę, wieża stereo, dywan za dewizy na podłodze i skórzane fotele z futrzakami mówiły same za siebie. Elegancki wystrój wnętrza wyraźnie kontrastował z siermiężną szarzyzną polskiej, komunistycznej codzienności. Na stole stała napoczęta butelka whisky, ale najpierw wypili koniaki, a dopiero później zabrali się za whisky, przy której koło południa zasnęli na fotelach. Zapamiętał dobrze z tego całego pijaństwa tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, że pożyczył od kolegi dwadzieścia dolarów, żeby oddać wzięte z torebki pieniądze i że jak zasypiał, to piosenkarka w radiu śpiewała, żeby się o nią nie martwić. Cała reszta wspomnień utonęła w niepamięci pijackiego, narkotycznego snu, który na jakiś czas opanował jego zatrute alkoholem, szare komórki. Obie kobiety musiały wejść do mieszkania po cichu, bo kiedy otworzył oczy, to zobaczył, że stoją w drzwiach do pokoju, a zza ich pleców wyglądają ciekawie dwie dziewczynki. - Co to, mamo, za panowie? - zapytała jasnowłosa dziewczynka i młodsza kobieta spojrzała wyczekująco na stojącego z boku kolegę. Zachowywał dyplomatyczne milczenie, a pracownik dyrekcji pochrapywał w tym czasie z odchyloną na oparcie fotela głową. - Nie wie pan przypadkiem, która godzina? - zapytała starsza pani, spoglądając na Kubę słodziutkim wzrokiem. Odruchowo spojrzał na zegarek, ale nie nakręcony, stanął na trzeciej. - To moja żona, a to jej mamusia, a moja teściowa - kolega zdecydował się wreszcie na prezentację. Jeżeli chodzi o Kubę, to z tego wszystkiego nawet nie zapamiętał, czy powiedział, dzień dobry. Pociągnął pracownika dyrekcji za rękaw, a później wstał i skierował się do wyjścia. Idący za nim pracownik dyrekcji zatrzymał się przy żonie kolegi i usiłował ją bezskutecznie cmoknąć w rękę, a później wyszli i zaczęli schodzić po schodach. - Długo przy nich spałem? - zapytał pracownik dyrekcji. - Nooo, dosyć długo. - Chrapałem? - Gorzej. - Co gorzej? - Puszczałeś baki. - Ja??? - Ty! - Niemożliwe. - Możliwe. - To te koniaki, mówiłem, żeby nie kupować koniaków, to dlatego nie chciała mi się dać pocałować w rękę. - Nie przeżywaj. Wyszli z wieżowca i zestresowany pracownik dyrekcji wlókł się powoli noga za nogą. Chryzantemy Ustępująca jesień rozpoczęła z nadciągającą zimą kolejną bitwę i pod koniec listopada doszło do decydującego rozstrzygnięcia. Zalęknieni ludzie pochowali się po domach, ale i domy przestały być schronieniem, bo w powietrzu fruwały zerwane dachy, a połamane drzewa tarasowały drogi. Jak zapałki łamały się pod ciosami wichury tyraliery słupów energetycznych i po ziemi wiły się zerwane przewody, grożąc śmiertelnym ukąszeniem jak przyczajone, jadowite wężowiska. Okoliczne miejscowości zostały pozbawione prądu i pracy na posterunku było co niemiara, ale w pierwszej kolejności usuwano awarie zagrażające życiu. - Proszę do mnie natychmiast przyjechać, bo u mnie od dwóch godzin nie ma prądu - głos w słuchawce był ostry, władczy i rozkazujący. - Zerwało przewody? - zapytał i usłyszał, że przewody są w porządku, ale w czterech szklarniach nie ma prądu. - Przyjąłem zgłoszenie, ale przez najbliższe dni nie przyjedziemy, bo najpierw musimy usunąć pilniejsze awarie. - Jak zaraz do mni nie przyjedziecie, to będziecie mi zwracać za kwiaty. - Nie będziemy, bo nie bierzemy odpowiedzialności, bo ogłoszono stan klęski żywiołowej. - Ale ja mam cztery szklarnie. - A my mamy pozrywane sieci. - To co mam zrobić? - Czekać. - Zmarzną mi tysiące kwiatów. - Trzeba sobie było kupić agregat prądotwórczy. - Ja was poszukam. - Podać adres? - Bydlęta - wypluła słuchawka. - Sobie ubliżasz - zripostował i odłożył słuchawkę. Po chwili badylarz przyjechał na posterunek i rozpoczął negocjacje. Pojechali do niego późnym wieczorem i wymienili przepalone przewody, chociaż to nie należało do ich obowiązków. - Musiał pan nieźle dogrzewać - uśmiechnął się któryś z pracowników. - No, wie pan, dzionki krótkie, a noce długie i chłodne - bajerował badylarz. Po skończonej robocie, w szklarniach zaświeciły rzędy żarówek, a badylarz postawił dwie półlitrówki żytniej, herbatę i kanapki. Siedzieli w szklarni i popijali, a powietrze wokoło pachniało egzotyczną wilgocią i niesprzedanymi chryzantemami. - Dużo panu zostało? - Kuba pokazał na stojące w doniczkach, złociste kwiaty. - Dwadzieścia cztery po Wszystkich Świętych. - Szkoda, ładnie by wyglądały w kryształowych wazonach. - Najpiękniejsza, japońska odmiana - zauważył z dumą gospodarz. I tak sobie siedzieli we czwórkę i popijali, dopóki nie zabrakło wódki. - Nie wiadomo, czy to światło znowu nie zgaśnie - Kuba popatrzył ze sceptyczną miną na dogrzewające kwiaty, dwustupięćdziesięciowatowe rzędy żarówek. - Dlaczego by miało zgasnąć? - zaniepokoił się gospodarz. - Brakuje prądu - pokazał na puste butelki. - Aaa - zaskoczył gospodarz i na służącej za stolik skrzynce pojawiła się trzecia półlitrówka, a po niej czwarta. Potem jeszcze chyba była piąta, ale tego, to już za dobrze nie pamiętał. Obudził się następnego dnia we własnym łóżku i próbował sobie przypomnieć w jaki sposób trafił do domu. Kiedy wstał i poszedł do łazienki, to zgromadzeni w kuchni domownicy dziwnie umilkli, ale zareagował dopiero wtedy, kiedy usłyszał skierowane do niego pytanie. - Można wiedzieć po co przywiozłeś te chryzantemy? - Jakie chryzantemy? - zapytał, żeby zyskać na czasie, bo już mu coś zaczynało świtać. - Przywiozłeś je z kierowcą i poustawialiście w piwnicy. - Będziesz otwierał kwiaciarnię? - dopytywał się jeden szwagier. - Dobrze, że nikt was nikt nie złapał na cmentarzu - dogadywał drugi. Poszedł do piwnicy, spojrzał na chryzantemy i bez liczenia wiedział, że jest stoi dwadzieścia cztery doniczki. Wrócił do pokoju i po sprawdzeniu portfela stwierdził ubytek dwóch tysięcy czterystu złotych za nadgodziny. - Po stówce doniczka - policzył w myślach. W poniedziałek dowiedział się reszty od kierowcy. - Uparłeś się przy ostatniej butelce, że je kupisz i sprzedasz do wazonów na cięte. - Że je sprzedam na sztuki? - Założyłeś się z badylarzem, że zarobisz na nich drugie tyle. - O co się założyłem? - O tysiąc złotych. Po powrocie do domu, pościnał kwiaty i wyrzucił do śmietnika. Wichury trwały jeszcze przez kilka dni i pewnego razu zajechał z pracownikami na kolację do pawilonu i zauważyli badylarza przy wystawnej kolacji. - Pieniądze mu się sypią za kwiaty, to może sobie balować - zauważył kierowca z niewinną miną. Pominął uwagę milczeniem, udając, że nie widzi kłaniającego mu się z przesadną grzecznością badylarza, który po chwili podszedł i zapytał. - Jak tam kierowniku nasz zakład, to kto w końcu wygrał ten tysiąc złotych? Bez słowa wyciągnął portfel, ale miał w nim tylko sześćset, więc dopożyczył czterysta od kierowcy i wręczył cały tysiąc badylarzowi. - Ależ nie trzeba, żartowałem - zaczął badylarz, ale urwał, spojrzawszy na pobladłego Kubę i zabrał pieniądze. - Jak dają, to trzeba brać - zauważył sentencjonalnie. - Jasne. - Ładne te jelenie nad panem, kierowniku. I tutaj Kubę najpierw zalała fala gorąca, a potem stanął mu nagle przed oczami licznik w szklarni, obok którego wielokrotnie przechodził podczas libacji. - Przecież ten licznik stał w miejscu - pomyślał. - A powinien się kręcić jak karuzela, bo w szklarni świeciły się wszystkie lampy. Popatrzył na badylarza i już wiedział, co powinien odpowiedzieć. - Ma pan rację, faktycznie ładne - pokazał na jelenie. - Przedwojenne, teraz już takie trudno spotkać. - A ja takiego jednego spotkałem. - To był odyniec i niedługo zacznie ryć po pańskich szklarniach. Na twarzy Kuby pojawił się spokojny, chłodny uśmiech i badylarz stracił pewność siebie i odszedł. Kilkanaście minut później byli w szklarniach na kontroli instalacji i stwierdzili nielegalny pobór energii. Pod koniec spisywania protokołu przyjechał zaalarmowany badylarz i próbował straszyć milicją, ale spasował, kiedy spojrzał na stojącego z nimi milicjanta. Kara za kradzież prądu wyniosła dwadzieścia pięć tysięcy złotych. - Ma pan czternaście dni na zapłatę - poinformował badylarza. - Ale skąd ja wezmę tyle pieniędzy? - Trochę ma pan ode mnie za chryzantemy. - Za mało... - I jeszcze ma pan tysiąc za wygrany zakład. - Aaa, lepiej, żeby nie miał tych pieniędzy - badylarz uderzył w fałszywą pokorę i spoglądał na nich żałosnym wzrokiem. - Po ile pan sprzedaje te gerbery? - zapytał milicjant. - Na giełdzie po dwadzieścia pięć złotych, chce pan piękny bukiet dla żony? Dam wam wszystkim za darmo po pięknym bukiecie. Uśmiechnęli się tylko w odpowiedzi. - Pytałem o cenę - wyjaśnił po chwili milicjant. - Żeby wiedzieć, ile pan musi sprzedać, żeby zapłacić karę. - Tysiąc sztuk! - badylarz złapał się za głowę. - A za ile pan ukradł prądu? - zapytał kierowca. - Musiał pan od dawna i to nieźle ciągnąć, skoro aż się popaliły przewody. Należna Kubie prowizja od kary wyniosła pięć tysięcy, co sprawiło, że nie tylko mu się wróciło za chryzantemy i przegrany zakład, ale jeszcze mu zostało tysiąc sześćset złotych. - Mógłby pan sobie dokupić jeszcze szesnaście chryzantem - zauważył kierowca, kiedy robił obrachunek strat i zysków. - Mógłbym, ale nie dokupię - skwitował. I tak chryzantemy stały się jeszcze jednym z jego wielu wspomnień, jeżeli nie liczyć nadeszłej po jakimś czasie na adres posterunku, anonimowej pocztówki, na której pysznił się bukiet złocistych chryzantem. Nie przyjeżdżaj tu więcej Z końcem listopada przeprowadził się wraz z żoną i dzieckiem do rodzinnego miasta, i zamieszkał u rodziców w swoim dawnym, kawalerskim pokoju. W domu nie było łazienki, ustęp znajdował na dworze, a węgiel w piwnicy, ale pocieszał się myślą, że zamieszkali tutaj tymczasowo i że kiedyś się stąd wyprowadzą na lepsze warunki. Na początku grudnia wichury wprawdzie osłabły, ale dalej padały deszcze i po polnych drogach trudno było przejechać nawet terenowym samochodem. Bywało, że pomimo napędu na cztery koła, zapadał się po osie w błocie i trzeba go było wyciągać końmi. Dwie linie napowietrzne o napięciu piętnastu tysięcy wolt, biegły równolegle, w odległości kilku metrów od siebie i pewnego razu przyjechał na posterunek dyspozytor i zabrał go w teren. - Obie linie są w tej chwili wyłączone i na jednej założy pan uziemienie - wyjaśnił dyspozytor w szczerych polach, kiedy już zajechali na miejsce. - Na której mam założyć uziemienie? - zapytał. - Na tej - dyspozytor pokazał palcem. - Dupek - podsumował dyspozytora w myślach. - Chce sprawdzić, czy sobie poradzę. Założył na buty słupołazy i zarzuciwszy na ramię uziemienie, stanął pod wskazanym słupem. - Na pewno chodzi o tę linię? - chciał się upewnić, ale dyspozytor nawet nie raczył odpowiedzieć. Wyszedł na wierzchołek słupa i przypiąwszy się pasem bezpieczeństwa do metalowej konstrukcji, poczołgał się po niej na brzuchu i pospinał uziemieniem przewody. Teraz, jeżeli na linii będą pracować ludzie, a ktoś ją omyłkowo załączy, to na uziemieniu nastąpi zwarcie, które wybije na podstacji zabezpieczenia. Dzięki temu linia zostanie odcięta od prądu, co sprawi, że zaistnieje szansa ocalenia dla pracujących na niej ludzi. Po założeniu uziemienia odpoczywał na konstrukcji, słuchając dolatującego z samochodu głosu radiostacji. - Załączają sąsiednią linię - skonstatował, słysząc numer zamykanego odłącznika. Znał na swoim terenie numery ważniejszych odłączników. - Nie sąsiednią, tylko moją! - dotarło nagle do jego świadomości. - Załączają moją linię, bo dyspozytor pomylił numery odłącznika. Odruchowo zeskoczył z konstrukcji i zawisł pod nią na pasie. - To mi nic nie da, bo za chwilę na uziemieniu rozpęta się piekło! - kojarzył, rozpinając klamry pasa. Spadał z wysokości dziesięciu metrów, ze złączonymi nogami i wyciągniętymi do góry rękami, jakby skakał z trampoliny na nogi do basenu. Tyle tylko, że pod nim nie było wody, ale rozmiękłe, zaorane pole. Wbił się w nie do połowy łydek i ze skuloną, wciśniętą w ramoiona głową, modlił się do Anioła Stróża, żeby rozpostarł nad nim swoje skrzydła. Najpierw zaczęło szeleścić, jakby wicher coraz mocniej poruszał liście, a potem grzmot zaczął narastać, potężnieć, żeby na koniec wybuchnąć oślepiającym ogniem. Przez zmrużone oczy widział spadające, upalone przewody i nagle wszystko ucichło. Gdzieś tam na podstacji wybiły zabezpieczenia i odcięły dopływ prądu zanim przewody zdążyły dotknąć ziemi, i porazić. W zapadłej ciszy, powietrze wytworzonym przez ognisty piorun ozonem. - Co się panu stało? - zapytał dyspozytor. - Nic - odpowiedział nad podziw spokojnie. - Myślałem, że pan połamie nogi. - Anioł Stróż mi użyczył skrzydeł - wyjaśnił znużonym głosem, a później krzyknął rozkazująco. - No, na co czekasz?! Pomóż mi się wydostać! Po krótkim wahaniu dyspozytor wszedł w rozmiękłe pole i zapadając się w półbucikach po kostki, zaczął mu odkopywać nogi, wyjętą z samochodu, saperską łopatką. Popatrzył pogardliwie na inspektora po wydostaniu się z błota i zabrawszy z samochodu kurtkę, poszedł samotnie na posterunek, kilka kilometrów na piechotę. Odchodząc, rzucił za siebie na pożegnanie. - Nie przyjeżdżaj tu więcej. I faktycznie dyspozytor już więcej na posterunek nie przyjechał, nie spotkali się też już później w pracy. Alojzy i Perszeron Oprócz kilku porządnych ludzi, na posterunku pracował również dwulicowy, kucowaty Perszeron i podstępny, siwy Alojzy. Zżerany przez chorobliwą ambicję Alojzy, koniecznie chciał zostać kierownikiem pomimo braku wykształcenia i przy każdej nadarzającej się okazji siadał przy biurku i przedstawiał się interesantom jako kierownik. - Z pana, to taka szara eminencja, panie Alojzy - podpuszczał go z ukrytą ironią, co Alojzy przyjmował za dobrą monetę. Raz tylko nie wytrzymał, kiedy Alojzy zaczął przy nim robić zamieszanie, przedstawiając się do klientów jako kierownik. - Eee... Tego tam... A pani w jakiej sprawie? - postękiwał Alojzy urywanymi zdaniami, żeby sobie dodać powagi. - Panie Alojzy - powiedział do niego wtedy wkurzony. - Niech pan sprawdzi, bo podobno na strychu zagnieździły się kawki. Siwego najpierw zamurowało, a później zaczął trzaskać na strychu drzwiami. Zszedł po chwili i zaczął nagadywać na niego do pozostałych pracowników i właśnie wtedy nie wytrzymał, i zaczął rzucać piorunami, wpadłszy do pokoju monterskiego. - Eee... Tego tam... Tego... Byłem na strychu, ale tam nie ma żadnych kawek - zameldował pobladły Alojzy. Po chwili na posterunku nastała cisza, bo pracownicy wynieśli się w teren. To tyle, jeżeli chodzi o Alojzego, a co można powiedzieć o Perszeronie? No, co można o nim powiedzieć, oprócz tego, że w zdenerwowaniu piał cieniutkim głosikiem jakby przechodził mutację? Więcej o nim opowiadać nie warto, bo fałszywy przyjaciel, bo to najgorsza odmiana wroga. Takim, jak Alojzy i Perszeron należy przebaczać, a następnie unikać z nimi kontaktów, żeby się jak najszybciej rozpłynęli w niepamięci przeszłości. Witajcie towarzyszu... Z końcem roku wprowadzono w energetyce komputeryzację i pod kiniec każdego miesiąca należało wypełniać perforowane karty i dostarczać je do dyrekcji. Nie lubił papierkowej roboty i dlatego ciągle ją odkładał na później, co skutkowało niepotrzebną nerwówką, jak na przykład w grudniu, kiedy w ostatniej chwili musiał nocą wypełniać karty. Rano poszedł na dworzec autobusowy i poprosił dojeżdżającego do Tarnowa znajomego, żeby mu przy okazji zawiózł karty do dyrekcji. - Tylko je zanieść z samego rana, bo tam już na nie od dawna czekają. - Zawiozę - obiecał znajomy, ale nie dotrzymał słowa i w południe dostał na posterunek ponaglający telefon z dyrekcji. Wsiadł w autobus i pojechał szukać znajomego, nazwijmy go Karmazyn, i w końcu go znalazł w jakimś ponurym gmaszysku. - Witajcie towarzyszu - wykrzyknął Karmazyn na jego widok i uniósł rękę w stalinowskim pozdrowieniu. - Dokumenty! - wycedził, nie odpowiadajac na pozdrowienie i wtedy Karmazynowi szajba odbiła do reszty. Złapał za telefon i zaczął wołać jak nienormalny do słuchawki. - Witajcie, towarzyszu - wydzierał się do telefonu. - Witajcie i notujcie, bo będę dyktował telefonogram. Podczas dyktowania zadzwonił drugi telefon i Karemazyn przyłożył do drugiego ucha drugą słuchawkę. - O, dobrze, że i wy dzwonicie, towarzyszu - wykrzykiwał. - Wprawdzie w tej chwili rozmawiam z innym towarzyszem, ale witajcie i wy, towrzyszu, i notujcie, bo będę jednocześnie i nadawał i dla was. To, co Karmazyn dyktował, to były jakieś bzdury o zwołaniu partyjnego zebrania, na którym miano ustalić termin kolejnego zebrania. W telefonogramie, jak fredrowskie mocium panie, ciągle powtarzało się słowo, towarzysz, więc w końcu wyszedł na korytarz i wrócił dopiero wówczas, gdy Karmazyn skończył przedstawienie. - Dokumenty! - wycedził po raz kolejny.. - A, bo widzisz - tłumaczył Karmazyn. - Miałem je zanieść później, bo teraz jestem bardzo zajęty. Wziął od pajaca papiery i skierował się do wyjścia. Po oddaniu ich w dyrekcji, wrócił autobusem do siebie, a ponieważ już było po piętnastej, to poszedł na obiad do restauracji, gdzie spotkał swoich pracowników, którzy go zaprosili do stolika. - Obchodzimy imieniny - wyjaśnili, kiedy się do nich przysiadł. Złożył więc życzenia solenizantowi, a później zalała go wódka. Na drugi dzień solenizant wyraźnie go unikał, więc zapytał na osobności o co chodzi. - Najpierw mnie pan zwyzywał - wyjaśnił solenizant. - A później wyszedł, przewróciwszy na stolik butelkę wódki. - Nie powinienem pić alkoholu - powiedział w zamyśleniu i przeprosiwszy solenizanta, poszedł... na piwo pod parasole. Godzinę później znaleźli go tam behapowcy, którzy przyjechali skontrolować posterunek zawiadomieni przez Alojzego, który poinformował ich usłużnie, gdzie go można znaleźć. Przerwał na ich widok picie i poszedł do domu, chociaż do tej pory znali go tylko z dobrej strony i przypuszczalnie chętnie by się z nim napili. Ale odszedł, bo nie był pewny swojego zachowania po wódce. Jeszcze sobie tego wtedy w pełni nie uświadamiał, ale już przeczuwał, że alkohol działa na niego jak czerwona płachta na byka, niebezpiecznie rozchwiewając jego emocje. Sylwester Przez pogrążona w letargicznym śnie ziemię, przez zawiane śniegiem pola, Stary Rok dowlókł się nad graniczną rzekę światów i runął na kolana, żeby się napić dającej ukojenie wody zapomnienia, ale rzeka była skuta lodem. Podmuchy wichury przeszywały jego ciało paraliżującą drętwotą. - Spać – wyszeptał zaszroniałymi wargami. Uniósł głowę i zapatrzył się gasnącym wzrokiem na drugi brzeg rzeki. A potem dźwignął się ostatnim wysiłkiem na nogi i rzucił po lodzie na drugą stronę. Wtulił siwą głowę w ramiona i legł z westchnieniem ulgi w przepastnej gawrze czasu. - Dwanaście – wyszeptał, licząc uderzenia zegarów. - Umarł król, niech żyje król! - wołali ludzie i rzucali po balowych salach kolorowe serpentyny. Strzeliły korki od szampana, a niebo rozjaśniły kolorowe cekiny światła. Gdzieś tam na dworze zapłakało malutkie dziecko i Matka Ziemia przytuliła do serca narodzonego przed chwilą Synka. Miał zaledwie kilka minut i wyciągając rączki, bawił się spadającymi z nieba śniegowymi gwiazdkami, a śnieg na niego padał i padał, i padał... Nie było go przy narodzinach Nowego Roku, bo tak się pechowo złożyło, że o północy jeszcze pracował. Zaraz z samego rana w Sylwestra porozdzielał robotę i posłał w teren dodatkowe brygady, żeby pousuwały wszystkie usterki. - Na Nowy Rok wszyscy mają mieć w domach światło - wyjaśnił i faktycznie mieli, bo wracające z terenu brygady po kolei wykreślały z rejestru wszystkie zgłoszone usterki. Życzenia, uściski dłoni i około szesnastej posterunek opustoszał. Wychodzili z kierowcą jako ostatni i właśnie wtedy zadzwonił telefon, że połowa głównej ulicy nie ma prądu. Żelazka, suszarki, choinki, lodówki, telewizory... Przeciążone linie nie wytrzymywały. Uszkodzenie było na sieci, więc wchodzili po kolei na słupy i szukali. Upalone przewody znaleźli już po ciemku, przy latarkach i po usunięciu uszkodzenia cała ulica na powrót roziskrzyła się znowu światłem. Dochodziła siódma wieczór, kiedy po powrocie na posterunek zameldował dyspozytorowi przez radiostację o usunięciu awarii. - Szczęśliwego Nowego Roku - zakończył, dodając, że może jeszcze zdąży z żoną na sylwestrową zabawę. - Nie za bardzo - usłyszał. - Połowa osiedla ledwie świeci na czerwono. - Wybiło fazę na wysokim napięciu - pomyślał. Pojechali z kierowcą na zabawę, skąd ściągnął jeszcze jednego pracownika i usunęli awarię we troje, a później odwieźli kolegę z powrotem. Dochodziła dwudziesta trzecia i mógłby jeszcze zdążyć z żoną na Sylwestra, ale zamiast tego kupili z kierowcą w bufecie litr wódki, wypili od razu w samochodzie po łyku i od tej pory pijana ladacznica już go miała w swojej mocy. Wiedziała, że go nie wypuści ze swoich objęć, dopóki go całkiem nie wyssie jak ośmiornica, do szczętu. Siedzieli z kierowcą przy ciepłym piecu na posterunku i popijali, słuchając dolatujących przez radiostację głosów, które błąkały się bezpańsko po opustoszałych pomieszczeniach posterunku. Do domu wrócił nad ranem i położył się do spania, zgarnąwszy wcześniej z łóżka, rozłożoną na nim oskarżycielsko, balową suknię żony. Śnieg i mróz Zima trzymała ostro i obośnięte zlodowaciałym szronem linie napowietrzne zrywały się pod własnym ciężarem. Zerwane przewody leżały przyczajone na ziemi jak jadowite węże, grożąc lucziom przyczajoną śmiercią. Zdarzały się takie niedziele, że zarzucali słupołazy na plecy i wspinali się po stromych zboczach ku wiejskim zagrodem, żeby usunąć zagrażające życiu awarie. Pewnego razu zabrnęli na koniec świata i zobaczyli na podwórku martwego psa, który trzymał w zębach zerwany przewód. Zginął przy próbie ugryzienia śmierci, stając w obronie powierzonego mu do pilnowania gospodarstwa. W zamarzniętym do połowy okienku widać było jasnowłose główki trójki dzieci, a stojący w drzwiach chłopczyk wołał z płaczem nieżywego Burka. Po usunięciu awarii, Alojzy zauważył nielegalny pobór energii, bo w chacie zaświeciło się światło, chociaż przy liczniku były wykręcone korki. Pobiegł do chałupy, ale chłop był od niego szybszy i najpierw naciągnął Alojzemu na oczy czapkę, a później uciekł i zamknął się w chałupie. Wyglądająca oknem baba popukała się w czoło, że chłop ma źle w głowie. - Spiszemy protokół - zaczął się pieklić Alojzy. - Nie będziemy spisywać - zadecydował Kuba. - Kradnie prąd, a pan go broni. - Nie on kradnie, tylko bieda - zakończył dyskusję i wrócili na posterunek. W lutym mrozy uszkodziły w pobliskiej wiosce napowietrzny transformator. Zajechali na miejsce i zobaczyli, jak stoi na podeście kilka metrów nad ziemią, cichy i milczący, pomiędzy czterema słupami stacji. Odłączyli go od sieci i zawatowali przepalone bezpieczniki na wysokim napięciu, a potem kazał koledze odejść na bezpieczną odległość i z duszą na ramieniu, zamknął z ziemi za pomocą dźwigni znajdujący się na szczycie słupa odłącznik. Rozwarł go błyskawicznie na powrót, kiedy usłyszał buczenie podskakującego na podeście transformatora. Odbiegł na bezpieczną odległość i patrzył jak na odłączniku płoną pomiędzy stykami, ogniste łuki błyskawic. Wypychane do góry przez gorące powietrze, stawały się coraz cieńsze, aż w końcu zgasły i wszystko ucichło. - Proszę przywieźć do wymiany nowy transformator - zgłosił przez radiostację. - Jest pan pewien, że stary uszkodzony? - Jestem. Owych zimowych miesięcy, kilka razy leżał chory, zaziębiony, to była dla niego naprawdę ciężka zima, podczas której ciągle chodził zakatarzony i kaszlący. Przewody w centrum miasta były zamontowane na konzolach pod dachami domów i ulegały zerwaniu przez spadające z dachów lawiny. Wsiadał więc do kosza podnośnika i windowany do góry, zgarniał zwisające z dachów nawisy. Do góry i na dół, do góry i na dół, kamienica po kamienicy, ulica za ulicą. Z początku zapinał ochronne barierki kosza, ale po jakimś czasie przestał, żeby pracować szybciej, wydajniej. Siadał po turecku na podeście i operator windował go góry, gdzie wstawał i zgarniał deską, zwisające czapy śniegu, a później znowu siadał i opuszczano go na ziemię. - Nie bałeś się o życie? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia. - No wiesz, Poetycka Bajko, młodość, brawura, ale na szczęście nic mi się nie stało. - Podziękowałeś chociaż swoim Aniołom Stróżom? - Podziękowałem, ale dopiero po latach. - Dlaczego dopiero wtedy? - Bo wcześniej o Nich za mało wiedziałem. - Ech, wy ludzie... Szukacie daleko, blisko nie widziecie, sami nie wiecie, na co patrzycie, opowiadaj dalej o swoim życiu. - Dobrze. Na przedwiośniu, w pobliskiej wiosce rozpoczęto remont napowietrznych sieci i brygadzista przyszedł na posterunek uzgodnić plan pracy. - Siadaj - zaprosił znajomego i wyciągnął półlitrówkę żytniej. Jak zwykle miał kilka, bo przynoszono mu w podzięce za różne przysługi. - Jeszcze nie jadłem śniadania - powiedział z wahaniem znajomy. - Ja też nie jadłem - roześmiał się i otworzył pierwszą butelkę. Kończyli drugą flaszkę, kiedy przyplątał się na posterunek, będący na chorobowym Alojzy i niedługo potem na posteruneku zjawiła się kontrol z dyrekcji. - Klucze! - zażądał dyrektor, wyciągając rękę, a potem ujął go za ramię i zaczął prowadzć do wyjścia. Wyszarpnął ramię i tak wyrżnął o ziemię trzymanym w ręku pękiem kluczy, że się rozsypały po podłodze. Wychodząc, słyszał jak dyrektor mówi do kukającego zza drzwi Alojzego. - Będzie pan na razie pełnił oboKwiązki kierownika. - Eee... Tego... zaczął stękać Alojzy, ale to go już niewiele obchodziło. Trzasnął drzwiami i poszedł pić do miasta. Powrót do Edenu Maj był wyjatkowo upalny owego roku i w jadącym ku ukraińskiej granicy autokarze pootwierano okna, przy których siedzieli pijani wycieczkowicze. Tajemnicą poliszynela było, że zorganizowana przez dyrekcję wycieczka miała charakter wybitnie handlowy. Na pewno gdzieś tam po drodze wznosiły się zamki i muzea, ale wycieczkowiczów interesował przede wszystkim handel i zakupy, więc za granicą można ich było spotkać głównie na bazarach i w sklepach ze złotem. W owych czasach za dwadzieścia polskich szminek można było kupić na Ukrainie złoty pierścionek. Przebicie było dziesięciokrotne, kupił więc sobie we Lwowie złotą obrączkę. Oczywiście, kupił w sklepie i dzięki temu uniknął losu zapłakanych dziewcząt, które pokupowały od Cyganek fałszywe, złote pierścionki. Kalkulując bardziej dalekowzrocznie, wiózł do Budapesztu rosyjskie ruble, gdzie zamierzał wymienić je na forinty, za które planował kupić od konika dolary. Na handlu zarobił w kilka godzin tyle, co przez pół roku na państwowej posadzie. Tonący w dobrobycie Budapeszt wydał mu się baśniową poezją z opowieści Szeherezady, jeszcze do tej pory nie widział, takiego pięknego miasta. Tonąca w zieleni góra Gellerta, jawiła się przed jego oczami jak jeden z cudów świata, jak wiszące ogrody Semiramidy. Ze zbocza góry spadał ku Dunajowi rozlśniony słońcem wodospad, a nad nim wznosiła się statua biskupa, który został w tym miejscu zamęczony w początkach chrystianizacji Węgier. Zrzucono go po zboczu góry do Dunaju w nabijanej gwoździami beczce. Od imienia owego zamęczonego zakonnika, wznosząca się nad miastem góra otrzymała swoją nazwę. Wędrując po mieście, spoglądał zachwycony na mijane cuda, a później zjechał ruchomymi schodami do znajdującej się pod ziemią stacji metra i przejechał nim pod dnem rzeki na drugą stronę Dunaju. Wysiadł na końcowej stacji i zwiedził ogród zoologiczny, a później znajdujące się obok wesołe miasteczko, jedno z największych w Europie. Wieczorem poczuł się odtrącony i upił się na przekór wszystkiemu, i wszystkim. Ot, takie samotne, niekochane dziecko, które na złość mamie, postanowiło odmrozić sobie uszy. Stał na kamiennym molo nad brzegiem Dunaju, zagubiony w dżungli wielkiego miasta i nagle niebo rozjaśniły tysiące fajerwerków, a rzekę przegrodziła spadająca z mostu kaskada greckiego ognia. Armatki wystrzeliwały w niebo fajerwerki i nad miastem zamigotał parasol baśniowych kolorów, pośród których stał samotnie jak zanurzona w deszczu radości kropla smutku. W drodze powrotnej w autobusie znowu zaczęło się pijaństwo, podczas którego podszedł do niego pracownik dyrekcji i zaczęli rozmawiać o niedawnej kontroli na posterunku. - Musieliśmy przyjechać na kontrolę - tłumaczył. - Bo pana podkablował do dyrektora siwy Alojzy. Porozmawiali sobie od serca, a potem wypili bruderszafta i wycałowali się z dubeltówki. - Nic się nie martw - pocieszał pracownik dyrekcji. - Jesteśmy za tobą, ale musisz dyrektora przeprosić za te strzelone o ziemię klucze. Zamyślił się po tych słowach i przypomniawszy sobie jak go dyrektor prowadził za ramię, postanowił, że nie przeprosi, boby stracił szacunek dla samego siebie. - Nie przeproszę - pokręcił przecząco głową. - To będziesz się musiał zwolnić. - Wy mnie zwolnijcie - odpowiedział przekornie. - Będziesz się odwoływał? - Nie będę. Po kilkunastu dniach zaproponowano mu pracę w dyrekcji, ale odmówił. Dano mu więc miesięczne wypowiedzenie, podczas którego wziął urlop i jakby od niechcenia zrobił prawo jazdy. Tak się jakoś złożyło, że ciągnęło go w ogóle do wódki. Kładł się pod drzewami w sadzie i zmrużywszy oczy, podgladał słońce, a wokół niego w ogrodzie trwała błogosławiona cisza. Wróciwszy po urlopie na posterunek, nie odmówił sobie drobnej złośliwości i pogratulował Alojzemu awansu, chociaż dobrze wiedział, że to nie Alojzy zostanie kierownikiem. Godzinę później przyjechał nowy kierownik, którego najpierw przedstawił Alojzemu. - Panie Alojzy - powiedział ostrym tonem, pokazując na nowego. - Oto pana nowy kierownik! Następnie wziął nowego do swojego pokoju i ostrzegł go przed Alojzym, kończąc ostrzeżenie słowami powiedzianej prosto w oczy prawdy. - Jeżeli ci zależy na tej pracy, to musisz Alojzego wykończyć, bo inaczej on cię wykończy, to niespełniony, złośliwy człowiek, zżerany przez chorobliwą ambicję. Nowy podziękował za ostrzeżenie i niedługo potem Alojzego zabrała karetka na zawał serca, zakrztusił się własną nienawiścią. Od dwóch tygodni był bez pracy i szedł o rześkim poranku zielonym wąwozem drogi, ale nie pamiętał skąd idzie, bo dopiero przed chwilą wróciła mu pamięć. Szedł, zapatrzony w niezmiesko piękne słońce, które schodziło dla niego gdzieś tam na końcu drogi jak stojąca na progu domu, śliczna, zapłoniona dziewczyna. - Kiedyś chodziłem tędy z Julią - przypominał sobie dawne szczęśliwe chwile i trudno mu było uwierzyć, że żył w tamtym urokliwym świecie. Wysmukłe szpalery topoli chwiały się cichutko na poboczach drogi jak wielkanocne palmy, ale dla niego ta miniona noc nie była nocą zmartwychwstania i ciągle jeszcze nie wiedział, czy kiedyś zmartwychwstanie. Ukrzyżowany przez wódkę za ręce, nogi miał na szczęście wolne i wlókł się powoli ze swoim krzyżem w stronę wiecznie zielonych pastwisk rozpościerających się nad wodami w mitycznej krainie Edenu. Zwabieni na manowce przez złego, podstępnego węża, ciągle jesteśmy w drodze powrotnej do domu. Jak sztafeta pałeczkę, kolejne pokolenia ludzkości przekazują sobie ogryzek zakazanego jabłka, żeby go kiedyś wrzucić w raju do śmietnika. - Zapłonie światło, miłością bogaty, rozproszysz mroki i określisz księstwo, skupisz swe myśli, staniesz w progu chaty, nad nałogami odniesiesz zwycięstwo, przestaną wołać do cię gwiazd miliardy, z dna podźwignięty, w błysk się zmienisz hardy, co się laserem stanie wolnej woli i rozproszone skupić ci pozwoli. - A gdy wolny stanę w końcu u proga, to cel zalśni i zabłyśnie doń droga, jak wody złote wschodem słońca lśnienie, wyciągnę ręce i chwycę promienie. Rozdział trzeci Leżał pijany w pokoju i płakał, bo następnego wyjeżdżał do pracy za granicę, jako malarz pokojowy i to była przysłowiowa kropla, która przepełniła kielich goryczy. - Co się dzieje? - narzekał. - Dlaczego ta wódka tak mną ciągle poniewiera?! Następnego dnia wsiadł w pociąg i pojechał do czeskiej Pragi. - Czy to sen, czy jawa? - zastanawiał się zachwycony, stojąc na jednej z głównych ulic złotego miasta. W owych czasach zarobki na eksporcie były o wiele większe i wielu chciało jechać do pracy za granicę, ale udawało się to tylko nielicznym i to po wielu latach oczekiwań. Jak to się więc stało, że wyjechał za granicę w ciągu tygodnia? Otóż zasłyszał, że na drugim końcu kraju jakaś firma wysyła ludzi do pracy na eksport i pojechał się dowiedzieć. - Nie potrzebujemy elektryków - powiedziała do niego w biurze ładna i miła blondynka. - Potrzebujemy malarzy - dodała, widząc jego zmartwioną minę. - Jestem również malarzem - podchwycił z rozbrajającym uśmiechem. - A jakich? - A jakich potrzebujecie? Patrzył na nią, jakby jej chciał przekazać swoje myśli. - Oboje wiemy, że kłamię, ale ja chcę wyjechać zagranicę, a ty jesteś bardzo ładna. - Niech pan przywiezie zaświadczenie - powiedziała i na tym zakończyli rozmowę. Wrócił do siebie i dwa dni później zawiózł lewe zaświadczenie, że przez ostatnie dwa lata pracował jako malarz. Dostał angaż, tysiąc czeskich koron zaliczki i właśnie przed chwilą wysiadł z pociągu w złotej, czeskiej Pradze. Wsiadł do lśniącego nowością metra, które Rosjanie wybudowali Czechom jako rekompensatę za zdławienie Praskiej Wiosny i wysiadł na końcowej stacji, na Kaćerovie. Przesiadł się na autobus linii sto trzynaście i pojechał na peryferie czeskiej stolicy, gdzie polskie firmy budowały nowe osiedle. Na eksporcie Przydzielono go do brygady malarzy i zaczął z nimi białkować ściany, spoglądając z przerażeniem, jak malują czterokrotnie szybciej od niego. - Chłopaki, muszę się wam przyznać, że ja jestem elektryk, ale bardzo chciałem jechać na eksport - powiedział w końcu prawdę. Pomilczeli przez chwilę, a potem go zaakceptowali. - Robota na dniówkę, więc myślę, że się zmieścisz - zadecydował brygadzista. - Masz korony? - Mam. - To leć do sklepu po piwo. Przytaszczył torbę znakomintego staropramena i brygadzista po wypiciu drugiej butelki potwierdził swoją wcześniejszą decyzję. - Wygląda na to, że jesteś w porządku, tylko jak zobaczysz kierownika, to z nim nie rozmawiaj o kobietach, bo zazdrosny o żonę. - Zazdrosny? - W zeszłym tygodniu pojechał do domu szukać kochanka i wyważył drzwi do mieszkania o czwartej rano. - Ja się tam o swoją nie martwię - odezwał się któryś z drabiny. - To nie mydło, więc się nie zmydli. - Udaje mądralę, bo ma żonę w ósmym miesiącu ciąży - dopowiedział brygadzista. I tak sobie popijali przy pracy, a kiedy minęło dziesięć godzin, to zawieziono ich autobusami na stare lotnisko, gdzie byli zakwaterowani w barakach znajdujących się w pobliżu nowo wybudowanego portu lotniczego. Był ostatnim krzykiem mody, jak to się mówi, Francja i elegancja, automatyzacja, klimatyzacja, drink bary, kawiarnie, a na dachu taras widokowy. Płacąc pięć koron, można było z niego oglądać, jak podrywają się do lotu ogromne, srebrne ptaki. Przez chwilę narastał potężniejący gwizd odrzutowych turbin, a później unosiły się nad ziemią i znikały w przestworzach, odlatując gdzieś tam daleko w nieznane krainy, na drugi koniec świata. Kiedy o zmierzchu hala portu lotniczego rozjarzała się niezliczonymi światłami, zaczynał w niej nocne życie w alkoholowym transie. Zaglądająca przez szklane ściany ciemność, spoglądała na niego smutno gwiaździstymi oczami. - Ani nie chcesz żyć, ani umierać - szept cichy delikatny. - A kto to do mnie mówi? - Już mnie nawet nie rozpoznajesz. - No, nie rozpoznaję po pijanemu. - Nie możesz tak ciągle żyć, zawieszony nad ziemią. - Ale kto to mnie mówi?! - To ja, Poetycka Bajka, którą wydobywasz z szarego życia. Nie chciał tego słuchać i mrużąc zamglone alkoholem oczy, uciekał spojrzeniem w stronę rozjarzonego neonami drink baru. Och, ileż tam było najrozmaitszych wódek i koniaków, ileż rubinowych i szmaragdowych aperitifów! Zwodniczy blask stojących na półkach, alkoholowych mamideł, kusząco zwielokrotniały ich lustrzane odbicia. Każda z tych butelek, to był złodziejski wytrych do baśniowego świata. Po przyjeździe do Pragi, przez pierwsze dwa tygodnie nie trzeźwiał. W drugą sobotę wybrali się całą brygadą na pijaństwo i włóczyli się do późnej nocy po mieście. Nad Wełtawę, skąd odjeżdżały autobusy w stronę lotniska, dotarli po odjeździe ostatniego i musieli czekać do rana. Kończył się sierpień, ale noc była wyjątkowo ciepła i od rozlśnionej światłami rzeki ciągnęły orzeźwiające fluidy. Trochę drzemali na ławkach, a trochę spacerowali po moście Karola, na balustradach którego wznosiły się po obu stronach, wyrzeźbione w kamieniu figury świętych. Pod ich opieką dotrwali do rana i wrócili pierwszym autobusem na lotnisko. Koledzy ułożyli się do spania, ale jemu ciągle było mało i poszedł pić na lotnisko. Na środku głównego terminalu znajdowała się rotunda drink baru, wokół której krążył jak ćma wokół ognia, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi. Co jakiś czas lądował przy barze na stołku i tankował kolejną porcję alkoholu, po której jego umysł rozjaśniał się na jakiś czas narkotuycznym, halucynogennym światłem. Smakował alkoholowe delicje z wyczuciem, starając się nie dopuścić do katastrofy jak brawurowy pilot, który cały czas oscyluje wokół drgającej na przyrządach, czerwonej kreski. O niedzielnym poranku wyszedł na taras widokowy, spoglądając z zachwytem, jak wschodzące słońce chlusta z nieba strumieniami ognia. Po chwili dołączył do niego wyspany brygadzista i razem patrzyli na startujące i lądujące samoloty. Najpierw zobaczyli dwa ogromne plecaki, a później dostrzegli wśród wysiadających z samolotu dwie bardzo młode i bardzo ładne dziewczyny. - Przecież one się zamęczą - mruknął rozczulony do brygadzisty. - Chodź, pomożemy im dźwigać. Zeszli z tarasu i ustawili się w pobliżu odprawy paszportowej. Podsłuchując rozmowę celników, zorientowali się, że dziewczyny rozmawiają po polsku i że spędzają wakacje podróżując po Europie, i właśnie w tej chwili przyleciały do Pragi z Budapesztu. - Ale ładna - powiedział głośno brygadzista, kiedy jedna z dziewczyn owionęła go przez moment spojrzeniem. - Obie są ładne - uściślił Kuba i dodał, biorąc plecak od dziewczyny o dużych, aksamitnie lśniących oczach. - Daj sarenko, to ci go poniosę. Kolega zarzucił na ramię drugi plecak i rozpoczęli we czworo wędrówkę po mieście. Na Vaclavskim namesti, zaprosili dziewczyny na obiad do restauracji. Usiedli pod drzewami w ogródku i spoglądał z zazdrością na zajadające z apetytem towarzystwo. Nie spał i nie jadł od trzydziestu godzin, bo podczas pijaństwa nie potrafił oprócz alkoholu niczego przełknąć. Zamówił sobie wprawdzie rosół, ale wmusił w siebie zaledwie kilka łyżek i odsunął talerz z niechęcią. - Zjadłem dzisiaj rano porządne śniadanie - skłamał i dalej jaśniał samobójczym światłem jak spadająca gwiazda. Kiedy dziewczyny zaczęły wspominać o noclegu, to zaproponował im darmowe, dzikie obozowisko. - Z tyłu, za naszą budową, jest dzikie obozowisko, gdzie koczują odwiedzające pracowników rodziny - wyjaśnił. - Jak chcecie, to możemy z wami pojechać, pokazać wam to miejsce. Zajechali na pagórkowate, zdobne polnymi kwiatami łąki i pomogli dziewczynom w rozłożeniu namiotu. Stali, przeszyci promieniami upalnego, sierpniowego słońca i nagle stracił przytomność. Upadł na trawę i ocknął się dopiero po dość długiej chwili, kiedy kolega ujął go pod pachy i usiłował postawić na nogi. - No, co z tobą - pytał zaskoczony kolega, a nad cudownie pachnącą łąką śmigały kolorowe motyle. - Zostaw - poprosił znużonym głosem. Siedział wystraszony na ziemi, pojmując, że jego samobójczo eksploatowane serce nie potrafi go już dłużej utrzymać na nogach. Zrozumiał, że musi się natychmiast ratować i przypomniał sobie, że ma w hotelu krople na serce i karton śmietany, który kupił przewidująco przed zbliżającym się pijaństwem. - Poczekajcie na mnie - poprosił. Pojechał taksówką do hotelu i po zażyciu kropli, wypił śmietanę i wrócił tą samą taksówką z powrotem. - Równowartość pięćdziesięciu piw - pomyślał, płacąc sto koron. Kolega z dziewczynami czekali na niego, siedząc na trawie i niby wszystko było jak dawniej, ale jednak inaczej. Poprzedni, beztroski nastrój prysnął, bo wsłuchany w swoje ustające serce, nie miał już ochoty na dalsze błyskotliwe wolty. Porozmawiali więc jeszcze przez chwilę z dziewczynami, a później umówili się z nimi na jutro i poszli. W poniedziałek pojechał na spotkanie, ale sarenek już nie było, spotkał tylko brygadzistę i poszli na piwo. Serce szarpnęło mu się konwulsyjnie po pierwszym kuflu, ale po chwili zrezygnowane, podjęło katorżniczą pracę. Pili do zamknięcia lokalu, a później pojechali do hotelu, gdzie brygadzista położył się do spania, a on poszedł dalej pić na lotnisko. Po nieprzespanej, pijanej nocy, rano zgłosił się na budowie do polskiego lekarza. - Od kilku dni piję i robi mi się słabo - powiedział i prosił o dzień zwolnienia. Machnął z goryczą ręką, kiedy lekarz złapał za telefon i zaczął na niego kablować do dyrekcji. Wyszedł z gabinetu i kupiwszy kilka piw, pojechał do hotelu, gdzie popijał, plątając się po baraku i coraz bardziej zatracając poczucie czasu i przestrzeni. Rozdarł się na sprzątaczkę, kiedy go nazwała moczymordą, a później poszedł do swojego pokoju i zasnął. Obudził go rumor wywołany przez wracającą z pracy brygadę. Stali stłoczeni przy wejściu i blokowali drzwi do pokoju, bo za nimi widać było z tyłu czterech milicjantów z oddziałów specjalnych. - Chyba przyjechali po mnie - pomyślał ze zdziwieniem, wtulając głowę w poduszkę. Leżał, starając się sprawiać wrażenie Bogu ducha winnego człowieka. Kolejni, nadchodzący koledzy stawali solidarnie po jego stronie i tłumaczyli milicjantom, że on już jest spokojny i żeby go zostawić w spokoju. Robiło się coraz większe zbiegowisko i milicjanci widząc go spokojnie śpiącego w łóżku, zrezygnowali z interwencji i odjechali. - Kuba, przyjechały po ciebie oddziały specjalne - powtórzył kilkakrotnie, zszokowany brygadzista. - Dzięki Bogu, że przyjechali dopiero teraz, gdybyście mi nie pomogli, to już by było po mnie - odmruknął. - Czesi pamiętają, że Polacy pomogli Rosjanom zdławić Praską Wiosnę. Zasnął na powrót, a na drugi dzień wezwano go do dyrekcji, gdzie stanął zawstydzony przed czteroosobowym, dyrektorskim kolegium. - Najpierw pan próbował wymusić od lekarza zwolnienie, a potem awanturował się w hotelu - powiedział jeden z dyrektorów. - Sprzątaczka telefonowała do nas po pomoc i kazaliśmy jej wezwać milicję. Wyczuł, że czekają, żeby coś powiedział, ale taki był rozbity i pełen poczucia winy, że nawet nie próbował się usprawiedliwiać. Cóż im zresztą miał powiedzieć? Że jest cieżko chory na alkoholizm i nie potrafi z nim walczyć? Przypuszczalnie sami to zrozumieli i zwolnili go od razu. Ucieszył się na odchodne, kiedy usłyszał, że jego zarobek za dwa tygodnie pokryje pobraną zaliczkę. Jeszcze tego samego dnia wieczorem wsiadł do pociągu i wrócił do domu. Nic nikomu po powrocie nie tłumaczył, nikt go zresztą o nic nie pytał. Przemytnik Trwała epoka Gierka, który umożliwił Polakom masowe podróże do krajów demokracji ludowej. Centralnie sterowana gospodarka w okupowanej przez Rosjan części Europy była oparta na widzimisię czerwonych dyktatorów i miał niewiele wspólnego z ekonomią i zdrowym rozsądkiem Europie nie była oparta na ekonomii i w związku z tym miała niewiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Po kraju krążyła anegdota, że jak Amerykanie zalecieli na księżyc i planowali budowę bazy, to mały, księżycowy ludzik, kiedy to usłyszał, to dostał paroksyzmu śmiechu. - A z czego ty się śmiejesz? - zapytali. - A, bo tutaj był przed wami taki gruby, łysy i powiedział, że wszędzie będzie rosła kukurydza. Takie nierealne podejście doprowadziło do braku towarów i pomiędzy okupowanymi przez Rosjan krajami zaistniały ogromne dysproporcje cenowe. Po otwarciu polskich granic, na bratnie socjalistyczne kraje runęły tysięce polskich obieżyświatów, którzy zainicjowali półlegalny handel, którego końcowym efektem były przywożone do kraju dolary i złoto. Atakowanemu przez alkohol Kubie wystarczył krótki pobyt w Pradze, żeby dostrzec szarą strefę i znaleźć sobie w niej miejsce. Po przeprowadzeniu kalkulacji, załadował towarem dużą, turystyczną torbę i pojechał z powrotem do Pragi, ale tym razem już nie do pracy, tylko na handel. Pierwszych odbiorców znalazł pośród znajomych na budowie, którym sprzedał papierosy i wódkę, pomogli mu również kupić u cinkciarza pierwszą setkę dolarów. - Przecież na setkę dolarów, to ja musiałbym pracować w kraju pół roku – pomyślał i w taki oto sposób został międzynarodowym przemytnikiem. Ponieważ w kraju istniał przymus pracy, to otworzył sobie prywatny zakład elektroinstalacyjny, który stanowił parawan dla jego przemytniczej działalności. Mając dobrze rozwinętą wyobraźnię i umiejętność kojarzenia, w krótkim czasie doprowadził swoje przemytnicze rajdy do prawie idealnej perfekcji. W niedzielę wieczorem wsiadał w pospieszny autobus i jechał do odległego o sto trzydzieści kilometrów miasta, gdzie przesiadał się do ekspresowego pociągu i w poniedziałek rano wysiadał w czeskiej Pradze. Do wieczora sprzedawał towar, a potem kupował u cinkciarza dolary i pokonując tę samą trasę, ale w odwrotnym kierunku, we wtorek rano był w domu. Cały rajd zajmował mu raptem jeden dzień i przylegające do niego dwie noce. Uczył się szybko i już za drugim razem poszerzył przemytniczą ofertę o kolorowe, damskie torebki, ale najlepsze przebicie było na polskich kosmetykach. Za dwa kupione w kraju kremy żeńszeniowe kupował w Pradze dolara, za którego mógł po powrocie do Polski kupić cztery kremy. Ogarnięty chciwością, za trzecim razem zatracił umiar i zabrał na przemyt sto kremów, które schował pod siedzeniami w sąsiednim, pustym przedziale. No cóż, nie na darmo się mówi, że chytry dwa razy traci. Kiedy pociąg stanął na granicznej stacji, obserwował ze smutkiem w wiszącym na korytarzu lustrze, jak celnicy podnoszą w sąsiednim przedziale siedzenia i wynoszą z wagonu znalezioną kontrabandę. Pojechał z posiadanymi resztkami do Pragi, ale wbrew pozorom, to nie były znowu takie resztki, skoro nawet na tym kursie zarobił. Przed klęską uratował go wieziony w podręcznym bagażu radiomagnetofon, który sprzedał kelnerowi za dolary w hotelowej restauracji. Nie mając tym razem za wiele towaru, pozałatwiał szybko swoje sprawy i wybrał się pogodną, wrześniową porą na zwiedzanie miasta. Otulone babim latem, emanowało wyciszeniem i spokojem, tablica świetlna na głównej promenadzie pokazywała późnym popołudniem dwadzieścia jeden stopni Celsjusza. Nie wiadomo, jak to się stało, że wędrując bez celu, nagle cofnął się w przeszłość, jakby w wehikule czasu. Nobliwe, mieszczańskie kamienice spoglądały na niego urokliwymi witrażami okien, a w witrynach antykwarycznych sklepów, kuranty wygrywały dźwięczne melodie. Spoglądał zachwycony, jak pod zegarami przesuwają się w korowodach po krużgankach figurki praskich mieszczan. Chodził, zwiedzał i oglądał, a kiedy stamtąd odchodził, to zabrał ze sobą na pamiątkę śliczne wspomnienia. I dobrze, że zabrał, bo już później w tamto miejsce nie trafił. Nie trafił również po raz drugi do otulonego miłością ogrodu, który napotkał na swojej drodze owego dnia wieczorem. Ten wrześniowy dzień babiego lata pełen był dziwnych, zachwycających zbiegów okoliczności. Idąc o zmierzchu ulicą, nagle natrafił na bramę i to było tak, jakby napotkał dziurę w płocie, przez którą można się przedostać do ślicznego ogrodu. Otoczona jakby zwartymi skałami kamienic, jawiła się ta zielona dolina jak cudowna fatamorgana pośród kamiennej pustyni wielkiego miasta. Stał w uchylonym skrzydle żelazej bramy i chłonął emanującą ku niemu miłość, a potem wniknął w roznamiętnioną ciemność i ruszył na przeciw ukrytej przed ciekawskim wzrokiem przygodzie. Rozszumiały się nad nim wiekowe drzewa i spacerując po zielonych alejkach, słyszał dobiegające do niego, roznamiętnione szepty. Atmosfera w tym poświęconym Amorowi gaju była tak przesiąknięta rozkoszą, że przeniknęła go całego przyprawiająca o zawrót głowy miłość i wypełniony był po brzegi tą przyprawiającą wręcz o niebiańskie uniesienie miłością. - Gdzie jesteś, królewnio ze szklanej góry? - wołał w myślach z trudną do opisania tęsknotą. - Gdzie jesteś? I dlaczego cię nie ma, skoro tak bardzo za tobą tęsknię? - Po zielonym stawie pływają łabędzie, nie ma jej, nie ma jej i nigdy nie będzie - zapłakała rozpacz, beznadzieja. - Nigdy nie mów nigdy, skoro życie jest śnioną na jawie bajką - zaszemrało, jakby cichutko pluskał płynący przez zieloną dolinę strumień. - Dzięki, że ze mną jesteś, Poetycka Bajko. - Opowiadaj dalej o swoim życiu. - Dobrze. Poszedł na dworzec, kupił w bufecie kanapkę z kotletem i kartonowy kubek pepsi, a później wsiadł do pociągu i wrócił do domu. Po tygodniu pojechał na kolejny przemyt, tym razem zabrając ze sobą dziesięć kartonów amerykańskich papierosów, Marlboro, które zamówił u niego kelner w jednej z praskich restauracji. Torbę z papierosami wywiesił przed graniczną stacją za okno po przeciwnej, ciemnej stronie peronu, a po odprawie celnej wciągnął ją z powrotem do środka. W Pradze odwiedził na starym lotnisku dawnych znajomych z pracy. Postawił butelkę spirytusu, który rozmaili miodem i wypili we czwórkę, a później sprzedał kolegom jeszcze drugą butelkę, którą również wypili do spółki. Późnym wieczorem wyruszył w powrotną drogę na skróty przez stare lotnisko. Nie zauważył głębokiego na kilka metrów leja i poleciał do wykopu głową do przodu. Podczas spadania chwytał się za wystające z ziemi pręty i udało mu się odwrócić głową do góry i dzięki temu uratować życie. Leżał na dnie wykopu z nogami zanurzonymi w błocie, gdyby spadł głową do przodu, to już by się z tego bagna nie wydostał. Mijały długie, nocne godziny, nad ranem już nie miał siły krzyczeć. Uratowali go o poranku czescy pracownicy, którzy usłyszeli jego zachrypły krzyk i spuścili do wykopu linę. Obwiązał się pod pachami, a oni go wyciągnęli na górę. Chciał zapłacić, ale nie wzięli pieniędzy, więc podziękował i dowlókł się z powrotem do kolegów, do hotelu. Po drodze przystawał paralizowany atakami przeszywającego bólu, nie wiedział, co mu się stało. Jeden z pracowników pojechał na urlop i kiedy poprosił, to pozwolono mu się położyć na jego łóżku. Przez pierwsze dwa dni pościł, ostrożnie popijając wodę ze stojącego przy łóżku garnuszka. Rozcięta głowa zagoiła się dosyć szybko, ale powtarzające się ataki rwącego bólu napełniały go strachem. Na trzeci dzień wypił ostrożnie trochę śmietany, a po tygodniu poczuł się na tyle dobrze, że zapłaciwszy za pobyt, podziękował i poszedł do pociągu. Po kilku godzinach dotarł na dworzec kolejowy, przysiadając na krawężnikach ulic w siąpiącej z nieba, dokuczliwej szarudze. Dotarł szczęśliwie do domu, gdzie przeleżał w łóżku dwa tygodnie w łóżku, a później powrócił do zdrowia. Po latach miał się dowiedzieć, że ma w żołądku blizny po samorzutnie zagojonych wrzodach. Wesoły, czeski przyjaciel Vesely, znaczy po czesku, wesoły i tak się właśnie ten wesoły, czeski szaławiła nazywał. Poznał go pod koniec stycznia, kiedy w Pradze panowały siarczyste mrozy, a na dworze szalała śnieżyca. Okazana mu wówczas przez Czecha pomoc, być może uchroniła go przed zamarznięciem, ale powoli, po kolei. Wysiadł w Pradze po nocy spędzonej w pociągu na pijaństwie i przez cały dzień sprzedawał towar po restauracjach i hotelach, a to co uhandlował, to od razu przepijał. Owego dnia stały przed nim otworem najlepsze restauracje nadwełtawskiej stolicy, w których serwowano dla niego koniaki, likiery, szynkę na sałatce, aromatyczną kawę z bitą śmietaną i egzotyczne owoce. Wieczorem skończyły mu się pieniądze i postanowił się przespać u znajomych w barakach na starym lotnisku, ale obsługa metra nie wpuściła go na peron. Kilkakrotnie próbował sforsować barierki, ale za każdym razem wyskakiwał do niego z dyspozytorki dyżurny, który go widział na monitorach, jak się podkrada do wejścia. - Vyste pijani, vyste pijani, vam vstup zakazany. Powtarzał w kółko to samo i zastępował mu drogę. Po jakimś czasie zrozumiał, że nie przechytrzy uzbrojonego w kamery dyżurnego i zrezygnował z podchodów. Stał, smagany śnieżycą przy wejściu do metra i w końcu wrócił do ostatniej restauracji, w której zakończył picie i powymiatawszy kieszenie, uzbierał trochę drobniaków na herbatę. Usiadł w kącie i grzejąc dłonie o ciepłą szklankę, powoli przychodził do siebie, ale po jakimś czasie kelnerka zaczęła go wypraszać na zewnątrz. - Uż je zavrzeno, uż tu ne można. - O ne! Ne vyjde! Pokręcił przecząco głową i dodał po polsku, że jeżeli chcą, żeby zamarznął, to muszą go wyrzucić siłą. Nie dawali mu spokoju, więc poszedł do toalety i zamknął się w kabinie, ułożywszy się obok muszli na posadzce i oparłszy głowę na rozbebeszonej torbie z towarem. - Ahoj! Ho, ho, ho! Dobiegło do niego z góry, uniósł głowę i zobaczył pod sufitem zaglądającego do kabiny mężczyznę. Otworzył drzwi i poszedł z powrotem na salę, gdzie usiadł przy drzwiach na krześle i zaczął drzemać, udając, że nic go oprócz tego nie obchodzi, że na nic więcej nie zwraca uwagi. Co jakiś czas przykładał dłoń do policzka i powtarzając: Aaa... Aaa... Dawał do zrozumienia, że się chce przespać. Jak przez mgłę dochodziły do niego odgłosy narady. Po jakimś czasie zebrani podjęli widocznie jakąś decyzję, bo zaczęto go potrząsać za ramię. - To je twoje Aaa. Kelnerki pokazywały na mężczyznę, który go obudził w ustępie. Popatrzył podejrzlwie na Czecha, bo się obawiał, że go chcą wymanewrować z lokalu, ale kiedy mążczyzna skinął mu życzliwie głową, to zawierzył niewiadomemu i poszedł z nim w nieznane na los szczęścia. Obudził się na drugi dzień koło południa, przykryty szarym kocem na wygodnym, żelaznym łóżku i rozglądał się zdziwiony po ścianach pomieszczenia. Cieplutko tutaj było, wygodnie, w kącie dobrodusznie mruczał telewizor, a z łazienki dochodziły przyśpiewki golącego się Czecha. O tym, że śpi w dyżurce osiedlowej kotłowni centralnego ogrzewania miał się dowiedzieć dopiero później. Chciał zakomunikować, że nie śpi, ale z jego zaschniętego gardła wydobyło się tylko skrzekliwe chrząknięcie. W drzwiach łazienki stanął z namydloną brodą starszy mężczyzna, który spoglądał na niego z ciekawością jak na przybysza z innej planety. - Ja se menuje Vesely. Zagadnął, na co w odpowiedzi pokazał palcem na usta, że nie może wydobyć głosu. Na podawane piwo spojrzał z taką odrazą, że Vesely bez słowa wypił piwo, a potem wypłukał kufel i nalał do niego wody, do której wcisnął połówkę cytryny. Wypił duszkiem, ale mowę odzyskał dopiero po drugim kuflu nalanej z kranu wody i po drugiej połówce cytryny. Z początku w ogóle nie rozumiał o co chodzi, kiedy Vesely przyniósł z łazienki jego torbę z kontrabandą. Spoglądał na Czecha nierozumiejącym wzrokiem i dopiero po chwili zrozumiał, że Vesely zdaje mu sprawozdanie, że niczego nie brakuje. Popatrzył na Czecha z sympatią, bo do tej pory nawet nie pamiętał, że miał torbę, a potem sięgnął do jej wnętrza i dał Veselemu karton amerykańskich papierosów, Marlboro. W owych czasach taki karton kosztował w Czechach dwieście koron, równowartość stu piw. Spoglądał z lekkim zdziwieniem na ucieszonego Czecha, który złapał za telefon i zaczął coś szybko mówić do jakiejś kobiety. Z miękkiej, pieszczotliwie ślizgającej się, czeskiej mowy wyłowił tylko powtarzający się ciągle zwrot o amerykańskich papierosach. Sięgnął do torby po jeszcze jeden karton, a potem dołożył dla żony Czecha szampon do włosów, francuskie perfumy i brokatowy lakier do paznokci. - Ty jesteś mój pyrztiel, ty jesteś mój pyrztiel! Powtarzał w kółko Vesely. Och, jakże pięknie, naturalnie potrafił się ten sympatyczny, czeski wagabunda cieszyć. - Jestem - potwierdził, bo sobie pomyślał, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. I w taki to sposób poznał wesołego, czeskiego przyjaciela, a później jego żonę, dwóch dorosłych synów i małą, roześmianą, czteroletnią córeczkę, Danę, która mówiła na niego w swoim dzieciecym slangu, Polak. Do trzech razy sztuka Ponieważ w jego rodzinnym mieście nie było więzienia, więc tymczasowo aresztowanych przetrzymywano w celi na komendzie milicji. Pomieszczenie znajdowało się w suterenach i przez zakratowane okienko widziało się nogi chodzących po ulicy ludzi. Pod ścianą znajdowała się zbita z desek prycza, a naprzeciwko niej solidne drzwi obite blachą, w którą można było dowoli kopać nogami i tłuc pięściami, a i tak nie było na niej widać śladu. Nie, naprawdę nie warto więcej wspominać o tych obitych blachą drzwiach, na których wyrywający się na wolność aresztanci rozbijali sobie ręce. To już o wiele ciekawsza była wystająca ze ściany połowa obitego blachą pieca, bo można sobie było poczytać wydrapaną na blasze twórczość. Wszelekiej treści sentencje pokrywały blachę od góry do dołu, a ponieważ siedział w celi owej zimy trzykrotnie, to miał wystarczająco dużo czasu, żeby się z tą twórczością zaznajomić. Pierwszy raz zamknęli go po domowej awanturze w grudniu. - Weźcie go zamknijcie, bo inaczej nie da nam spokoju - powiedziała mama do wezwanych milicjantów, kiedy się po pijanemu awanturował z ojcem. Po miesiącu od tej awantury dostał wezwanie na komisję rozwiązywania problemów alkoholowych, bo dzielnicowy zrobił mu wniosek o przymusowe leczenie odwykowe. Wraz z nim zostali wezwani na komisję rodzice, którzy powiedzieli, że nie popierają wniosku, bo syn pracuje i daje na utrzymanie rodziny. - No, to czemu dzielnicowy na pana nalatuje? - zwrócił się do niego siedzący w komisji oficer milicji. - Bo jest za gorliwy - wyjaśnił i po chwili był wolny. Dobrze, że mu się udało wybronić, bo przypuszczalnie by go wykończyli, bo jeszcze wtedy do leczenia nie dojrzał. Kilku jego kolegów, których dzielnicowy przymusił do leczenia, wszyło sobie na leczeniu esperal, bo to było warunkiem odzyskania wolności, zapili wszywkę po wyjściu ze szpitala i umarli młodo na serce. Przed śmiercią chodzili pijani po mieście z czerwonymi, napuchniętymi twarzami. Nie wiadomo, czy to miało ze sobą jakiś związek, ale ten dzielnicowy, który przyczynił się do ich śmierci, umarł później w cierpieniach na nieuleczalną chorobę. Kilka dni po tej komisji, na której udało mu się przed przymusówką wybronić, spotkał dzielnicowego wieczorem na ulicy, a ponieważ był podpity, to nie wytrzymał i syknął mu w twarz z pogardą. - Psssikkk! Nie zauważył, że za rogiem stoi milicyjna suka i po chwili już jechał do milicyjnego aresztu. Na komendzie przeprosił dzielnicowego, bo liczył, że go wypuszczą, ale kiedy mu kazano wyciągać sznurówki, to zrozumiał, że dzielnicowy nie warta przeprosin i postanowił się zrehabilitować we własnych oczach. Poszperał w pamięci i wydobywszy potrzebne wiadomości, uderzył celnie i dotkliwie. - Szykanujesz alkoholików, a sam pijesz wódkę na melinie u kulawej Zośki - powiedział do dzielnicowego z pogardą. I wtedy dzielnicowy wyskoczył na korytarz i po chwili wrócił z wilczurem w kagańcu. Poszczuty pies rzucił się na niego z taką wściekłością, że wywrócił go na podłogę i spryskał mu twarz lepką, śmierdzącą śliną, która miała dziwnie słodki zapach jak kwitnące latem pokrzywy. - Czym go karmicie, że mu tak śmierdzi z pyska? - zapytał, zasłaniając twarz rękami, bo ciągle szczuty wilczur chyba dostał białej gorączki. Po wyprowadzeniu psa wstał z podłogi i podszedszy do dzielniocwego, syknął mu w twarz ponownie. - Psssikkk! I wtedy dzielnicowy zaczął go dusić. Nie próbował się bronić, bo widział, że przypatrujący mu się milicjanci czekają na pierwszy lepszy pretekst do zbiorowego ataku. Poczuwszy, że za chwilę zmedleje, zapytał dzielnicowego z uśmiechem przez dławione gardło. - No i co?! Udusisz mnie?! Ocknął się na ziemi po dosyć długiej chwili i powiedział do dzielnicowego po wstaniu. - Słyszałem że jesteś gruźlik. Przy powtórnym duszeniu pociemniało w oczach. - No, to jak w końcu? - zapytał, kiedy dzielnicowy go puścił. - Jesteś tym gruźlikiem, czy nie jesteś? I wtedy do dzielnicowego zaczęło docierać, że mającego wolną wolę człowieka można połamać, nawet zabić, ale nie można go zwyciężyć bez jego zgody. Zrezygnował z duszenia i coś szepnął do kolegi, który podszedł do Kuby i zaczął go uderzać pięścią w podbródek. Nie reagował, dając do zrozumienia, że do pozostałych nic nie ma i nie chce eskalacji konfliktu. Otarł krew ściekającą z rozbitego podbródka i powiedział uroczystym, groźnym głosem, jakby wieścił proroctwo. - Ech, doczekacie wy się swojego końca, sadyści, doczekacie. Siedział na krześle z nisko zwieszoną głową, jak drzewo, które nie chcąc być złamane, poddaje się chwilowo wichurze, a potem znowu sie zwycięsko prostuje po przejściu nawałnicy. To właśnie wtedy siedział owej zimy po raz drugi w milicyjnym areszcie, a następnego dnia rano, jakiś inny, obcy milicjant przeprowadził z nim rozmowę ostrzegawczą, po której wypuszczono go do domu. Dwa tygodnie poźniej ponownie spotkał dzielnicowego wieczorową porą na ulicy i złapawszy go po ciemku za klapy marynarki, wycedził do niego przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego ty mnie tak, draniu, szykanujesz?! - Panie Kuba, ależ ja do pana nic nie mam - zaczął się wymawiać dzielnicowy i od tego czasu nastąpiło pomiędzy nimi nieoficjalne zawieszenie broni. Trzeci raz zamknęli go owej zimy w areszcie na początku marca, kiedy ojciec zaczął go podczas sprzeczki bić po twarzy. Stanęły mu wówczas przed oczami doznane od niego w dzieciństwie krzywdy i ogarnięty akloholową, biała gorączką, runął po pijanemu na starego ojca. Bił, chociaż ojciec już dawno leżał na podłodze, zasłaniając siwą głowę rękami. Nie mogli go leżącego odciągnąć. Na szczęście, dosłownie w ostatniej usłyszał alarmujące nawoływania swojego Anioła Stróża i pozwoliwszy się domownikom odciągnąć, zostawił leżącego w spokoju. Za pierwszym razem uciekł przed wezwaną milicją przez okno, dorwali go dopiero za drugim razem, kiedy przyjechali wieczorem i zastali go śpiącego w łóżku. Ubierał się bez pośpiechu, w milczeniu przyjmując pierwsze uderzenia pałką. - Taki chłop i nawet nie potrafi porządnie uderzyć - powiedział drwiąco do bijącego go pałką drągala. Posypały się kolejne uderzenia, które spadały na niego, kiedy szedł do suki. Nie przyspieszył kroku ani o jotę, chociaż drągal młócił po jego plecach jak cepem. To była prawdziwa droga przez mękę. Po dojściu do samochodu przystanął i zagadał towarzysko, spojrzawszy w rozgwieżdżone niebo i na świecący w krwawej aureoli księżyc. - Wygląda na to, że będzie niezły mrozik, napaliliście chociaż w piecu? Dopiero potem schronił się do suki przed ciosami pałki, przez chwilę obawiając się, że zacznie rzęzić. Tym razem ani mu nie dali koca, ani nie napalili w piecu. Przez kilka pierwszych godzin leżał w odrętwieniu, a potem alkohol przestał działać i dotarło do niego, że o mało nie zabił ojca. Następne kilka godzin do rana, to był jeden rozpaczliwy krzyk rozdzieranej po kawałku duszy. To było niemożliwe do opisania, rozciągnięte w czasie konanie, które uderzało w niego falami jak rozszalałe tornado. Takie cierpienie wyrywa z korzeniami drzewa. Jeżeli człowiek zdecyduje się w takiej chwili na uniesienie głowy, to może dostrzec skierowane na niego z krzyża, pełne przebaczającej miłości spojrzenie umierającego za nasze grzechy Boga. Modlił się po cichu pogryzionymi z udręki wargami. W wieku trzydziestu lat, po raz pierwszy dotarł do niego sens będącej egzorcyzmem modlitwy do Ojca, której nauczył ludzi sam Jezus Chrystus: "I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom." Pojął, że jeżeli chce, żeby mu Pan Bóg odpuścił grzechy, to najpierw musi przebaczyć, odpuścić swoim winowajcom. Najpierw przebaczył milicjantowi, który mu zmasakrował plecy pałką, a później darował wszystkim innym ludziom, wszystkie doznane od nich krzywdy. Coś dobrego z nim się stało w tamten zimowy poranek. Spoczęło na nim spojrzenie kochającego Boga i drgnęło w nim życie, jak w chropawej poczwarce dotkniętej przez promień słońca. To drgnienie człowieczeństwa było w nim na tyle silne, że postanowiono gdzieś tam w górze dać mu kolejną szansę. Dzień wstał po nocy pochmurny i ponury. Wył od godziny, uderzając w drzwi pięściami, a kiedy pozdzierał na knykciach skórę, to zaczął kopać po blasze nogami. Skulił się w końcu na pryczy i roztrzęsiony z zimna, lizał poobijane ręce. Nie wypuścili go następnego dnia, jak poprzenio. Na obiad przynieśli mu miskę zupy i pajdę chleba, a wieczorem dali się napić wody i napalili w piecu, do którego przywarł plecami, otulony rzuconym mu kocem. O północy zmówił pacierz i zasnął na pryczy, zapatrzony w zakratowane, zarośnięte szronem okienko. Na drugi dzień dostał na śniadanie kromkę chleba ze smalcem i garnuszek czarnej, zbożowej kawy, a później zaprowadzili go do prokuratora. W spadających butach bez sznurówek, szedł przez miasto do sądu, przykuty kajdankami do ręki milicjanta. W gabinecie prokuratora czekał na niego ojciec, na którego poobijanej twarzy zdążyły się porobić strupy. Dopiero teraz zauważył, jak mocno go pobił. - Dlaczego pan pobił ojca? - zapytał prokurator. - Bo zaczął mnie przy żonie bić po twarzy - wyjaśnił znużonym głosem. - Przecież ja już jestem trzydziestoletnim, dorosłym mężczyzną, a nie bitym przez niego, małym, zastraszonym chłopcem. Ojciec na niego nie nalatywał, przytaknął, że to prawda. Przeprosił ojca i podał mu rękę, a później wrócił na komendę po dokumenty. Próbowali na niego znowu krzyczeć, ale tym razem już na to nie pozwolił, dając do zrozumienia, że odzyskał swoje prawa. Po drodze do domu spotkał na plantach znajomego, z którym się od kilku lat nie odzywali i podszedłszy do niego, podał mu rękę. A później usiadł w swoim pokoju i siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, a po głowie plątała mu się nie wiadomo skąd nadleciała rymowanka. - Ojcowie nie bijcie, synowie nie pijcie, nie bijcie, nie pijcie, nie pijcie... Z powodu pokiereszowanych pleców, przez jakiś czas sypiał na brzuchu, budząc się z bezwiednym jękiem, kiedy podczas snu nieświadomie zmieniał pozycję. Przez jakiś czas się zamartwiał, czy mu czegoś nie odbili, ale na szczęście po miesiącu mu przeszło. Przeszło mu również agresywne zachowanie po wódce i od tego czasu, kiedy przychodził pijany do domu, to kładł z uśmiechem palec na ustach, dając do zrozumienia, żeby go nie prowokowano, bo chce być spokojny. Dopiero po trzykrotnym pobycie w areszcie wyciągnął właściwe wnioski, więc chyba coś w tym jest, że do trzech razy sztuka. Szkoda tylko, że ciągle nie kojarzył skutku z przyczyną, alkoholu z agresją. Nie wiedział, że alkohol o wiele mocniej demoluje jego psychikę, aniżeli u przeciętnych ludzi, bo jako człowiek nieznoszący monotonii, posiada niedobór enzymu działającego na emocje. Przyrównując się do jadącego po drodze losu samochodu, miał za ciężką nogę na gazie, a za słabą na hamulcu. Zbyt szybko sie rozpędzał i potem trudno mu było wyhamować na zakrętach. Obdarowany przez naturę wieloma talentami, otrzymał również związane z nimi defekty, coś za coś. Bo jak powiedział święty Łukasz, komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie (Łk 12,48). Niezrozumiałe wyzwiska Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami, ale czasem niestety, potrafią się na kimś uwiesić całą watahą, jak na przykład na nim podczas owego rajdu do Pragi. Od rana do wieczora chodził po mieście i niewiele zarobił na handlu. Wieczorem wszedł do hotelu, ale nie spotkał żadnego znajomego cinkciarza i nie miał od kogo kupić dolarów. W hotelowej kawiarni spotykali się ludzie różnych ras i narodowości, a szemrane interesy załatwiano w dyskretnym półmroku stojących na stolikach nocnych lampek. Można tutaj było kupić to i owo, pewnego razu zaproponowano mu kupno posiadającego muzealną wartość religijnego obrazu. Płótno posiadało sygnatury rzeczoznawców, ale kiedy zobaczył po rozwinięciu, że przedstawia ukrzyżowanego Chrystusa, to nazwał ofertę kupna profanacją i powiedział, że się takimi rzeczami nie zajmuje. Dolary kupował w kawiarni przeważnie od murzyńskich studentów. Zajmował wolny stolik i po chwili dosiadał się do niego dostawca, z którym uzgadniali transakcję, finalizowaną następnie pod stolikiem z rączki do rączki. Tak to się przeważnie odbywało, ale tym razem nikt się do niego nie dosiadł, więc postanowił przenocować w hotelu i pozałatwiać resztę spraw jutro. Na jego pytanie o pokój, znajomy recepcjonista rozłożył bezradnie ręce i wyjaśnił, że nie ma wolnych pokoi. - Vśechny pokoje obsazene. Powiedział i wytłumaczył, żeby przyszedł później, kiedy pogasi w holu światła, to wtedy się prześpi na kanapie. Przyszedł przed północą i po chwili zasnął z westchnieniem ulgi, ukryty pod rosnącą w kącie holu palmą, ale po chwili go obudziły wyzwiska. Spojrzał spod oka na starego, zrujnowanego przez alkohol moczymordę, który doskakiwał do niego, wymachując rękami, jakby cierpiał na chorobę świętego Wita. Obserwował pijaka przez chwilę, a później odwrócił się na kanapie twarzą do ściany i usiłował ponownie zasnąć, starając się nie słuchać pijaka, który wypluwał pod jego adresem wciąż te same, niezrozumiałe wyzwiska. Nie znał znaczenia słów, ale domyślał się po pełnym nienawiści ujadaniu, że to jakieś zniewagi. Jakby kanapę obszczekiwał podziwiający własną odwagę kundel, który boi się doskoczyć za blisko, żeby nie dostać batów. Słuchał pijanicy, jak się słucha brzęczącego nad uchem, dokuczliwego komara, chodziło mu chyba o to, że podczas niedawnej Praskiej Wiosny, polskie wojsko pomagało ruskim okupantom tłumić czeski zryw niepodległościowy. I teraz pijanica odgrywał się za to na Bogu ducha winnym Kubie, nucąc mu do ucha parszywe kołysanki przy akompaniamencie szalejącej za oknem, wiosennej wichury. Do szerokich, weneckich okien ciągle doskakiwał wicher, ciskając w szyby strugami zamarzającego deszczu i między innymi dlatego cierpliwie znosił zaczepki. Wprawdzie elegancki, siwy recepcjonista starał się uspokajać nakręconego przez alkohol zawadiakę, ale jego poczynania odnosiły mizerny skutek i nie na wiele się zdawały. Najlepszy efekt dawało, kiedy zrywał się z kanapy, doskakując do moczymordy, który uciekał wówczas na korytarz i w holu na jakiś czas zapadała cisza. Kilkakrotnie zrywał się w ten sposób, pozorując atak, i w końcu nad ranem ochlaptus gdzieś zniknął i mógł spokojnie trochę pospać. Rano chciał zapłacić recepcjoniście za nocleg, ale tamten tylko przepraszająco machnął ręką, że nie ma za co brać pieniędzy. Coś tam wspominał o nocnym awanturniku, na co w odpowiedzi tylko się uśmiechnął, dając do zrozumienia, że nie ma pretensji. Umył się w hotelowej toalecie, zjadł w restauracji śniadanie i wyruszył z towarem na dalszą wędrówkę po mieście. Czterech frantów Pech go dalej nie opuszczał, nie potrafił sprzedać towaru, i następnego dnia po południu została mu jeszcze połowa kosmetyków, radiomagnetofon, dżinsy i butelka spirytusu. Wszedł do ekskluzywnej kawiarni, pośrodku której pluskała w zarośniętej wodnymi liliami sadzawce niewielka fontanna i zamówiwszy herbatę, usiadł w kącie na kanapie, dyskretnie obserwując gości. Baśniową atmosferę wytwornego lokalu dopełniały stojące na każdym stoliku dwa telefony, niebieski i czerwony. Każdy stolik miał swój numer i przez niebieski telefon kelnerzy przyjmowali zamówienia, a przez czerwony można było flitrować, nawiązywać rozmowy pomiędzy stolikami. Zaprosił przez telefon do stolika młodego franta, który po krótkiej rozmowie wyraził chęć kupienia radiomagnetofonu, ale powiedział, że nie ma tyle pieniędzy i umówili się wieczorem na sfinalizowanie transakcji. Pochodził po mieście i o siódmej wieczorem wrócił do kawiarni, gdzie tym razem, czekało na niego trzech nabywców i tym sposobem, trzech czeskich frantów trafiło na czwartego polskiego. Zamówili mu piwo, ale pokręcił przecząco głową i siedząc z nimi, spoglądał obojętnie, jak odstawiają pomiędzy sobą oszukańczą chałturę w trzy kubki. Ciągle ten sam trafił na właściwy kubek ze schowaną pod nim monetą i pozostali płacili mu wtedy setkami koron. Co jakiś czas go namawiali, żeby zagrał o magnetofon, ale kręcił przecząco głową i końcu zaczął się zniecierpliwiony zbierać do wyjścia. I wtedy powiedzieli, że musi z nimi zagrać, bo inaczej nie kupią. Zmrużył oczy i powiedział, że najpierw coś zamówi i podniósłszy słuchawkę niebieskiego telefonu, poprosił o wezwanie milicji. - Prosim hlidat policie. Powiedział do słuchawki i w tym momencie dwóch graczy zerwało się od stolika i znikło, a prowodyr zaproponował, żeby poszli do toalety sfinalizować transakcję. W toalecie oszust starał się mu zajrzeć do torby, więc szybko wyciągnął magnetofon i zasunął zamek z powrotem. Obserwował Czecha, jak chowa magnetofon z tyłu pod marynarkę, wciskając go za pasek od spodni, a potem odruchowo zacisnął powieki, widząc lecący w jego stronę strumień gazu. Wskoczył do kabiny, obserwując przez szparę wychodzącego z toalety napastnika, a później za nim pobiegł, kiedy zmierzał przez salę do wyjścia. - Chytit zlodeje! Nawoływał po czesku. Trzymał się od franta w przyzwoitej odległości i kiedy ten ponownie psyknął gazem, to rozpylona w powietrzu chmurka do niego nie doleciała. Przy stolikach zaczęła się panika i złodziejowi puściły nerwy. Zaczął uciekać w stronę drzwi wyjściowych, gdzie go przyblokowali portierzy i wtedy podbiegł do złodzieja z tyłu, wyciągnął mu ukryty pod marynarką radiomagnetofon i schował do torby. Słyszał, jak trzymający ze złodziejem kelnerzy, pokazują mu drogę ucieczki przez kuchnię - Spustit prez kuchyń. Doradzali mu po cichu, ale nie skorzystał propozycji, tylko przedarł się przez portierów, rozcinając jednemu nożem rękę. Po ucieczce rabusia, podszedł do fontanny i przemył wodą, załzawione oczy, a później kelnerzy zaczęli na niego naciskać, żeby sobie stąd poszedł. Wiedział, że musi się zabierać, bo ewentulana pomoc milicjantów byłaby zarazem klęską jego przemytniczych interesów. Schodził ostrożnie po schodach, trzymając za szyjkę we włożonej do torby ręce, przygotowaną do obrony butelkę spirytusu. Rozbił ją na głowie wyskakującego zza załomu muru napastnika i strasząc pozostałych trzymanym w ręku szklanym ostrzem, runął rykiem w utorowane przejście i wybiegł na ulicę. Wskoczył do tramwaju, czując od zmoczonego ubrania, ostry, przenikliwy zapach spirytusu i pojechał do końca linii, a później z powrotem na drugi koniec miasta. Jeździł tak z godzinę, dopóki się całkiem nie uspokoił, nie powrócił do równowagi. Tej nocy spał w kotłowni u swojego wesołego przyjaciela, który następnego dnia pomógł mu sprzedać towar i kupić zachodnioniemieckie marki. Z jego pomocą przełamał prześladującego go podczas owego rajdu pecha i następnego dnia wieczorem wrócił szczęśliwie pociągiem do domu. Szakal Nadeszła wiosna i zakwitły kwieciem majowe łąki, ale prawie tego nie dostrzegał, bo ciągle chodził pijany. Każdy pretekst do picia był dobry i po odchorowaniu jednego pijaństwa, zaczynał następne. Przestał jeździć na przemyt i przepijał po knajpach zarobione pieniądze, balując zarówno w swoim, jak i w ościennych, sąsiednich miastach. I tak właśnie sposób spotkał złodzieja w pobliskim Tarnowie, gdzie wszedł do restauracji i spotkał przy barze faceta, który mu się przyglądał, jak poprawia na palcu obrączkę. - Trochę za luźna - wyjaśnił, pokazując na obrączkę, a później nawiązał z nowym znajomym rozmowę, podczas której kupili pół litra i poszli pić na pobliski skwerek. - Za luźna? - przygodny kompan pokazał podczas picia na obrączkę. - No, za luźna, muszę jej pilnować, bo mi się zsuwa z palca. - To czemu nie schowasz do kieszeni? - Wolę mieć na palcu, żeby nie stracić jak pierwszej. - A co się stało z pierwszą? - A taki jeden cholerny szakal mi ją ukradł, może i ty jesteś szakalem? - popatrzył na kompana, który w odpowiedzi tylko się uśmiechnął. Siedzieli na ławce i kończyli butelkę, popijając powoli z gwinta. - Eee, niemożliwe, żeby ci się tak łatwo zsuwała z palca - szakal po raz kolejny pokazał na obrączkę. - No, jak mówię, że się za luźna, to za luźna, jakbym trzepnął ręką, to by mi spadła. - No to trzepnij. - Trzepnąć? - Trzepnij. Schylili się po obrączkę jednocześnie, ale szakal był szybszy. Spojrzał na złodzieja i poczerwieniawszy z gniewu, uderzył na szakala jak tajfun. Złapał go za gardło i zaczął dusić, wywróciwszy go na ziemię razem z ławką. Odciągnęło go po chwili dwóch milicjantów, którym pokazał na palcu jaśniejsze miejsce obrączce i powiedział, co się stało. Zabrali ich obu na komendę, gdzie przeprowadzili u szakala szczegółową rewizję, ale obrączki nie znaleźli. - Może połknął albo wyrzucił po drodze - milicjanci bezradnie rozłożyli ręce. - To go przynajmniej wylegitymujcie. Podczas spisywania zapamiętał adres złodzieja i postanowił, że mu nie popuści. Przewałęsał się do wieczora po mieście i o zmierzchu poszedł pod stojący w ogrodzie dom złodzieja i zobaczywszy, że na pietrze świeci się w pokoju światło, wspiął się na drzewo rosnące przy ogrodzeniu willi. - Może chowa do szafy obrączkę - pomyślał z pijacką logiką, widząc stojącego przy szafie złodzieja. Pokój wyglądał na niezamieszkały, więc wywnioskował, że później będzie pusty i postanowił poczekać aż w domu zgasną światła i wtedy dostać się przez balkon na piętro, i poszukać w szafie obrączki. Siedział na kasztanie, dopóki w domu nie pogasły światła, a później odczekał jeszcze pół godziny i zszedłszy z drzewa, przeskoczył przez ogrodzenie i zaczął się wspinać na balkon po obrośniętym dzikim winem filarze. Atak nastąpił, kiedy zamierzał przeskoczyć przez balustradę balkonu. Runął z pierwszego piętra, czepiając się haratających go po twarzy pnączy. Udało mu się jeszcze przedostać przez ogrodzenie na ulicę, na której położył się zamroczony pod płotem. Po jakimś czasie poczuł, że ktoś mu się przygląda, a później sanitariusze pomogali mu wsiąść do karetki. W szpitalu nie chcieli go przyjąć, więc zawieźli go do izby wytrzeźwień, gdzie wyciągnął z kieszeni sto czterdzieści dolarów i powiedział głośno, pokazując wszystkim naokoło. - Jesteście świadkami, że mam przy sobie siedem dwudziestodolarowych banknotów, sto czterdzieści dolarów i jutro przy wyjściu chciałbym je wszystkie mieć przy sobie z powrotem. Nie wypuścili go na drugi dzień o poranku. - Co mi dasz, jak cię wypuszczę? - zapytał go w południe osiłek w białym kitlu. - Sprzedam ci dwadzieścia dolarów po sto złotych - zaproponował, chociaż dolary biegały na czarnym rynku po sto trzydzieści. - Dwadzieścia, to za mało. - Więcej ci nie sprzedam. - To cię nie wypuszczę. - No, to tutaj padnę, ale jeżeli nie padnę, to ci to płazem nie ujdzie. Po chwili osiłek przyniósł dwa tysiące złotych za dwudziestodolarowy banknot i oddano mu resztę. Przy wyjściu spojrzał w lustro i nie poznał własnej, poharatanej twarzy, pokrytej strupami zakrzepłej krwi. Wrócił autobusem do rodzinnego miasta i szedł do domu zawstydzony pod murami kamienic, z nisko spuszczoną głową. W poniedziałek zgłosił się do szpitala, gdzie przeleżał na chururgii dwa tygodnie z podejrzeniem wstrząsu mózgu. Przez pierwszy tydzień przykładał do bolącej głowy gumowy termofor z kawałkami lodu, a później bóle minęły. Zagoiły mu się również rany na twarzy, ale jego poraniną duszę jeszcze przez długi czas znaczyły bolesne blizny. Proboszcz Proboszcza poznał nocą w pociągu, kiedy wracał z Pragi do kraju. Podpity Proboszcz wszedł do przedziału i usiadłszy w kącie koło okna, zaczął pochrapywać, zasłoniwszy twarz firanką. Mówiąc ściślej, to nie był prawdziwy Proboszcz, tylko tak tego sympatycznego obieżyświata nazywali znajomi na przemytniczym szlaku. Pulchny i wysoki, pokaźnej postury, twarz miał okrągłą, jowialną, z okazałym podbródkiem i spoglądał na ludzi z dobroduszną łaskawością, od czasu do czasu podnosząc do góry rękę, jakby miał zamiar ja podawać do pocałowania. Nosił okrągłe okulary w drucianej oprawie i pomimo stosunkowo młodego wieku, na czubku głowy świeciła mu okrągła łysina, okolona wianuszkiem czarnych, kręconych włosów. Nosił królewskie nazwisko, z którego w skrytości ducha był dumny i chociaż na pierwszy rzut oka była z niego hulajdusza i ladaco, to przy bliższym poznaniu jawił się jako szczery, życzliwy człowiek o pogodnym usposobieniu. Tej nocy, kiedy zawarł z Proboszczem znajomość, czescy konduktorzy chcieli go wyrzucić z przedziału, bo jechał bez biletu. Targali go do wyjścia, więc stanął w jego obronie i kupił mu bilet, za co Proboszcz podziękował, wyciągając na powitanie rękę i mówiąc, że niedługo odda, a potem znowu zasnął, poprosiwszy, żeby go obudzić przed granicą. O czwartej nad ranem wysiedli w Katowicach, gdzie na Proboszcza czekała na peronie dziewczyna, którą przedstawił, jako swoją przyszłą żonę, co się zresztą później sprawdziło. - A to moja królewna - przedstawił mu dziewczynę na peronie i w taki z kolei sposób zawarł z znajomość z królewną Proboszcza. O razu na dworcu kolejowym, Proboszcz sprzedał konikom dolary i oddał mu pieniądze za bilet, uczciwie przeliczywszy czeską równowartość na złotówki po czarnorynkowym kursie. Później pojechali we troje do mieszkającej w pobliżu katwickiego spodka dziewczyny, która była mieszkajacą samotnie, młodą lekarką na stażu i po zjedzonym wspólnie śniadaniu, pojechała na dyżur. Odprowadzili ją szarmacko na przystanek tramwajowy, a potem kupili dwie butelki wódki i po powrocie do mieszkania rozpoczęli zakrapanie alkoholem zawody strzeleckie. Proboszcz handlował kupowanymi w Czechach pistoletami pneumatycznymi i właśnie z tych pistoletów strzelali śrutem do umocowanych na segmencie papierowych tarczy. Z początku trafiali w dziesiątkę, ale pod koniec drugiej półlitrówki prali śrutami po segmencie i utrącili porcelanowemu słoniowi trąbę. Wieczorem wycałowali po rękach zasmuconą i zagniewaną dziewczynę, obiecując, że jak pojadą do Rumunii i jej kupią całe stado porcelanowych słoni - Jak się rozpędzą - zapewniali. - To tak będą galopowały po mieście, że się cały katowicki spodek uniesie w powietrze. O, tak będą galopować - pokazywali, zasuwając w podskokach po pokoju i dziewczyna w końcu zaczęła się powoli rozpogadzać, uśmiechać i zza chmur wyjrzało słońce. Po kolacji wynieśli się do restauracji, gdzie jakieś lumpy próbowały im ukraść ze stolika wódkę i zanosiło się na awanturę, którą powstrzymali pokazując ukradkiem, wyciągnięte z kieszeni noże. Przespał się u nowych znajomych na dwóch zsuniętych fotelach, a na drugi dzień kupił towar i pojechał do Pragi. Później jeszcze wielokrotnie włóczył się z Proboszczem po pełnych przygód, przemytniczych szlakach. Pod koniec lata, znowu trafił przez wódkę do szpitala. Zażył po pijanemu relanium, chociaż ostrzegano go wcześniej, żeby nie mieszał alkoholu z psychotropami, bo może się wykończyć. Silne bóle w klatce piersiowej sprawiły, że położył się przerażony na kanapie podejrzewając, że dostał zawału serca. Sanitariusze z wezwanego pogotowia zanieśli go na noszach do karetki, a później leżał w szpitalu na korytarzu, bo na salach brakowało miejsca. Z początku nie dawano mu żadnych lekarstw, czekano, żeby wytrzeźwiał, dopiero dostał dożylny zastrzyk, po którym obudził się na drugi dzień wypoczęty, ale profilaktycznie przeleżał jeszcze w szpitalu dwa tygodnie. Spał i wypoczywał, regenerując nadwątlone siły. Kiedy wracał ze szpitala, z drzew spadały pierwsze, jesienne liście. Mijało kolejne lato, a wraz z nim pierwszy rok jego przemytniczej Odysei. - Czy wiesz dlaczego znowu znalazłeś się w szpitalu? - Bo jest powiedziane, szukajcie a znajdziecie, każdy znajduje to, czego szuka. Rozdział czwarty Po wyjściu ze szpitala, zaczął tęsknić za przemytniczymi szlakami, ale przed wyruszeniem ku kolejnej przygodzie, wykorzystał wcześniejsze obserwacje i postanowił jeździć na przemyt w wagonach sypialnych. Pomyślał, że jak będzie jeździł z dygnitarzami i naukowcami, to będzie przez celników traktowany ulgowo i z szacunkiem. Żeby się upodobnić do nowych współtowarzyszy podróży, kupił elegancki, skórzany neseser i jedwabną, niebieską piżamę i rozpoczął podróże w wagonach sypialnych pierwszej klasy. Eleganckie, dwuosobowe przedziały posiadały piętrowe łóżko, szafkę na ubrania i umywalkę, nad którą wisiało lustro, obok którego leżały na półeczce dwa komplety oryginalnie zapakowanych przyborów toaletowych. Przeważnie z nich nie korzystał, czasem zabierając na pamiątkę, bo w neseserze woził na pokaz dla celników własny zestaw markowych kosmetyków. Po wejściu do przedziału, rozkładał na toaletce swoje dezodoranty, kremy i elektryczną maszynkę do golenia, a później przebierał się w piżamę i wchodził po drabince na górne łóżko. Miejsce do spania rezerwował na górze, żeby celnikowi trudniej było się do niego dostać. Po zgaszeniu światła, chował kontrabandę pod pościelą, kładąc w neseserze na wierzchu rosyjską gazetę, co było zwykłym picem, ale w tamtych prymitywnych, reżimowych czasach, takie proste, niewybredne metody działały. Po kontroli celnicy zamykali neseser, mówili grzecznie, dobranoc, i wychodzili, a tymczasem pod jego pościelą leżała nieskontrolowana połowa polskiej drogerii. Pomimo pachnącej czystością pościeli, podczas pierwszej podróży nie potrafił zasnąć, budząc się z bijącym sercem, kiedy rozkołysany pociąg pokonywał zwrotnice i rozjazdy. Wydawało mu się, za zaraz dojdzie do wykolejenia, a ciągłe postukiwanie kół po szynach budziło w nim podświadomy niepokój, jakby słyszał serie z karabinu maszynowego wroga. Po kilku kursach opanował jednak ten irracjonalny niepokój i nawet polubił te nocne, międzynarodowe podróże, podczas których podpierał się czasem dla lepszego wypoczynku tabletkami relanium. Zażywał po kontroli celnej połowę tabletki i zasypiał jak dziecko w kołysce, a rano odświeżony i wypoczęty, wysiadał w czeskiej stolicy i rozpoczynał wędrówkę po mieście. Pod koniec zimy jeden z czeskich celników zaczął go rozpoznawać i pewnego razu, kiedy spał samotnie w przedziale, przeprowadził mu szczegółową kontrolę. Znalazłszy ukryty pod pościelą szmugiel, usiadł wyczekująco na dolnym łóżku i patrzył na niego bez słowa. Najpierw dał celnikowi sto koron, a kiedy zorientował się, że to za mało, to dołożył pół litra spirytusu, a potem jeszcze drugie sto koron i wtedy celnik skinął głową, że w porządku i porozumieli się co do dalszej współpracy. Odtąd starał się jeździć wtedy, kiedy jego czeski wspólnik miał służbę i szmuglował wtedy drugie tyle towaru co zwykle. Złote okruchy Wiosną sprzedał sklepowej ekspedientce kołnierz i czapkę ze srebrnego lisa. Nie miała całej kwoty, więc zwolniła się na chwilę z pracy i poszli do niej po pieniądze. Mieszkała w wieżowcu na szóstym piętrze i była młodą matką samotnie wychowującą kilkuletniego chłopczyka, który leżał chory na tapczanie i kaszlał. Czekając na herbatę, wyciągnął malutki, japoński magnetofon i puścił chłopcu czeskie piosenki. I wtedy dziecko zaczęło coś prosząco mówić do mamy, ale ona pokręciła przecząco głową i zasmucony chłopczyk zamrugał powiekami... Jedna łezka, druga łezka, zasmucona minka, mama stoi zamyślona, kocha swego synka. Zdjęła z palca cieniutki pierścioneczek z mikroskopijnym oczkiem, ściągnęła z uszu podobnie liche kolczyki i zaproponowała za magnetofon te trzy niepozorne, złote drobiazgi. - Także si mużete vymenit? Zapytała, czy to wystarczy za magnetofon. Ważył na dłoni złote okruchy, zastanawiając się co zrobić, a chłopczyk patrzył na niego wyczekująco. W końcu powiedział, że zamienił stryjek siekierkę na kijek i kiwnął głową, że wystarczy. Wychodząc z mieszkania, słyszał za sobą na przemian przeraźliwy kaszel i uradowany głos chłopca. - Dekuji, Bianka, dekuji. Dziecko dziękowało, zwracając się do mamy po imieniu, a jemu jasno brzmiące imię kojarzyło się ze słońcem. Jeszcze tego samego dnia wieczorem odwiedził hotel w odległym o sto dwadzieścia kilometrów kurorcie, Karlowe Wary. Przywiózł recepcjoniście zamówione przez niego wcześniej trzydzieści zegarków, które kupował na bazarze w Warszawie i sprzedawał w Czechach z trzystu procentowym zyskiem. Kolorowe, niemieckie zegarki z bajecznie malowanymi cyferblatami chętnie kupowała czeska młodzież. Po sfinalizowaniu transakcji postanowił zażyć ciepłych kąpieli i wynająwszy pokój w hotelu, zapłacił z góry za dwa dni pobytu. A później wyciągnął butelkę spirytusu i rozpoczęli z recepcjonistą suto zakrapiane pogwarki. Popijali spirytus z tonikiem, a kiedy wieczorem recepcjonistę zmieniła piękna, młoda recepcjonistka i to zaczęło się Kubie wydawać, że już prawie puka do siódmego nieba. Słodka buzia dziewczyny promieniowała tak śliczną urodą, że postanowił się zakochać i tak ją oczarował, że podała mu spontanicznie na powitanie piękną, białą rączkę. - Ja se menuje, Bianka. Zaszczebiotała i wtedy powiedział, że już spotkał dzisiaj w Pradze jedną Biankę. Zapytała, która z nich ładniejsza i wtedy ją pocałował w policzek, a szpakowaty recepcjonista spojrzał zazdrośnie. Postanowił go jak najszybciej opić i zaczął mu dolewać spirytusu, samamu prawie nie pijąc, ale recepcjonista ciągle się trzymał. Zaczął drzemać dopiero przy drugiej półlitrówce, ale natychmiast otwierał oczy, kiedy przysuwał się do dziewczyny i mówił, że nie można. Nie rozumiał, dlaczego recepcjonista tak ciągle dobrze kontaktuje. Zaczął go obserwować uważniej i zauważył, że nazlewał sobie pod ladą prawie pełny kufel spirytusu. - Co, nie smakuje ci polski spirytus?! - powiedział rozzłoszczony i poszedł do swojego pokoju, zabrawszy pozostałe pół butelki. W pokoju przechylił do tyłu głowę i wypił wszystko na bezdechu, natychmiast popiwszy wodą z kranu. Pomimo tych środków ostrożności z początku myślał, że się udusi i odzyskał normalny oddech dopiero po dość długiej chwili. A później położył się do łóżka i stracił przytomność. Obudził się o zmierzchu, czując w żołądku nastroszonego jeża i ogarnęła go panika, że umrze. Nie miał przy sobie żadnych lekarstw, więc dowlókł się do szpitala, gdzie poprosił o tabletkę relanium, ale nie znali tej polskiej nazwy. Powtarzał bezradnie, relanium... I nagle sobie przypomniał łacińską nazwę i wyjaśnił, że chodzi o diazepam. Zrozumieli, ale powiedzieli, że po pijanemu nie może zażyć, więc zaczął przekonywać, że już wytrzeźwiał i w wówczas dali mu plastikowy kubek, do którego kazali nasikać. Zanurzyli w nim papierek lakmusowy i widocznie wynik wypadł pozytywnie, bo podarowali mu dziesięciomiligramową tabletkę relanium. Wyjaśnił, że to dla niego za dużo, na co wzruszyli obojętnie ramionami, więc podziękował i poszedł. Podzielił tabletkę na trzy części i jeden kawałek zażył po wyjściu ze szpitala, drugi dwie godziny później w hotelu, a trzecią część zostawił w rezerwie. Położył się do łóżka, żeby jak najszybciej zasnąć i przespać, przemęczyć kaca. Obudził po czternastu godzinach, następnego dnia po południu, blado świecące słońce spoglądało ze smutkiem na jego umęczoną, pobrużdżoną pijaństwem twarz. Ostatni posiłek jadł przed dwoma dniami. Ubierał się powoli, przysiadając i odpoczywając na łóżku, a później zawlókł się do hotelowej restauracji, gdzie zamówił jajka na szynce. Przełykał powoli, bo każdy kęs odczuwał boleśnie w spalonym spirytusem żołądku, w którym rozzłoszczony jeż przeprowadzał demolkę. Skarga kurantów Wieczorem wrócił do Pragi i wędrując ulicami miasta, zastanawiał się dlaczego przedwczoraj podarował za pół ceny japoński magnetofon. W zimnym świetle ulicznych latarni, świat wydawał mu się dzisiaj bardziej obojętny i nieczuły, aniżeli przed dwoma dniami. - Co mnie zaślepiło - rozmyślał. - Że zgodziłem się na taką wymianę? Postanowił odzyskać magnetofon i odnalazłszy osiedle, odszukał blok i mieszkanie na szóstym piętrze. Po wejściu, uśmiechnął się do Czeszki przepraszająco i położywszy na stole złote kruchy, poprosił o zwrot magnetofonu. Chłopczyk uniósł głowę, usiadł na łóżku i powiedział z przestrachem do mamy, żeby nie oddawała magnetofonu. - Powiedz mu, Bianka, żeby nie zabierał - powiedziało dziecko po czesku. Zacisnął usta, kiedy kobieta spojrzała na niego wyczekująco i zrozumiała, że nie zmieni zdania i podała mu magnetofon. Chciała go poczęstować herbatą, ale odmówił i wyszedł, słysząc za sobą przeraźliwy kaszel i żałosny płacz dziecka. Dwie godziny później obchodził wesoło swoje trzydzieste urodziny w gruzińskiej restauracji na Vaclawskim Namesti. Był z nim jego wesoły, czeski przyjaciel, dwóch studiujących w Pradze Nigeryjczyków, dwie rosyjskie turystki z Leningradu i jeszcze dwie osoby. Pili gruziński koniak, tańczyli przy gruzińskiej muzyce i jedli gorące, gruzińskie szaszłyki, które gruziński kucharz piekł dla nich na płonącym obok stolika rożnie. Pełne wdzięku kelnerki w gruzińskich strojach donosiły coraz to nowe smakołyki i uśmiechały się do nich wdzięcznie i zalotnie. Przyjemnie obchodziło mu się urodziny, ale tylko do północy, bo kiedy z miasta dobiegły uderzenia zegara, skarga kurantów, to cała jego radość nagle gdzieś znikła. Znieruchomiał zasłuchany, a kuranty uderzały alarmiująco, jakby się skarżyły całemu światu, że zabrał choremu dziecku magnetofon. - Bo ty się tutaj bawisz - obwiniały. - A gdzieś tam przez ciebie płacze chore dziecko. Zasłuchał się w dobiegającą skargę i nagle zobaczył się w mieszkaniu na szóstym piętrze, jak podaje choremu chłopczykowi magnetofon. I chociaż ciągle jeszcze siedział w restauracji, ale tak, jakby go już tutaj nie było. - Co się porobiło? - zapytał wesoły, czeski przyjaciel. - Jakbyś się patrzył z daleka. - Czas ucieka, właściwie, to już mnie tutaj nie ma. Zerwał się od stolika z dwunastym uderzeniem zegara. Zapłacił rachunek i poszedł na dworzec kolejowy, gdzie w otwieranym na hasło schowku przechowywał neseser z kontrabandą. Odszukał osiedle składające się ze wieżowców osiedle, ale podpity, nie potrafił odnaleźć właściwego bloku, bo po nocy wszystkie koty są czarne. Wspinał się w blokach na szóste piętra, nasłuchając, czy nie usłyszy za drzwiami kaszlu dziecka, a kiedy w końcu usłyszał, to zebrał się na odwagę i nacisnął dzwonek. Buchnęła na niego fala gorąca i zobaczył w drzwiach młodego, postawnego Czecha w kąpielówkach. Promieniował życzliwością, pomimo, że zbudzony w środku nocy i spoglądał na niego z wyczekującym uśmiechem. Wyciągnął przed siebie magnetofon i powtórzył kilkakrotnie, niepewnym głosem. - Bianka…Chore dziecko…To dla niego. Czech przez chwilę słuchał w milczeniu, a potem rozłożył bezradnie ręce, więc przeprosił i zrezygnował z dalszych poszukiwań. Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy zakradł się po cichu do piwnic wieżowca i wyszukał w zaułku korytarza ciepłe miejsce, gdzie schodziły się rury centralnego ogrzewania. Usiadł na znalezionym kawałku deski i oparłszy głowę na podciągniętych kolanach, przekimał skulony do rana, bo na dworze szalała wiosenna zawierucha. Rano pojechał do swojego czeskiego przyjaciela, u którego zjadł śniadanie, a potem się wykąpał i przespał. Po południu sprzedał magnetofon, co wydatnie podreperowało jego nadszarpnięte fundusze i kupiwszy dolary, wrócił pociągiem do domu. Jego życie potoczyło się dalej, ale wspomnienie płaczącego dziecka bolało go bardzo długo, jak otwierająca się wciąż od nowa rana, bo odbierając dziecku magnetofon, być może postąpił zgodnie z ludzkim prawem, ale nie z boskim. Pamiętał przecież zapamiętane jeszcze z dzieciństwa porzekadło, że kto daje i dobiera, ten się w piekle poniewiera. Można by polemizować, czy aż w piekle, jeżeli chodzi o dorosłych, ale ten kto odbiera dzieciom... Tak, ten powinien obawiać się piekła. I dlatego należy w miarę możności należy jak najszybciej zadośćuczynić wyrządzone dzieciom krzywdy. Na wschód Wiosną postanowił wypłynąć na szerokie wody, bo już od dawna dochodziły do niego wieści o baśniowych przygodach polskich tampów na wschodnim szlaku, którzy przez Ukrainę, Rumunię i Bułgarię docierali nad Morze Czarne, a przez Czechosłowację, Węgry i Jugosławię nad błękitny Adriatyk. Tutaj się na razie zatrzymywali, ale niedługo zagony polskich obieżyświatów miały przekroczyć również i te granice, i przez Grecję, i Turcję dotrzeć nad cieśninę Bosfor i nad Morze Śródziemne. Takiej ciżby, jak na dworcach kolejowych Lwowa i Budapesztu do tej pory jeszcze nie widział. Nie można się było docisnąć do kas biletowych na lwowskim dworcu, przy których podróżni stali w kolejkach po miejscówki, bo bez leżącego miejsca w kuszetce nie wpuszczano do międzynarodowych pociągów. W restauracjach i poczekalniach dworca rozbrzmiewała polska mowa, pito polską wódkę i pachniała polska kiełbasa. Brzęczące jak pszczele roje skupiska ludzkie stanowiły polskie enklawy na obcych terytoriach. Podobnie działo na dworcu kolejowym Keleti w Budapeszcie, gdzie parający się zarobkową turystyką Polacy spali nocami pokotem na betonowej posadzce. Młodziutka dziewczyna spała na frotowymręczniku obok starej babci, student obok profesora, a bogaty przy bezdomnym. Ręce, nogi, torby i toboły stanowiły poplataną ciżbę, pośród której buszowały szajki polskich opryszków. Wspomagane psami tyraliery węgierskich milicjantów, co jakiś czas przeczesywały te tłumy, wyłapując najbardziej niebezpieczne jednostki. Dniem i nocą, dalekobieżne pociągi przerzucały rzesze polskich podróżnych, którzy omijając bariery celne, rozkręcili półlegalny, kupiecki biznes obejmujący połowę Europy. Latem i zimą, wiosną i jesienią krążyły po tak zwanych krajach demokracji ludowej, ogarnięte amokiem watahy, na które związana z przemytem przygoda działała jak opium, jak heroina. Już podczas pierwszej podróży nawiązał na nowym szlaku kontakty i znalazł we Lwowie źródło zakupu dewiz. Trzech rozmawiających po polsku studentów przywoziło z głębi Rosji na handel do Lwowa szwedzkie korony, kawior, złoto i brylanty. Zawarł z nimi opartą na wzajemnych korzyściach znajomość i podczas kolejnych podróży przywoził dla nich sprzęt audiowizualny, głównie odtwarzacze samochodowe i magnetowidy. Studenci wynajmowali w centrum kilkupokojowe mieszkanie, z balkonu którego można było wieczorami podziwiać to piękne, niegdyś polskie miasto. Swoim urokliwym klimatem przypominało Kraków i pomimo zaniedbania urzekało swoim ponadczasowym pięknem jak otulona jesienią, prześwitująca w parku przez liście rzeźba antycznej, greckiej bogini. Za pierwszym razem nie miał za wiele towaru, trochę kosmetyków, peruki, dżinsy i kalkulator. Popyt był ogromny i dosłownie od ręki sprzedał wszystko oprócz kalkulatora, na który nie mógł znaleźć kupca. Już się nawet z tym liczył, że go zabierze z powrotem do Polski, ale w drygim dniu pobytu zawarł znajomość z dwiema kobietami i z dwioma mężczyznami, którzy mu pomogli w sprzedaży. - Nie wiecie, gdzie by tu sprzedać kalkulator? - zagadnął ich na ulicy. Popatrzyli życzliwie, a potem jeden z mężczyzn przyprowadził kupca od którego zainkasował za kalkulator sto pięćdziesiąt rubli, a drugi kupił dla niego za te pieniądze złoty sygnet i przystał do nich po tym dobrym początku. Mieli znajomości, dokupili mu miejscówkę i jeszcze tego samego dnia pojechał z nimi wagonem sypialnym do Budapesztu. Wiózł ze sobą całą torbę pluszowych zabawek. Tańczących niedźwiadków, grających na bębenkach zajączków, fikających koziołki klaunów, a oprócz tego miniaturowe pianina, harmonijki, flety, zdalnie sterowane samochody i wiele innych cudeniek, ale kto by je tam wszystkie spamiętał. Sowiecki świat zabawek był naprawdę śliczny, kontrastowo odmienny od szarej, codziennej rzeczywistości. To było wolne, baśniowe królestwo w zastraszonym przez komunistyczny reżim kraju. Na zabawkach był najlepszy zarobek, bo w każdym człowieku mieszka małe dziecko, które tęskni za lepszym, szczęśliwszym i sprawiedliwszym światem. W Budapeszcie rozstał się ze znajomymi, którzy pojechali do Rumunii, a on postanowił wracać do kraju. Wszedł na dworcu kolejowym Keleti do biura podróży i patrzył, jak przed nim kupuje bilet jakiś młody mężczyzna w skórzanym płaszczu. Stanął za nim z kolejce i wtedy i wtedy tamten spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby go chciał odgonić od okienka. Spojrzał więc na niego podobnie, z lekkim, ironicznym uśmiechem, jakby mu zadawał w myślach pytanie - A czymże ty mi chcesz zaimponować, skoro nie suknia zdobi człowieka? Mężczyzna w końcu się od niego odwrócił i zaczął rozmawiać po polsku z siedzącym w okienku Węgrem. Podał Węgrowi legitymację dziennikarską, z której wystawało dziesięć dolarów i poprosił o bilet sypialny do Kijowa. Węgier oddał mężczyźnie dolary, wyjaśniając, że sprzeda mu bilet bez łapówki i dodał, pokazując na przewalające się po dworcu, polskie hordy. - Co pan o tym wszystkim sądzi jako polski dziennikarz? - Nie można tego jakoś opanować? - Polityka - westchnął Węgier, sprzedając dziennikarzowi bilet, a później sprzedał również i jemu do Lwowa. Wjeżdżając na Ukrainę, wpisał w sowiecką deklarację kupione w Budapeszcie dolary i wcześniej kupiony we Lwowie złoty sygnet, dzięki czemu mógł teraz udowodnić sowieckim celnikom, że przewozi wpisane rzeczy tranzytem. - Skąd wraca? - zapytał sowiecki celnik. - A z przemytu. - Kupił dolary? - Kupił. - I co jeszcze kupił? - Złoto - pokazał na palec z sygnetem. - Wot gieroj, gawari prawdu - zawołał wesoło celnik i poszedł dalej. Oprócz złota i kupionych na Węgrzech stu pięćdziesięciu dolarów, wiózł również sowieckie zabawki, które poszły na bazarze w Warszawie od ręki, bo były naprawdę ładne. Przez cztery kraje Niedługo potem znowu wyruszył w stronę wschodzącego słońca, ale tym razem namówił na wyjazd dwóch kolegów i zaplanował, że zrobią rundkę przez cztery kraje. Uzgodnili, że wyjadą z kraju od wschodu i że wrócą do niego od zachodu, przejechawszy pociągami dwa i pół tysiąca kilometrów przez Ukrainę, Węgry, Czechy i Niemcy. k Dojechali do Przemyśla, do którego podjeżdżały na dworzec rosyjskie pociągi i odprawa celna odbywała się w długim, drewnianym baraku, ustawionym na środku peronu. Na drugą stronę do sowieckiego pociągu najszybciej przedostawały się małe płotki, a obładowane towarem, grube ryby przeważnie musiały zawracać. Udawało im się przedostać dopiero za drugim, a nawet trzecim podejściem. Po kilku godzinach stania w kolejce dotarli całą trójką do odprawy i Tadka przepuścili za pierwszym razem, a jego z Olkiem zawrócili. Ustawili się więc na powrót w kolejce i tym razem przepuścili Olka, a jego znowu zawrócili i wówczas postanowił zostawić część towaru w dworcowej przechowalni. Późnym popołudniem przystąpił po raz trzeci do odprawy, tym razem z mniejszą ilością towaru i stojąc w kolejce, spoglądał markotnie na wychylających się z sowieckiego pociągu kolegów, którzy wołali, żedby się pospieszył, bo to już dzisiaj ostatni pociąg do Lwowa. Tym razem trafił na celniczkę, która nawet nie miała ochoty go sprawdzać. - Ile pan ma na sobie dżinsów? - zapytała żartobliwie, ot, tak, od niechcenia, żeby coś powiedzieć. - Jedne! - zapewnił, usłużnie podciągając nogawkę, bo w ferworze odprawy zapomniał o nawiniętych na nogach, japońskich chustach. Roześmiała się perliście, że tak się jej głupio podłożył i kazała mu podciągnąć drugą nogawkę, a później zabrała go do osobistej kontroli. Szedł za celniczką, zgrzytając ze złości zębami, że sam się tak głupio wkopał. - No, rewidować to wy mnie nie będziecie - pomyślał. Po wejściu do wypełnionego celnikami pokoju rzucił na stół wyciągniętą z torby aksamitną kapę na łóżka i w zaciętym milczeniu dołożył na nią odwinięte z nóg osiem kobiecych chusteczek na głowę. Szarpnął przy rozpinaniu koszulę, aż poleciały guziki i odwinął ze swojego wklęsłego brzucha dwadzieścia cztery metry jedwabnego kryształku na suknie. Stał i spoglądał na oniemiałych celników, zapatrzonych w spływającą ze stołu ku podłodze górę jedwabnego materiału. Spojrzał na oniemiałych celników i właściwie odczytał zapadłą ciszę. Błyskawicznie upchał towar do torby i wyrwał z baraku z powrotem na polską stronę, ku przegradzającym peron barierkom, a idący za nim celnik zastanawiał się co zrobić. - Jeszcze tylko kilka kroków - liczył dzielącą go od ocalenia odległość. - Jeszcze tylko jeden! Już! Otworzył furtkę i zniknął w czekającym na odprawę tłumie podróżnych. - Żebym już pana dzisiaj nie widział! - krzyknął za nim celnik. - Dzisiaj już nie - zgodził się z nim w myślach i poszedł przenocować do hotelu. Podobnie, jak on zawróconych było około czterdzieści osób. Ponieważ po przebudzeniu do głowy przychodzą przeważnie najlepsze myśli, to na drugi dzień o poranku, zabrał z przechowalni torbę i pomyślawszy, że co ma być, to będzie, poszedł od razu z całym towarem na pierwszy ogień. Zamaszystym, energicznym ruchem postawił przed celnikiem na ladzie obie torby i zobaczył ucieszony, że celnik macha niecierpliwie ręką, żeby sobie poszedł i po chwili już wsiadał do sowieckiego pociągu. Wjeżdżając na dworzec we Lwowie, już z daleka zobaczył na peronie wypatrujących za nim kolegów, z którymi poszedł do poznanych wcześniej studentów, u których całą trójką znaleźli gościnny nocleg. Następnego dnia kupili za sprzedany towar pięć tysięcy szwedzkich koron i pojechali w dalszą drogę na Węgry. Ciasno zrolowane, ściśnięte nitką i owinięte folią korony zostały podzielone na trzy zwitki, które wcisnęli w tubki z pastą do zębów. No cóż, niepotrzebnie Szwedzi drukują takie duże banknoty... Sowiecka celniczka najpierw wyczuła pieniądze w jednej paście, a później w następnych i pojechali w dalszą drogę ubożsi o wartające pięćset dolarów korony. Na pocieszenie, poznali w zdążającym na Węgry pociągu trzy młode Polki, z którymi rozstali się następnego dnia w Budapeszcie i pojechali do czeskiej Pragi, skąd po sprzedaniu towaru planowali jechać do niemieckiego Drezna. Postanowili wjechać do kraju przez Wschodnie Niemcy, bo te wyjazdy nie były ewidencjonowane, natomiast na innych granicach wypełniało się przy wyjeździe kartę, którą oddawało się przy powrocie, przy wjeździe. Karty te były później przesyłane przez celników do wojewódzkich wydziałów paszportowych i tym sposobem kontrolowano przepływ podróżnych. Oddania karty można było uniknąć wjeżdżając do kraju przez Niemcy i czasem wracał w ten sposób, żeby ukryć swoje liczne, przemytnicze podróże. Pomimo utraty koron, ciągle jeszcze byli bogaci, bo mieli sto osiemdziesiąt dolarów za sprzedane w Budapeszcie zabawki, a oprócz tego wieźli kupione we Lwowie srebrne sztućce i skórzane kurtki. Wsiedli w Budapeszcie do jadącego z Sofii bułgarskiego pociągu i za łapówkę zajęli wolne łóżka w sześcioosobowej kuszetce. Pod nim spała młoda Polka, a dwa dolne łóżka zajmowali jadący do Berlina Jugosłowianie. Następnego dnia wysiąść w Pradze, gdzie zaplanował odwiedzić swojego czeskiego przyjaciela, ale tak im wygodnie podróżowało, że postanowili odpuścić Pragę i jechać od razu do Drezna. Poskładali pościel i podziwiali rozciągającą się za oknem Czeską Szwajcarię. Tak nazywają przepiękną, górzystą krainę rozciągającą się przy granicy w dolinie Łaby. Po przekroczeniu niemieckiej granicy Polka chciała sprzedać Jugosłowianinowi sto dolarów i przyglądając się transakcji zauważył, że wszystkie numery banknotów mają tę samą końcową cyfrę, poza tym były podrobione bardzo dobrze. Kiedy pokazał kupującemu o co cjhodzi to oszustka błyskawicznie ulotniła się z przedziału, a wdzięczni Jugosłowianie wyciągnęli litrową butelkę, eleganckiego, markowego koniaku. Z fikuśnego, kryształowego korka zwisały na kolorowych sznureczkach lakowe pieczęcie, które należało złamać przed otwarciem butelki, a odwrócony korek służył później jako kryształowy kieliszek. Naprawdę trudno było się oprzeć tej butelce, kiedy się kończyła, wyciągnęli w rewanżu dwie półlitrówki żytniej, a później się wszyscy wycałowali. Ot, jak to słowiańskie dusze, które albo sobie przychylają po pijanemu nieba, albo dla odmiany walą się po pyskach, w zależności od tego, z której strony akurat zawieje. Nie za bardzo pamiętał w jaki sposób wysiedli w Dreźnie i takie chwilowe zaniki pamięci miał mieć od tej pory do końca podróży. Wiedząc o swoim ciężkim trzeźwieniu, postanowił dopiero w domu wyleczyć kaca i kiedy tylko czuł, że trzeźwieje, to natychmiast wlewał w siebie kolejną porcję toksycznego paliwa, żeby się dalej utrzymywać w alkoholowym transie. Następny przebłysk świadomości miał w poczekalni drezdeńskiego dworca, kiedy układali z kolegami w kącie bagaże. - Ty tu pilnujcie, a ja idę pohandlować do miasta - powiedział do kolegów. - Sprzedam papierosy, kupię dolary i wrócę. Zostawił kolegów przy bagażach i poszedł, zabierając ze sobą piętnaście kartonów amerykańskich papierosów, które kupili w kuszetce od bułgarskiego konduktora. Pamiętał, jak sprzedał przechodniom na ulicy pierwsze pięć kartonów po pięćdziesiąt marek, a później miał kolejny przebłysk świadomości, kiedy pił w restauracji mocne, niemieckie piwo. W kolejnym przebłysku zapamiętał roziskrzone w słońcu fontanny, przy których przystanął zachwycony, nie mogąc się napatrzyć na otulone wodną mgiełką, perliście roziskrzone cuda. I żal mu się zrobiło, że stoi poza nawiasem tego ślicznego świata, jak gdyby odgrodzony od niego niemożliwą do pokonania po pijanemu, szklaną ścianą... Słyszał szum wody, lecz jakby z oddali, wiedział, że płynie, ale nie na fali, w kajdanach grzechu, przez wódką spętany, wyciągał rękę i dotykał ściany. Stojąc przy fontannach zaczepił kilku młodych Niemców, którzy wyciągnęli pięćset marek i powiedzieli, że wezmą wszystko. Może nawet mieli zamiar zapłacić, ale kiedy zobaczyli, jak bardzo jest pijany, to wzięli podaną reklamówkę z papierosami i znikli w tłumie. Próbował za nimi gonić wzrokiem, ale zaraz się pogubił. Później do wieczora plątał się po knajpach, popijajac piwo i wrócił do kolegów późnym wieczorem. Siedzieli przy bagażach na posadzce. - Gdzie byłeś?! - zawołali jednocześnie. - Handlowałem! - odpowiedział oburzony, że go pytają o takie oczywiste rzeczy. - To co robimy? - zapytali zrezygnowani. - Jedziemy do domu. Po zasięgnięciu w kasie informacji, okazało się, że przegapili ostatni pociąg i następny będą mieli dopiero jutro. Pomyślał z przerażeniem, że takiego długiego picia nie wytrzyma i że może to się dla niego skończyć tragedią. - Wracamy taksówką? - popatrzył na kolegów. - Na spółkę? - Na spółkę. - Wracajmy. Uzgodnili z taksówkarzem, że ich zawiezie do polskiego przejścia granicznego w Zgorzelcu za dwieście wschodnich marek i rozpoczęli podróż ku granicy, kupiwszy na drogę pół litra wódki. Popijał samotnie, bo koledzy nie chcieli i nawet nie zauważył, kiedy dojechali do granicy i tutaj zaczęły się kłopoty. Chcieli zapłacić dolarami, przeliczywszy je na wschodnioniemieckie marki po czarnorynkowym kursie, ale taksówkarz wykorzystał sytuację i uparł się przy oficjalnym, państwowym przeliczniku, drugie tyle gorszym. Zagroził wezwaniem milicji, więc cóż mieli zrobić, skoro w komunistycznych czasach prawie wszyscy taksówkarze byli współpracującymi z milicją konfidentami? Zapłacili i przekraczając o drugiej nad ranem granicę, zrobili na polskim przejściu taki raban, jakby do odprawy przystąpiła conajmniej cała autokarowa wycieczka. Kiedy zaczął przechylać ruską lalkę, żeby mówiła mama, to zaspani celnicy zatrzasnęli okienko i zamachali rękami, żeby sobie stąd poszli. Tym sposobem, sprawiwszy wrażenie prostodusznych matołów, przewieźli ukryte na spodzie w torbach cztery komplety srebrnych sztućców. To były naprawdę piękne, grawerowane komplety w eleganckich, safianowych kasetach, w każdym komplecie znajdowało się dwanaście noży, widelców, łyżek, łyżeczek i widelców. - Jest tu w pobliżu jakiś postój taksówek? - zapytał na odchodne celników, a oni pokazali, że kawałek dalej za rogiem. Polski taksówkarz bał się jechać na drugi koniec Polski. - Pięćset kilometrów? No, nie wiem - powtórzył kilka razy z wahaniem. Zaproponowali mu więc, żeby pojechał z nimi do domu, gdzie jego żona pospisywała ich z dowodów i dała im na drogę dwa soki pitne z czarnej porzeczki. Reszta podróży minęła dosyć szybko, bo po drodze pociągał z butelki i ósmej rano, koledzy zapłacili za kurs sto dolarów i wysiedli całą trójką w rodzinnym mieście na ustronnej, bocznej ulicy. Kilka dni później spotkali się u Olka i po rozliczeniu eskapady był do tyłu dwieście dolarów, Tadek sto pięćdziesiąt, a Olek czterdzieści. Na zakończenie spotkania Tadziu westchnął głęboko i powiedział do niego z pełnym rozżalenia przekonaniem. - Wiesz co, Kuba, może ty i jesteś po trzeźwemu najmądrzejszy, ale po pijanemu to jesteś najgłupszy. Zmilczał tym razem, zgadzając sie potulnie z kolegą, bo wiedział, że po wódce do cna głupieje, dostaje małpiego rozumu i w związku z tym powinien unikać alkoholu, całkowicie go wykreślić ze swojego życia. Cudowny zbieg okoliczności Nie wiadomo, co go po jakimś czasie podleciało i pod koniec maja zafundował zagraniczną wycieczkę ochlaptusowi, bo sobie umyślił, że we dwójkę przewiozą drugie tyle towaru. No, niby tak, ale nie ochlaptus z ochlaptusem! Po dwudniowym pobycie we Lwowie, trzeciego dnia wysiedli z pociągu w stolicy Rumunii, Bukareszcie i od razu po wyjściu z pociągu, zaczęli sprzedawać kupione na Ukrainie zabawki. Stali na peronie, trzymając w każdej ręce po dziecięcym rowerku, a obok nich leżało na ziemi osiem pudełek z lalkami, które potrafiły mówić i chodzić, kiedy się je prowadziło za rękę. Cztery rowerki poszły od ręki po osiemset lei i tym sposobem zwróciły mu się zainwestowane w podróż pieniądze, bo za te pieniądze można było kupić dwa rumuńskie, haftowane kożuchy. Cała reszta posiadanego towaru, to już był w hipotetyczny zysk w przyszłości. Zastanawiał się, co robić z fałszywą, złotą obrączką, którą kupił za tysiąc złotych od polskiego recepcjonisty w wagonie sypialnym. - To fałszywka, widzi pan? Tutaj pisze, że to nie złoto, tylko pozłacany metal - konduktor pokazywał na wybitą wewnątrz obrączki cechę. - Może pan kupi na dalszy handel, bo obserwuję pana i widzę, że pan jesteś sprytny. - Nie handluję fałszywym złotem - spojrzał z wahaniem na konduktora. - A zresztą, mogę dać pięć dolarów - zdecydował po krótkim namyśle i w ten sposób stał się właścicielem fałszywej, złotej obrączki. Stał teraz na dworcu kolejowym w Bukareszcie i zastanawiał się co z nią zrobić. Wypolerował o ubranie miejsca, w których złoto już schodziło z miedzi, a później wszedł do restauracji i zaoferował obrączkę kelnerowi. Nie cenił zbyt wysoko, ale jednocześnie nie za nisko, żeby ryba połknęła haczyk i żeby nie wzbudzić podejrzeń. Jak się okazało, dobrał cenę właściwie, bo kelner dał do zrozumienia, że pójdą do mieszkającego w pobliżu kupca. Szli ulicami rzęsiście oświetlonego miasta, na mijanych domach znać jeszcze było ślady po niedawnym trzęsieniu ziemi. Zaszli do kupca, gdzie zostali poczęstowani ciastkami i herbatą, a później zainkasował za obrączkę dwa tysiące lei. - Trzydzieści pięć dolarów - przeliczył w myślach, kiedy wracali na dworzec. Za pośrednictwo kelner chciał dwieście lei, ale dał mu tylko setkę, wyjaśniając, że resztę powinien mu dopłacić kupiec, na co kelner skinął głową, że rozumie. - Nie rozumiesz, zrozumiesz dopiero po jakimś czasie - pomyślał pod adresem kelnera i uśmiechnął się lekko, pełen podziwu dla samego siebie, że udało mu się dokonać tak sprytnego oszustwa. Nie uśmiechałby się, gdyby wiedział, że po jakimś czasie, boża sprawiedliwość wystawi mu za to oszustwo rachunek z odsetkami wielokrotnie przewyższającymi wartość obrączki. Niepotrzebnie dał ochlaptusowi na dworcu sto lei, bo tamten od razu kupił flaszkę wódki i kiedy wysiadali z pociągu w stolicy Węgier, to obaj byli już dosyć mocno podpici. Stanęli przed budapeszteńskim dworcem Keleti i w ciągu godziny sprzedali po pięćset forintów wszystkie ruskie lalki i postanowił, że wracają do kraju. Zarażony, zainfekowany przez ochlaptusa wódką, kupił kilka butelek wina i zaczęli obaj dalej popijać w pociągu podczas powrotnej podróży. Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy zaprosił do towarzystwa wsiadłego w Koszycach Słowaka i niedługo potem zabrakło alkoholu. Chodził po wagonach, dając za butelkę wódki poczwórną cenę, ale nie chciano z nim rozmawiać, więc wrócił z niczym do czekających na niego kompanów. - To ty teraz powinieneś postawić wódkę - powiedział do Słowaka, który rozłożył bezradnie ręce. Zdjął szmaciany pokrowiec z wiezionego ze sobą, niewielkiego dymionu i pokazał, że dopiero wiezie zacier na bimber. Wyrwał mu dymion i wyciągnąwszy korek, przechylił głowę i łykał fermentującą papkę z mąki. Kiedy zaczął wymiotować, najpierw uciekł od niego Słowak, a później ochlaptus, a jeszcze później podróżni wypchali go z przedziału na korytarz i wyrzucili za nim bagaże. Machnął na nie lekceważąco ręką, chociaż w torbie znajdowało się bogactwo i poszedł przed siebie, obijając się po korytarzach, aż doszedł do końca pociągu, a później ogarnęła go ciemność. Ocknął się na podłodze, potrącony nogą przez wychodzącego z ustępu mężczyznę. Leżał w poprzek drzwi, tarasując wejście do toalety i kiedy uniósł głowę, to zauważył, że pociąg stoi na jakiejś dużej stacji. Zerwał się i wyskoczył na peron, a później poszedł do hotelu, gdzie wynajął pokój i przytulił głowę do poduszki. Obudził się o zmierzchu, ze spojrzeniem utkwionym w jaśniejącą za oknem wieżycę klasztoru. Dopiero teraz skojarzył, że dziwnym zbiegiem okoliczności, został obudzony i wyskoczył na peron w Częstochowie, w pobliżu klasztoru Czarnej Madonny. Wiedział, że do Ślicznej Pani od wieków zdążają po ocalenie pokutne rzesze pielgrzymów, a Boża Matka nie odmawia potrzebującym pomocy, chociaż na jej policzku widnieją blizny po ranach zadanych grzeszną, ludzką ręką. Wiedział o tym wszystkim, ale nie poprosił o pomoc, nie wyciągnął po ratunek ręki. Wprawdzie poszedł w stronę klasztoru, ale po chwili zawrócił, a kiedy zawracał, dobiegły do niego słowa loretańskiej litanii: "Uzdrowienie chorych, ucieczko grzesznych módl się za nami". Nie skorzystał z zaoferowanego mu Czasu Łaski, który napotkał na swojej życiowej drodze za przyczną cudownego zbiegu okoliczności. Wrócił autobusem do domu i kilka dni później znowu się upił. Podróż do Paryża Po pijanemu ogarniało go nienaturalne podniecenie i bywało, że wsiadał w taksówkę i jechał do odległego o pięćdziesiąt kilometrów Krakowa. Włóczył się nocą po mieście lub przysiadał na nadwiślańskich bulwarach, spoglądając w zadumanym zachwyceniu na jaśniejący iluminacją, rozświetlony Wawel, piećsetletnią siedzibę polskich królów. Spoglądał na leniwie płynącą płynącą Wisłę, licząc odbijające się w wodzie latarnie, a nad ranem wracał z powrotem do domu okazją. Pewnego razu puścił w szoferce ciężarówki bąka i zamiast przeprosić kierowcę, zaczął się wymawiać, że to nie jego sprawka, chociaż w szoferce nikogo oprócz ich dwojga nie było. Zdenerwowany kierowca wysadził go w środku nocy w szczerych polach i powędrował do domu poboczem szosy, kilometr za kilometrem, szarpany porywistym wiatrem. Innym razem barmanka w knajpie nie chciała mu podać piwa, prosił przy bufecie przez godzinę i w końcu szurnęła łaskawie w jego stronę po ladzie pełnym kuflem, który wylał do zlewu, a ludzie wokoło ryknęli śmiechem. - Za długo prosiłem – wyjaśnił. Wyszedł z knajpy, z dumnie podniesioną głową, nie patrząc na poczerwieniałą z gniewu barmankę. Pewnej niedzieli obudził się o zachodzie słońca i nagle zaczął rozpaczliwie krzyczeć. Wył przeraźliwym, udręczonym głosem i mówił, że przed chwilą wrócił z Paryża. Wiedział, że mówi głupoty, ale taki już był poharatany przez wódkę, że nie potrafił się powstrzymać, będąc już u kresu ludzkiej wytrzymałości. - Zróbcie coś ze mną, ludzie, zróbcie - zdawał się wołać udręczonym głosem. - Bo ja już tak dłużej nie wytrzymam, nie mogę. Po godzinie wycia wezwano karetkę i zabrano go do szpitala. Leżał na korytarzu, od czasu do czasu podchodziła do niego pielęgniarka i pytała, skąd przyjechał, na co odpowiadał, że z Paryża. Po kilku godzinach zaczął wracać do równowagi, przestał odpowiadać na pytania i zostawiono go w spokoju. Na drugi dzień, podczas porannej wizyty, stanęło obok jego łóżka kilku lekarzy i jeden z nich powiedział głośniej, żeby do niego dotarło. - A na kolano i dwadzieścia pięć na tyłek. Udał, że nie słyszy, ale później nawet polubił owego lekarza za te słowa, bo zrozumiał, że przy twardszym problemie, czasem trzeba użyć ostrzejszych słów zamiast skalpela. Przeleżał kilka dni w szpitalu, przesypiając dni i noce, bo dawali mu na wyciszenie relanium. Zagrodzone drogi Po wyjściu ze szpitala przez trzy miesiące zachowywał trzeźwość, jeżdżąc naprzemiennie za granicę, raz do czeskiej Pragi, raz do węgierskiego Budapesztu. Dwie młode Polki spotkał pod koniec lipca na Ukrainie w Użgorodzie i ustrzegł je przed Cygankami, które im chciały sprzedać fałszywe złoto. Wtrącił się na ulicy do oszukańczej transakcji, a później pomógł im kupić prawdziwe złoto. Uchronił przed oszustwem te dwie młode Ślązaczki, chociaż wcześniej słyszał, jak się z niego naśmiewały w pociągu, nazywając go grubaśnym kitajcem. Nie skumały, że przewozi na sobie przez granicę cztery chińskie golfy. Przykleiły się do niego po kupnie złota i pojechały z nim do Budapesztu, a nawet chciały jechać jeszcze dalej do Niemiec, ale do tego już nie dopuścił. - Tu się rozstajemy - wyjaśnił na budapeszteńskim dworcu. - Wracajcie do domów, bo się na taki handel nie nadajecie. Nie posłuchały, połknęły przemytniczego bakcyla i miesiąc później natknął się na nie we Lwowie. Podbiegły do niego uradowane na ulicy i powiedziały, że wynajęły pokój u porządnej rodziny, a potem zaproponowały, żeby się u nich przespał i po krótkim wahaniu wyraził zgodę. Zaszli do śmierdzącego uryną zaułka i natknęli się przy bramie domu na pełne przekleństw mordobicie trzech żuli. - Mieszkamy u tego w skórzanej kurtce - pokazały na jednego z walczących, broniącego się przed dwoma napastnikami. Zawzięty był, uparty, ciągle powalany na ziemię, ciągle się podnosił i rzucał z powrotem na przeciwników, znieruchomiał dopiero, kiedy mu rozbili na głowie butelkę wina. - Lepiej tam nie wchodźcie - doradził zszokowanym rodaczkom. - Ale tam zostały nasze bagaże. - Już ich nie odzyskacie. - Ale w bagażach mamy pieniądze. - Już ich nie macie. - Pójdziesz z nami po bagaże? - Nie pójdę. - Ale poczekasz? - Poczekam. Weszły do bramy, a kiedy nie wychodziły, to zadzwonił z pobliskiego sklepu po milicję, wyja śniając, że chodzi o rozbój. Zjawili się po kwadransie, ukryty w bramie, obserwował, jak milicjanci wyprowadzają obu opryszków, a razem z nimi płaczące kobiety. Jednej ciekła krew z rozciętej wargi, ale nie podbiegł i nie podał jej chusteczki, bo rozumiał, że zrządzenie losu zagrodziło mu do niej drogę. To tyle, jeżeli chodzi o te dwie Polki, a teraz posłuchajcie, jak to było z kupnem domu, w którym miał w przyszłości zamieszkać z rodziną na długie lata. Stary, niezamieszkały dworek kupił pod koniec lata, wypatrzył go pośród zarośniętego zdziczałą gęstwiną ogrodu. Pewnego razu stanął na ozdobionym czterema kolumnami ganku i postanowił, że kupi ten dworek i faktycznie, tak się wszystko pomyślnie składało, że po roku go kupił. Stał się jego właścicielem przez szereg zbiegów okoliczności, które nie były przypadkowe, jeżeli weźmie się pod uwagę, że jego mama wielokrotnie się modliła, żeby któreś z jej dzieci w nim zamieszkało. Wędrujemy przez życie z zawiązanymi oczami, bawiąc się w ciuciubabkę z kochającymi nas Aniołami, które czasem wtykają nam do ręki jakiś prezent, a my wtedy krzyczymy uradowani, żeśmy znaleźli. Skończyło się lato, a wraz z nim dobiegła końca jego przemytnicza Odyseja, a stało się to za sprawą polskiej celniczki, wobec której postanowił być niegrzeczny podczas podróży do Pragi. - Nie pojedzie pan dalej - zakończyła starcie. - Zabieram panu dowód osobisty i proszę się po niego zgłosić w biurze paszportowym. Kiedy zajechał do Tarnowa, to naczelnik w biurze paszportowym popatrzył w papiery i powiedział. - Przemycał pan sto paczek papierosów, Marlboro. - Jestem na dorobku - patrzył na naczelnika prosząco. - I stereofoniczny radiomagnetofon. - Żona... Dziecko... Nie mamy gdzie mieszkać - dopowiedział cichutko. - I jeszcze miał pan sześćdziesiąt kremów żeńszeniowych. - No wie pan, jak to jest - prawie płakał. Wyczuł, że naczelnik ma mu ochotę darować, ale kiedy wyciągnął z szafy pokaźny plik jego kart przekroczenia granicy, to wykrzyknął zdumiony. - Można jechać za granicę w celach turystycznych dwa, a nawet cztery razy w roku, ale nie czterdzieści! O, proszę! W ciągu jednego tygodnia był pan trzykrotnie w Pradze! I w taki to sposób skreślono mu w dowodzie pieczątkę uprawniającą do zagranicznych wyjazdów. Nie potrafił się z tym godzić i wyrobiwszy sobie nowy dowód osobisty, przemeldował się do innego województwa, ale i tutaj nie udało mu się uzyskać pieczątki. Nastały dla niego ciężkie czasy, gdyż uzależnił się od przemytu o wiele mocniej aniżeli od wódki. Wędrował we śnie nocami po rozjarzonych miastach, sprzedając towar i kupując dolary, a sny były tak wyraziste, że po przebudzeniu pamiętał, co pisało na oglądanym afiszu. W ten sposób, nie wychodząc z domu, odwiedził wiele europejskich stolic, a nawet zawitał do Nowego Jorku i Tokio. - To tylko zwidy, oniryczne majaki - szeptał po przebudzeniu, pełen tęsknoty za nieistniejącą rzeczywistością. A może to wszystko gdzieś istnieje w innej czasoprzestrzeni? Może senna rzeczywistość jest bliższa prawdziwej od życia na jawie, skoro to właśnie we śnie potrafimy wychodzić poza ogrodzenie czasu i przestrzeni? W ilu wymiarach sen się śni, otwiera czwarte, piąte drzwi? - Czy żałujesz, że zabroniono ci wstępu na przemytnicze szlaki? - Nie żałuję, bo wędrowałem po nich, jak pijany saper po zaminowanych ścieżkach. Rozdział piąty. Ten pogodny, jesienny poniedziałek pachniał latem, chociaż już minęła połowa października. Dzień się zaczął jak co dzień i nic nie zapowiadało, że skończy się niezwykle. Dopiero wieczorem spiker telewizyjny oznajmił, że papieżem wybrano polskiego kardynała, Karola Wojtyłę. Wybiegł uradowany na podwórko i uniósłszy głowę, spoglądał w rozbłyskujące na niebie gwiazdy, przeczuwając, że od tej pory nic już nie będzie takie jak dawniej. Przez skłócony świat zaczynała się toczyć lawina miłości, która miała zaowocować na przełomie tysiącleci kanonizacją świętej Siostry Faustyny, Apostołki Bożego Miłosierdzia. Nowy papież, Jan Paweł Drugi, stał mu się szczególnie bliski, bo zetknął się z nim jako uczeń technikum energetycznego, chodząc na religię do klasztoru Kapucynów w Krakowie. Będący wówczas krakowskim arcybiskupem Karol Wojtyła odwiedził ich pewnego razu podczas religii, pobłogosławił, a później uczniowie całowali na jego ręce święty pierścień z relikwiami. Wprawdzie ówczesny arcybiskup nie był jeszcze wtedy papieżem, ale bardzo dobrze zapamiętał tamtą chwilę i od tamtego czasu był pewien, że stoi w opiekuńczym cieniu dobrego drzewa. Stał teraz wieczorem na podwórku, w dniu wyboru polskiego papieża, i spoglądał z ufnością w rozgwieżdżone niebo, wierząc, że wszechświat jest taki, jaki być powinien. I zdało mu się nagle, że słyszy turkot pędzącego po Mlecznej Drodze Wielkiego Wozu i zdało mu się, że dostrzega unoszoną przez Boga do góry wagę dobrych i złych uczynków. - Czyżby niedługo miano ważyć losy świata? - pomyślał. Patrzył na zastygłe w pogotowiu, rozmigotane, gwiaździste hufce i przypomniała mu się przepowiednia, że trzy rzeki świata dadzą trzy korony dla pomazańca z Krakowa. - Przecież polski papież otrzymał święcenia kapłańskie w rodzinnych Wadowicach nad Skawą - kojarzył. - Na biskupa pomazano go w Krakowie nad Wisłą, a papieską tiarę otrzymał w Rzymie nad trzecią rzeką, nad Tybrem. - A papieską tiarę zdobią trzy korony - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumenia. - No właśnie, Poetycka Bajko, a do tego Juliusz Słowacki napisał w swoim wizjonerskim wierszu, że... Pośród niesnasków Pan Bóg uderza w ogromny dzwon, dla słowiańskiego oto papieża otwarty tron. - No, właśnie… - Prawda, Poezjo, że za dużo tutaj zbiegów okoliczności, jak na zbieg okoliczności? - Prawda, opowiadaj dalej o swoim życiu. - Dobrze. Stał wieczorem na podwórku i wędrując wzrokiem po krainach nieba, w pokornym zadziwieniu chylił głowę przed wypełniającą się na jego oczach wolą nieba. Dziwił się, bo nie rozumiał, że co jakiś czas Pan Bóg powołuje na chorążych swojego sztandaru charyzmatycznych ludzi, którzy mają do spełnienia określoną rolę. Dźwigają świat na kolejny stopień w górę albo przerzucają most nad przepaścią. Jan Paweł Drugi wraz z Siostrą Faustyną zostali powołani do przerzucenia Mostu Miłosierdzia nad przełomem tysiącleci, żeby ludzkość mogła po nim przejść bezpiecznie do lepszego, opartego na bożych przykazaniach świata. Konserwator Pogodziwszy się z nieubłaganą prawdą, że zdarto z niego płaszcz przemytnika i że nie może wyjechać za granicę, zatrudnił się na razie jako konserwator w spółdzielni mieszkaniowej, żeby w ten sposób doczekać do lepszych czasów. W nowej pracy miał do swojego użytku zamykany na klucz warsztat elektryczny, w którym naprawiał mieszkającym w bloku ludziom światełka na choinkę, żelazka, suszarki, młynki do kawy i tym podobne duperele, i koszałki opałki. Usuwał również w mieszkaniach drobne usterki, wymieniając starszym osobom spalone żarówki, czy bezpieczniki. Cała ta praca była to dla niego dosyć stresująca, bo był przyzwyczajony do czegoś więcej, no, ale co zrobić, skoro wódka coraz mocniej przyginała go do ziemi? No, więc wkręcał te żarówki i z gorzkim uśmiechem mówił, dziękuję, biorąc wsuwane mu do ręki kilka groszy napiwku. Nie zależało mu na tej pracy i dlatego nie przychodził do roboty, albo przychodził pijany koło południa. Przymykano oczy na jego pijaństwo, bo wiedziano, że pracował na kierowniczych stanowiskach, ale pewnego razu nie wytrzymali i widząc go pijanego, powiedzieli, że nie dostanie wypłaty. Wzruszył pogardliwie ramionami i wyciągnąwszy z kieszeni dwadzieścia dolarów, wytarł nimi nos i rzucił banknot na ziemię. - Nie zależy, jej na pieniądzach - wyjaśnił. - Komu? - nie za bardzo zrozumieli. - Wódce - odwrócił się na pięcie i poszedł dalej pić do miasta. Po wytrzeźwieniu, nie pamiętał zajścia i dlatego spojrzał zdziwiony na kolegę, kiedy mu oddawał rzucone na ziemię dolary. - Kupiłeś dom do remontu - doradził kolega. - Wpłać zaliczkę i jako naszemu pracownikowi, zrobię ci taniej centralne ogrzewanie. W ten sposób za niewielkie pieniądze założył w kupionym domu centralne ogrzewanie i można powiedzieć, że to była jedyna korzyść, jaką mu przyniosła półroczna praca w spółdzielni. Wiosną kazano mu wyremontować instalację elektryczną w przedwojennym więzieniu i wówczas przestał całkiem przychodzić do pracy. Po jakimś czasie ktoś mu doniósł, że został dyscyplinarnie zwolniony, więc wykrzywił usta w lekceważącym grymasie i nadchodzące nadchodzące lato ofiarował wódce. Pokerowa zagrywka Trwało lato przesycone słońcem lato, łagodne powiewy wiatru pieściły opalone ciała dziewczyn, kiedy ryży kelner zawołał go na zaplecze restauracji i zaproponował pokera. Dał się skusić i zagrali we trójkę, bo dołączył Osiłek, któremu Ryży pożyczył pieniędzy i wówczas zrozumiał, że będą chcieli go ograć. Zaraz na początku Ryży postawił butelkę wódki i od razu nalał mu pół szklanki. Spojrzał na Ryżego ironicznie i ledwie umoczywszy usta, dolał do pełna i podał Osiłkowi, który przechyliwszy głowę do tyłu, wypił całą szklankę dosłownie na dwa łyki. Tylko mu się grdyka ruszyła, a potem beknął i powiedział, żeby mu jeszcze dolać, co tak zdenerwowało Ryżego, że mu się przy tasowaniu rozsypały karty. Zdawał sobie sprawę, że na dłuższą metę w pojedynkę z nimi nie wygra, więc powiedział, że musi iść do domu po pieniądze. Miał przy sobie gotówkę, ale potrzebował pretekstu do wyjścia. Po chwili już dzwonił do Olka, dobrego gracza i bitnika, który aż zatarł z uciechy ręce, kiedy mu wytłumaczył o co chodzi. Poszli do knajpy, uzgodniwszy po drodze, że ewentualną wygraną podzielą po połowie. O dziewiątej wieczorem rozpoczęła się zażarta walka, podczas której dodawał sobie animuszu niewielkimi porcjami wódki, ale nad ranem odstawił alkohol, zapanowawszy nad nim za pomocą hazardu, wybijając klin klinem. O wschodzie słońca uznali, że dziesięć godzin wystarczy i umówili się na dalszą grę wieczorem. O zmroku usiedli do dalszej gry w kantorku i nikt by nie zliczył, ile razy owej nocy trójki przebijały pary, a karety fule, ale pokera nie było ani razu. Zgodnie z umową, o dziewiątej rano zakończyli rozgrywkę, ale tym razem nastąpiło rozstrzygnięcie, bo wygrali z Olkiem na tyle, że popijali w knajpie do wieczora. Chylące się ku zachodowi słońce, czepiało się krawędzi nieba, kiedy przysypiający Olek poszedł do domu, zostawiając go przy stoliku z opróżnioną do połowy butelką i wówczas przysiadł się do niego powiedziałm Ryży z Osiłkiem. i zaczęli nagabywać, żeby ich poczęstował wódką ze stojącej na stoliku, wypitej w połowie butelki. - Nalej! - zaczęli nalegać, żeby ich poczęstował wódką. - Poproście... Złapali go pod pachy i wynieśli przed restaurację, gdzie dostał na schodach takiego kopa, że poszybowałn z góry w żywopłot. Przez chwilę leżał zamroczony, a później powoli poszedł do domu, idąc coraz wolniej i wolniej, aż w końcu przystanął i zawrócił z powrotem do restauracji. Zobaczywszy, że kelner z Osiłkiem popijają przy stoliku jego wódkę, zrzucił im butelkę na ziemię i zaczął ich na zmianę trzaskać otwartymi dłońmi po pyskach. Bił mocno i i dotkliwie tak, jak miał zakodowane w pamięci przez bijącego go w dzieciństwie po twarzy ojca. Zakotłowali się całą trójką i wytoczyli na zewnątrz. Na dworze strzelił Osiłka głową w brzuch z byka, jednocześnie podcinając mu rękami nogi, a później klęknął nad nim okrakiem, unieruchomiając mu kolanami ręce i zaczął go dusić. Stracił równowagę, kiedy Ryży kopnął go w głowę. Leżał na plecach i kopał nogami, obracając się wokoło, przez co nie pozwalał im się do siebie zbliżyć. Złapali go w końcu obaj za nogi i podskakując jak rozbrykane konie, zaczęli włóczyć po wysypanym żużlem parkingu. Koszula podwinęła mu się do góry i żużel tak haratał go po plecach, że nie wytrzymał i zaczął krzyczeć. Powłóczyli go jeszcze przez chwilę, a później zostawili na parkingu i wrócili do knajpy. Wszedł do domu i próbował ściągnąć koszulę, ale za bardzo bolało, bo zdążyła przyschnąć z krwią do pleców. Wziął wiadro wody i poszedłszy do ogrodu, polewał powoli garnuszkiem po plecach i po jakimś czasie ściągnął koszulę i wrócił do domu, szczękając z zimna zębami. Zażył dwie pyralginy, ale bolało w dalszym ciągu, więc usiadł na krześle i spędził bezsenną noc przy stole, z głową opartą na rękach. Siedział i rozmyślał o ostatniej rozgrywce, podczas której Ryży z Osiłkiem i wódką tworzyli trójkę, a on osamotniony nie miał nawet pary. W sierpniu zdecydował się z pomocą Olka na dogrywkę i zaczaili się na Ryżego pod jego domem. Kiedy zaczął na ich widok uciekać do furtki, to Olek podciął mu z tyłu nogi i Ryży runął jak długi na asfalt. Nie zważając na jego krzyki, że ma złamaną rękę, przerzucili go przez ogrodzenie na podwórko i możliwe, że dopiero wtedy ją złamał. W każdym razie chyba faktycznie miał złamaną, bo dosyć długo nosił ją później na temblaku. Osiłka dorwali tydzień później koło restauracji i z początku nie mogli sobie z nim poradzić, ale w końcu zaczął dostawać. Zaczął uciekać do knajpy i wtedy dostał taką rakietę, że aż go wyrzuciło w powietrze. Podbiegli do leżącego, podciągnęli mu koszulę i wtarli mu w plecy dwie garście żużlu. Tak zakończyła się jego ostatnia, pokerowa zagrywka, od tamtej pory już nie usiadł do pokera i nie zagrał już więcej w karty o pieniądze. Przegrana bitwa Nadchodziła jesień i na drzewach zaczęły się pojawiać pierwsze kolorowe liście, kiedy wybrał się prywatnie do lekarza i poprosił o przepisanie antikolu. Znowu zaczął zażywać co drugi dzień tabletkę, dzięki czemu od kilkunastu dni chodził trzeźwy i tak to trwało do pewnej soboty, do imienin, na które wybrał się do kolegi, przeskakując po kilka stopni w drodze na pierwsze piętro. Na imieninach, jak to jak na imieninach, popijano alkohol, co mu z początku nie przeszkadzało, ale po jakimś czasie zaczął liczyć ile godzin minęło od zażycia tabletki i ciągle mu wychodziło, że jeszcze nie może się napić. Przestrzegał samego siebie, że jeszcze mu nie wolno i nagle nie wytrzymał, sięgnął po kieliszek i wypił. Przez chwilę nic mu się nie działo, a potem nagle, jakby się wtoczyła na peron buchająca parą lokomotywa. Bach! bach! Jego serce zaczęło uderzać jak młot kowalski, przed oczami zobaczył czerwone kręgi, a porażone płuca z wysiłkiem wciągały powietrze. Spojrzał półprzytomnym wzrokiem na biesiadników i wyszedłszy niby, że za potrzebą do łazienki, spojrzał w lustro i zobaczył w nim swoją czerwoną, napuchniętą twarz i spoglądające z niej na niego przekrwione oczy. Usiadł przerażony na sedesie, bo gęstniejąca mgła sprawiała, że przestawał widzieć, a później wymknął się cichaczem z mieszkania i poleciał po schodach, głową do przodu na półpiętro. Nie potrafił, nie odważył się stanąć na nogi. Trzymając się u dołu poręczy, poczołgał się do wyjścia i zapadł w rozkołysany letarg, położywszy się przed blokiem na ławce. - Może chory? - usłyszał po jakimś czasie głos pochylającej się nad nim kobiety. - Zostaw, pijany - dobiegł do niego głos mężczyzny. Odetchnął z ulgą kiedy sobie poszli, dowlókł się do domu i położył do łóżka. Następnego dnia zacisnął z uporem usta i zażył kolejną tabletkę, postanowiwszy sobie, że zrobi wszystko, co potrafi, żeby skończyć z piciem. Nie wytrzymał i tym razem, po trzydziestu sześciu godzinach, wypił z lumpami w krzakach szklankę wina i zaczął umierać, a menele zostawili go na trawie i znikli. - Nie odchodź, posiedź przy mnie - prosił lupma nazywanego Gawronem. - A jeżeli stracę przytomność, to wezwij pogotowie. - Muszę lecieć, bo zabrali postawione przez ciebie wina - zakrakał. Leżał i konał, ale wiedział, że jeżeli przeżyje, to nigdy się nie pogodzi z okradaniem go przez alkohol z wolności i dlatego szeptał pod jego adresem przez zaciśnięte zęby. - Albo ty mnie wykończysz, albo ja ciebie, ale na pewno nie będziemy ze sobą żyli. Leżał zapłakany i konał, a później zasłonił głowę, widząc nadjeżdżające z wózkami dwie młode matki. - Może go pobili? - powiedziała jedna do drugiej, pokazując na niego ręką. - Pijany - odmruknęła koleżanka. - Tutaj w krzakach, lumpy urządzają libacje. Pojechały, a on został dalej leżeć ze swoją chorobą i ludzką pogardą. Przetrzymał i tym razem, ale wiedział, że jeżeli będzie dalej pił i zażywał antabusy, to zostanie przez nie zamordowany, bo antikol przemieniał alkohol w truciznę, w aldechyd octowy, który powodował porażenie mięśni oddechowych i wzrost ciśnienia, a co za tym idzie uduszenie i pęknięcie serca. Wiedział o tym i dlatego skończył z antikolem, bo nie potrafił skończyć z wódką, choroba alkoholowa wygrała z nim kolejną bitwę. Kierownik z przypadku Spacerował po mieście, opromieniony jesiennym słońcem, a nad nim żeglowały z wiatrem nici babiego lata. - Może nie jestem uzależniony - oszukiwał samego siebie. - Od trzech tygodni nie zażywam antikolu, a pomimo to chodzę trzeźwy. - Witam kolegę - wyrwał go znajomy głos z zadumy. - Co słychać? Niech pan przychodzi do mnie na kierownika budowy. - Poważnie? - Przyjmę pana pod warunkiem, że pan przyprowadzi brygadę elektryków. - Brakuje panu kierownika, czy ludzi? - spojrzał na rozmówcę z namysłem. Znał go od dawna i wiedział, że właśnie doprowadził powierzoną mu filię przedsiębiorstwa do zapaści, bo mu się pozwalniali pracownicy. - No, nie wiem - zagrał na zwłokę i na drugi dzień pojechał do odległej o sto pięćdziesiąt kilometrów dyrekcji. Siedząc u dyrektora, zapytał go po przedstawieniu swoich kwalifikacji. - Podobno potrzebujecie kierownika filii w moim mieście? - Przyprowadzi pan ludzi? - Przyprowadzę. - Ilu? - Ilu będzie trzeba. - No, to mamy dla pana miejsce. - Poprosiłbym o bardziej konkretną odpowiedź, mam pracować u obecnego kierownika, czy na jego stanowisku? - Na jego stanowisku - doprecyzował dyrektor. - Na początek proponuję panu sześć tysięcy złotych i proszę się od razu zabrać do roboty, bo tam są pozawalane wszelkie możliwe terminy. - Potrzebuję około tygodnia na skompletowanie ludzi. - Wie pan, o co tam chodzi? - Mniej więcej. - Za ile pan nadrobi opóźnienia? - Za pół roku - odparł i rozpoczął pracę. Nie zabiegając zbytnio, został kierownikiem grupy robót z przypadku. W przeciągu tygodnia skompletował dwie brygady i zabrawszy się ostro do roboty, w trzy miesiące nadrobił zastane zaległości. Wyszedł na prostą, pokonawszy w brawurowy sposób wiraże, a poprzedni kierownik w tym czasie jeździł i kablował na niego do dyrekcji. Przestał szkodzić, kiedy zrozumiał, że już go nie dosięgnie, bo się wysforował zbyt daleko do przodu. Kurdupel W nowej pracy panoszyło się paskudne pijaństwo, pito w robocie, po robocie i nocą, zasypiając pijackim snem, gdzie popadło. Spieszący rano do pracy ludzie spoglądali ze zgorszeniem na rozrzucone po parkingu ludzkie zwłoki. W budynku mieściły się dwa niezależne od siebie kierownictwa, robót elektrycznych i sanitarnych, a kurduplowaty kierownik wodkaniarzy był głównym inicjatorem libacji. Pił i kablował do dyrekcji, usiłując przejąć władzę nad całością filii. Pewnego razu wygarnął Kurduplowi prawdę, po czym nastąpiło między nimi ciche zawieszenie broni, które jednak trwało tylko do kolejnego, wspólnego pijaństwa. Po rozpoczętej w pracy libacji Kurdupel zaprosił go siebie, do domu, gdzie tankowali we trójkę z jego starszym bratem. Ugościli go obaj obracia jak się patrzy, najpierw go opili, poźniej sprowokowali awanturę, a jeszcze później, kiedy się zabrał do domu, to wepchnęli go do zasypanego śniegiem, przydrożnego rowu i wylali na niego wiadro wody. Wstał i poszedł po zawianej śniegiem drodze, dziesięć kilometrów na piechotę po nocy. Zesztywniałe na mrozie, obrośnięte lodem ubranie chrzęściło nieprzyjemnie przy każdym kroku. Rozsierdzony wiatr ciskał w niego tumanami śniegu, a przejeżdżające samochody trąbiły ostrzegawczo i znikały w szalejącej śnieżycy, zostawiając go na pastwę losu, chociaż wielokrotnie wyciągał po pomoc rękę. W końcu stracił orientację i nie za bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Obudził się następnego dnia we własnym łóżku, przypuszczając, że instynktownie trafił do domu, ale po miesiącu spotkał kolegę, który autobusem woził ludzi do pracy i od niego dowiedział się prawdy. - Rozpoznałem cię na drodze, kiedy jechałem z ludźmi - relacjonował kolega. - Kiedy cię zabrałem, to mi bez przerwy dziękowałeś za podwiezienie, ale taki byłeś pijany, że nawet mnie rozpoznałeś. Tutaj kolega urwał i spoglądał tak jakoś dziwnie, jakby zadawał niewypowiedziane pytanie. - Oj Kuba, Kuba, dlaczego robisz z siebie taką łachudrę? - To nie ja, tylko wódka - odpowiedział, nawiązując do jego myśli. - Co wódka?! - To wódka robi ze mnie łachudrę i jeszcze raz ci dziękuję za podwiezienie, bo tamtych podziękowań nie pamiętam, gdybyś mnie nie zabrał, tobym tam chyba zamarznął albo by mnie jakiś samochód potrącił. Dziękując koledze, nie widział stojącego skromnie z boku swojego Anioła Stróża. W kieracie Wiosną, w oddalonej o czterdzieści kilometrów miejscowości rozpoczęto budowę kurzej fermy, do której budował dwie napowietrzne linie wysokiego napięcia. Najpierw zbudował jedną, żeby na budowie mieli w energię elektryczną, a później już bez zbytniego pośpiechu budował drugą, rezerwową i właśnie wtedy na czynnej linii pękł izolator i należało go pilnie wymienić w trybie awaryjnym. - Gdzie ja znajdę na poczekaniu taki izolator? - zastanawiał się zafrasowany i wówczas sobie przypominał, że ma taki na budowanej obok linii i że może go stamtąd na razie ściągnąć. Chociaż wiedział, że linia jest bez prądu, to dla pewności rozwarł z ziemi za pomocą dźwigni znajdujący się na szczycie słupa odłącznik i zaczął się po nim wspinać, żeby odkręcić izolator. Umęczony był tą nową pracą na stanowisku kierownika grupy robót, często wykonywaną z konieczności w zaimprowizowanych warunkach. Dyrekcja ciągle ze wszystkim poganiała, więc nawet nie zakładał słupołazów, tylko wspiął się do góry po znajdujących się w słupie dziurach, żeby jak najszybciej wykonać robotę. Przypiął się na górze pasem bezpieczeństwa i chociaż wiedział, że linia jest bez napięcia, to odruchowo odchylał głowę od przewodów, omijając je rękami, jak się omija wygrzewające się na słońcu węże. Zszedł po skończonej robocie z izolatorem na ziemię i wówczas zagadnął go kierownik budowy. - Nie wie pan, kiedy załączą linię? - zapytał zmartwiony. - Stanęły mi stanęły wszystkie maszyny. - Nie wiem - odpowiedział krótko, a potem spojrzał w górę i nogi się pod nim ugięły, bo zobaczył, że pomylił linie. Otworzył odłącznik na będącej pod napięciem linii i zdemontował izolator po odłączonej stronie. Przez cały czas przy odkręcaniu izolatora, czyhała się na niego zaczajona w pobliżu śmierć. Wystarczył jeden silniejszy podmuch wiatru lub jego mimowolny ruch ciałem, żeby zapłonął na słupie jak pochodnia. Nie wykorzystał zdemontowanego izolatora, wyrzucił go do rowu. Nie interesowało go również kto naprawił i załączył linię. Nie potrafił przestać myśleć o pomyłce i powrócić do równowagi. - To kierat - myślał niechętnie o wykonywanej pracy. - W dyrekcji ciągle poganiają, a do tego wódka i bałagan, tak nie można pracować. Pod koniec marca dostał teleks z dyrekcji, że jedzie do niego samochód z materiałem, więc czekał na niego nadaremnie w biurze do ósmej wieczór. Następnego dnia dotarła do niego wiadomość, że kierowca zawiózł chodliwy materiał prosto na budowę i rozładował, zostawił na łące jak krowie gówno. Kto chciał, to sobie wybierał i zabierał, co mu pasowało. Pojechał na miejsce i spisawszy protokół braków, poruszył sprawę na najbliższej naradzie w dyrekcji. - Jak można było coś takiego zrobić?! - zwrócił się do dyrektora. - Kto zapłaci za rozkradziony materiał? - Pan zapłaci, bo pan nie dopilnował. - Ja mam płacić za błędy waszego kierowcy?! - zapytał oburzony, ale odpowiedziało mu milczenie. I wtedy uznał, że miarka się przebrała. Napisał na poczekaniu wypowiedzenie i wręczywszy je dyrektorowi, wyjaśnił, że to jego ostatnia narada. Wracając pociągiem do domu, spoglądał na przesuwające się za oknem krajobrazy, zadowolony, że się wyrwał z kieratu. Niedługo potem dostał wezwanie do sądu, bo dyrektor założył mu sprawę o rozkradziony materiał. Nie brał adwokata, bo wiadomo było kto zawinił, więc spokojnie czekał podczas rozprawy na uniewinnienie. Trochę go zaniepokoiło, kiedy zobaczył, jak prawniczka z przedsiębiorstwa przytuliła się na korytarzu do sędziny i wspominały studenckie czasy, ale ciągle jeszcze wierzył w sprawiedliwy, oparty na faktach wyrok. - Przecież Temida nie dzieli ludzi na równych i równiejszych, bo mając opaskę na oczach, nie widzi, że sędzina i prawniczka to koleżanki - pomyślał. Naświetlił na rozprawie potwierdzone przez świadków fakty i spokojnie czekał na wyrok. I wtedy prawniczka poszeptała z sędziną, i sędzina zaczęła na niego wrzeszczeć, że jest pijakiem i wykolejeńcem. Och, jak ta sędzina zaczęła się wydzierać, usiłując go zastraszyć, pomieszanie z poplątaniem. Na koniec usłyszał, że zostanie pozbawiony praw publicznych, po czym pogromczyni w sędziowskiej todze powiedziała już spokojniej, że ma tylko zapłacić za brakujący materiał. - Złożę odwołanie i nagłośnię sprawę w masmediach - powiedział na zakończenie rozprawy. Nie oprotestował niesprawiedliwego wyroku, bo naiwnie pomyślał, że jakoś to będzie. No i było, kiedy minęły terminy przysługujących mu odwołań, to wyrok się uprawomocnił i zawitał do niego komornik. - Trzeba mi zapłacić trzydzieści tysięcy - powiedział ze złośliwym uśmieszkiem. - Ale jak mi pan wsunie do kieszeni dwa tysiące, to panu rozłożę na raty. Dał łapówkarzowi te dwa tysiące i zapłacił pierwszą ratę, a później postarał się jak najszybciej wszystko spłacić, żeby nie oglądać niemiłej gęby poborcy. Żałował później, że nie zrobił odwołania od niesprawiedliwego wyroku i od tego czasu przestał naiwnie liczyć, że jakoś to będzie. Zaczął skrupulatnie egzekwować przynależne mu prawa do obrony, bo zrozumiał, że skoro Temida jest ślepa, to nie wolno jej ślepo wierzyć. Dziesięć kanadyjskich dolarów Kończyła się wiosna i ponieważ od dwóch miesięcy był bez pracy, postanowił wznowić reaktywować zakład elektroinstalacyjny, jaki otworzył na początku swojej przemytniczej Odysei. - Przecież trzeba z czegoś żyć - pomyślał zafrasowany. Odszukał w szufladzie zawieruszoną, zapomnianą pieczątkę i zaczął się rozglądać za jakąś robotą. Ktoś go poinformował, że gospodarz w pobliskiej wiosce chce zainstalować w stajni światło, więc wybrał się do niego i uzgodnił robotę. Należało wykonać nad podwórkiem przewieszkę i zamontować w stajni dwie lampy, gniazdko i wyłącznik. Gówniana praca, pomyślał, stojąc pomiędzy krowami w gnoju i oddychając przez usta, żeby się przyzwyczaić do smrodu. Spisał potrzebne materiały i wróciwszy do domu, zapakował je następnego dnia do torby, z którą dawniej jeździł na przemyt i powędrował do autobusu. Ledwie mógł udźwignąć ważącą z pięćdziesiąt kilogramów torbę, ale jakoś dotarł do autobusu i zajechał na miejsce. Do gospodarza było od przystanku z półtora kilometra i co chwila przekładał torbę z ręki do ręki, aż w końcu zarzucił ją na plecy i pomaszerował przygarbiony, odpoczywając co pięćdziesiąt kroków. Rodzina gospodarza składała się z rodziców i dwójki niepełnosprawnych dzieci. Wykonujący chałupniczą pracę ojcie szył żaroodporne ubrania dla hutników, a gospodyni chowała cztery krowy i sprzedawała mleko, odwożąc go w bańkach codziennie rano wózkiem do skupu. Razem z rodzicami mieszkała chodząca o kulach dorosła córka i szesnastoletni chłopiec o niecałkowicie wykształconych dłoniach. Dziewczyna siadała w słońcu przed domem na ławeczce i przypatrywała się jego pracy, a chłopiec usiłował mu pomagać, podając narzędzia i przytrzymując drabinę. Opowiadał, że jego marzeniem jest zostać kierowcą tira, więc mu przywiózł z domu kolorowe czasopismo z amerykańskimi, ciężarowymi samochodami. Podczas wykonywania przewieszki musiał stać na czubku drabiny i nogi mu dygotały ze strachu i zmęczenia, a ręce miał poobijane, poranione od niewprawnych uderzeń młotkiem. Trzeciego dnia pod wieczór skończył pracę i po zaświeceniu w stajni światła, spoglądał na uradowaną rodzinę, ciesząc się równie mocno, a może nawet więcej jak oni. - Już nie będę musiał doić przy świeczce - powiedziała ucieszona gospodyni i zapytała, czy może mu zapłacić kanadyjskimi dolarami. - Mam brata w Kanadzie i czasem przysyła mi w liście kilkanaście dolarów. - Może być dolarami - zgodził się z uśmiechem. - To ile to będzie? - Dziesięć. - Ale kanadyjskie są od amerykańskich tańsze. - Niewiele, a poza tym wasz syn mi pomagał, więc niech będzie trochę taniej. Nie puścił w obce ręce tych dziesięciu kanadyjskich dolarów z wizerunkiem angielskiej królowej. Odsprzedał je ojcu, a za otrzymane tysiąc złotych kupił rower, na którym odtąd jeździł do pracy, wożąc na ramie torbę z materiałami, a czasem nawet półmetrowy worek gipsu. Wioząc worek, prowadził rower poboczem szosy, przysiadając na siodełku, kiedy droga biegła z górki. Miało to ten minus, że czasem, kiedy się za bardzo rozpędził, to tracił równowagę i upadał. I tak już miało z nim pozostać przez najbliższe lata. Raz trzeźwy, raz pijany, na zmianę zaliczał sukcesy i porażki, podnosząc się uparcie, nieustępliwie z każdego upadku, bo nie jest ważne ile razy człowiek upadnie, tylko ile razy się podniesie. Przez okres kilkunastu lat, przez jego firmę miało się przewinąć kilkudziesięciu pracowników. Bywało, że zatrudniał jednocześnie kilkunastu. Przy pomocy coraz lepiej dobieranych, coraz wartościowszych ludzi, miał zelektryfikować ponad dwieście rozmaitych obiektów. Łącznie z fabrykami, stacjami transformatorowymi, liniami wysokiego napięcia i całymi osiedlami. Gniazdo Mieszkając z rodziną w swoim kawalerskim pokoju u rodziców, powoli remontował kupiony dworek, w miarę posiadanych środków. Doprowadził wodę, gaz i kanalizację, wykonał nową instalację elektryczną, założył centralne ogrzewanie i dobudował łazienkę oraz jeszcze jeden pokój od południa. We wszystkich pokojach zburzył kaflowe piece, a z części ozdobnych kafli wybudował w salonie kominek. W tym największym pokoju zachował ozdobiony sztukaterią sufit, zwisający z niego, staroświecki, wykonany z mosiądzu żyrandol harmonizował z wiszącymi na białych ścianach kinkietami ze złoto lśniącej blachy. Nad kominkiem wisiało duże, prostokątne lustro w metalowej, złoconej ramie, a przy oknach zwisały z karniszy, udrapowane zasłony w kolorze starego złota. Południową ścianę zdobił zaśnieżony, górski pejzaż, a pozostałe ozdabiały kobiece portrety i olejny obraz Matki Boskej Cygańskiej w szafirowym płaszczu i złocistej chuście na głowie, która tuliła do serca słodko śpiące na Jej rękach Dzieciątko. Cały ten pokój, oświetlony o poranku promieniami wschodzącego słońca, przypominał reprezentacyjną komnatę wznoszącego się na szklanej górze zamku. Pod koniec wiosny postanowił się wyprowadzić od rodziców i zamieszkać z żoną i synkiem w nowo urządzanym gnieździe. Ciągle się mobilizował do przeprowadzki, ale wódka wciąż mu przeszkadzała i tak to się odwlekało, dopóki pewnego razu nie spotkał siedzących na plantach kolegów. - Cześć, gdzie jedziecie? - A nigdzie, siedzimy, bo nie mamy co robić. - Poczekajcie na mnie przez chwilę. Kupił w sklepie cztery wina, które wypili na plantach i wtedy im zaproponował, żeby mu pomogli przy przeprowadzce. Zgodzili się chętnie i po chwili już jechali wszyscy razem bagażową taksówką. Po drodze dokupił jeszcze cztery wina i zabrali się całą czwórką za przeprowadzkę. Na pierwszy ogień poszły meble, stół, kredens, szafa, wersalka i parę innych ciężkich rzeczy, po przewiezieniu których zabrali się za słoiki z kompotami, marynaty, książki, talerze, ubrania i tym podobną drobnicę. Ostatni, popołudniowy kurs nadzorowała jego żona, która po przyjściu z pracy pojechała z nimi do nowego domu, zaniepokojona ich chwiejnym krokiem i bałamutną mową. - Niech pan to postawi! - zawołała, kiedy z rozdartego pudła zaczęły wypadać butelki z sokami domowej roboty. Po krótkiej nerwówce pudło z sokami znalazło się na ziemi i kolega, któremu w garnitur wsiąkło pół litra malinowego soku, poprosił o pożyczenie ścierki. - Nie ma pani gdzieś czasem pożyczyć jakiejś czystej i być może wolnej, niepotrzebnej ścierki? - zapytał dyplomatycznie i wtedy kobiecy nadzór postanowił odpuścić i zająć się szukaniem zaginionej szynki. I tak przeprowadzka stała się wspomnieniem. Zamieszkał z rodziną w nowym gnieździe, a ponieważ mieli urządzony tylko salon, to zostawił go żonie z dzieckiem, a sam przez kilka pierwszych lat sypiał w przybudowanym pokoiku na rozkładanym, polowym łóżku. Nie zależało mu na wygodach, ważniejsze dla niego było ogrodzenie domu, które wykonał na solidnej podmurówce i obsadził tujami, odgradzając posiadłość żywopłotem od hałasu ulicy i ciekawskich spojrzeń. Jedna noc Popijał w dalszym ciągu, w nowym miejscu zamieszkania, trwoniąc na wódkę ciężko zarobione pieniądze, a do tego, kiedy był pijany, to okradali go nieuczciwi taksówkarze. Przeważnie nie pamiętał po wytrzeźwieniu, gdzie, ile i komu po pijanemu zapłacił, ale pewnej, pogodnej, letniej nocy potrafił na drugi dzień po przyjściu do siebie odtworzyć przebieg pijaństwa. Owego dnia zainkasował za skończoną robotę dwadzieścia tysięcy złotych, napił się postawionej wódki i wieczorem poszedł w tango. Coś go gnało, wołało po rozpoczęciu picia, nienaturalnie podniecony, nie potrafił sobie po wódce znaleźć miejsca. Wyrywał zamocowane w trzeźwości kotwice rozsądku i wypływał na szerokie wody przy nadymanych pijanym wiatrem żaglach. Podniósł słuchawkę i zatelefonował do znajomego taksówkarza. - Zaraz przyjeżdżam - zapewnił taksówkarz. - Złapałeś dobry kurs? - żona taksówkarza wychyliła głowę z ciepłego łóżeczka. - Lepiej, kochanie, wydoję pijanego elektryka i jutro kupię ci złoty pierścionek. Po chwili taksówkarz już trąbił przed jego domem i pojechali do odległej o trzydzieści kilometrów wioski. - Pamiętasz, wujciu, jak przyjeżdżałem do ciebie na wakacje? - wspominał, siedząc z wujkiem przy półlitrówce, którą kupił od taksówkarza za tysiąc złotych. O północy półlitrówka się skończyła i taksówkarz zażądał za kolejną pięć tysięcy, chociaż w sklepie kosztowała pięćset. - No, tyle to ja ci nie dam - zaprotestował. - Nie jestem aż taki pijany, jedziemy po wódkę do mojego kolegi. Pożegnał się z wujkiem i po chwili już jechali do mieszkającego kilkanaście kilometrów dalej kolegi. Na miejscu sprawa zaczęła się komplikować, bo kolega nie miał wódki, więc zabrał go do taksówki i pojechali kilkadziesiąt kilometrów dalej, na melinę do wielkiego miasta. Zatrzymali się o północy z piskiem opon na starym rynku i czekali, aż podejdą do nich, wyłaniające się z mrocznych podcieni straszydła. - Co potrzeba? - zapytała zgrabna, młoda kurewka. - Chodź, Stokrotko, mamy dwóch klientów - zawołała do koleżanki. - Wódki! - Daj pieniądze. - Nie dam, bo nie przyniesiesz, już żeście mi dwa razy nosiły, ale żadna nie doniosła pójdziemy razem po wódkę. - Tobie nie wolno, boś obcy. - Jaki tam obcy, wy mnie już tuytaj na pewno dobrze znacie. - Nie wolno. - Jedziemy z powrotem! - zawołał do taksówkarza, udając, żed chce wsiadać do samochodu. - Niech idzie - wtrąciła się Stokrotka. Szli na melinę długim, mrocznym korytarzem. Zmurszałe mury z odpadającym tynkiem wyglądały jak przeżarte trądem. Pod ścianami leżały przykryte szmatami, zionące wrogim spojrzeniem, ludzkie wraki. Przeszli szybko obok zatęchłych legowisk, minęli śmierdzące moczem podwórko i wspięli się na piętro po skrzypiących, drewnianych schodach. - Skrzypią - popatrzył na Stokrotkę. - A skrzypią, nikt nieproszony nie wejdzie. Po dojściu do meliny, Stokrotka zapukała w umówiony sposób. Przez chwilę obserwowano ich przez judasza, a później w drzwiach stanęła stara, rozczochrana, siwa wiedźma o jednym, pożółkłym od nikotyny zębie. W głębi mieszkania widać było śpiących na podłodze, skoszonych przez alkohol ludzi. Cofnął się do tyłu, bo z mieszkania cuchnęło odchodami i brudem. - Co, śmierdzi? - zarechotała starucha. Wyciągnął zwitek pieniędzy i wtedy złapała go za rękaw, usiłując wciągnąć do środka, wyszarpnłą rękę i powiedział z hamowanym gniewem. - Dwie półlitrówki i żagnam. - Nie żegnam, tylko do widzenia. - Żegnam! - Masz szczęście, że dzisiaj wszyscy pijani, bobyś stąd nie wyszedł, ale ty jeszcze do mnie przyjdziesz i nie wiadomo, czy wyjdziesz. - Niedoczekanie - odmruknął. Zapłacił dwa tysiące za dwie butelki i poszli. W powrotnej drodze dał się dziewczynom napić za pośrednictwo, ale pomimo, że jednej i drugiej wyszarpnął butelkę, to wydoiły prawie połowę. Stokrotka była naprawdę ładna i kiedy zauważyła, że się jej przygląda, to rozpięła zapinaną na zatrzaski spódnicę... Przymknął oczy i pokręciwszy przecząco głową, ruszył do wyjścia. Więcej już na tamtą melinę nie pojechał. Zastanawiał się później niejednokrotnie, jakim cudem wyszedł stamtąd cało i doszedł do wniosku, że po śmietniku życia oprowadzał go oprócz dwóch upadłych aniołów, jeszcze trzeci, dobry, opiekuńczy Anioł. Pili wódkę w domu u kolegi w towarzystwie jego uroczej żony i nagle po krótkiej, czerwcowej nocy rozbłysło na skraju nieba słońce, rozogniło szyby purpurowym światłem. - Trzeba je wpuścić! - wykrzyknął zachwycony i podbiegłszy do okna, otworzył na oścież obie połówki. - Tylko popatrz, jakie ono śliczne, śpiewa i gaworzy w ogrodzie, wyciągając do nas rączki rączki jak niemowlę. - To ptaki - roześmiała się żona kolegi. - Jakie tam ptaki, nie wolno, nie potrafię pić wódki, kiedy tak ślicznie świeci. Podziękował za gościnę i pojechał do domu, cud wschodzącego słońca okazał się silniejszy od alkoholizmu. Wysiadł ulicę wcześniej i oślepiony spadającym z nieba ogniem, wpadł na spieszącą do przedszkola matkę z dzieckiem. - Czego ty się boisz? - zapytał łagodnie, kiedy dziecko schowało się lękliwie za mamę. - Bo ma w domu podobnego ojca, pijaka! - rzuciła porywczo kobieta. Szedł i szeptał do siebie, że coś trzeba by z tym pijaństwem zrobić. Uklęknął w swojej przybudówce, usiłując zmówić pacierz, ale ciągle zapominał i zaczynał od nowa, i tak to wygladało, jakby przedzierał się do Pana Boga poprzez wichurę, podając Mu o wschodzie słońca bukiet kwiatów. Zasnął o poranku, z uwieszonymi na rzęsach promieniami. To właśnie po owym pijaństwie, potrafił odtworzyć przebieg wypadków i powiedział do taksówkarza, kiedy do niego przyjechał i zażądał pięć tysięcy za jazdę. - Nie udało ci się wycyganić pięciu tysięcy za wódkę, to próbujesz teraz wydrzeć za jazdę, ile razy mnie wcześniej okradłeś? I wtedy taksówkarz sczerwieniał, i odjechał bez słowa, ale dalej nie chciał zrezygnować z okradania i pewnego razu przyhamował obok niego na ulicy, i zapytał jak za dawnych, złodziejskich czasów. - Dokąd pojedziemy, panie Kuba? - Na Hawaje. - To już nic od pana nie zarobię? - Może pan zarobić na garba - zakończył rozmowę i taki był końcowy akord ich znajomości. Od tego czasu, kiedy łapał wiatr w żagle, to zabierał ze sobą tylko tyle pieniędzy, ile przeznaczał na picie, bo wiedział, że ile by nie zbarał, to i tak się obudzi po pijaństwie z pustymi kieszeniami. Owczarnia W lipcu skończył elektryfikację owczarni i zgłosił instalację do odbioru, na który przyjechało dwóch kontrolerów i zaczęli szukać dziury w całym, żeby dostać łapówkę. - Już pan nie jest u nas kierownikiem - powiedział jeden z kontrolerów. - A o reszcie porozmawiamy przy obiedzie. - Nie będzie żadnego obiadu, chyba, że sobie sami zafundujecie - odpalił. - I wynosić mi się z budowy, jak się wam nie chce uczciwie pracować. Na drugi dzień pojechał do kierownika rejonu, wyjaśnił o co chodzi i powiedział na koniec. - Instalację wykonałem zgodnie z projektem, a tymczasem te dwa wasze matoły kazały mi wymieniać lampy. Po tym wyjaśnieniu położył na stole dwa tysiące złotych, które kierownik szybko chapnął do kieszeni i powiedział ugodowo. - Ale kogo ja z panem poślę, skoro na automatyce zna się tylko ten, co był na odbiorze? - Niech mi pan da Bogdana i ja za niego połączę. - Ale Bogdan jest na urlopie. - Już ja go sobie znajdę. - Ale żeby wszystko było w porządku. - Będzie - zapewnił i pojechał szukać Bogdana. Znalazł go zmartwionego na budowie domu, bo mu zabrakło cementu. W owych siermiężnych czasach, żeby kupić cement należało napisać podanie i czekać na przydział kilka miesięcy. - Ile ci potrzeba tego cementu? - zapytał Bogdana. - Cztery worki! - zawołał z nadzieją w głosie. Wziął z postoju bagażówkę, pojechał do znajomego kierownika budowy i po godzinie przywiózł cement i jeszcze dodatkowo pięć worków wapna. - Nie wiem , jak ci dziękować... - Jedziemy na odbiór owczarni. Na miejscu Bogdan podłączył urządzenia pod jego dyktando i kiedy zaświecili, to zadowolony baca zaprosił ich na suto zakrapany poczęstunek. Do domu wrócił dopiero następnego dnia o poranku i usiałszy w kuchni przy stole, zaczął narzekać do żony, rozczuliwszy się po pijanemu nad sobą. - Nic, tylko ta robota i robota - narzekał. - Nie jestem wołem roboczym, żeby tak tylko ciągle pracować i pracować, należy mi się odpoczynek i jadę odpocząć w góry do Zakopanego – zakończył. Poszedł na dworzec autobusowy, gdzie wsiadł do autobusu i zasnął. - Wysiadaj pan - konduktor potrząsał go za ramię. Podniósł głowę i zobaczył, że w autobusie nie ma już nikogo. - Zakopane? - zapytał. - Zakopane - usłyszał. - O, to dobrze. Chodził po uzdrowisku, wdychając pełna piersią ostre, górskie powietrze. - A co ty tutaj robisz? Podniósł głowę i zobaczył bacę wychylającego się z szoferki ciężarówki. - Wypoczywam, zamieszkam w hotelu i jutro idę na Giewont. - No, to będziesz miał z dwieście kilometrów. - Jak to z dwieście?! - No, bo jesteś na Śląsku. - Na jakim Śląsku?! - No, na Śląsku, przyjechałem ciężarówką po węgiel. Dopiero teraz rozejrzał się przytomniej i zobaczył umorusane pyłem węglowym, brudne ściany kamienic. - Zawieziesz mnie do domu? - popatrzył na bacę zgaszonym wzrokiem. - Zawiozę, wsiadaj do szoferki. Podczas powrotnej drogi znowu zasnął i obudził się po południu, kiedy ciężarówka stała koło owczarni. - Chodź, wypijemy po jednym - zachęcił baca. - Nie chcę, od wczoraj nie jadłem i nie spałem. - Jak to nie spałeś, chrapałeś w szoferce jak stado owiec. - Ale nie jadłem. - To zjesz. - Nie zjem, po przepitku nie mam apetytu. - A próbowałeś pić na kaca surowe jajka? - Nie próbowałem. - No, to spróbujesz - zadecydował baca. - Ile ci wbić do szklanki? - A wbij całą szklankę. Wypił szklankę jajek i zawołał wesoło, że z takim podkładem może pić od nowa. Tak mu się tylko zdawało, że może, wytargało z niego wszystko do klozetowej muszli. Trzy razy chodził wymiotować i w końcu zrezygnował z picia, i wrócił do domu. W autobusie znowu robiło mu niedobrze, ale tym razem zapanował nad sytuacją i przyrzekł sobie solennie, że nie będzie więcej pił szklankami surowych jajek. Mniej więcej po dwóch miesiącach przyjechał do niego zmartwiony baca i zaczął się użalać, że wyginieni z odbioru dwaj kontrolerzy robią na owczarnię naloty. - I co ja mam zrobić? - narzekał baca. - Przyjeżdżają na kontrolę wieczorami i natrącają, że potrzebują po zarodowym baranie. - No, to miarka się przebrała - popatrzył na bacę z namysłem. - O ile sobie przypominam, to okna w owczarni zakratowane? - Zakratowane. - Drzwi metalowe? - Metalowe. - No, to teraz posłuchaj, jak jeszcze raz przyjadą, to ich zamknij w owczarni, a potem do mnie zadzwoń, to przyjadę cię wspierać. Niedługo po tej rozmowie obaj kontrolerzy przespali całą noc z owcami. Kiedy zaczynali się awanturować, to razem z bacą gasili im światło i walili kawałkiem szyny w metalowe wrota. Po kilku takich audiowizualnych koncertach z owczarni przestały dochodzić groźby i przekleństwa i do rana zapanowała cisza. Wypuszczeni o szóstej, otrzepali ze słomy ubrania i zachowywali się nad podziw spokojnie. Zapytani przez zwalistego bacę, czy upatrzyli sobie po baranie, udawali, że nie usłyszeli i odjechali bez słowa. Po odjeździe kontrolerów, pożegnał się z bacą, tym razem już bez picia i pojechał z powrotem do domu, a kilka dni później podszedł do niego w zakładzie energetycznym jeden z kontrolerów i przez chwilę pluł mu do ucha. - Nie wiedziałem, że z pana taki człowiek - powiedział na zakończenie. - No, to teraz już pan wie - skwitował. I taki był koniec owczej epopei, podczas której szukał na Śląsku Giewontu. Kąkol i Ladaco W owym czasie zatrudniał dwóch o wiele od siebie starszych elektryków i powiedzmy, że jeden nazywał się Kąkol, a drugi Ladaco. Nie chcieli pracować bez alkoholu, więc kupował im więc codziennie pół litra wódki, a ponieważ o będącą na kartki wódkę było trudno, więc postanowił pędzić bimber. Skompletował aparaturę, zrobił zacier i po odczekaniu potrzebnego na fermentację czasu, pewnego wieczoru przystąpił z kolegą do całonocnej destylacji. Kiedy z chłodnicy zaczęły skapywać pierwsze krople, zgasili w kuchni światło i zapaliwszy na łyżeczce spirytus, sprawdzali jakość bimbru, patrząc na pełgający po łyżeczce błękitny płomyk. Z obliczeń wynikało, że powinni mieć dwadzieścia dwie półlitrówki, ale rano doliczyli się tylko dwudziestu, więc doszli do wniosku, że dwie butelki wypili, co było o tyle o tyle prawdopodobne, że mieli dosyć duże szmery. - Chce ci się spać? - zapytał wybierającego się do domu kolegę. - Eee... Tego... W ogóle. - To może byś mi pomógł rozwalić szopę? - Eee... Tego... Szopę? - Bimber też się znajdzie. - No, to zabieramy się do pracy - rozjaśnił się kolega. Prali kilofami, aż echo oddawało od okolicznych bloków i z okien zaczęli wyglądać zaciekawieni ludzie, patrząc, jak zrzucają z dachu kawałki blachy i deski. Upędzonego bimbru starczyło dla pracowników na trzy tygodnie, a kiedy się skończył, to im zakomunikował, że już nie będzie kupował alkoholu. I wtedy Kąkol strzelił młotkiem o ziemię, a Ladaco wywrócił drabinę i powiedzieli, że nie będą pracować bez wódki. Przed odejściem zburzyli właścicielowi budynku łukowate nadproże nad drzwiami, które murował przez tydzień i poleciał za nimi z kijem do miasta. Po zastrajkowaniu pracowników, kończył rozpoczętą robotę samotnie, a Ladaco chodził i skarżył na niego do cechu. - Pański pracownik mówi, że jest mu winien siedemdziesiąt tysięcy - zagadnął go kierownik cechu. - Następnym razem, jak przyjdzie na skargę - zaproponował kierownikowi. - To mu dajcie kartkę papieru, niech to wszystko spisze i podpisze. Niedługo po tej rozmowie, podpity pracownik ponownie przyszedł na skargę i wtedy go posadzono w osobnym pokoju i kazano spisać pretensje. Nawet mu zaproponowali kawę, ale kiedy mu ją przynieśli, to po Ladaco nie było w pokoju śladu, tylko chwiały się po nim otwarte na oścież drzwi. Spokorniały, wrócił do pracy po tygodniu, natomiast Kąkol był bardziej honorowy i zawzięty. Pewnego dnia przyszedł na budowę, wycelował palcem w stojącego na drabinie Ladaco i zawołał oskarżycielsko. - Zdrajco! Jak żeśmy się umawiali?! Popatrzył na zmieszanego Ladaco i powiedział do rozżalonego Kąkola. - Przebieraj się i ty do pracy. I po chwili Kąkol również urzędował na drabinie. Po wypłacie zabrał go do sklepu, gdzie kupił mu dżinsy, sztruksową koszulę i adidasy. - Prawda, że tak lepiej, zamiast wszystko przepijać? - zapytał. Kąkol udał, że nie słyszy, ale po chwili, kiedy myślał, że nikt nie widzi, przystanął przed sklepową sklepową witryną i przyglądał się z zadowoleniem swojemu odbicu w szybie. Odeszło lato, a z latem obaj elektrycy i na ich miejsce przyszli inni, bo tak to już bywa w życiu, że ludzkie drogi schodzą się i rozchodzą. Przez następne lata Kąkol co pewien czas do niego przychodził, robiąc mu o piątej rano pobudkę i prosząc o sprzedanie materiału. - Nie mam ani renty, ani emerytury, więc jakoś muszę zarabiać na życie - wyjaśniał. Przeważnie kupował kilkanaście metrów kabelka, jakieś tam gniazdka, przewody. Stał na ganku z pieniędzmi w ręce, nie mogąc wykrztusić słowa, bo mu wódka coraz bardziej wypłukiwała rozum. - No, powiedz w końcu o co chodzi! - krzyknął do niego pewnego razu zniecierpliwiony zrobioną mu o piątej rano pobudką. Dał mu wtedy jakiś materiał, nie biorąc pieniędzy i wtedy widział go po raz ostatni. Podobno zabrali go do jakiegoś przytułku, gdzie wkrótce potem umarł. Nwet nie wiadomo, gdzie go pochowano i nie można na jego grobie zaświecić świeczki. A szkoda, bo ten ciężko chory na alkoholizm człowiek był porządniejszy od niejednego z tych niby zdrowych. Nigdy się na nikogo nie skarżył, nigdy na nikogo nie narzekał. Ladaco kilka lat później skończył tragicznie, daj im obu, dobry Panie Boże, wieczne odpoczywanie w swoim miłosierdziu, jeżeli taka Twoja wola. Wrzesień Wiele nowego wydarzyło się owego roku wrześniową porą, kiedy odchodzące z ociąganiem lato, podawało rękę nadbiegającej jesieni. Zatrudnił trzech nowych elektryków, kupił motorower, zarobił na elektryfikacji szklarni… - Powoli, Kuba, po kolei, gdzieś się tak znowu rozpędził? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia. - Moderato, cantabile. - No właśnie, Poetycka Bajko, umiarkowanie i śpiewnie, dzięki za przypomnienie. A więc po rozstaniu się z Kąkolem i Ladaco przyjął na ich miejsce do pracy trzech nowych elektryków. Byli młodsi od poprzedników, ale podobnie uzależnieni od alkoholu, a największym ochlaptusem i zawadiaką był Julek, który chłonął wódkę jak bibuła atrament i ciągle był z prawem na bakier. Pewnego razu wykupił na zabawie wódkę w bufecie i sprzedawał ją gościom po zawyżonych cenach, a kiedy mu chcieli nawtykać, to uniósł pojemnik i zagroził, że rozbije. Z tym to właśnie Julkiem poszedł pewnego razu na postój, ale żaden taksówkarz nie chciał ich zawieść do pracy, chociaż stało ich na postoju kilkunastu, a kiedy w końcu jeden się zgodził, to zażądał podwójnej stawki. - Umówili się wcześniej - pomyślał i zrezygnowawszy z jazdy, wysiadł z taksówki, zatrzaskując za sobą drzwi. I wtedy taksówkrz wyskoczył z samochodu i rzucił się do niego z pięściami. - Trzasnąłeś mi drzwiami – wykrzyknął. - Nie trzasnąłem panu - próbował wyjaśnić, ale taksówkarz nie słuchał. - Ślimoku! - rzucił z pogardą i w tym momencie zrozumiał, że taksówkarz go poniża. Zacisnął usta i zmilczał, a poźniej zabrał Julka i poszli, bo uznał, że jeszcze nie nadeszła właściwa pora na ripostę. Chciał to sobie na spokojnie przemyśleć, chociaż wiedział, że tego publicznego upokorzenia płazem nie puści. To, że taksówkarz był silniejszy nie stanowiło problemu, bo jak wiadomo, nie ma mocnych, a na silnych zawsze znajdzie się silniejszy. Następnego dnia poszedł z Julkiem na postój, odszukał taksówkarza i otworzywszy drzwi taksówki, powiedział grzecznie, dzień dobry, a poźniej równiegrzecznie wyjaśnił o co chodzi. - Ubliżyłeś mi tutaj wczoraj na postoju i należy mi się zadośćuczynienie, ale ponieważ ty jesteś waga półciężka, a ja kogucia, to Julek ci za mnie skuje mordę, rozumiesz? - zakończył. - Nie rozumiem. - To zaraz zrozumiesz. Sprężył się w sobie i tak mocno trzasnął drzwiami, że w samochodzie zadźwięczały szyby. A potem wypuścił przed siebie Julka, który złapał taksówkarza za gardło, rzucił na maskę samochodu i tak mocno ścisnął za gardło, że powalony zaczął się dusić. Jakiś taksówkarz próbował bronić kolegi, ale zastąpił mu drogę, a później zabrał Julka i poszli. Po jakimś czasie taksówkarz próbował go przez telefon straszyć kolegium. - Nie radzę - odparował. - W tej chwili jesteśmy kwita i lepiej dla nas obu, żeby już tak pozostało. I to właściwie tyle jeżeli chodzi o tę sprawę, od tej pory zaczęli się z taksówkarzem omijać, a z czasem nawet szanować. Po tym zajściu kupił motorower, żeby się uniezależnić od taksówkarskiej mafii. Pojechał pociągiem do odległego o ponad sto kilometrów Rzeszowa i w przyfabrycznym sklepie kupił niebieski, dwuosobowy motorower, na którym wrócił do domu. Pierwszy raz jechał wtedy na mechanicznym dwuśladzie, ale tylko raz zapomniał, gdzie hamulec i zatrzymał się na środku przejścia dla pieszych, cierpliwie słuchając gderania ludzi, którzy obchodzili go jak świętą krowę. Poza tym jechało mu się całkiem nieźle, jeśli nie liczyć przedzierania się przez burzę, kiedy przemoczona koszula przylepiła mu się do ciała. - Nie dociągnę - pomyślał. - Przemarznę, do domu ponad osiemdziesiąt kilometrów. Stanął w Ropczycach i pożyczył w przydrożnym domu skórzaną kurtkę, dawszy w zastaw dowód osobisty i obiecawszy przy oddaniu pół litra wódki. Zaczął na motorowerze jeździć po okolicy, rozglądając się za budowanymi domami i majać właściwe podejście do ludzi, przeważnie zaklepywał robotę. I właśnie w taki sposób zgodził nad jeziorem u badylarza cztery szklarnie i dwa budynki mieszkalne. Potrzebny do wykonania instalacji materiał dowiózł pracownikom na motorowerze. Obładowany motorower leduiw zipał, ale ciągnął do przodu i zarabiał na samochód. Ludzi zakwaterował w namiocie na pobliskim campingu, a ponieważ wyżywienie mieli u gospodarza, to nie dawał im pieniędzy, naiwnie myśląc, że nie będą pili, bo nie mają za co. Ciągle jeszcze nie wiedział, że jedyny sposób na przechytrzenie wódki, to trzymać się od niej z daleka. Najpierw przepili jego radiomagnetofon, a poźniej dwieście dolarów, które im rzucił w zwitku na przechowanie, uciekający przed milicją złodziejaszek. Mieli więc za co popijać, a ponieważ przy piciu chce się palić, a papierosy były na kartki, więc pijany Bajtlok wystrzelał na strzelnicy siedemset złotych, żeby wygrać jedną paczkę. - Niech pan przyjedzie, bo pańscy ludzie chodzą pijani po uzdrowisku i szastają na wszystkie strony pieniędzmi - zatelefonował do niego pewnego wieczoru badylarz. Pojechał i najpierw zwinął na campingu swój namiot, a później powyciągał pracowników z knajpy i zakwaterował ich w szklarni. Postanowił z nim jeden dzień zostać i wieczorem rozpalili ognisko i wypili we czwórkę butelkę wódki, co rozbudziło w nim tak silny głód alkoholowy, że wstał po cichu, kiedy pracownicy zasnęli i wybrał się na poszukiwanie wódki. Był u badylarza i na kampingu, i jeszcze w kilku innych miejscach, ale na szczęście nikt mu nie sprzedał i po kilkugodzinnych torturach zapanował nad pijanym pożądaniem i ułożył się do spania w szklarni. O piątej rano zrobił w szklarni pobudkę i po kąpieli w jeziorze wrócił do domu, a elektrycy zabrali się do pracy. Pod koniec września skończył roboty i zainkasowawszy duże pieniądze, pojechał odpocząć do Zakopanego. To czego kiedyś nie potrafił zrealizować po pijanemu, szukając na Śląsku Giewontu, zrealizował teraz po trzeźwemu. Zabrał ze sobą w góry pięcioletniego synka i zamieszkali w jednym z najlepszych hoteli, chodząc na spacery i oglądając sklepowe wystawy. Kupował dziecku wszystko, co chciało, bo jak to małe dziecko, chciało niewiele, ot, takie tam różne drobiazgi. Kupił więc synkowi dwie serie egzotycznych znaczków pocztowych, indiański pióropusz, oraz kołczan ze strzałami i łukiem. Stawali wieczorami przed hotelem na trawniku i spoglądając z miłością na synka, patrzył, jak ucieszony malec strzela w powietrze z łuku, a później biega za strzałami po trawniku. Czasami naprawdę tak niewiele trzeba, żeby dziecku i ojcu sprawić tak wiele radości. Quo vadis? Owej jesieni wódka znowu rzuciła nim o ziemię i znowu pojechał do Krakowa szukać pomocy na oddziale odwykowym. Kiedy wszedł do gabinetu ordynatora, lekarz popatrzył na niego uważnie i powiedział. - A ja już pana u siebie widziałem. - Owszem - potwierdził. - Pięć lat temu przywieźli mnie tutaj karetką. - Chciał się pan leczyć, ale tylko po pijanemu - podchwycił ordynator. - Po wytrzeźwieniu zmienił pan zadanie. - Ma pan dobrą pamięć, panie ordynatorze. - A mam, mam... Jak długo pan pije? - Nałogowo od sześciu lat, choroba rozwinęła się po ślubie. - Taaak... No i po co pan do mnie przyjechał? - Żeby sobie wszyć esperal. - Po co? - Żeby nie pić. - Sama wszywka panu nie wystarczy, trzeba przejść terapię i dopiero wtedy podejmie pan świadomą decyzję o zaszyciu. - Nie zostanę na leczeniu. - Dlaczego? - Bo alkoholizm nie jest chorobą. - To po co pan sobie chce wszyć esperal? - No, żeby nie pić. - A jak się pan po esperalu napije? - To umrę. - No właśnie... A tak naprawdę, zabije pana nieumiejętność radzenia sobie na trzeźwo z emocjami i dlatego powinien pan przejść terapię, żeby się tego nauczyć. - Proszę mi wszyć, panie ordynatorze. - Ja panu bez terapii nie wszyję, bo nie chcę pana mieć na sumieniu! - To co ze mną będzie? - Może pan sobie wszyć w prywatnym gabinecie, jest wielu nieodpowiedzialnych lekarzy, którzy panu wszyją za pieniądze. - To wobec tego przepraszam i żegnam. Ruszył w stronę wyjścia, przez chwilę jeszcze zwlekając z ręką na klamce. - Nie żegnam, tylko do widzenia, mam nadzieję, że pan dojrzeje do leczenia zanim będzie za późno. Nie odpowiedział, ale postanowił sobie, że od dzisiaj będzie trzeźwy. - Przecież potrafię zachowywać abstynencję bez niczyjej pomocy - rozmyślał i po chwili już był pewien, że potrafi. Miał trzydzieści trzy lata, od dziecka patrzył na ludzi uzależnionych od alkoholu, a pomimo tego wódka wmawiała mu co chciała i robiła z niego idiotę. Szedł przyszpitalnym parkiem, a przez drzewa prześwitywały promienie jesiennego słońca. Zwisały nad siedzącą na ławce matką jak anielskie włosy, obok niej biegała dwójka dzieci, zbierając leżące pod drzewami kasztany. Właściwie, to zbierała tylko dziewczynka, a trochę starszy chłopczyk dźwigał w obu rączkach napełnianą przez nią reklamówkę. - Nie zbieraj już więcej - narzekał. - Nie masz umiaru w zbieraniu jak nasz tata w piciu. Zastygła w bezruchu z kasztanem w ręce i powiedziała po chwili. - Tata by nie narzekał, tylko dźwigał, ale nie może, bo najpierw musi wyzdrowieć. Spoglądał z rozczuleniem na dzieci i kobieta obdarowała go ciepłym uśmiechem, a spod drzew doleciały do niego ostatnie akordy rozmowy o kasztanach. - Mamo, kiedy tata wyzdrowieje, żeby mógł mi dźwigać kasztany? - Wyzdrowieje, jak przestaniesz zbierać - wtrącił się chłopczyk. Po parku wałęsała się jesień, a nad matką i dziećmi drżały promienie jesiennego słońca. Spoglądał na rozpłomienione drzewa i śledził szybujące z wiatrem liście, na ziemi pełno było kolorowego popiołu. Coś mu się śni, coś się marzy, cicho szeleści echem ech, spadają kartki z kalendarzy i liście z kolorowych drzew, coś mu się śni, coś się nuci, wierzy, że wreszcie wódkę rzuci. Kilka dni później znowu się upił do nieprzytomności, a później umierał podczas trzeźwienia, leżąc w łóżku i zatykając rękami uszy, bo jego skołatane nerwy potrzebowały ciszy. Po odchorowaniu pijaństwa poszedł przez życie dalej, do następnego upadku. Na początku listopada urodziła mu się córeczka, a pod koniec umarł osiemdziesięcioletni ojciec. Obudził go nocą dzwonek i po otwarciu drzwi usłyszał, że tatę zabrało pogotowie. Ubrał się i poszedł do szpitala, gdzie spotkał się z nieżyjącym już ojcem na korytarzu, kiedy go wywozili na wózku do kostnicy. Już od dłuższego czasu płomień jego życia przygasał i owej nocy znowu zaczął błyskać nierówno. Młodziutka lekarka z wezwanego pogotowia wstrzyknęła staruszkowi dożylnie dziesięć miligramów relanium i po zastrzyku stracił przytomność, już jej później nie odzyskał. Niedługo potem ziemię skuły mrozy, a wraz z nimi zamarzło jego serce i trwało zamarznięte do wiosny. Odtajało, kiedy na rzekach strzeliły lody i tak się wtedy podziało, jakby przerwało przeciwpowodziowe wały. Usiadł w kuchni przy stole i płakał przez kilkanaście minut i dopiero wówczas tak naprawdę pożegnał się z ojcem. Śmiech i płacz, to awaryjne schody, z których psychika korzysta w sytuacjach ekstremalnych. - Na ziemię przez wódkę rzucany jak wielu, ciągle się podnosisz, nie sięgając celu, zbaczasz na manowce, miotany wichrami, quo vadis człowieku? którymi ścieżkami? - Jest gdzieś dom szczęśliwy, w wieczności ukryty, chcę do niego dotrzeć przez szklanych gór szczyty, przez przedsionki piekła, przez życia zakręty, chcę dotrzeć do nieba, zostać wniebowzięty. Rozdział szósty Trzynastego maja tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, przed watykańską bazyliką padły strzały wymierzone w następcę świętego Piotra, w pochodzącego z Polski papieża Jana Pawła Drugiego. Przerażone tłumy pielgrzymów patrzyły jak ciężko ranny papież osuwa się na ziemię, ale zanim ideało dosięgnął bruku, podtrzymały Go troskliwe ręce przyjaciół. Mówiono, że rannego osłaniała Matka Boska, która zmieniła bieg śmiercionośnej kuli i dzięki temu ranny po operacji wyzdrowiał, ciemności nie potrafiły zastrzelić światła... A światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogranęła (J. 1, 5). Wiadomość o zbrodniczym zamachu błyskawicznie obiegła ziemię i ludzie zaiskrzyli modlitwą, która grzesznych wiedzie ku nawróceniu, a prawych ku zwycięstwu. Ślady zbrodni wiodły od tureckiego zamachowca do nikczemnych zleceniodawców, którzy podnieśli na papieża zbrodniczą rękę za to, że głosił prawdę o bożej miłości. Na odprawianych przez niego na na całym świecie bożeństwach gromadziły się milionowe tłumy, a w Polsce powstał w blasku papieskiego błogosławieństwa spontaniczny, lawinowy ruch społeczny. Narodziła się Solidarność ludzi dobrej woli i nad zniewolonymi przez komunizm narodami zaczęła wschodzić jutrzenka swobody. Stan wojenny W niedzielny poranek trzynastego grudnia załączył telewizor i zobaczył spikera w wojskowym mundurze, który ciągle powtarzał komunikat, że od północy obowiązuje stan wojenny i władzę w kraju przejęło wojsko. Zakazano zgromadzeń i podróżowania, zablokowano telefony i wprowadzono godzinę policyjną, a w utworzonych miejscach odosobnienia internowano tysiące polskich patriotów. Na Śląsku doszło do masakry w kopalni węgla kamiennego, w wyniku której oddziały milicyjne zastrzeliły dziewięciu strajkujących górników, a dwudziestu trzech zostało rannych. Podkrakowski kombinat metalurgiczny otoczyły transportery opancerzone, które z wyciem syren jeździły nocą na światłach, żeby zastraszyć strajkujących hutników. W miastach panoszyli się nazywani pogardliwie zomowcami, policjanci, o których ludzie opowiadali ośmieszające kawały. - Wiesz, nad czym się zastanawia zomowiec, kiedy siedzi w ustępie? - No, nad czym? - Lać, walić, czy gazować. Niedługo po wprowadzeniu stanu wojennego zapomniał po pijanemu, że obowiązuje godzina policyjna i zatelefonował nocą do znajomego taksówkarza, żeby pod niego podjechał. - Wreszcie cię uziemili - usłyszał w słuchawce. - Wreszcie znaleźli na ciebie radę i będziesz spokojnie siedział na tyłku. - Znaleźli radę?! Uziemili?! Niedoczekanie!!! - sparował i ubrawszy kurtkę, poszedł na spacer. Spacerował po chodniku tam i z powrotem wzdłuż swojego ogrodzenia, żeby w razie czego móc od razu czmychnąć do domu. Obudził się następnego dnia koło południa, nie wiedząc dlaczego ma przy potarganej koszuli poobrywane guziki. Przypuszczał, że już się tego nie dowie, ale miesiąc później podeszła do niego na ulicy znajoma i poprosiła o chwilę rozmowy. - Widzisz - zagaiła. - Mieszkający obok mnie milicjant prosił, żebym z tobą porozmawiała, żebyś go zostawił w spokoju. - Żebym ja go zostawił w spokoju?! - spojrzał zdziwiony na sąsiadkę. - Tak powiedział, opowiadał, że jak wracał nocą po służbie, to zastąpiłeś mu koło swojego domu drogę i roztargawszy koszulę na piersiach, zacząłeś go wyzywać od faszystów. - Jakby ci tu powiedzieć - wyjaśnił zmieszany. - Kilka lat temu tak mnie spałował po plecach, że przez dwa tygodnie sypiałem na brzuchu. Należały mi się te baty, więc nic do niego nie mam, ale po pijanemu widocznie uważałem inaczej. Jak chcesz, to możesz mu powiedzieć, że nie mam do niego pretensji. Salami Minęły pierwsze miesiące stanu wojennego i stopniowo łagodzono zakazy, chociaż w dalszym ciągu obowiązywała godzina policyjna w sterroryzowanym przez czerwoną juntę kraju. Gdzieś tak w połowie lutego pomagał znajomemu wieczorem wędzić kiełbasę. Siedzieli w przydomowej wędzarni i pilnując kiełbas, popijali wódeczkę, a do domu dostał pęto kiełbasy, kiszkę i butelkę śliwowicy. Wiedząc o godzinie policyjnej, przemykał się o pierwszej w nocy bocznymi ulicami, co jakiś czas przystając i pociągając dla kurażu z butelki, a znajdująca się w plecaku kiszka z kiełbasą grzały go przyjemnie w plecy. W sumie wędrowało mu się całkiem nieźle, humor mu dopisywał i dlatego na widok świateł samochodu wskoczył na mur okalający cmentarz, domyślając się, że to patrol i czekał na dalszy rozwój wypadków. Przyhamowali z piskiem opon i wyskoczyło trzech z karabinami. - Stój! - dobiegło od warczącego samochodu. - Przecież stoję. - Co masz w plecaku? - Najpierw wy odpowiedzcie, czy widzicie, że stoję. - Widzimy, co tam masz w plecaku? - Kiszkę i kiełbasę. - I co jeszcze? - Meble. - Meble?! - Tra, ta, ta, ta... Tra, ta, ta, ta, ta... Złożył ręce jak do strzału i zaterkotał jak karabin maszynowy. - Aha, meble masz… Zaczęli go zagadywać i zachodzić z boku. - Ano meble, jaki pokój, takie meble. Odbiegł po murze kilkanaście kilkanaście metrów i znowu przystanął. - Stój, bo będziemy strzelać! - Ślepakami? - Prawdziwymi. - To celujcie w tyłek. - W tyłek? - W sam środek. - Aha, w sam środkek... - A co ty tak ciągle powtarzasz jak papuga? - zaatakował zomowca w futrzanej czapie z nausznikami. Zeskoczył na cmentarz i ukryty pomiędzy umarłymi, obserwował, co zrobią żywi. Puścili serię, jedna kula odbiła się przy nim od nagrobnej płyty, a później pojechali do głównej bramy obok sądu. - Głupcy - pomyślał. - Powinni byli kogoś zostawić do pilnowania. Przeskoczył przez mur na ulicę i przeleciał przez rynek jak na skrzydłach, dorwali go w ostatniej chwili koło domu. - Mamy stolarza - zawołali, wyskakując z samochodu. - Pokaż no te meble. - Ależ panowie, jakie meble?! - zawołał rzewliwym głosem. - Ze szpitala wracam, bo miałem atak kamicy nerkowej. - Aha, kamicy... A kto sobie kazał strzelać do tyłka? - Ależ panowie, ja naprawdę nie wiem o czym wy mówicie! - Strzelaliśmy do ciebie - Ależ panowie, to na pewno nie do mnie, jakbyście do mnie strzelali, to bym sobie chyba ze strachu narobił w portki. - Obowiązuje godzina policyjna i pójdziesz siedzieć. Zomowiec w czapce z nausznikami oświetlił mu twarz latarką, a później zaglądnął do plecaka i wyciągnął z niego grubą, podłużną kiszkę w papierowym jelicie. - Co to jest? - zapytał. - Salami. - To w szpitalu jedzą salami? - No pewnie, że salami, najpierw je jedna sala, a potem druga, a potem… - A potem? - A potem, to nogi śmierdzą. - Aha, nogi… - A co ty tak ciągle powtarzasz jak papuga?! - To ten!!! Nie czekając aż go spałują, wskoczył do gazika i przycupnął cichutko w kąciku. Podjechali pod milicję i został doprowadzony przed oblicze oficera dyżurnego, który siedział przy biurku, pochylony nad radiostacją. - Niech pan tylko popatrzy, panie majorze - zagadał do oficera życzliwym i przyjacielskim tonem. - Tak mnie tutaj do pana przyprowadzili, jak jakiegoś groźnego dywersanta, a ja przecież mam w plecaku tylko kiszkę i kiełbasę. - Zamknijcie go w pokoju na końcu korytarza - zadecydował major. - I niech go jeden pilnuje, a reszta z powrotem na patrol. - Panie majorze, ale ja mam w plecaku kiszkę i kiełbasę, kiełbasie nic się do rana nie stanie, ale kiszka może się zaśmierdzieć, a przecież wiadomo, że wszystko na kartki, macie tu gdzieś może jakąś lodówkę? - Zabierzcie go stąd - mruknął major, nachylając się nad radiostacją. - Panie majorze, ale jak mnie będzie pilnował ten w futrzanej czapie, to ja sobie z nim nie pogadam, bo on tylko ciągle powtarza jak papuga. - Od razu mówiłem, że to ten stolarz - mruknęła futrzana czapa. W niezbyt szerokim, długim pokoju, zomowiec usiadł koło drzwi na krześle, a Kuba na drugim końcu w wygodnym fotelu za biurkiem przy kaloryferze. Westchnął ciężko, bo pobudzony alkoholem nie potrafił spokojnie usiedzieć na miejscu i zaczął się sposobić do uciążliwej, kilkugodzinnej odsiadki. - Dobrze, że mnie nie zrewidowali - pomyślał, czując za pazuchą kurtki butelkę śliwowicy. Siedzący przy drzwiach zomowiec postukiwał o ziemię trzymanym między nogami karabinem. Pierwszy raz udało mu się napić wódki dopiero koło czwartej nad ranem, kiedy zomowiec się zdrzemnął. Pociągnął z gwinta dwa potężne łyki i od razu nabrawszy wigoru jak kot po walerianie, zrobił zomowcowi pobudkę. - Oprzyj se pan karabin o ścianę, to będzie panu wygodniej kimać - zaproponował, a kiedy zomowiec już czuwał, to zaczął go dalej podkręcać. - Śpij, kochasiu, śpij, dopóki możesz, bo zima jeszcze wasza, ale lato już nasze! Po chwili zaczął recytować swoje wiersze, a kiedy zobaczył, że zdesperowany wartownik zaczyna się niespokojnie wiercić na krześle, to podniósł głos o kilka tonów i zadeklamował z patosem. - Wyklęty powstań ludu! Powstańcie tumanieni! Powstańcie, którzy głodni! Z biedy się poczęła i rozlała się jak fala po spękanej, polskiej ziemi, solidarność dzieła! W tym momencie rozłożył szeroko ręce i zawołał jak kaznodzieja. - W jeden dzień stało się nas miliony! I jest w nas milionów siła, gdy werbel zawarczy! I wtedy zdenerwowany zomowiec wychylił się na korytarz i zawołał do majora. - Obywatelu majorze, co ja mam z nim zrobić?! - Strzel go w pysk! Zomowiec wstał i zaczął spacerować po pokoju, coraz bliżej do niego podchodząc i przy którymś kolejnym nawrocie uderzył go niespodziewanie w twarz otwartą ręką. - Masz, bij! - nadstawił drugi policzek. - Obywatelu majorze, nadstawia drugi policzek. - To wal w drugi. - Skarżypyta - mruknął do zomowca po drugim, niezbyt mocnym uderzeniu. A potem przymknął oczy i zaczął udawać, że drzemie. Przez jakiś czas w pokoju panowała cisza i tylko duży, okrągły zegar monotonnie tykał na ścianie, odmierzając upływające chwile. I coś się przywidziało, coś się zamarzyło śniącemu na jawie i wyszeptał, ocknąwszy się poza czasem i przestrzenią w metafizycznym, równoległym świecie. - Cicho się śnisz, cicho nucisz, zanikasz, lata mijają, wierzę, że kiedyś powrócisz, że sny się czasem spełniają. - Powrócę, jak przestaniesz śmierdzieć wódką - szept cichy, delikatny... - Żegnaj, Poezjo - wyszeptał prawie z płaczem. - Nie żegnaj, tylko do widzenia, nie ważne, ile razy upadniesz, ale ile razy się podniesiesz. Ocknął się i popatrzył na siedzącego zomowca. - Pan to ma dobrze, kolego - zaczął nawijać z powrotem. - Siedzisz se pan tutaj w cieple jak cysorz, a pańskim kolegom w tym czasie zamarzają na mrozie śpiki. - No, no, siedź pan spokojnie! - Przecież siedzę, nie widzi pan, że siedzę? Jak panu ciemno, to można zawołać majora, żeby wkręcił mocniejszą żarówkę, coś pan taki milczący, panie kolego? - Ja bym sto razy wolał chodzić po ulicach, jak siedzieć z tobą w jednym pokoju. - Z tobą? Z jakim tobą?! Nie chodziliśmy ze sobą na tyki, a na ty, to tramwaj staje. - Jaki tramwaj? - Niebieski, nie byłeś nigdy w Krakowie i nie widziałeś niebieskiego tramwaju? Słysząc, że wartownik zaczyna bojowo świstać i postukiwać karabinem o podłogę, odczekał, żeby się trochę uspokoił i zagadnął go znowu po chwili. - Nie chce pan ze mną rozmawiać? - A nie chcę, cholera jasna, nie chcę. - To, se pan możesz poczytać gazetę. I o dziwo, zomowiec wziął leżącą na biurku gazetę i usiadłszy z powrotem na krześle, rozłożył przed sobą białą płachtę i schował się za nią jak za parawanem. I o to właśnie chodziło, wykorzystawszy okazję, sięgnął za pazuchę i wypił resztę śliwowicy, a pustą butelkę wcisnął pod kaloryfer. Zasilony nowymi procentami, ledwie potrafił usiedzieć na miejscu, ale nie chciał przeszkadzać czytającemu i byliby tak może dosiedzieli do rana, gdyby nie zauważył, że zomowiec trzyma gazetę do góry nogami. Och, jakże się ucieszył. - Co ty, rudzielcu, nie umiesz czytać?! - zaatakował. I wtedy zomowiec zrozumiał, że cisza nocna dobiegła końca i złożywszy gazetę, próbował się odszczeknąć. - Nie jestem rudy. - Boś się ufarbował. - Jestem łysy. - Boś się ogolił. - To jak w końcu? Ogoliłem się, czy ufarbowałem? - Najpierw żeś się ufarbował, a potem ogolił i dlatego teraz siedzisz w tej wstrętnej, baraniej, ruskiej czapie, bo się wstydzisz łysiny... Biedny orzełek, nawet się nie ma gdzie porządnie wysrać. - Obywatelu majorze, obywatelu majorze, no, co ja mam z nim zrobić?! - Już ci mówiłem, co! I wtedy zomowiec znowu zaczął spacerować po pokoju, za każdym nawrotem podchodząc coraz bliżej, więc oparł głowę na biurku i udawał, że drzemie. O siódmej rano budynek zatętnił życiem, zjawili się etatowi pracownicy i powracające z terenu patrole. - Ty, to miałeś tutaj z nim dobrze - zaczęli dogadywać wartownikowi. - Dobrze?! Żebyście wiedzieli, co ja z nim miałem, ja bym tam sto razy wolał patrolować ulice! Tak mnie umęczył, że jeszcze teraz mi wszystko przed oczami. - Aha, to dlatego trzymałeś gazetę do góry nogami. - Widzicie?! Znowu zaczyna... - Co zaczyna? Siedziałeś se w cieple, a twoi koledzy tropili po mieście partyzantów. Jeżeli chcesz się zrehabilitować, to dam ci pieniądze i kup mi w waszych konsumach kanapkę i dwie oranżady, bo nie wiadomo, kiedy mnie wypuszczą. - Nie wypuszczą cię, pójdziesz siedzieć - powiedział zadowolony wartownik. - Zostaniesz skazany na grzywnę i jak nie masz przy sobie pieniędzy, żeby od razu zapłacić, to cię zawiozą prosto do więzienia. - Nie ciesz się, bo mam wystarczająco dużo gotówki... Ale jak ty mogłeś bezbronnego bić po twarzy?! Idziesz po te oranżady, czy nie idziesz? - Idę - zomowiec wyciągnął rękę po pieniądze, więc podał mu tysiąc złotych. - Reszta dla ciebie i kolegów na wódkę, możecie sobie kupić litra i poczęstować majora. Zaskoczeni zomowcy popatrzyli na niego z sympatią, a futrzana czapa przyniosła mu po chwili kanapkę z kiełbasą i dwie oranżady. Na kolegium ukarano go grzywną w wysokości czterech tysięcy złotych, które zapłacił pod eskortą w kasie i po chwili był wolny. Przed biurowcem czekali na niego pracownicy, z którymi poszedł do knajpy i pili razem do wieczora za jego pieniądze. Informacja o tym, że został ukarany, wisiała przez miesiąc w urzędzie miasta na tablicy ogłoszeń i niektórzy próbowali mu dogadywać, ale przestali, kiedy zrozumieli, że się tego kolegium nie wstydzi. Syrenka Jechali z Julkiem do pobliskiego miasteczka, gdzie wykonywali instalację elektryczną w nowym domu i wieźli w autobusie leżącą na podłodze, żelazną konstrukcję, o którą gderający, niezadowoleni ludzie zawadzali nogami. - Kupiłbyś sobie wreszcie samochód - odezwał się stojący obok niego znajomy. - No, właśnie jestem na kupnie - wyjaśnił. - I jutro idę do Haleckiego po syrenkę. - Nowa? - Nie nowa, ale w dobrym stanie i niedroga. - A ile ten Halecki za nią chce? - Osiemdziesiąt tysięcy, uskładałem już pieniądze i jesteśmy umówieni na jutro. - To jest ten Halecki, co mieszka koło kościoła? - Ten, może nawet sprzeda taniej, bo wyjeżdża do Ameryki. Następnego dnia zaszedł z pieniędzmi do Haleckiego, a ten popatrzył na niego zdziwiony. Wczoraj przyszedł z synem stary Ziółko - wyjaśnił Halecki. - I powiedzieli, że pan zrezygnował z kupna. - I co, kupili? - Kupili. - Aha - mruknął i odszedł bez słowa, bo aż go zatkało. Żeby nie dusić w sobie złości, od razu poszedł do sklepu, gdzie sprzedawał młody Ziółko i zrobił mu awanturę. - Proszę stąd wyjść - powtarzał co chwilę pobladły Ziółko, ale wyszedł dopiero wtedy, kiedy mu powiedział przy ludziach, co o nim myśli. Otrzymał od życia kolejną nauczkę, żeby zachowywać w swoich przedsięwzięciach ostrożność, bowiem na świecie pełno jest oszustwa, a ponieważ nauczki lubią chodzić parami, to niedługo potem otrzymał kolejną, o wiele boleśniejszą lekcję. Trafił na giełdzie na oszustów i kupił za sto czterdzieści tysięcy starego, podpicowanego wartburga. Z początku nie było widać, że to stary gruchot, bo miał świeżo polakierowaną karoserię, w której po miesiącu zaczęły wylatywać dziury. Niedługo potem przestał działać akumulator, rozleciał się rozrusznik i rozregulował zapłon, bywało, że samochód gasł na skrzyżowaniach. Jeżdżący z nim pracownicy tak byli wyszkoleni, że wyskakiwali bez pytania i pchali auto po ulicy, dopóki silnik nie zaskoczył. Jechał później powoli na jedynce, dopóki nie powskakiwali z powrotem jak kaskaderzy, rzężąc później z wysiłku jak astmatycy. Żeby było jeszcze ciekawiej, to pewnego razu zdezelowany rupieć zgasł w połowie góry i zaczął jechać do tyłu, bo nie można było zahamować, bo nie działały hamulce. Nie doszło do kraksy tylko dlatego, że wjechał jedną stroną do przydrożnego rowu i wyhamował podwoziem po trawie. Niedługo potem urwało mu się koło, miał szczęście, że dopiero ruszał z miejsca, bo gdyby się urwało podczas jazdy, to mogło dojść do tragedii. Och, ileż on się nazemścił na tych dwóch giełdowych oszustów. - I jeszcze do tego jeden wycyganił za pośrednictwo tysiąc złotych - rozpamiętywał. - Pojadę i podpalę mu tego wraka na podwórku. Może by nawet tak zrobił, ale gdzieś mu się zawieruszyła umowa kupna i nie miał adresu. Na początku czerwca sprzedał samochód na giełdzie za trzydzieści tysięcy, a więc stracił sto dziesięć tysięcy, co było kwotą, za którą można było kupić w mieście budowlaną parcelę. Nie załamała go ta porażka, zacisnął zęby, zabrał się do roboty i niedługo potem kupił nową, dostawczą syrenkę. Z przodu miała w szoferce dwa miejsca, a z tyłu skrzynię ładunkową, zadaszoną plandeką, rozpiętą na wysokich kabłąkach, można było w środku nawet siedzieć. Taki był podekscytowany kupnem, że odjeżdżając nowym samochodem zapomniał zwolnić ręczny hamulec i przez pierwsze pięćdziesiąt kilometrów jechał na zaciągniętym hamulcu. Zorientował się dopiero o co chodzi, kiedy zaczęły śmierdzieć rozgrzane od ciągłego hamowania koła. Już mu się później nie udało doprowadzić nadwyrężonych hamulców do normalnego stanu. Jeździł na zapowietrzonych, co wydłużało drogę hamowania, bo żeby zastopować, musiał dwa razy szybko, raz za razem nacisnąć pedał. Pewnego razu zabrakło mu przy hamowaniu kilkunastu centymetrów i stuknął jadącemu przed nim na rowerze chłopu w tylne koło. - Pa...pa...panowie, ko... ko... kolizja? - zapytał roztrzęsiony rowerzysta, kiedy stojący dęba rower już z powrotem opadł na przednie koło. - Widzi pan - tłumaczyli chłopu. - Syrenka ma zapowietrzone hamulce i w żaden sposób nie można ich odpowietrzyć. Chyba zrozumiał o co chodzi, bo kiedy wieczorem wracali z roboty i nie wyrobiwszy się na zakręcie, wjechali do płytkiego jeziorka, w którym pojono krowy, to zobaczyli na brzegu tego samego chłopa, który od razu zapytał o hamulce. - Pa... pa... panowie, ha... ha... hamulce? - Nie kolego, myjemy samochód. Było to o tyle prawdopodobne, że syrenka stała na środku stawu, przekoziołkowawszy wcześniej po zboczu. Julek z Bajtlokiem, którzy podczas koziołkowania wypadli z szoferki, podeszli do samochodu, brodząc po wodzie i pomogli wygrzebać się spod plandeki Hrabiemu, który zawarł bliższą znajomość z rozdartym workiem gipsu i wyglądał jak wypuszczony z młyna, upudrowany strach wróble. Stali po kolana w wodzie na środku stawu i pomagali koledze zmywać makijaż, nie mogąc ze śmiechu wykrztusić słowa. - Pomoże nam pan wypchać? - zapytali rozgorączkowanego, roztrzęsionego chłopa. - Pe... pe... pewnie - zapewnił. Klepanie i malowanie samochodu kosztowało dwadzieścia pięć tysięcy złotych, ale zanim po wyklepaniu został wymalowany, to przez jakiś czas pokryta plamami podkładowej farby syrenka wyglądała jak zamaskowany pojazd specjalnego przeznaczenia. Podpuszczani przez ormowca milicjanci zatrzymywali go na drodze i kazali mu chuchać, czy nie pijany. No, więc chuchał im wkurzony tak mocno tak, że aż ich cofało do tyłu. Płynął czas jak rzeka bez powrotu, w kalendarzu ubywało kartek, a syrence przybywało kilometrów. Ciężko harowała, zarabiając na nowy, lepszy samochód. Wiele wzruszeń z nią przeżył, miłych i niemiłych, i można by jeszcze o nich napisać, ale może tyle wystarczy. Rozmowa z cieniem Szatra, to nazwa węgierskiej góry, w pobliżu której znajduje się miasto Szarospatak z termalnym kąpieliskiem i kempingiem, na którym zamieszkał z żoną i dzieckiem w domku letniskowym, wykupiwszy wcześniej wczasy w polskim biurze turystycznym. Nazywane Atenami północy miasto szczyci się jedną z najstarszych uczelni, w pobliżu której wznosi się nad rzeką Bodrog osiemsetletni zamek, miejsce urodzin świętej Elżbiety, córki węgierskiego króla Andrzeja Drugiego. Baseny z wodami termalnymi znajdują się po północnej stronie miasta i właśnie na tych basenach można go było najczęściej spotkać. Kładł się w basenie przy wylocie obrośniętej minerałami rury, z której chlustała gorąca woda i wdychał specyficzny zapach wynoszony na powierzchnię z wulkanicznych głębin ziemi. Nie mógł się nadziwić, że niecałe trzysta kilometrów od jego domu istnieje takie piękne, pogodne miejsce. Leżał wyciszony, opromieniony południowym słońcem, a sączące się z głośników nastrojowe melodie zwielokrotniały wszechobecny nastrój szczęśliwości i dostatku. Węgry były w tamtym czasie enklawą dobrobytu w okupowanej przez Rosjan Wschodniej Europie. Całe to zachwycające piękno odczuwał tym mocniej, że przybywał z kraju, w którym trwał stan wojenny i w którym brakowało dosłownie wszystkiego. I być może dlatego ekspedientka w sklepie przyglądała mu się z pewną dozą wyższości i powiedziała do koleżanki, pokazując na trzymaną przez niego w zębach trawkę, że Polak będzie mierzył, która czekolada grubsza. Nie wytrzymał i popukał się w czoło, a sprzedawczyni poczerwieniała z gniewu i zaczęła do niego jazgotać, ale zamilkła, kiedy będący w sklepie Węgrzy stanęli po jego stronie. Wyciszony i pełen pogody ducha, nie myślał o wódce i byłyby mu na trzeźwo minęły całe wczasy, gdyby w cenę turnusu nie była wliczona wystawna kolacja w restauracji. Zaszczepił się lekkomyślnie trzema lampkami wina i od tej chwili alkohol już go miał w swojej mocy. Wprawdzie wrócił z żoną i dzieckiem na kemping, ale zaraz potem czmychnął cichaczem cichaczem do miasta w poszukiwaniu wódki. Wędrował uśpionymi ulicami w towarzystwie nadskakującego mu cienia, który w miarę jak mijał kolejne latarnie, przymilał się do niego to z przodu, to z tyłu, jakby się chciał bawić w chowanego, żeby go potem wystawić do wiatru. - A może byś mnie spróbował złapać? - zaczepiał. - Przecież ciebie, tak naprawdę, to nie ma - odmruknął. - Nie jestem Don Kichotem, żeby walczyć z wiatrakami. - A z pijaństwem? - Też się z nim nie będę walczył, będę się od niego trzymał z daleka. - To po co wypiłeś trzy lampki wina? - Niepotrzebnie, a teraz won ode mnie, ciemna strono mocy! Przewędrował kilka kilometrów, zanim kupił w jakimś hotelu pękatą butlę hawańskiego rumu i przyssał się do niej na ulicy w długim, pożądliwym pocałunku. Na tego wysokiego, sympatycznego Słowaka natknął się na jakiejś bocznej ulicy przy zepsutym samochodzie. Rozłożył bezradnie, ubrudzone smarami ręce, pokazując na naprawiany samochód, więc ogarnięty życzliwym współczuciem, przytkął mu do ust butlę i słowiański sąsiad zza miedzy pociągnął z kulturą i umiarem trzy albo cztery średniej wielkości łyki. Siedzieli na chodniku do rana i popijali, a później powędrowali na kemping, gdzie pili w restauracji do południa, a później rozpoczęli w domku kempingowym recital. Bębnili do taktu po taborecie i odwróconej miednicy, a później zasnęli w saloniku na kanapie i pospali do drugiej w nocy, bo o drugiej do domku zaczęli się dobijać szukający partyzantów milicjanci. - Nechceme otvorit - mamrotał rozespany Słowak. - Nie otworzymy - potwierdził po polsku i wtedy milicjanci wyważyli drzwi, i zabrali Słowaka ze sobą. Nie zasnął już później do rana. To był jakiś dziwny kac, odmienny aniżeli dotychczasowe. Po ciemnych zakamarkach pokoiku czaiły się nieokreślone lęki i z przerażeniem myślał o czekającym go powrocie do domu. Jakoś się dowlókł o poranku z rodziną na dworzec i podczas powrotnej drogi umierał w pociągu przez kilka godzin. Koło południa zmusił się do zjedzenia kawałka czekolady, kupił ich po pijanemu sto dwadzieścia. Trzy listopadowe niedziele W listopadzie upił się trzykrotnie, na początku, w środku i pod koniec miesiąca. Po raz pierwszy upił się na weselu, a właściwie po weselu, poprosiwszy przy wyjściu o flaszkę wódki, z którą poszedł do kolegi o niedzielnym poranku. Najpierw opróżnili flaszkę, a później pożeglowali do miasta, ale tego rejsu to już prawie nie pamiętał i opowiedział mu o nim po jakimś czasie kolega. - Nie gniewaj się Kuba - zagaił kolega podczas spotkania. - Ale wódki, to ja już z tobą pił nie będę. - A można wiedzieć, dlaczego? - zapytał, w zdenerwowaniu przełykając ślinę, bo nie spodziewał się usłyszeć niczego miłego. - Widzisz - relacjonował kolega. - Jak po opróżnieniu flaszki poszliśmy do miasta, to koło komendy milicji powiedziałeś, że wybijesz sklepową szybę. Z początku myślałem, że żartujesz, ale kiedy uderzyłeś w nią łokciem, to zrozumiałem, że to nie przelewki. Za pierwszym razem nie pękła, ugięła się tylko do środka na jakieś dwadzieścia centymetrów, ale jak przygrzmociłeś mocniej po raz drugi, to rozleciała się z takim hukiem, że dałem takiego dyla, że opamiętałem się dopiero sto metrów dalej pod kościołem. Myślałem, że cię zamkną, bo prawie natychmiast podjechała milicja, ale ty najpierw poklepałeś jednego po ramieniu, potem podałeś drugiemu rękę, a potem zacząłeś pokazywać w moją stronę, więc znowu dostałem takiego odrzutu, że wyhamowałem dopiero po kilku kilometrach w lesie. Wygląda na to, że miałeś więcej szczęścia jak rozumu - zakończył kolega. - Nie tylko szczęścia - popatrzył na kolegę w zamyśleniu. - Myślę, że tutaj potrzebna była pomoc Opatrzności, być może Anioła Stróża, bo jak by mnie za takie coś zamknęli na kilka lat, to nie wiadomo, czy bym się jeszcze później pozbierał. - Naprawdę nie pamiętasz, jak wybiłeś szybę? - dziwił się kolega. - Nie pamiętam, nie pamiętam nawet, jak wróciłem do domu. - W południe widziano cię na dworcu autobusowym, jak sprzedawałeś weselny bukiecik z klapy marynarki, a potem zdjąłeś krawat i wyrzuciłeś do kosza. Od owego pijaństwa minęło dwa tygodnie i w połowie listopada obudził się po kolejnym pijaństwie w zakratowanej izbie. Zerwał się z łóżka i wyglądnął przez kraty, a kiedy rozpoznał znajomą ulicę, to skojarzył, że znowu znajduje się w tarnowskiej izbie wytrzeźwień. Obok niego pochrapywali na łóżkach towarzysze niedoli. Była niedziela i w południe pielęgniarz wywołał do wyjścia jego nazwisko. Pozostali mieli pozostać w zamknięciu, a w poniedziałek czekało ich kolegium, grzywna i przypuszczalnie czterdziestodniowa odsiadka, jeżeli nie mieli przy sobie tyle pieniędzy, żeby ją od razu zapłacić. - Dlaczego mnie wypuszczacie? - zapytał przy wyjściu. - Masz szczęście, bo w nocy miał dyżur lekarz z twojego miasta i jak go zobaczyłeś, to zacząłeś do niego zanosić suplikacje. - Co mówiłem? - Prosiłeś, żeby cię wypuścił i kiedy rano kończył dyżur, to powiedział, żeby cię uwolnić. Tego sympatycznego lekarza, który go uratował przez więzieniem zachował we wdzięcznej pamięci i kiedy po jakimś czasie nadarzyła się okazja, to mu serdecznie podziękował. Pod koniec listopada upił się po raz trzeci u górala, który po skończonej robocie postawił wiadro śliwowicy. Posiadał zakonspirowaną gorzelnię i kiedy weszli do ukrytej w ogrodzie ziemianki, to zobaczył skapujący z chłodnicy do wiadra, pachnący śliwami spirytus. Popijali we czwórkę, przegryzając swojską kiełbasą, a kiedy na dworze zapadł wieczór, to góral zaczął przygrywać na skrzypcach góralce, która tańcowała z wszystkimi po kolei, dopóki nie skręciła nogi w kostce. Zostawił wtedy u gazdy samochód i pojechał ostatnim autobusem do domu, dostawszy na drogę butelkę śliwowicy, którą w drodze do domu poczęstował znajomego, a później już nic nie pamiętał. Obudził się szarówką we własnym łóżku i nie wiedział, czy świta, czy zmierzcha. Po włączeniu radia, zorientował się, że to niedzielny wieczór, przerwa w życiorysie trwała osiemnaście godzin. - Co ja robię?! - pomyślał ze smutkiem, ze ściśniętym żalem sercem za przepitym, utraconym czasem. Po tym pijaństwie, zaczął znowu zażywać antikol, przestraszony, coraz mocniejszymi atakami alkoholizmu. Inspektorzy W owych czasach liczniki prądu zakładali pracownicy energetyki, których szumnie nazywano inspektorami, chociaż wielu nie miało nawet średniego wykształcenia i ledwie potrafiło się podpisać. Pół biedy, kiedy chodziło o odbiór dużego obiektu, bo wtedy przysyłano ludzi na jakim takim poziome, gorzej było przy odbiorze budynków mieszkalnych, bo na takie mniejsze odbiory przysyłano byle kogo. Najczęściej niedouczonych elektromonterów, którzy plątali się po budynku i szukali dziury w całym, dopóki nie dostali łapówki i wódki. Nagminne łapownictwo miało zostać ograniczone dopiero po upadku komuny i sprywatyzowaniu energetyki. Żeby mieć większy komfort pracy, poszukał sobie w energetyce kontakty i w każdym rejonie miał do odbioru znajomego, co miało tę dobrą stronę, że pozostałą zbieraninę trzymał od siebie z daleka. Najpóźniej wszedł z robotami na kierunki północne, gdzie panowało największe draństwo, dziadostwo i dlatego liczył się z tym, że prędzej czy później dojdzie pomiędzy nim a inspektorami do starcia. - Będziesz tam miał przechlapane - ostrzegali go koledzy. - To najgorszy rejon dla wykonawców. - Dlaczego najgorszy? - Bo wyżej srają jak mają. Kiedy po raz pierwszy zajechał do Dąbrowy Tarnowskiej, to zaczął zgrywać spokojniusiego, ugrzecznionego chłopka roztropka, a oni to kupili i spoglądali na niego lekceważąco, z drwiącymi uśmieszkami. Zacisnął zęby i wrócił z niczym do domu, kiedy go za pierwszym razem wytrzymali kilka godzin na korytarzu, a później usłyszał, że dzisiaj nie mają dla niego czasu. - No, popamiętacie wy mnie niedługo - pomyślał. - Tylko jak się wam więcej nazbiera, bo dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie. Za drugim razem umówił się na odbiór na odbiór kierownikiem inspektorów telefonicznie. - Czy mogę wiedzieć z kim rozmawiam? – zapytał po uzgodnieniu terminu. - A po co to panu wiedzieć? - Bo do was jest ode mnie w obie strony ponad sto kilometrów i nie chciałbym znowu zostać odprawiony z kwitkiem jak za pierwszym razem. - Rozmawia pan z kierownikiem technicznej obsługi odbiorców. - A może mi pan podać nazwisko? - Rochu - rozległo się po chwili w słuchawce. - Rochu, czy Roch? - Roch. - Ten Roch Kowalski z sienkiewiczowskiego Potopu, to jakiś pana daleki krewny? - Nazywam się Roch! - Rozumiem i do zobaczenia. Kiedy zajechał syrenką w umówionym terminie, to Rochu wsiadł z nim do szoferki i pojechali do odległej o dwadzieścia kilometrów wioski, gdzie miał przygotowane do odbioru cztery budynki. Zaraz na pierwszej budowie, Rochu, zamiast zakładać liczniki, usiadł na parapecie i zaczął czytać gazetę. - Długo tak będziemy czekać? - zapytał Rocha po kwadransie. - Nie zainstaluję liczników, bo nie ma podłóg. - A dlaczego innym odbieracie bez podłóg? -Bo takie mamy widzimisię. -Rozumiem, ale to niezgodne z konstytucją, bo artykuł trzydziesty drugi mówi, że wszyscy obywatele są wobec prawa równi i niedopuszczalne jest różnicowanie obywateli znajdujących się w tej samej sytuacji prawnej. Przez chwilę czekał na odpowiedź, ale Rochu tylko przewrócił stronę i dalej czytał gazetę, usiłując go poskromić, spacyfikować, czyli, jak to się mówi, wziąć za mordę. I wtedy uznał grzeczności się skończyły i huknął na niego z grubej rury cienkim śrutem. - A co ty sobie myślisz, że ja tutaj przyjechałem z tobą na wycieczkę? Jak ci się nie chce pracować, to wrócisz do rejonu autobusem, bo nie będę ci za darmo woził tyłka na wycieczki. Po tej udzielonej Rochowi reprymendzie, wsiadł w syrenkę i wrócił do domu, zostawiając Rocha na parapecie okna. Trzeci termin uzgodnił na piśmie bezpośrednio z kierownikiem rejonu, zawiózłszy mu wcześniej dwa kartony eksportowego piwa, które było w tamtych czasach prawie nieosiągalnym rarytasem. W uzgodnionym terminie zjawił się o siódmej rano w technicznej obsługi odbiorców i zakomunikował Rochowi, że ma na dzisiaj pisemnie uzgodniony odbiór. - Proszę poczekać - mruknął Rochu ledwie słyszalnym głosem. Licząc się z czymś takim, tym razem zabrał ze sobą dwie czekolady i książkę. Wszedł do biura, w którym siedziały dwie młode panie i każdej dał po czekoladzie, a później poprosił, czy może tutaj u nich w pokoju poczekać. Skinęły przyzwalająco głowami, uśmiechając się lekko na widok niezadowolonej miny siedzącego w sąsiednim pokoju Rocha. Zimową porą, usiadł wygodnie w cieple na krześle i zaczął czytać dosyć grubą powieść, "Grona gniewu" Steinbecka. Zdążył raptem przeczytać kilka kartek, kiedy w biurze nastało gwałtowne zamieszanie, bo przyjechał wielki przedsiębiorca, jakim on miał się stać dopiero w przyszłości. - A co zbędzie z moim odbiorem? - zapytał wychodzącego z wielkim przedsiębiorcą Rocha, ale wyżej srający jak mający Rochu, nawet nie raczył odpowiedzieć. Zagłębił się więc na powrót w książce i pod koniec pracy, zainteresował się nim kierownik rejonu. - Dlaczego pan nie pracuje? - zapytał. - Obserwuję pana od dłuższego czasu i widzę, że pan tutaj siedzi od rana i czyta książkę. I właśnie wtedy uznał, że nadszedł właściwy moment do kontrnatarcia. - Nie jestem pańskim pracownikiem, tylko wykonawcą i od rana czekam, żeby ktoś ze mną pojechał na odbiór - wyjaśnił spokojnie. - Chłop z ciężarną żoną i trójką małych dzieci mieszka w przybudowanej do stajni izbie, bo mu od dwóch miesięcy nie chcecie podłączyć w nowym domu prądu. - Nie rozumiem... - Pański podwładny, Rochu, za pierwszym razem odesłał mnie z kwitkiem, za drugim, zamiast zakładać liczniki, czytał na obiorze gazetę, a teraz kiedy przyjechałm po raz trzeci, to pojechał na odbiór z wielkim przedsiębiorcą, chociaż uzgodniłem z panem termin odbioru na piśmie. - Zaraz, zaraz - zaskoczył kierownik. - To pan ma te znajomości w browarze? - Mam... - Rozumiem, zaraz to załatwimy, dam panu samochód z elektromonterem, któremu zapłacę za nadgodziny i pojedziecie na odbiory. - Samochód, kierowniku, to ja mam swój, a człowieka od Rocha proszę mi nie dawać, bo znowu mi nie odbiorą po raz trzeci. - No, to co zrobimy? - Proszę mi dać liczniki, a ja po drodze wstąpię po kierownika waszego posterunku energetycznego w Szczurowej i zabiorę go ze sobą na odbiór. - No dobrze - zgodził się kierownik i w taki oto sposób wywalczył sobie miejsce w najbardziej łapówkarskim rejonie. Do współpracy dobrał sobie elektromontera, Jacka, z którym jeździli na odbiory i wszystko było w normie z jednym wyjątkiem, kiedy to pijany Jacek zarzygał mu w syrence szoferkę. Odwoził go nocą po odbiorach i spoglądał a niesmakiem, jak pijany elektromonter ciągle od nowa liczy otrzymane od gospodarzy butelki wódki. Sprawdzał też co chwila, czy dostał od niego za każdy odbiór po pięćset złotych. Żałosne to wyglądało, ale z kimś trzeba było trzymać, żeby jako tako prosperować w tamtych patologicznych, zdominowanych przez komunistów czasach. Owej nocy samochód zatrzymali do kontroli żołnierze i okazało się, że pijany Jacek nie ma przy sobie dokumentów i Kuba obiecał im za przepuszczenie karton piwa. - Przepuście nas, panowie - poprosił. - Popatrzcie na tego śpiącego, pijanego śmierdziucha, zarzygał mi całą szoferkę, jadę w tym brudzie i smrodzie, i co ja mam z nim zrobić? Jak będę tędy za kilka dni przejeżdżał, to wam przywiozę karton piwa. Roześmiali się i przepuścili samochód. - Zobaczymy, czy przywieziesz to piwo - zawołali, kiedy odjeżdżał. Zgodnie z obietnicą, jadąc po kilku dniach w tamte strony, zabrał żołnierzom dwanaście butelek piwa, ale punktu kontrolnego już nie było, bo kilka godzin wcześniej zniesiono stan wojenny. Kobieta pod kasztanami Nadeszła wiosna i zazdrosny kwiecień przygadywał majowi, robiąc wiośnie wymówki. - Uśmiechałaś się do mnie jak na lekarstwo, a teraz wdzięczysz się do tego lowelasa jak zalotna, rozkapryszona panna na wydaniu. Ale wiosna nie słuchała zazdrośnika, zapatrzona na umajone kwiatami łąki, bo zakochani poza sobą nie widzą świata. - Rzuci i ciebie - mruczał rozgoryczony kwiecień, machając majowi na pożegnanie ręką. Jednego z takich ślicznych, majowych poranków zatelefonował do Kurdupla o wypożyczenie ciężarówki, żeby przywieźć materiały z odległej o sto kilometrów hurtowni. Kurdupel nie tylko wypożyczył samochód, ale jeszcze pomógł rozładować przywieziony materiał, a z szoferki ciężarówki spoglądała zalotnie sekretarka Kurdupla, Agata, co przeważyło, że zaprosił ich na obiad do restauracji. Usiedli przy stoliku we czwórkę, bo dołączył jeszcze do nich Bajtlok, który pomagał przy rozładunku. - Miło było - stwierdziła Agata, kiedy o dziesiątej wieczór zamykali restaurację. - Może być jeszcze fajniej - zaproponował. - Kupimy wódkę i przeniesiemy się do waszego biura. - A jak się później dostanę do domu? - Porozwożę was syrenką. Zgodzili się ochoczo i pojechali do biura Kurdupla na dalszą popijawę. W niewielkiej, dwuosobowej szoferce syrenki siedziała oprócz niego Agata i Kurdupel, a Bajtlok jechał pod plandeką na pace. Obciała, krótka spódniczka podsunęła się Agacie do góry, ale to mu akurat nie przeszkadzało, zwłasza, kiedy zauważył, że Kurdupel jest o nią zazdrosny. Iskrzył dowcipem, chcąc się przypodobać dziewczynie i Agata spoglądała na niego z zachwytem, bo kobiety wyżej od urody cenią w mężczyznach inteligencję, co jest związane z chęcią zapewnienia sobie jak najlepszego potomstwa. Przez otwarte okna wionęły do biura upajające zapachy kwitnących jabłoni i coraz bardziej zauroczony Agatą, nie żałował Kurduplowi wódki, żeby go jak najszybciej wyeliminować z rozgrywki. Przy rozwożeniu towarzystwa zrobiło się trochę zamieszania, bo Bajtlok wsiadł za jego namową do szoferki i Kurdupel musiał jechać na pace. - Najpierw odwozimy Agatę - próbował jeszcze coś bezskutecznien utargować, bo tym razem, to siedzący za kierownicą trzeźwy Kuba rozdawał karty. Wywiózł Kurdupla do lasu, dwanaście kilometrów od miasta i wysadził go w głuchej puszczy przed chatką leśnika na końcu leśniej drogi, obok niezamieszkałej leśniczówki. Wprawdzie siedzący pod plandeką Kurdupel zorientował się po drodze, że jadą w niewłaściwym kierunku i zaczął bębnić pięściami po szoferce, ale zignorował jego alarmy i kazał mu wysiadać dopiero koło starej leśniczówki. Wyciągnął z pomocą Bajtloka, zapierającego się nogami Kurdupla i wyjaśnił mu o co chodzi. - Pamiętasz, jak ze swopim bratem wylaliście na mnie w zimie wiadro wody? I tak masz lepiej ode mnie, bo możesz Agacie po drodze nazbierać kwiatków i zameldować się rano z bukietem w biurze. A potem odwiózł do domu Bajtloka i pojechał odwieźć Agatę. Mieszkała w cieniu kasztanów, w osrebrzonej księżycowym światłem dolinie i zaczęło się do nich cichutko podkradać szczęście, dyskretnie zasłaniając ręką usta, żeby ich nie spłoszyć rozradowaną radością. Przyciągnął dziewczynę do siebie i zastanawiał się, co dalej, a dziewczyna czekała aż się zastanowi. - To nie tak - pomyślał. - Czegoś mi jednak brakuje w tym wszystkim. Pocałował Agatę delikatnie w usta, lekkim drgnieniem warg odwzajemniła pocałunek, a później pożegnał się i odjechał, nie wyciągając po zasmucone szczęście ręki. Kobieta pod kwitnącymi bzami Bezdzietna, ładna, około trzydziestoletnia kobieta mieszkała razem z mężem w starym, drewnianym domku, obok którego wybudowali nowy, murowany w którym jego ludzie wykonywali instalację elektryczną. Spali na budowie, a kobieta przyrządzała im posiłki i tak właśnie ją poznał przy kolacji pewnego majowego wieczoru, kiedy przywiózł na budowę materiał. Usiadł z jedzącymi kolację, a kobieta krzątała się po kuchni, szyjąc w niego uwodzicielskimi spojrzeniami, ale starał się na nie zwracać uwagi, bo wiedział już o niej niejedno. - Co tego, że jesteś ładna - rozmyślał. - Skoro biją w ciebie sycylijskie pioruny. Po kolacji, mąż kobiety zaczął się zbierać do pracy i wówczas zaproponował, że go podwiezie do odległego o kilkanaście kilometrów kombinatu. - Będzie się panu chciało po nocy? - Chętnie się przejadę, zobaczę, kiedyś też tam pracowałem na zmiany - wyjaśnił i po chwili zanurzyli się w zapadającą ciemność. W oddali płonęła pochodnia odległego kombinatu, rozwiewana wiatrem na tle ciemnograntatowego nieba jak ognista chorągiew. - Widział pan?! - zawołał, kiedy niebo rozjaśniła spadająca gwiazda. - W maju tak spadają - zauważył inżynier i powiedział, że ma na imię Mirek. - Zdążyłeś, Mirku, pomyśleć jakieś życzenie? Pokręcił przecząco głową i powiedział znużonym głosem, pozornie bez związku. - Nie pomyślałem... Kobiety nie upilnuje, a ładną żonę bierze się nie dla siebie, tylko dla kolegów - uśmiechnął się gorzko do swoich myśli i dodał, że uroda z wiernością rzadko kiedy idą w parze. - Ale przecież istnieją ładne i wierne żony? - To, Kuba, kompromitujące regułę wyjątki, zazwyczaj uroda podkłada wierności nogę, a z tyłu za nimi biegnie zapłakana miłość. - Zapłakana? - Jak odtrącone dziecko! W samochodzie zapadła cisza, rozpamiętywał usłyszane od Mirka słowa, a poźniej dowiedział, nawiązując do swoich myśli. - Nie zaprzestanę szukania miłości, wierzę, że wierzę istnieje wieczna, doskonała miłość i gdybym za nią przestał tęsknić, to zacząłbym umierać. Jechali zamyśleni, zatopieni w swoich myślach, a kiedy przed nimi rozbłysły dwa spadające z nieba promienie światła, to jednocześnie unieśli do góry głowy. - Wiem, Kuba, o czym pomyślałeś. - O tym samym, co i ty, Mirku. - Może znajdziemy... - Może, skoro zaświeciły dwie gwiazdy. Dojeżdżali do kombinatu i zacytował, zapatrzony w rozwiewaną wiatrem chorągiew ognia. Lat mijających potok wszystko unosi i serce także kiedyś umiera, obojętnie obok wroga przechodzisz, przestajesz pragnąć, dociekać, spotkasz tę, którą kiedyś kochałeś i nie powiesz jej ani słowa. - Twoje? - Nie, to słowa bułgarskiego poety, Atanasa Dałczewa, opisywał refleksyjnej, lirycznej formie, codzienną, ludzką egzystencję. Pożegnali się przy samochodzie i Mirek odszedł w stronę fabrycznej bramy. Późno już było, kiedy wrócił do wioski, obawiał się, że będzie musiał budzić ludzi do rozładunku samochodu, ale w mieszkaniu jeszcze świeciło się światło. Wszedł do izby i spojrzał z niechęcią na pijaną trójkę. Kobieta spoglądała na niego z dziwnie niepokojącym uśmiechem, a Hrabia z Bajtlokiem coś jej szeptali na ucho. - Coś knują - pomyślał i postanowił być ostrożny. Wyszedł z mieszkania i czekając, aż rozładują materiał, powędrował powoli ścieżką w stronę widniejącej w ogrodzieniu furtki. Pomiędzy sztachetami prześwitywał wschodzący księżyc i czatująca pod rozkwitłymi bzami kobieta jawiła się w jego świetle jak wabiąca na zatracenie rusałka. Zarzuciła mu ręce na szyję, przylgnęła całym ciałem i usiłowała pocałować, ale odchylił głowę do tyłu, czując jej śmierdzący alkoholem oddech. A bzy przy furtce pachniały biało i liliowo, i księżyc złocił ogród nieziemskim światłem i wszystko to razem wyglądało jak śledź w czekoladzie, podany na złotym talerzu i obficie omaszczony smalcem. - Masz się za lepszego? - zapytała, kiedy odsunął jej błądzące po jego ciele ręce. - Nie mam się za byle kogo. Kiedy odskoczyła jak porażona prądem, wrócił do samochodu, czekając na zakończenie rozładunku. - No, jak było? - zapytali. - A nijak - odpowiedział i odjechał do domu. Kobietę zobaczył po tygodniu przy odbiorze instalacji. - Pańscy pracownicy są mi winni sześć tysięcy - powiedziała po cichu, podchodząc do niego na osobności. - Mnie pani nie pożyczała. - Chciałam, ale pan nie chciał. - I dlatego nie mam u pani długu. Odjechał po zainkasowaniu od Mirka pieniędzy, a miesiąc później zwolnił obu pracowników, bo rozpowiadali o nim oszczerstwa. Niektórzy myślą, że jak kogoś obrzucą błotem, to stają się przez to czyściejsi, ale zapominają, że sami muszą wcześniej wziąć to błoto we własne usta. Owego roku widywano kobietę, jak spacerowała latem pośród złoto dojrzewających łanów zboża. Pewnego razu zapłonęły w samo południe i zobaczono biegającą nago pośród płomieni kobietę. Zabrano ją karetką, która jechała na sygnale przez wioskę i psy odpowiadały po opłotkach wyciem jakby płakały za suką. Po żniwach wróciła ze szpitala i widywano ją spacerującą po wykoszonych rżyskach. Jesieną mąż znalazł ją pewnego wieczoru pobitą pod krzewami bzu koło furtki. Bzy już dawno przekwitły, pomiędzy ociekającymi deszczem liśćmi zwisały czarne kiście owoców i tak to wyglądało, jakby okryte żałobą krzewy płakały nad zawirowaniami ludzkiego losu. Znowu ją zabrano do szpitala, a po powrocie prawie w ogóle nie wychodziła z domu. Bzy przy furtce wycięto i zaczęto ją coraz częściej widywać w kościele. Wiosną mąż kobiety wyjechał w niewiadomym kierunku i wszelki słuch o nim zaginął. Przestała go szarpać gawiedzi gromada, latem świeci słońce, jesienią deszcz pada, zimą prószy śniegiem, wiosną kwitną róże, czekamy na miłość, śniąc o szklanej górze. Czekamy na miłość i o szczęściu śnimy, szukamy daleko, blisko nie widzimy. Szukamy daleko, nie widzimy blisko, kiedy przyjdzie żniwiarz, pozostanie rżysko, stracone złudzenia, marzenia rozwiane, u stóp szklanej góry skrzydła połamane, połamane skrzydła o wieczornej porze, bo gdy serce nie chce, rozum nie pomoże. Stał dwór szlachecki... Stał dwór wszlachecki, z drzewa, lecz podmurowany, świeciły się z daleka, pobielane ściany, tym bielsze, że od ciemnej odbite zieleni, topoli, co go chronią od wiatrów jesieni... Brodził po polanie pośród fioletowo rozkwitłych wrzosów, a wokół niego krążyły naburmuszone pszczoły krążyły i gderały ostrzegawczo. - A co ty sobie myślisz, po co ty się tutaj pałętasz? Chcesz, żebyśmy cię kolnęły za to, że nam przeszkadzasz w pracy? Tak gderały pszczoły na rozpachnionej rozkwitłymi wrzosami polanie, na skraju której stała kapliczka z figurą Matki Boskiej. Naprzeciw zabytkowej kapliczki, przed którą składali przysięgę wyruszający do boju powstańcy styczniowi, stał dwór szlachecki, nazywany Nadwiślańskim Soplicowem z racji swoich patriotycznych tradycji. Cisza tutaj panowała i spokój, jakby czas się w tym miejscu zatrzymał w ubiegłym wieku, na wyżwirowanym podjeździe brakowało tylko bryczki Pana Tadeusza i Zosi karmiącej garnące się do niej ptactwo. Na spowitym dzikim winem ganku siadywała wieczorami rodzina kustosza, a przez otwarte okna dobiegały dźwięki fortepianu, bo w pełniącym rolę muzeum dworze odbywały się koncerty. Po dworskich komnatach przechadzały się statecznie, sędziwe wspomnienia, niektóre z nich były tak stare, że nawet nie pamiętały samych siebie i ożywiały się jedynie na dźwięk stojącego w salonie zegara. - Czas na podwieczorek - szeptały. - Zawołajcie dzieci, bo dzisiaj podadzą poziomki z bitą śmietaną. Wystrój salonu tak realistycznie oddawał dawną atmosferę, że zdawało się, że za chwilę wejdzie do salonu pokojówka w białym fartuszku i nakryje do herbaty na intarsjowanym, zdobionym machoniem stoliczku. Pierwsze domy Dołęgi zaczynały się dopiero kilkaset metrów dalej, za dworskim parkiem, zaś sama wioska leżała na północnych krańcach powiatu i jechało się do niej z Brzeska około trzydziestu minut, po wijącej się lasami drodze. Najpierw zelektryfikował w Dołędze nowy kościółek, a potem przyjął propozycję kustosza, żeby oświetlić zabytkową kapliczkę i doprowadzić linię energetyczną do powstającego skansenu. Oświetleniem kapliczki zajął się osobiście, umieszczając za figurą białą płytę, na której zamontował w formie aureoli dziesiątki kolorowych choinkowych lampek. Zapamiętał dzień, kiedy aureola po raz pierwszy rozbłysła wszystkimi kolorami tęczy. Podczas układania kabla doprowadzającego prąd do kapliczki, lunęła nagle gwałtowna ulewa, usiłując im przeszkodzić w pracy. - Damy radę - zachęcił ludzi i wziąwszy łopatę, zaczął kopać razem z nimi. Pod cienką warstwą leśnego poszycia zalegał złocisty piasek i kopało się lekko i pomimo padającego deszczu, który taki jakiś był był dziwnie ciepły, przyjemny. O zmierzchu załączyli napięcie i aureola Matki Boskiej zajaśniała tak ślicznie, że przechodnie przystawali na biegnącej nieopodal drodze i spoglądali w zachwyconym zadziwieniu na jaśniejące w parku światło. - Wiosną będzie tutaj jeszcze ładniej - zauważył kustosz. - Zapraszam w przyszłym roku na śpiewane przy kapliczce majówki. Polubił to miejsce i przyjeżdżał tutaj później niejednokrotnie. Siadywali z kustoszem przy kawie na ganku i prowadzili długie, zahaczające o metafizykę rozmowy o sensie życia, a duży, czarny pies, Murat, krążył po pokojach jak ochroniarz i lustrował wszystko swoim uważnym wzrokiem. Co jakiś czas przystawał przed oszkolnym, pełnym antycznych babilotów kredensem, jakby sprawdzał, czy ktoś przypadkiem nie świsnął jakiegoś porcelanowego cudeńka. Bryza Jesienią doszły go słuchy, że w odległym o sto kilometrów Rzeszowie dają w skupie za każde sprzedane piętnaście butelek gratisowy talon na zakup pół litra wódki. Ponieważ będąca na kartki wódka kosztowała na czarnym rynku drugie, to uznał, że gra warta świeczki i postanowił zarobić na handlu wódką. - Do syrenki zmieszczę tysiąc dwieście butelek - kalkulował. - Co mi da osiemdziesiąt talonów, czyli możliwość zakupu osiemdziesięciu flaszek wódki, a skoro na każdej zarobię pięćset złotych, to na osiemdziesięciu, czterdzieści tysięcy. Jeździł po wioskach, skupując butelki i płacił po złotówce nawet za brudne, które się od wojny poniewierały na zakurzonych strychach. - Po co panu te butelki? - pytali. - Powinniście mi dziękować, że wam robię porządek i jeszcze za to płacę - zbywał ciekawskich. Bywały miejsca, w których kupował nawet pięćdziesiąt butelek. Kiedy ludziska dowiedzieli się o dziwnym kupcu, to wychodzili na drogę i sami zapraszali po butelki. Po kilku dniach miał nimi zawalony cały garaż i po wymyciu, i zapakowaniu ich do worków, pojechał z nimi do skupu, gdzie kierownik na ich widok złapał się za głowę. - Potrzebuje pan wódki na wesele? - zapytał. - Założę melinę - odpowiedział zgodnie z prawdą. Podobną odpowiedź usłyszano od niego w sklepie monopolowym, kiedy kupował osiemdziesiąt pięć flaszek wódki. Zawierała czterdzieści trzy procent alkoholu i nosiła pachnącą morskim wiatrem, wdzięczną nazwę "Bryza". Na ciemnoniebieskich etykietkach widniał statek okryty górą białych żagli, zachęcających, żeby wypłynąć z wiatrem i pożeglować na szerokie wody. No i popłynął, dopóki nie zabrakło okrętów. Połowę przez zimę sprzedał, połowę przepił i w połowie marca osiadł skacowany na mieliźnie. Miał nadzieję, że teraz odpocznie, ale nie było to takie proste, bo spragnieni resjów marynarze, dalej budzili go po nocach, trzymając w wyciągniętych rękach pieniądze. - Jest bryza?! - pytali konspiracyjnym szeptem i nie pomagały wyjaśnienia, że na morzu już od dawna panuje martwa cisza, bo zabrakło wiatru. - A co ciebie napadło z tą wódką? - zaczął w końcu opieprzać samego siebie. - Mało ci było bimbru? Tyle na nim zarobiłeś, że nie trzeźwiałeś przez kilka tygodni! Na wódce chcesz się dorobić, na ludzkim nieszczęściu? Usiłujesz przechytrzyć wódkę?! Wódkę możesz przechytrzyć tylko w ten sposób, że się będziesz od niej trzymał z daleka! Tak sam na siebie nadawał, kiedy go po nocach budziły dzwonki szukających bryzy marynarzy. Popijał nocami, pijąc do poranka, wódka go niszczyła, podstępna kochanka, chwytała za włosy i po ziemi wlekła, zabierała wolność, ciągnęła do piekła. Straszliwe uderzenie W osiemdziesiatym trzecim, kupił za dolary nowy samochód, czeską skodę, po odbiór której pojechał pociągiem siedemset kilometrów na niemiecką granicę. Po załatwieniu formalności, wyruszył w powrotną drogę, robiąc podczas nocnej jazdy bilans życiowych strat i zysków. Od dziewięciu lat był żonaty, ale ciągle jeszcze nie wiedział, czy to jego sukces, czy porażka, cieszył się natomiast, że ma syna i córkę, że mieszka we własnym domu i że kupił nowy samochód, którym będzie mógł jeździć z rodziną na wczasy i wycieczki. Jesienią wybrał się autem z żoną i dziećmi do Częstochowy, żeby się pomodlić w jasnogórskim klasztorze przed cudownym obrazem Czarnej Madonny. Pięć lat temu wracał pijany z przemytu i dziwnym zbiegiem okoliczności wyskoczył z pociągu na peron w Częstochowie, ale nie nie poszedł wtedy na Jasną Górę, tylko po przespaniu się w hotelu, wrócił do domu. I między innymi dlatego wybrał się teraz z żoną i dziećmi, żeby się pokłonić Ślicznej Pani i podziękować za opiekę i otrzymane łaski. Zajechali wieczorem i zatrzymali się na nocleg w domu pielgrzyma, ale nie potrafił zasnąć i wybrał się na nocny spacer, spoglądając na przemian w rozgwieżdżone niebo i na rysujące się przed nim mury jasnogórskiej warowni. I zdało się pielgrzymowi z końca dwudziestego wieku, że słyszy zgiełk i tumult, i wrzawę bitewną, i że widzi atakujące klasztor skandynawskie hordy. I dało mu się, że dostrzega uderzające o warowne umocnienia fale szwedzkiego potopu, które odbijają się z niczym od klasztornych wałów i odpływają powracającą falą do swoich zamorskich, skandynawskich siedzib. - Jasna Góra - wyszeptał. - A na niej zamek Królowej Polski. Dochodziła północ, kiedy wszedł do klasztornej kaplicy i uklęknął przed cudownym obrazem Jasnogórskiej Pani. Wokół niego trwali w ciszy i skupieniu, pogrążeni w modlitwie ludzie, w stronę ołtarza posuwał się na kolanach korowód skruszonych grzeszników i ciągle dochodzili nowi. Stanął na końcu kolejki i opadłszy na kolana, okrążył ołtarz, wrzucając niemiecki banknot do polskiej skarbonki. Wychodząc, zobaczył, że w przylegającym do kaplicy kościele siedzi spowiednik, uklęknął przy kratkach konfesjonału i opowiedział mu o swoim dotychczasowym, zwichrowanym życiu. Och, jakże się ten zakonnik zdenerwował! - Uderzenie będzie straszliwe - powtórzył kilka razy, jakby wieścił kasandryczne proroctwo. Modlił się po spowiedzi przed cudownym obrazem, wystraszony i trochę zdziwiony, bo jeszcze wówczas nie całkiem rozumiał za co to straszliwe uderzenie. - Przecież nie jestem gorszy od innych - rozmyślał. Nie pojmował, że powinien się porównywać do lepszych. Wróciwszy z rodziną do domu, zbagateliziwał otrzymane ostrzeżenie i znowu zaczęły się przeplatać w jego życiu pijane i trzeźwe dni. Ścierało się w nim ze sobą tysiące sprzecznych uczuć. Atakowany przez szatańskie siły, które znalazły sobie pośród ludzi pomocników, walczył samotnie z pijaną chorobą, nie wyciągając do Boga po pomoc ręki. Stawiało go to już na starcie na przegranej pozycji, bo zgodnie z szóstą Prawdą Wiary, Łaska Boska jest człowiekowi do zbawienia koniecznie potrzebna. Człowiek nie ma żadnych szans w samotnej walce z czarcią siłą, ale jeżeli poprosi Boga o pomoc, to ocaleje. - Co ze mną dalej będzie?! - Ujrzysz dwie drogi przy blasku gromu, jedną do piekła, drugą do domu. Rozdział siódmy Jaśmin majem rozkwita, wiosna w kwiaty spowita, ale jemu wciąż z wódką po drodze, wciąż po knajpach baluje, wciąż talenty marnuje, nie pamięta o boskiej przestrodze. Nadeszło lato i jego ubiegłoroczny pobyt w jasnogórskim klasztorze stawał się coraz bardziej zapomnianym wspomnieniem. Ciągle popijał, a ponieważ każdy nałóg niszcząc, potrzebuje coraz silniejszych dawek, to jego okresy abstynencji skróciły się do tygodnia, a cierpienia związane z trzeźwieniem wydłużyły z kilku do kilkudziesięciu godzin. Biegający w ogrodzie u sąsiada sznaucer posiadał raczej skromną posturę, ale szczekał za dziesięciu, a najbardziej, kiedy przechodził obok niego pijany. Rzucał się jak oszalały na ogrodzenie, a sąsiad, jeszcze go podpuszczał, a później nadstawiał mu do wylizania swoje ucho. Nie wiadomo, co ten zajadły piesek w tym uchu widział, ale wylizywał go dokładnie, do czysta, z zaangażowaniem wartym o wiele lepszej sprawy. Może by i nad tym wszystkim przeszedł do porządku, gdyby nie rosnące u sąsiada róże, które wieczorami pachniały tak urzekająco, że nawet po pijanemu przystawał przy nich zachwycony, żeby się upajać ich słodkim zapachem. - Dzień dobry, sąsiedzie - pozdrowił pewnego razu krzatającego się po ogrodzie sąsiada, ale nie usłyszał odpowiedzi. - Nie słyszy, czy co? - pomyślał zdziwiony i pozdrowił sąsiada ponownie, ale i tym razem nie usłyszał odpowiedzi i tylko zajadły sznaucer poszczekiwał zawzięcie, zabraniając mu zachwycać się urokiem chwili. - W prawdzie jestem na szmerach, ale przecież powinien mi się odkłonić - pomyślał pod adresem sąsiada i postanowił ukłonić się po raz trzeci. Nabrał w płuca powietrza i huknął ile tchu w piersiach. - Dzień dobry, sąsiedzie, dzień dobry!!! Przechodzący chodnikiem ludzie spojrzeli na niego ze zgorszeniem, bo przypuszczalnie nie wiedzieli, że to już jego trzeci ukłon. Niestety, sąsiad i tym razem nie odpowiedział na pozdrowienie, więc przeskoczył przez płot do ogrodu i najpierw wepchnął psa do budy, a potem zatkał otwór workiem ze skoszoną trawą. - Tyle wart pański obrońca - wyjaśnił zaskoczonemu sąsiadowi, a potem przeskoczył z powrotem na chodnik i poszedł do domu. Postanowił sobie, że od tej pory już się nie będzie sąsiadowi narzucał i przestanie mu się kłaniać. Z początku faktycznie dotrzymywał postanowienia, ale w kolejną sobotę znowu się upił, a wieczór był taki cichy i pogodny, że przechodząc koło ogrodzenia nie wytrzymał i przystanąwszy przy różach, zaciągał się ich upojnym aromatem. Wiatr coś tam cichutko szeleścił, jakby przewracał w liściach kartki książki i tylko to ujadające psisko psuło nastrój chwili, więc postanowił go w końcu porządnie opieprzyć i wygarnąć mu prosto w oczy całą prawdę. - Co, nawet mi róż nie pozwolisz powąchać?! A co ty sobie myślisz, że ja ci się tak pozwolę terroryzować???!!! Ujął się pod boki i zadał przeciwnikowi krótkie i zwięzłe, konkretne pytanie. - Czy ty chociaż rozumiesz, co ja do ciebie mówię?! Nie wiadomo, jakby się sprawy dalej potoczyły, gdyby nie interwencja sąsiada, który odciągnął psa od ogrodzenia, a poźniej grzecznie powiedział, dzień dobry. Oczywiście, odpowiedział równie grzecznie, uprzejmie, a róże przez ten cały czas pachniały tak upojnie, tak oszałamiająco, że pomyślał, pdchodząc, że całego swojego zakłamania, zawiści i zazdrości, ciągle jeszcze ten świat na szczęście jest dzięki Bogu piękny. Karandiła i Kawaczite W lipcu wykupił wczasy w Bułgarii i pewnego poranka wyruszył samochodem na południe Europy razem z czteroletnią córeczką, dziewięcioletnim synkiem i żoną w ósmym miesiącu ciąży. Pojechali w stronę wschodzącego słońca i po przekroczeniu rosyjskiej granicy, ruszyli dalej w stronę Lwowa, przez ubogie, sowieckie wioski. Spod kół samochodu uciekały z trzepotem skrzydeł, rozgdakane kury, a zastraszeni przez czerwony reżim ludzie spoglądali na nich z podwórek zgaszonym wzrokiem. I tylko malwy i powoje ślicznie kwitły przed bielonymi wapnem chatami i wspinały się po sztachetach drewnianych płotów do słońca. Czas tutaj zasnął przed drugą wojną światową i jak na razie spał spokojnie, bo komuniści nie zdążyli go jeszcze upaństwowić. Wieczorem przedrzemali się w samochodzie, stanąwszy we Lwowie w jakiejś zacienionej uliczce, a następnego dnia rozleciało mu się w samochodzie sprzęgło i szczerze mówiąc, nie za bardzo wiedział, jakim cudem wyjechał z miasta. Wydostawszy się na biegnącą ku Tarnopolowi drogę, przeczytał na drogowskazie, że do rumuńskiej granicy trzysta kilometrów i wtedy z zaniesionego chmurami nieba lunęła ulewa. Droga spływała gliniastą mazią i nadjeżdżające z przeciwka ciężarówki chlustały w szyby samochodu fontannami błota, którego wycieraczki nie nadążały zbierać i chwilami jechał prawie po omacku. Podczas jazdy wykombinował, że regulując gazem obroty silnika można je zsynchronizować ze skrzynią biegów i zmieniać biegi bez sprzęgła. Nie potrafił tylko wrzucić jedynki, musiał wcześniej zgasić silnik, co powodowało później problemy z ruszaniem, więc starał się jak najmniej stawać. Pewnego razu przemknął dosłownie w ostatniej chwili pod opadającym na przejeździe kolejownym szlabanem. Opadająca rampa musnęła z lekka po karoserii i w samochodzie rozległ się okrzyk przerażenia. Godzinami jechali przez zaniesioną padajacym deszcze Ukrainę, a wieczorem przekroczyli kolejną granicę i spędzili noc na rumuńskim kempingu w Suczawie. Rankiem obudziło ich świecące z błękitnego nieba słońce i sześćset kilometrów przez Rumunię przemknął z gazem do dechy jak w transie. O zachodzie słońca wjechali do Bułgarii po biegnącym nad Dunajem moście i kolejną noc spędzili na kempingu w Ruse. Z jazdy przez Rumunię zapamiętał polskich turystów, którzy przy mijaniu pozdrawiali się na drodze światłami, ale jak się później przekonał, to była tylko pozorna życzliwość, bo przy bliższych kontaktach do głosu dochodziła polska chciwość i zawiść, dulszczyzna, kołtuństwo, wyrachowanie i głupota. Biegnące środkiem Bułgarii pasmo Bałkanów przypomina jej kręgosłup, a Karandiła, to nazwa jednego z bałkańskich szczytów, na którego płaskim wierzchołku wybudowano komfortowy hotel, w którym spędzili pierwszy tydzień wczasów. Na szczyt wiedzie wijąca się na około góry droga, pełna serpentyn i zakrętów, ale do hotelu można się również dostać zbudowanym nad przepaściami wyciągiem krzesełkowym, którego dolna stacja znajduje się w pobliżu hotelu, Sliwen, w mieście o tej samej nazwie. I właśnie ta droga jest najkrótsza i najpiękniejsza, a na szczycie góru czeka na przybyszy dziewiczy, rajski zakątek, przykryty wzorzystym kobiercem rozkwitłych kwiatów i śmigających nad nimi motyli. Przesycone krystalicznym, górskim światłem powietrze faluje nad ziemią jak żywe srebro, a zielone dywany kosodrzewiny promieniują łagodnym, aksamitnym ciepłem południowego lata. Niestety, w kontemplowaniu tego urokliwego piękna przeszkadzali chlejący na okrągło, bez umiaru, polscy turyści, z którymi lekkomyślnie, bez zastanowienia zawarł znajomość, przez co na przemian chodził pijany i umierał na kacu. W ostatni dzień pobytu, obudził się na kacu o trzeciej nad ranem, pełen narastającej trwogi, że został przez wszystkich opuszczony, porzucony i pozostawiony na pastwę losu. Drugi tydzień pobytu mieli zapłacony nad Morzem Czarnym, więc rankiem zjechali kolejką do Sliwen, gdzie odebrał z warsztatu naprawiony samochód i udali się do nadmorskiego Kawaczite. Po przejechaniu dwustu kilometrów znaleźli się jakby w innym świecie. Położony w pobliżu Sozopola, urokliwy kemping przypomniał przesycone polinezyjską poezją obrazy Gauguina. Uroki tego zakątka szpeciło jednak złodziejstwo kelnerów, którzy chowali przed polskimi turystami jadłospisy, zawyżając ceny posiłków nawet o tysiąc procent. Okazję do oszustwa stworzyły kelnerom polskie, komunistyczne władze, które zamiast bułgarskich pieniędzy dawały wyjeżdżającym do Bułgarii Polakom talony, co w praktyce wydawało ich w ręce bułgarskich oszustów. Słusznie rozumując, że sam sobie ze złodziejami nie poradzi, zbuntował polskie rodziny i zaczęli głodować, bojkotując restaurację, co odbywało się mniej więcej w ten sposób, że siadali przy stolikach, domagając się menu z podanymi cenami. Kiedy kelner przyprowadzał drugiego kelnera i pokazując na niego ręką, mówił, że to jest menu, to wstawali i wychodzili, rezygnując z posiłków. Tym sposobem w trzecim dniu głodowego strajku nie tylko wywalczyli u dyrekcji restauracji jadłospisy, ale dopisano dla nich również nazwy dań po polsku. Nauczony przykrym doświadczeniem z Karandiły, tym razem trzymał się od polskich pijaczków z daleka. Spogladał na nich z politowaniem, widząc jak siedzą pijani przed namiotami, kiwając się w alkoholowym, narkotycznym transie. Obok leżały jako zakąska dorodne winogrona i brzoskwinie, bo w owych czasach w Bułgarii zaczynało już brakować chleba. Komunistyczna gospodarka chyliła się coraz bardziej ku upadkowi i po chleb należało stanąć o szóstej rano kolejce, a jeżeli ktoś się spóźnił, to musiał zadowolić się winogronami. Pewnego razu zaspał i wsiadłszy w samochód, pojechał o poranku do piekarni za chlebem, zamiast którego przywiózł mandat za przekroczenie szybkości. Przyczajeni milicjanci łapali jeżdżących za chlebem na radar. Nie wytrzymał wtedy, płacąc dziesięć lewa mandatu, i wyrżnął trzymanym w ręku paszportem o samochód. - Mandat jest, chljeba niet! - powiedział w wymyślonym na poczekaniu slangu. Spojrzał niechętnie na zaskoczonego milicjanta i pojechał po... brzoskwinie. Nie wiadomo, czy panoszące sią przy tureckiej granicy złodziejstwo jest bułgarską przywarą narodową, ale jeżeli ktoś nie zdjął w samochodzie wycieraczek, to mu je na rano skradzionono. I dlatego w dniu wyjazdu szukał o świcie samochodu z wycieraczkami, żeby odkraść dla siebie, ale był na tyle przyzwoity, że zabrał tylko jedną. Przydała mu się w powrotnej drodze, kiedy przedzierał się przez napotykane po drodze ulewy. Tym razem ominęli Ukrainę i wracali przez Rumunię, Węgry i Słowację. Pierwszy, trzystukilometrowy odcinek z bułgarskiego Kawaczite do rumuńskiego portu Konstanca przejechali nadmorską promenadą, w pobliżu której wznosiły się otoczone ogrodami pałacyki i wille. Wiejąca od morza, orzeźwiająca bryza opowiadała o zdążających tędy po złote runo okrętach Hellady, a na przybrzeżnych wysepkach przypuszczalnie mieszkały nimfy, wabiące swoim śpiewem na zatracenie, spragnionych miłości żeglarzy. Otulone złotymi piaskami, urokliwe wybrzeża czarnomorskiego morza są naprawdę śliczne. Za rumuńską Konstancą wtargnęło mu niespodziewanie pod samochód na dwupasmówce dwoje starych ludzi. Nie można było wcześniej przewidzieć ich reakcji, bo zachowywali się jak nienormalni. Prawie wyhamował, potrącając ich resztką rozpędu i dlatego spoglądał zdziwiony, jak leżą przed samochodem bez ruchu. Kiedy ich zabrano zatrzymanymi, prywatnymi samochodami do szpitala, usiadł na krawężniku i czekał na przyjazd milicji z twarzą ukrytą w dłoniach. Zabrano mu paszport i kazano jechać za radiowozem pędzącym na syrenie przez miasto z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Dopiero po jakimś czasie, jadący radiowozem milicjant stanął na rondzie i czekając na niego, zatrzymał samochody, żeby za nim nadążył. - Ciekawe, dlaczego tak szybko jedzie? - zastanawiał się, zestresowany wypadkiem. Na komendzie chcieli go zamknąć, ale milicjant go wybronił, tłumacząc, że polski turysta jest z dwojgiem małych dzieci i kobietą w ciąży. - Ile pan jechał?! - naskoczyli na niego w Konstancy milicjanci stojący przed gmachem komendy. - Aaa, ile jechał, to jechał - stanął w jego obronie zajmujący się nim milicjant. - Byli pijani, poszokodowana miała dwa, osiem promila, a poszkodowany dwa, siedem. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego dwójka potrąconych leżała nieruchomo. Z tego milicjanta, to był naprawdę porządny człowiek, wyszukał im hotel w pobliskim kurorcie Mamaja i kazał zgłosić się rano na komendę. Rozmyślał przed zaśnięciem o tym wszystkim i nagle ogarnęło go graniczące z przestrachem zdumienie, w jaki sposób zrozumiał milicjantów, skoro nie znał po rumuńsku ani jednego słowa. Nie potrafił rozszyfrować tego fenomenu, ale następnego dnia podczas składania zeznań, tłumaczka potwierdziła to, co już wiedział od wczoraj. Dobrze, że do wypadku przyjechał ten zawadiacki milicjant, z którym nawiązał telepatyczny kontakt, co go uchroniło przed aresztem, bo z rumuńską milicją nie było żartów. Zgromadzeni przy wypadku ludzie zachęcali go, żeby sobie przypilnował, kiedy milicjanci mierzyli ślady hamowania, bo mogą sfałszować dowody. Przy pożegnaniu, dał owemu sympatycznemu milicjantowi bułgarski koniak i pół kilo kawy. Chciał mu sprezentować o wiele więcej, ale nie chciał przyjąć, więc uścisnął mu z wdzięcznością na pożegnanie rękę i wyruszył z rodziną ku węgierskiej granicy. Wieczorem dojechali do wypiętrzonych ku niebu, karpackich szczytów i zastanawiał się, czy wjeżdżać nocą w te dzikie, rumuńskie góry. Wcześniej, podczas jazdy spotykał rozwieszone nad drogami, ogromne, czerwone transparenty, gloryfikujące komunistycznego dyktatora. Ceausescu heros, Ceausescu słońce Karpat, krzyczały nad drogami wielkie, białe litery, ale prawda o rumuńskim dyktatorze była inna. Doprowadził swój naród do skrajnej nędzy. Ludzi wywożono ciężarówkami do niewolniczej pracy w polu, cały kraj przypominał jeden wielki gułag, w którym brakowało dosłownie wszystkiego. Nie mieli gdzie kupić mleka dla czteroletniej córeczki i gotowali jej grysik na wodzie, dziecko nie chciało jeść i płakało. Pomyślał teraz o tym wszystkim, stojąc przed majaczącą w oddali, skalistą ścianą, a później uczynił znak krzyża i wjechał w krainę Nosferatu, pomiędzy wąwozy i przepaście, żeby jak najszybciej wyjechać z tego umierającego, uciemiężonego kraju. Nie widział na zachmurzonym niebie ani księżyca, ani gwiazdy, spowiły go egipskie ciemności, przez które przedzierał się z duszą na ramieniu, pośród wycia wichru. Chwiliami odnosił wrażenie, jakby mu zagrażała jakaś niesamowita, złowroga siła, którą wyczuwał jakimś nieuchwytnym szóstym zmysłem. Zwalniał wówczas instynktownie, jadąc coraz wolniej i wolniej, i w końcu stawał, ze zmysłami wyostrzonymi do granic wytrzymałości. To konie, to tylko były konie, dumne i harde, kruczoczarne konie, które stały nieruchomo na środku drogi jak marmurowe posągi o rozwianych grzywach, ledwie widoczne na tle czarnej kurtyny mroku. Jawiły się niespodziewanie przed maską samochodu w majestatycznym bezruchu i spoglądały nieustraszonym wzrokiem z dumnie uniesionymi do góry głowami, pasąc się dziko na stokach swojego górskiego królestwa. Objeżdżał je powoli, ostrożnie, żeby nie spłoszyć niewiadomego, nie rozbudzić utajonej, nieznanej siły. Jechał już tak od kilku godzin i zasypiał ze zmęczenia, ale jechał, bo wiedział, że nie może tutaj stanąć na dłużej, bo słyszał o zdarzających się nocą napadach. Raz się tylko zatrzymał na chwilę, bo mu zabrakło benzyny i z pomocą świecącej latarką i trzymającej lejek żony, przelewał paliwo z kanistra do baku. I wtedy konie nagle zarżały, a po górach zatętniło echo, jakby najeżdżało na niego z czterech stron świata, czterech rozsierdzonych jeźdźców Apokalipsy. Po przelaniu benzyny, schronili się czym prędzej do samochodu i pojechali w dalszą drogę. Taki był umęczony, że jawiły mu się przed oczami jakieś monstrualne zwidy, majaki, chciał gdzieś stanąć, przytulić się do ludzi, ale nigdzie nie było żadnej zagrody, żadnego zwiastującego ludzkie osiedle światełka. Jechał więc coraz dalej przed siebie, na granicy przytomności, żałując, że zaatakował Karpaty nocą. Żałował również dlatego, bo jakże pięknie musiały za dnia wyglądać, opromienione wschodem i zachodem słońca. Po sześciu godzinach pokonał stukilometrową, górską trasę i około trzeciej nad ranem wjechał do dużego miasta po drugiej stronie karpackich przełęczy. Stanął w centrum na jakimś oświetlonym placu i zasnęli wszyscy na kilka godzin do ósmej rano. Obudziły go oblegające samochód dzieci, które pukały w zaparowane szyby i prosiły o cukierki i papierosy. - Bombony, cygarety, bombony, cygarety - powtarzały na przemian wciąż tę samą mantrę. Kiedy zaczął rozdawać dwie połamane na kawałki, bułgarskie czekolady, to podniosły taki wrzask, że czym prędzej stamtąd odjechał. Po kilkunastu kilometrach zatrzymali się za miastem na uroczym parkingu, na którym ze zbocza góry tryskało estetycznie obmurowane źródełko z krystalicznie czystą wodą. Na pobliskiej łące kobiety doiły krowy, a mężczyźni odnosili udojone do wiader mleko i wlewali je do samochodowej cysterny. Podszedł z litrowym słoikiem i dając dwadzieścia lei, poprosił o sprzedanie mleka, ale nie chcieli pieniędzy. Nalali mu do pełna i poprosili o cygarety, więc dał im pół paczki amerykańskich papierosów, kentów. Zatrzymał się kilkadziesiąt kilometrów dalej w dużym mieście i wszedłszy do apteki, sprzedał kupione w Bułgarii kartony amerykańskich papierosów i kilka kilo kawy, a za otrzymane leje kupił od portiera w hotelu dolary i niedługo potem wjechał na Węgry. Stanęli w węgierskim Szarospatak i rozbili na kilka dni namiot w pobliżu termalnych źródeł, na tym samym kempingu, na którym wypoczywali dwa lata wcześniej. Wokoło panowała ta sama pogodna atmosfera świątecznego wypoczynku, jaką zapamiętali z wcześniejszego pobytu w stanie wojennym. Niedługo potem wrócili do domu, a za nimi pozostały rozświetlone słońcem, złote plaże południa, których wspomnienie miało ich ogrzewać przez długie, dżdżyste i chłodne miesiące nadciągającej jesieni i zimy. Dwa tygodnie później urodziła mu się druga córka, dokładnie, co do dnia w dziesiątą rocznicę kościelnego ślubu. Przyszła na świat w sobotę, w dzień poświęcony Matce Bożej, w dziewięć miesięcy po odbytej z rodziną, jasnogórskiej pielgrzymce i tak sobie pomyślał, że cudowna Mama dała im to trzecie dziecko w podarunku, na który sobie być może jeszcze wtedy oboje z żoną nie zasłużyli, ale który pomimo to dostali... Jasnogórska Madonno, w modlitwy ubrana, miej nas w swojej opiece, chroń Niepokalana, na Twej głowie korona, a na twarzy szramy, a na ręku przy sercu Synek ukochany. Melina Melina znajdowała się w bloku na parterze, a sprzedasjacy wódkę meliniarz tak krzyczał przez drzwi podczas nocnych pertraktacji, że słychać go było na całej klatce. Jeżeli chodzi o niego, to przeważnie przychodził po wódkę nad ranem, naciskając dzwonek raz za razem, bo meliniarz z początku nie chciał otwierać, żeby wyśrubować cenę. - Kto tam?! - wrzeszczał przez drzwi do będącego na głodzie alkoholowym klienta. - To ja, Kuba, nie poznajesz? - Nie mam wódki! - Masz, otwieraj, dam ci półtora tysiąca. - Nie mam! - Otwieraj, dam ci dwa tysiące. - Nie otworzę! - Więcej ci nie dam. - To nie otworzę! - Otwieraj, bo ci wyważę te zasrane drzwi! I wtedy meliniarz w końcu otwierał. Ponieważ każdą butelkę sprzedawał według podobnego scenariusza, to budzeni po nocy sąsiedzi nasłali na meliniarza milicję i od tej pory zaczął sprzedawać wódkę w szaletach, gdzie jego konkubina była klozetową babką. Dowiedział się o tej nowej melinie przypadkowo, kiedy meliniarz, zaproponował mu sprzedaż wódki. - Za ile? - zapytał. - Za dwa tysiące. - No, to przynieś. - Przyniosę, ale musisz poczekać na dworze. Wyszedł na zewnątrz i podpatrywał przez okienko, gdzie mieliniarz chowa wódkę. - No, kolego, miarka się przebrała - powiedział do meliniarza na widok wódki. - Jakbyś powiedział tysiąc, to byś dostał, ale za dwa tysiące, to dostaniesz, ale na garba. Wyszedł z szaletów i po chwili wrócił z napotkanym patrolem milicji. Nie mogli się dostać do zabarykadowanego w kabinie Śląpy i w końcu jeden z milicjantów wyrwał przy drzwiach zasuwkę i najpierw wyciągnął meliniarza, a potem stanął na sedesie i wyjął z rezerwuaru na wodę dwie butelki wódki. W kolejnych zbiornikach znajdowało się jeszcze cztery butelki. Zaaresztowali meliniarza na kilka godzin, a później zapłacił kolegium i od tego czasu przestał handlować wódką. Niedługo potem milicja zamknęła wyłudzającego zaliczki Julka, który wycyganił od baby cielną krowę i pogonił ją na jarmark, gdzie została kupiona przez sąsiadkę właścicielki i przyprowadzona z powrotem do wioski. Biedna krowa zrobiła w obie strony kilkanaście kilometrów, a wieczorem się ocieliła i na drugi dzień Julka zamknęli. Zrobiło się o tej sprawie głośno, bo ludzie opowiadali, że cielę miało dwie głowy i ssało jednocześnie z obu wymion, a rozczulona krowa płakała. Z początku dementował te bzdury, ale ciągle nagabywany, w końcu zaczął potwierdzać, dodając, że cielę ma występować w cyrku, a za uzyskane pieniądze mają oszukanym ludziom zwracać zaliczki. Tak, zaliczki, bo w sumie skarg na Julka uzbierało się w śledztwie ponad dwadzieścia. Podany przez Julka, występował w sądzie jako świadek obrony i sędzina zapytała, czy Julek jest jego wspólnikiem. - Ależ skąd wysoki sądzie - wyjaśnił. - Ja również składam na niego skargę, bo mi ukradł z budowy materiał. Właścicielka sławnej krowy spojrzała na niego ze złością i zawołała oburzonym głosem. - Musi pan być jego wspólnikiem, bo trzeba mi zwrócić za krowę. - Wysoki sądzie - skontrował. - Proszę zaprotokołować, żeby pozostał ślad w aktach, że oszukana próbuje na mnie wymusić zapłatę za krowę. - I za cielę - dopowiedziała kobieta. - O, słyszy wysoki sąd? I jeszcze do tego za cielę! Ludzie opowiadają, że zaraz po ocieleniu zaczęło chodzić po stajni, a krowa, jak na to wszystko patrzyła... - Cicho! – krzyknęła sędzina, nie wiadomo do kogo. Po rozprawie Julka zamknięto na rok do więzienia. Po kilku miesiącach ktoś mu wrzucił do skrzynki pocztowej gryps, w którym Julek mu groził wysokimi karami za przestępstwa gospodarcze, a później instruował, co mu ma przysłać do więzienia. W paczce miało znajdować się między innymi dwa kilo kiełbasy, kilo boczku, dwadzieścia paczek papierosów i dziesięć herbaty. Wyrzucił kartkę po przeczytaniu do kosza, a po jakimś czasie, to samo zrobił ze znalezionym w skrzynce na listy kolejnym grypsem. Przeczucia Zakwaterowani u niego w domu górale skończyli wykładać drewnianą boazarią korytarze i kuchnię, więc przypiął do samochodu przyczepkę, na którą załadowali maszyny i pojechał ich odwieźć do domu. Górale, jak to górale, mieszkają bliżej nieba i czasem chodzą z głową w chmurach, i podsłuchują takie tam różne opowieści. Szczególnie jeden z nich znał wiele takich niezwykłych historii o podróżujących na chmurach płanetnikach. - Jeżeli ktoś im zajdzie za skórę - opowiadał. - To ściągają nad jego pole gradowe chmury. Z początku słuchał z zaciekawieniem, ale po jakimś czasie zapragnął, żeby już skończyli, bo zaczął mu się udzielać niesamowity nastrój. Z natury nie był strachliwy, ale owej bezksiężycowej nocy wyczuwał, że na górskiej drodze przenikają się dwa światy. Narastał w nim jakiś dziwny niepokój, bo przeczucia krążą nad ludźmi jak ptaki i czasem owiewa nas podmuch ich skrzydeł. Dojeżdżali do wioski, kiedy wezbrana trwoga uderzyła w niego spiętrzoną falą i bezwiednie ściągnął nogę z gazu, sparaliżowany nienazwaną bliżej groźbą. Po chwili, pod wpływem jakiegoś bliżej nieuświadomionego odruchu, zaczął naciskać na hamulec i wtedy nagle szarpnęło samochodem i zobaczył za sobą we wstecznym lusterku snop iskier. Świecił, jak rozpuszczony po niebie warkocz komety albo jakby ktoś przecinał boszem żelazną szynę. Wysiedli i zobaczyli, że u przechylonej na jedną stronę przyczepki brakuje koła, wyryta ostrą osią w asfalcie bruzda, ciągle jeszcze dymiła i śmierdzała rozgrzaną smołą. Odpięli uszkodzoną przyczepkę i zepchnęli do rowu, a później odwiózł górali i przespał się u jednego z nich do rana. Nie zaryzykował po nocy powrotu do domu, pamiętając, że nieszczęścia lubią chodzić parami. Rano pojechali szukać urwanego koła, ale już go nie znaleźli, chociaż szukali przez godzinę po przydrożnych rowach i wąwozach. Nie wiadomo, co się z nim stało? Gdzieś znikło, uleciało? Szukali, ale nigdzie go nie było, nie wiadomo, gdzie się potoczyło. Możliwe, że poza granicę ziemskiej rzeczywistości, skoro owej nocy przenikały się ze sobą dwa światy. Na początku września odwiedziło go sześciu elektryków, chłopów na szóstkę, i zaproponowali, żeby stworzył z nich brygadę i żeby jako ich kierownik wyjechał z nimi do pracy za granicę. Nawet mu się ta propozycja spodobała. Postawił cztery miody pitne, które z powodu wysokiej ceny od roku stały w kamionkowych dzbankach na wystawie sklepu, a później wieczorem śpiewali w ogrodzie piosenki i jedli upieczoną na grillu kiełbasę. Następnego dnia pojechali pociągiem do warszawskiego przedsiębiorstwa, które prowadziło roboty w dewizowej strefie Europy, gdzie porozmawiał z dyrektorem i załatwił wszystko pomyślnie po kilkunastu minutach rozmowy. - Złóżcie do wizowania paszporty - polecił dyrektor. - I za miesiąc chciałbym was widzieć na budowie w Niemczech Zachodnich, a do tego czasu popracujecie w Warszawie, żebym się przekonał, czy faktycznie potraficie tyle ile mówicie. Zakwaterowano ich w hotelu robotniczym i polecono wykonać instalację elektryczną w połowie nowego bloku. - Dacie przez miesiąc radę? - zapytał kierownik budowy, ale nawet nie raczyli odpowiedzieć na taką obrazę. Pod koniec drugiego tygodnia kończyli robotę i wtedy konkurencyjna brygada, elektryfikująca drugą połowę bloku, nasłała na nich inspektora nadzoru. - Co robimy? - koledzy popatrzyli na niego wyczekująco, pokazując na węszącego po budowie inspektora. - Nie dajemy się sprowokować. Wszelkie uwagi inspektora zbywali całkowitym milczniem i zareagowali dopiero wtedy, kiedy im kazał przerwać roboty i zamontować na klatkach schodowych ochronne barierki. - A po co mamy przez tydzień zbijać barierki - zapytał inspektora. - Skoro jutro kończymy robotę? - Bo ja wam tak każę! - warknął inspektor. Popatrzył z uśmiechem na inspektora i powiedział spokojnie. - Kucnij. - Co?! - Kucaj! Okrążyli inspektora całą brygadą i zaczęli na niego wrzeszczeć. Próbował się stawiać, ale kiedy Leszek rozcaperzył nad nim ręce jak szpony, to w końcu kucnął, a oni dalej wyli nad nim jak diabły nad potępioną duszą. Zlecieli się budowlańcy i popatrywali rozbawieni, jak elektrycy wyją nad inspektorem. Odprowadzili go do wyjścia i dopiero po wyjściu z budynku, odważył się popukać w czoło, co skwitowali pogardliwymi grymasami twarzy. Uprzedzając inspektora, jeszcze tego samego dnia poszedł do dyrektora, żeby mu wyjaśnić o co chodzi. - Jeżeli chce pan mieć, dyrektorze, zrobione drugie tyle roboty, to proszę nam dać lepszego inspektora, który nie będzie przeszkadzał w pracy. - Ale ja nie ma innego, a ktoś wam musi odebrać roboty. - Mam uprawnienia kierownika robót i inspektora nadzoru, co można sprawdzić w moich papierach, i mogę je sobie sam odebrać - zaproponował i widząc wahanie dyrektora, wytoczył kolejny, przemawiający za nim argument. - Takich pajaców jak ten inspektor, to można znaleźć na pęczki, ale takich wykonawców, jak nasza brygada, to trzeba szukać ze świecą - zakończył i dyrektor przystał na proponowany układ. Pracując w akordzie, do końca miesiąca zelektryfikowali dwie kolejne klatki w bloku i po wypłacie, rozpoczęli w sobotę wielkie pijaństwo, w poniedziałek mieli wyjechać na eksport. Pili do późnej nocy, odwiedziwszy modną kawiarnię, Poziomkę, skąd poszli do Gongu, a później do Roksany, o których to lokalach słyszeli niejedno. Nad ranem weszli do napotkanego po drodze przytuliska dla ubogich, gdzie się przespali pod zgrzebnymi, szarymi kocami, wcisnąwszy dozorcy w rękę tysiąc złotych. Tryskali humorami, kiedy o niedzielnym poranku dostali po garnuszku lurowatej kawy i kromce chleba ze smalcem. Jedli z apetytem, a reszta zgaszonych biesiadników spoglądała na nich ze źle maskowaną niechęcią. Nie potrafił już pić po wyjściu ze schroniska, ogarnął go jakiś dziwny niepokój i zaproponował kolegom, żeby wracać do hotelu. Zaakceptowali propozycję i wrócili do siebie, ale dalej nie potrafił sobie znaleźć miejsca. Ogarnęło go jakieś bliżej niesprecyzowane uczucie zagrożenia, że gdzieś w pobliżu czai się na niego niebezpieczeństwo. Około dziesiątej wieczorem odwiedził go inspektor i poprosił o pomoc, bo na budowie zgasło światło. - Przecież macie swojego dyżurnego elektryka - zauważył. - Niedziela i nie możemy go znaleźć, a dozorca alarmuje, że budowa nieoświetlona. Wyczuwał, że po wcześniejszych zajściach nie powinien się z inspektorem zadawać, ale zlekceważył intuicję i poszedł z inim do rozdzielni prądu. Łuk elektryczny powstały po przekręceniu głównego wyłącznika wyrwał drzwi od szafy sterowniczej i poparzył mu ręce. Oślepiony ogniem, pomyślał, że mu wypaliło oczy i modlił się przerażony do Pana Boga, żeby to nie była prawda. Macając po omacku rękami, wyszedł z rozdzielni i starał się dojrzeć migoczące na niebie gwiazdy. Odetchnął z ulgą, kiedy zaczęły się wyłaniać z ciemności jedna za drugą. Nie pozwolił inspektorowi zamknąć rozdzielni, wyciągnął poparzonymi rękami tkwiący w zamku klucz i pobiegł po swoją brygadę. Okazało się, że ktoś celowo zmostkował na odejściu fazy i po przekręceniu wyłącznika następowało zwarcie. Pojechał na pogotowie, skąd wrócił z obandażowanymi rękami, w poniedziałek mieli wyjeżdżać na eksport. - Nie pojadę - powiedział do kolegów. - Jedźcie beze mnie. - Pojedziesz i wydobrzejesz za granicą. - Nie pojadę, bo naszym słabym punktem jest alkoholizm. - Nie będziemy pili przez trzy miesiące. - Nie wytrzymamy. - Nie pojedziemy bez ciebie. - Głupio zrobicie. - I połamiemy inspektorowi ręce. - Mam lepszy pomysł, spalimy mu nowy samochód, bo to go bardziej zaboli. W poniedziałek poszedł do dyrektora i powiedział, że rezygnują całą brygadą z wyjazdu. - Niech jadą znajomi inspektora - uśmiechnął się z gorzkim sarkazmem. W poniedziałek załatwili formalności związane ze zwolnieniem, a wieczorem wybrali się na spacer. Późną nocą siedzieli w parku na ławce i obserwowali, jak płonie zaparkowany przed blokiem samochód inspektora. Widzieli go wybiegającego w podkoszulku i chlustającego wodą z wiadra na maskę, a później odrzuciło go do tyłu, bo w baku wybuchła benzyna i w powietrzu zaczęły fruwać kawałki karoserii. Po powrocie do domu nie potrafił odzyskać równowagi, dogorywał, wódka coraz bardziej wypalała go od środka. Przypierała do piekielnej bramy, która czekała, żeby się przed nim otworzyć w ostatniej chwili jak paszcza zionącego ogniem smoka. Już był od tej bramy niedaleko, już słyszał przeraźliwy zgrzyt rozwierających się odrzwi, ale ciągle pił, niepomny na straszliwe uderzenie, przez jakim ostrzegał go przy spowiedzi jasnogórski zakonnik. Drugi brzeg Nadszedł październik i niebem ciągnęły odlatujące na południe ptasie eskadry. Leżał w łóżku, sponiewierany przez wódkę i umierając po kolejnym pijaństwie, spoglądał tęsknym wzrokiem na niczym nieskrępowane, wolne i swobodne klucze dzikich ptaków. - Żeby tylko doczekać do nocy - rozmyślał. - A nazajutrz, kiedy się obudzę, to już powinno być lepiej. Ja zwykle po przepitku ogarniała go panika, że tym razem już nie przetrzyma i umrze. Ustające serce, bóle głowy, biegunka i rozkołatane nerwy sprawiały, że najmniejszy hałas odzywał się w jego głowie przeraźliwym, oszalałym krzykiem na granicy psychicznej wytrzymałości. Zatykał uszy palcami, chociaż w domu było cicho, bo domownicy chodzili na palcach, bojąc się jego nieopanowanych wybuchów złości. Przysypiał co chwila udręczony i liczył upływające powoli godziny. W celu złagodzenia skutków pijaństwa, cały czas miał ochotę zażyć relanium, ale obawiał się, że jeszcze jest za bardzo pijany i nastąpi niebezpieczne zderzenie alkoholu z lekarstwem. Odważył się zażyć dopiero późnym wieczorem i po chwili zrozumiał, że zaczyna umierać i wezwał pogotowie, ogarnięty opaniką. Przyjechali, popatrzyli, lekarz, jak to lekarz, cudów czynić nie potrafi, powiedział kilka ciepłych, pokrzepiających słów i przyłożył mu rękę do piersi, a później ratownicy odjechali i zasnął. Sen zaczął się niespodziewanie, jak to zwykle takie prorocze sny się zaczynają i skończył się nagłym przebudzeniem, żeby przekaz mógł dotrzeć do świadomości. Takie sny można przyrównać do chwilowego włączenia długich świateł, które w nagłym rozbłysku ukazują pojawiające się nad autostradą drogowskazy. Jeżeli jakiegoś człowieka takie sny nawiedzają, to ma je tylko kilka, najwyżej kilkanaście razy w życiu i wraca do nich w późniejszym życiu wspomnieniami po przestrogę, wskazówki, pokrzepienie i nadzieję. Przyśnił mu się pobyt w termalnym kąpielisku, w węgierskim Szarospatak. Stał wraz z innymi na brzegu basenu i nagle wszyscy wskoczyli do wody i zaczęli płynąć do drugiego brzegu. W miarę zbliżania się do środka basenu, zbierało się przed płynącymi coraz więcej śmieci, jakaś wodna rzęsa, kożuchy, ale tylko jego te przeszkody zniechęciły i zawrócił, a pozostali przepłynęli i stanęli na drugim brzegu. Stał z powrotem w punkcie wyjścia, spoglądając z nieopisaną tęsknotą na tych szczęśliwych i radosnych, którzy dopłynęli zwycięsko do drugiego brzegu. - Jakże tam ślicznie, beztrosko... Wyszeptał, zapatrzony na wytrwałych i niezłomnych, a oni stali obok spadającego w dolinę zdroju krystalicznej wody pod zielonymi drzewami, roześmiani i rozświetleni słońcem wiecznie trwającego lata. Skoczył powtórnie do wody, ale za drugim razem płynęło mu się trudniej i jeszcze szybciej zawrócił, chociaż wiedział, że i tym razem dałby radę przepłynąć, gdyby się bardziej w sobie skupił, przemógł i sprężył. A później skoczył do wody po raz trzeci i czwarty, ale za każdym kolejnym razem coraz bardziej grzęznął w zbierającej się przed nim mazi i chociaż młócił rękami jak oszalały, to zrozumiał, że przepłynąć nie potrafi. - A z początku wystarczyło tylko kilka razy ruszyć mocniej ramionami - pomyślał. Stał, spoglądając z nieopisaną tęsknotą na tych szczęśliwych i radosnych pod zielonymi drzewami na drugim brzegu, co już dopłynęli do rozświetlonej słońcem krainy i tak tam z nimi pragnął być jak tylko we śnie można śnić, jak tylko we śnie. - Pójdę do nich wokoło basenu - pomyślał i rozpoczął wędrówkę. Szedł i szedł, a droga ciągle się wydłużała i chociaż do celu było blisko, to nie było widać jej końca i wtedy nagle się obudził ze świadomością, że jak będzie szedł, to kiedyś dojdzie. - Kiedyś w końcu dojdę - powtarzał rozbudzony, pomyślane we śnie słowa. Leżał w ciemnościach i tęsknił, och, jak bardzo tęsknił do tych szczęśliwych i radosnych przy górskiej krynicy pośród kwiatów, pod rozśpiewanymi wiatrem, zielonymi drzewami na drugim brzegu. - Ciekawe, dlaczego sen się nie dośnił do końca - zastanawiał się później niejednokrotnie i doszedł do wniosku, że skoro życie jest snem na jawie, to dopiero musi dośnić zakończenie. Leżał w ciemnościach pokoju i szykował się do drogi obrzeżami życia, o której wiedział, że jest do pokonania, chociaż nie wiedział, czy ją pokona. Leżał i słyszał echa biblijnego psalmu, że Pan jest jego Pasterzem i niczego mu nie braknie, bo Pan pozwala mu leżeć na zielonych pastwiskach i wiedzie go po właściwych ścieżkach nad wody, gdzie można odpocząć w cieniu dobrego drzewa. Starszy cechu i talony Jesienią zwołano w cechu walne zebranie, żeby wybrać starszego cechu. Oczywiście, wiedział o tym, że urzędnicy już wcześniej ustalili kogo należy wybrać i dlatego postanowił im trochę zamieszać. - Jak demokracja, to demokracja - wykładał na zebraniu kolegom w zakulisowych rozmowach. - Przecież oni sobie już dawno wybrali starszego, a my mamy im tylko przyklasnąć. - Ale co my możemy zrobić? - pytali. - A możemy, możemy... - Ale co? - Możemy wybrać na starszego echu nawet największego pijaka. - Niezłe, ale jak to zrobić? - Nie ma sprawy, powinno się udać - przekonywał. - Jak każą zgłaszać kandydatury, to krzyczcie głośno nazwisko Kłaka, żeby go przewodniczący zapisał na pierwszym miejscu. - Ale przecież na niego nie zagłosują? - Zagłosują, zagłosują, pójdą za nami jak posłuszne stado, tylko trzeba pilnować, żeby go zapisano na pierwszym miejscu. - No, a jak go zapiszą, to co? - To podczas głosowania wyciągnijcie do góry ręce i krzyczcie głośno jego nazwisko, i wtedy większość nas poprze, bo nie wiedzą o kogo chodzi. Niedługo potem Kłak został zapisany na tablicy na pierwszym miejscu i podczas głosowania jego kandydatura zakrzyczała wszystkie inne. Wprawdzie wcześniej, podczas zgłaszania kandydatur, prowadzący zebranie zapisał na pierwszym miejscu swojego faworyta, ale liczący się z takim szwindlem Kuba zareagował natychmiast. - Panie przewodniczący - zaprotestował. - Dlaczego pan zapisał pana Kłaka na drugim miejscu? - A to przecież wszystko jedno - zagruchał słodziutkim głosikiem prowadzący. - Jak wszystko jedno, to proszę na pierwszym miejscu zapisać zgłoszonego wcześniej pana Kłaka. - Tak, tak, pan Kłak był pierwszy! - poparli go koledzy. - Szwindel, oszustwo, bezprawie! Na sali zrywał się coraz większy tumult i prowadzący, chcąc nie chcąc, przepisał Kłaka na pierwsze miejsce. Później już elekcja przebiegła bez zakłóceń, zgodnie z psychologią tłumu. Całe stado podniosło do góry ręce i zaryczało za przewodnikami jednym głosem, i Kłaka wybrano na króla. Och, co się wtedy zaczęło dziać przy prezydialnym stole, Sodoma i Gomora na szczycie wieży Babel, to za mało powiedziane. Zaskoczeni urzędnicy popatrzyli po sobie niedowierzająco, a później coś zaczęli pomiędzy sobą szeptać i w końcu wyszukali, że pan Kłak nie może kandydować, bo od kilku lat nie płaci składek. Starszym cechu został więc automatycznie drugi kandydat, czyli ten przyniesiony przez urzędasów w teczce. Wprawdzie nowo wybrany natychmiast gdzieś pożyczył pieniądze i chciał zapłacić składki, ale urzędnicy powiedzieli, że już jest po godzinach pracy i że biuro nieczynne. Spoglądał Kuba na to całe przedstawienie i bawił się jak na tragifarsie. - No i po wyborach - podsumował z ironią do kolegów, kiedy ogłoszono, że wybory wygrał kontrkandydat Kłaka i dodał. - To była lekcja poglądowa, żebyście sobie uzmysłowili zawartą w demokracji, posiadaną przez was siłę głosu i żebyście z niej umieli w przyszłości we właściwy sposób korzystać. A potem spojrzał z niechęcią na chrząkających przy swoich korytkach urzędników i postanowił włożyć kolejny kij w mrowisko. - Panie przewodniczący - zawołał. - Wiadomo, że benzyna jest na kartki i dlatego proszę nam powiedzieć, co się dzieje z talonami, które cech dostaje do rozdziału pomiędzy swoich członków? Zgłaszam wniosek, żeby co miesiąc wisiała na tablicy informacja, ile przyszło paliwa do podziału, oraz ile kto dostał. - Dobrze, będziemy wywieszać taką informację - zapewnił przewodniczący i po kilku dniach informacja pojawiła się na tablicy ogłoszeń. Pewnego razu chciano go po kryjomu przekupić dwoma talonami po trzydzieści litrów, ale pokręcił przecząco głową i zapytał. - Nie wie pan, kierowniku, kiedy zostanie zniesiony przymus należenia do cechu i kiedy wreszcie powstanie rzemieślnicza Solidarność? - A po co panu Solidarność?! - huknął kierownik. - A po to, żeby was odpędzić od koryta! - odhuknął. - Powstaną nowe. - To prawda - przytaknął. - Dlatego potrzeba Solidarności, żeby do tego nie dopuścić. A potem odwrócił się na pięcie i poszedł do parku posłuchać śpiewu ptaków. Teraz, kiedy wywieszano ile komu przyznano paliwa, rozkradanie stało się trudniejsze, chociaż oczywiście dalej kradli, bo żadna świnia nie odejdzie od koryta, trzeba ją odpędzić kopniakami. Trudno takiego chrząkającego przymilnie wieprza rozszyfrować i dlatego nie od razu go rozpoznał we wprowadzonym przez siebie do zarządu inżynierze. Mając dostęp do talonów naszabrował sobie tyle benzyny, że można by nią było obdzielić kilkunastu potrzebujących. Pewnego razu poprosił inżynierka o pożyczenie dwudziestu litrów i wówczas zawdzięczający mu koryto znajomy powiedział, że nie pożyczy, ale może odsprzedać po paskarskiej cenie. Poszli do piwnicy, gdzie inżynierek z naszabrowanej, dwustulitrowej, otwartej beki bez wieka nalał mu garnkiem do kanistra dwadzieścia litrów. I tutaj Kuba już nie zdzierżył i odpalił pogardliwie. - A czy ty sobie zdajesz sprawę, cipusiu, że gdyby na tę twoją bekę padła przypadkowa iskra, to wyleci w powietrze połowa kamienicy? A potem zapłacił za benzynę i zerwał z szabrownikiem znajomość, plując sobie w brodę, że wprowadził takiego zarozumiałego pajaca do zarządu. Próba szantażu Trzy nowe bloki i osiedle domków jednorodzinnych zelektryfikował przy pomocy podwykonawców i po skończonej pracy zawiózł do kombinatu rolnego fakturę z dołączoną dla lepszego poślizgu butelką koniaku. - Panie inżynierze - zagaił do kierownika działu technicznego. - Prosiłbym o nie przetrzymywanie faktury, bo potrzebuję pieniędzy na wypłatę na wypłatę dla ludzi, kiedy pan przekaże do księgowości fakturę? - Jutro. - Bez sprawdzenia? - Sam sprawdzę. - No, to się cieszę - zakończył rozmowę i wrócił do domu. Na drugi dzień pojechał, żeby się dowiedzieć o pieniądze i zauważył z podziwem, patrząc na wydekoltowany biust księgowej. - Pani, to chyba trudno dotrzymać kroku. - Dlaczego? - Bo od razu na starcie jest pani o kilometr do przodu. - Nie stawiam aż takich dużych kroków. - Nie wierzę. - Możemy się przespacerować. Zmienił temat, pytając o fakturę i wówczas podeszła do biurka, i podała mu bez słowa jego rachunki. Popatrzył i zdębiał, bo faktura była przekleślona czerwonym długopisem i pisało na niej, żeby wypłacić tylko pięćdziesiąt procent. U dołu widniał zamaszysty podpis kierownika i jego imienna pieczątka? - Zabieram tę fakturę - wycedził przez zaciśnięte zęby. Sporządzonych przez siebie kosztorysów był pewien i dlatego zrozumiawszy, że spotkał się z bezczelną próbą zagrabienia jego pieniędzy, postanowił od razu uderzyć mocno i dotkliwie. - I jeszcze ci, draniu, dałem butelkę koniaku - myślał pod adresem kierownika, jadąc samochodem do wojewódzkiego miasta. Wrócił do kombinatu przed trzecią, przywożąc ze sobą oficera milicji do zwalczania przestępstw gospodarczych. Kiedy weszli do biura, to kierownik od razu narobił w portki. Roztrzęsione ręce, rozbiegane oczy, bełkotliwa mowa, czyli, jak to się mówi, kompletna kaplica. Od razu wystękał, że się pomylił, na poczekaniu anulował swoją wcześniejszą decyzję i jeszcze tego samego dnia faktura poszła bez skreśleń do wypłaty. - A swoją drogą, ciekawe, dlaczego tak momentalnie spuścił z tonu? - zastanawiał się Kuba, odwożąc kolegę z powrotem na komendę milicji. - Sprawdzimy - postanowił kolega i niedługo potem po kierownika przyjechała milicja. Fałszywy dowód osobisty, podrobione uprawnienia i kilkakrotny pobyt w więzieniu za malwersacje, to tylko kilka faktów z jego kryminalnej przeszłości. Jakiś czas później stał z kolegą przed kombinatem na parkingu i nagle obok nich zaparkowała księgowa i wysiadła z samochodu z szeroko rozwianymi połami eleganckiego, skórzanego płaszcza. Uśmiechnęła się do niego zalotnie a później posłała mu w drzwiach budynku jeszcze jeden urzekający, figlarny uśmiech. - Masz u niej szanse - powiedział stojący z nim Daniel. - Co to za jedna? - Panna, ale możesz ją mieć po wierzchu. - Po wierzchu? - No, po wierzchu, bo to półdziewica, nie pozwoli sobie włożyć, bo trzyma cnotę dla przyszłego męża. - Hmm... - Co hmm? Bierzesz u nas kolejne roboty? - Biorę. Dziesięć lat temu Daniel pracował u niego dorywczo przy elektryfikacji stadionu, a teraz był w kombinacie kierownikiem po aresztowanym oszuście. Mieszkał z rodziną na zelektryfikowanym przez Kubę osiedlu i owego dnia gościł u Daniela do późnej nocy. Siedzieli i popijali we trójkę, bo dołączył do nich jeszcze dyrektor techniczny. Czarci zakręt Zaczęło padać zaraz na początku jesieni i nadchodzący listopad musiał brodzić przez kałuże. - Co zrobić... Jesień, to jesień - westchnął zrezygnowany i dodał, grożąc chmurom placem. - Nie trzeba płakać, bo dzisiaj Wszystkich Świętych. Rozpogodziło się po południu i ludzie ruszyli liczniej na cmentarze. Po cmentarnych ścieżkach krążyło wieczne odpoczywanie i przystawało na dłużej przy zapomnianych mogiłach bez tabliczki. - Przecież i o was ktoś musi pamiętać - szeptało. Wraz z zapadającym zmierzchem przyplątały się do niego boleści, więc wsiadł w samochód i pojechał do szpitala, ale przed izbą przyjęć już nie potrafił wysiąść i zaczął naciskać na klakson. Zanieśli go na noszach do prześwietlenia, a później umieścili na oddziale urologicznym. Popłynęły pełne bólu i cierpienia dni, podczas których schodziły mu z nerek kamienie, a kiedy zeszły, to jakby kamień spadł mu z serca. Stało się to pewnej niedzieli, podczas słuchania w radiu Mszy Świętej. Siedział umęczony na łóżku, wcześniej poprosił o zastrzyk przeciwbólowy i właśnie wówczas bóle nagle ustąpiły i kiedy pielęgniarka przyszła z zastrzykiem, to powiedział, że już niepotrzebny. Kilka dni później wyszedł ze szpitala i pojechał odwiedzić Daniela. - Co tam nowego u moich ludzi? - zapytał. - A w porządku, pracują - uspokoił go kolega. - Mówili, że jutro wybierają się do ciebie po materiał - poinformował Daniel i wyciągnął półlitrówkę. Żona kolegi zrobiła kanapki i podczas trwającej do wieczora libacji opowiadał gospodarzom na wesoło o swoim pobycie w szpitalu. - Codziennie piłem kilka litrów herbaty i biegałem po schodach, żeby wytrzepać kamienie, słyszałem, że to ból podobny do tego jaki kobiety mają przy rodzeniu dzieci. - Hmm, mówisz, że podobny? - mruknął Daniel. - Tak mówią... Myślę, proszę pani, że powinniśmy sobie podać ręce - zwrócił się do żony Daniela. - Daniel się na tym nie zna, bo jeszcze nigdy nie rodził, ale my już, proszę pani, coś niecoś na ten temat wiemy. Nawijał na wesoło, a kiedy kobieta z uśmiechem skinęła głową, to zwrócił się dla odmiany z zapytaniem do kolegi. - A co ty, Daniel, o tym wszystkim sądzisz? - Hmm, myślę, że powinieneś postawić pępówkę. - Postawię, postawię, wsiadaj i jedziemy kupić na melinę. Rozlali do kieliszków resztę z butelki i po wypiciu pojechali samochodem kilkanaście kilometrów po wódkę. Od jakiegoś czasu jeździł po pijanemu samochodem. Jadąc lasem, naciskał gaz do dechy i dlatego na widok wychodzącego na drogę łosia z ferajną, zrozumiał, że nie wyhamuje i postanowił wyminąć stado. Miał szczęście. Coś zachrobotało po masce samochodu i zobaczył we wstecznym lusterku, jak lekko potrącone zwierzę zatacza się po drodze na chwiejnych nogach. - Co to Kuba było, wielbłąd? - zapytał wystraszony Daniel. - Wielbłąd... Cholera jasna... Cała karawana... Coś ty pijany? - No, przecież nie trzeźwy - obruszył się kolega i przymknął oczy, żeby nie patrzeć na migające po bokach drzewa. Zwarte szeregi kamienic, migały po bokach jak bandy wyścigowego toru, kiedy wracali przez miasto z kupioną na melinie wódką. Źle ocenił tę pozornie łagodną krzywiznę i dopiero wchodząc z narastającym piskiem opon w zakręt, zrozumiał, że może mu zabraknąć miejsca. Zawirowały roztańczone budynki, a przerażone myśli wybuchły rozpaczliwym krzykiem, że to już koniec drogi. Narastał przeraźliwy jęk obdzieranych ze skóry opon. Wytrzymały. Wyszedł z zakrętu, z rozbitym o kosz na śmieci bocznym lusterkiem. - Nie powinni montować koszy tak blisko jezdni - powiedział ze sztucznym spokojem. Trzymał fason do końca. Przed domem Daniela zatrzymał się z długim poślizgiem na zablokowanych kołach i oszołomiony Daniel po wyjściu z samochodu nie trafił do furtki. - Więcej już, Kuba, z tobą po pijanemu nie pojadę - obwieścił uroczystym głosem po wyjściu z fosy. Przy butelce kolega rozpogodził oblicze, ale on nie potrafił zapomnieć o potrąconym łosiu i rozbitym lusterku. Wyciągnął z kieszeni kluczyki od samochodu i podał je żonie kolegi z prośbą. - Niech mi ich pani dzisiaj nie oddaje, choćbym prosił na klęczkach. Do domu wrócił samochodem nad ranem. Nie było na niego po pijanemu rady. Zapamiętał, że tym razem jechał bardzo powoli i bardzo ostrożnie. Niewiele pospał, bo o siódmej rano pracownicy przyszli po materiał i pojechał z nimi na budowę, gdzie Daniel zawołał go na klina. - Z wczorajszych zakupów została jeszcze pełna półlitrówka - zachęcił. - Nie mogę Daniel, mój organizm nie toleruje klinów. - A herbatę toleruje? - Toleruje. - To chodź na herbatę. Kiedy dochodzili do domu, to szalejący na łańcuchu wilczur zaczął ujadać jak wściekły. - Nie lubi pijanych - wyjaśnił kolega. - To dlaczego na mnie wczoraj nie szczekał? - Może się zdrzemnął. - To taaak?! - zawołał, doskakując do wilczura i stawiając go na tylne łapy. - Śpi się na służbie, zamiast pilnować domu? W pierwszej chwili psisko zgłupiało. Spoglądali sobie w oczy, a potem odrzucił wilczura od siebie i odskoczył poza zasięg łańcucha, zostawiając w psim pysku kawałki wyszarpanej ręki. - Szczepiony? – zapytał Daniela, kiedy kolega zalewał mu ranę wódką. - Szczepiony. - Pokaż zaświadczenie, bo nie chciałbym dostać wścieklizny. - Tyś bez tego po wódce jak wściekły - mruknął kolega. - To po co mnie namawiasz na picie? - odmruknął i uważnie przeczytał zaświadczenie. Rana na prawym przedramieniu była głęboka, zęby wilczura o milimetr rozminęły się z tętnicą. Po zabandażowaniu ręki Daniel nalał mu pół szklanki wódki. - Wypij - zachęcił. - I znowu mnie częstujesz... - Wypij. - Nie mogę - zaprotestował i przechyliwszy do tyłu głowę, wypił wódkę jednym haustem. - Chcesz herbaty? - Nie chcę. - Ogórka? - Nie chcę. - Zrobić ci kanapkę? - Nie chcę! Usiedli przy stole i opróżnili butelkę. Nie za bardzo pamiętał, o której wrócił samochodem do domu. Położył się do łóżka, ale nie potrafił zasnąć. Co chwila zrywał się z biciem serca, kiedy samochód z piskiem opon dojeżdżał do czarciego zakrętu. - Rozbiłem boczne lusterko - szeptał. - Co ze mną, Boże, dalej będzie? Co ze mną, Boże dalej będzie? Co ze mną, Boże, dalej będzie?! Powtarzał w kółko refren litanii rozpaczy i w końcu zasnął. Ogrójec Sen rozbłysnął nagle, jakby ktoś uderzeniem pioruna rozdarł przed nim zasłonę. Wspinał się stromą ścieżką, przygarbiony pod dźwiganym krzyżem, kiedy nagle usłyszał dziwny, niepokojący hałas. Położył krzyż na ziemię i poszedł zobaczyć, co się dzieje, a to co zobaczył napełniło go przerażeniem i trwogą. Stał na krawędzi urwiska i patrzył na pełen ludzi wąwóz, zakończony zwężającą się gardzielą, w stronę której wiały gwałtowne wichry, zasysając zapierające się nogami tłumy. Przeraźliwe terkotanie stamtąd dochodziło, jakby z olbrzymiej młockarni, tylko ziarna nigdzie nie było widać, jedynie sieczka i plewy wylatywały z maszyny, i tumaniły się bezładnymi chmarami w powietrzu. - Tyle ludzi... Tyle ludzi na zmarnowanie - szeptał ze zgrozą i nagle zauważył, że wciągani do gardzieli porośnięci są długą sierścią. Kiedy go zauważyli, zaczęli krzyczeć i pokazywać na niego palcami i wówczas spojrzał po sobie i zobaczył, że porośnięty jest włosami jak Yeti, jak orangutan. - Nie jestem od nich lepszy, chociaż stoję na górze - pomyślał i wówczas zaczął się zrywać wiatr, i zasysać do leja. Zrozumiał, że za chwilę zostanie porwany i poleci do gardzieli. - Musisz się ratować! - zakrzyczały jego myśli, rozglądając się na boki w poszukiwaniu pomocy. Krzyż leżał obok na wyciągnięcie ręki. - Przecież zostawiłem go na ścieżce - pomyślał zdziwiony. - Muszę się mocno trzymać krzyża, żeby nie polecieć z wiatrem do gardzieli - postanowił, obąwszy kurczowo drewniane ramię. Dźwignął krzyż na plecy i wrócił z powrotem na ścieżkę i wtedy nagle sen się zmienił, jakby ktoś przerzucił kanały w telewizorze. Wspinał się ze swoim krzyżem ku szczytowi góry, a wokół niego wznosiło się na okolicznych wzgórzach tysiące krzyży i na każdym wisiał, i umierał człowiek. Okropną grozą zionęło od tej męki, starał się nie patrzeć na boki, a kiedy dotarł do szczytu, to zaczął szukać dla siebie miejsca. - Idź dalej - usłyszał z bocznego krzyża. - Kim jesteś? - Jestem Dyzma i jeszcze dzisiaj będę w raju. - A ja?! - Dotknij mojego krzyża. Dotknął i owionęły go płomienie, jakby przeskakiwał przez ścianę ognia, gorące tchnienie ustało, zanim zdążyło spopielić. Stał i patrzył, jak na jego skórze, dogasają ostatnie, pełgające płomyki. Na ziemi dopalały się odpadłe z niego płaty skudlonej sierści, a tam gdzie zgasły, wyrastały krokusy i po chwili cała góra pokryta była liliowo fioletowym kobiercem. - Schronię się do samochodu - pomyślał, kiedy nagle rozpętała się gwałtowna burza. Po chwili już jechał samochodem, jak to we śnie. Przystanął na rozwidleniu z przytwierdzonym do bagażnika na dachu krzyżem i zastanawiał się, w którą stronę. W prawo droga wiodła pod górę, a w lewo opadała w dolinę, widać stamtąd było, jakby poblask sztucznych ogni. - Pojadę z górki w lewo, to zaoszczędzę benzyny - zadecydował i po chwili już jechał w stronę kolorowo rozmigotanego poblasku. Wygodna z początku droga stawała się coraz węższa i nagle samochodem zaczęło podrzucać na wertepach, i spostrzegł, że jedzie skalistym wąwozem. - Przecież to w tym wąwozie ginęli zezwierzęceni ludzie - pomyślał zatrwożony i zahamował przed zagradzającą drogę ścianą. Wysiadł zafrasowany i nie wiedział, co dalej. - Co? Koniec drogi, prawda? - szary głos docierał do niego wyraźnie, chociaż nie wiadomo skąd płynął. - Wjeżdżaj, skoro do mnie przyjechałeś. - Gdzie, w ścianę?! - W tej ścianie jest brama. - Nie ma. - Jest, przypomnij sobie zaklęcie. - Nie znam żadnego zaklęcia. - Znasz, przypomnij sobie. Jest tu brama w skale i są czary w bramie... Zaczęło mu się plątać po głowie otwierające sezam zaklęcie z bajki o Alibabie. I wtedy na murze zaczął się pojawiać coraz wyraźniejszy rysunek bramy i w końcu ukazały się masywne, żelazne wrota. Nad bramą iskrzył neon, ale migotał z taką szybkością, że nie można było odczytać, co pisze. - Aha, to pewnie ten poblask widziałem z rozwidlenia - skojarzył. - I pomyślałem, że to fajerwerki. - Wjeżdżaj - znowu ten sam szary głos, co wcześniej. - Co to za brama? - Do wieczności. - A co tam nad nią pisze? - Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie - dobiegł z prawej strony głos jasny i dźwięczny. - Słyszę głosy jak Joanna d’ Arc - pomyślał. - Dobrze, że tylko we śnie, a nie na jawie. - Wjeżdżaj, rozpędź się porządnie i wjeżdżaj - ten sam szary głos, co wcześniej. - Zawracam! - podjął decyzję, zalewany coraz większym strachem. - Już nie zawrócisz! - szary głos zadudnił pomrukiem gromu. - Wycofam tyłem do rozwidlenia i pojadę w prawo pod górkę. Wskoczył do samochodu i włączywszy wsteczny bieg, dodał gazu. I wtedy uchyliły się z przeraźliwym zgrzytem, żelazne wrota, i przed bramę wyszedł szary pan w kapeluszu. Utykał, bo za jedną nogę był przykuty łańcuchem do bramy. Szary pan naprawdę był szary. Szare było jego ubranie i mowa, szare były jego oczy, spojrzenie i kiedy się uśmiechał, to wszystko wokoło niego także robiło się szare. Widział szarego pana po raz trzeci w życiu. Po raz pierwszy go spotykał go, jako mały chłopczyk. Szary pan przychodził po niego nocami i próbował go bezskutecznie zabrać z łóżeczka. Po raz drugi zobaczył szarego pana dwadzieścia lat później w wojsku, kiedy zasnął na mogile. Szary pan przyszedł po niego we śnie, ale przepędziła go sarna, która obudziwszy żołnierza, ocaliła go przed śnieżycą i śmiercią. Teraz znowu spotkał szarego pana po raz trzeci, tym razem we śnie. Szary pan usiłował podbiec do samochodu, ale łańcuch był za krótki. - Poczekaj, nie wycofuj! - zawołał. - Wjeżdżaj, skoro zawitałeś w moje progi. - Nie zawitałem, tylko pomyliłem drogi. Szary pan lekceważąco machnął ręką. - Wjeżdżaj, zapraszam. - A kimże ty właściwie jesteś, że zapraszasz? - Dowiesz się jak wjedziesz. - Ale po co mam wjeżdżać?! - No, żeby się dowiedzieć kim jestem. - Już mnie to nie interesuje. - Dlaczego? - Bo ciekawość, to pierwszy stopień do piekła. - E tam, piekło, po co od razu piekło, wjeżdżaj. - Nie wjadę, wycofuję, bo pomyliłem drogi. - Dlaczego pomyliłeś? - Bo nie miałem kogo zapytać. - To zapytaj teraz mnie. - Mówiłem, że już nie jestem ciekawy. - Kto pyta, nie błądzi. - No, dobrze... Jak mam wjechać przez zamkniętą bramę? - Otworzy się w ostatniej chwili, to będzie jak zachód słońca, przecież lubisz zachody słońca. - Lubię, ale wracam na wschód do Edenu. - Ale przecież zachód nie jest brzydszy. - Ale kończy się nocą. - W wieczności to nie ma większego znaczenia. - Mylisz się szary panie, dzień to światło, życie, a noc umieranie. - Ale ci się powiedziało do rymu. - Nie zagaduj, szaraku, wycofuję. - Wjeżdżaj, zrzuć krzyż z samochodu, bo się nie zmieści i wjeżdżaj. - Uwaaażaaaaaaaj... Znowu ten sam głos jasny i dźwięczny po prawej stronie. - Podjedź bliżej, to ci pomogę wjechać - szary pan ze złością szarpnął za łańcuch. - A w czymże ty mi, szaraku, możesz pomóc? W wiecznym umieraniu?! Ty mi nawet nie możesz obiecać śmierci, wycofuję! - Chcesz umrzeć? - Nie dyskutuję z tobą, krętaczu, wycofuję! I wtedy szary pan otworzył wrota, i wypuścił na niego z mrocznej otchłani, rozszalałe tornada. - Wciągną, rany boskie, wciągną samochód do środka! - panikował w koszmarnym przerażeniu i usiłując wycofać, raz za razem dodawał gazu. Silnik wył jak potępieniec na nucie najwyższej, na granicy dwóch światów ważyły się jego losy. - Wciągną, rany boskie, wciągną samochód do środka!!! - Nie panikuj, nie wciągną - znowu ten sam głos jasny i dźwięczny, jakby ktoś trącał w struny harfy. - Z krzyżem nie wciągną, ale ty już tak dłużej nie wytrzymasz i jeżeli chcesz ocaleć, to musisz się przebudzić. Obudził się cały roztrzęsiony, prawą nogą jeździł po prześcieradle, jakby ciągle wciskał gaz do dechy. Wzdrygnął się cały, kiedy wiszący nad kominkiem zegar wydzwonił pierwszą po północy. Zdawało mu się, że słyszy uderzenie gongu rozpoczynające decydującą rundę. - Uderzenie będzie straszliwe - przypomniały mu się słowa jasnogórskiego zakonnika usłyszane roku temu przy spowiedzi. - Zakonnik przestrzegał, że jeżeli się nie poprawię, to uderzenie będzie straszliwe, trzeba wstawać, uciekać... Wyskoczył z łóżka i zaczął się ubierać po ciemku, i nagle sobie uświadomił, że po to się ubiera, żeby się jechać roztrzaskać na zakręcie. Oczami wyobraźni widział czarci zakręt, który ledwie pokonał ubiegłej nocy i wiedział, że za chwilę wejdzie rozpędzonym samochodem w ostry wiraż i uderzy z pełną szybkością w nieustępliwą ścianę kamienicy. - Kiedy na zakręcie szarpnę kierownicą, to już będzie prawie koniec drogi, bo mam pełny bak benzyny i wybuch będzie ogromny! Słup ognia sięgnie okien pierwszego piętra, to będzie jak zachód słońca. Boże, bo ja mówię?! Przecież szary pan mówił o zachodzie słońca! Krzyż! Krzyż!! Trzeba się trzymać krzyża!!! Jasny głos mówił, że z krzyżem nie wciągnie! Doskoczył do segmentu i w poszukiwaniu różańca, nerwowo otwierał szufladę za szufladą. Różaniec znalazł dopiero w trzeciej, kiedy prawie wszystko wyrzucił na podłogę. Ścisnął w dłoni krzyżyk różańca i położył się z powrotem do łóżka. Zaczęło się dla niego wielogodzinne konanie, podczas którego wciąż od nowa przeżywał swoją śmierć na czarcim zakręcie. Kilka razy chciał się zrywać, jechać na zatracenie i wówczas kurczowo ściskał w dłoni krzyżyk i wołał o ratunek do Mamy. - Zdrowaś Mario - szeptał zrozpaczony, starając się dojrzeć wiszący naprzeciw wersalki obraz Matki Boskiej Cygańskiej. - Dobrze, że go poświęciłem podczas ubiegłorocznej kolędy - dodawał sobie otuchy, przesuwając w palcach paciorki różańca. Podczas modlitwy zapadał w chwilową drętwotę i pchający go na spotkanie złej śmierci przymus tracił na mocy, a potem znowu coś go próbowało zniewolić, żeby się jechał roztrzaskać. - Zdrowaś Mario... Wołał o ratunek do Mamy i tak mu mijały kolejne minuty i godziny. Sześć godzin do siódmej rano trwał w swoim Ogrójcu na przedpolach piekła, a czuwający nad nim dobry Anioł co jakiś czas pokazywał mu kolejny klocek nie do końca na szczęście ułożonej, piekielnej układanki. - Żebym tylko doczekał Mamo do rana, rano natychmiast jadę na leczenie! O siódmej rano ubrał się pospiesznie i wychodząc z domu, zaglądnął do pokoju, gdzie spała żona z trojgiem dzieci. - Przestań nas dręczyć - poprosiła. - Jadę na leczenie - poinformował szorstko i poszedł na okazję. Ciągle nad nim drżała rozpalona struna, grom z jasnego nieba ogniem prosił w tany, jechał na leczenie i w blasku pioruna, szeptał w duszy, Zdrowaś, modlił się do Mamy. Przebudzenie Zajechał do Krakowa i powędrował przyszpitalnym parkiem w stronę oddziału odwykowego. Zaziębiony był, osłabiony, pogryziona ręka bolała, ordynator miał naprawdę dobrą pamięć. - Widzimy się po raz trzeci - powiedział na jego widok. - I być może ostatni, jeżeli nie zostanę na leczeniu, to po mnie. - Końcówka? - Końcówka - potwierdził i opowiedział lekarzowi o wszystkim. A potem wyciągnął z portfela pięć tysięcy złotych, zielony banknot z Chopinem, i położywszy go na biurku, poprosił o wszycie esperalu. - Ja panu nie wszyję - ordynator był wyraźnie zły. - Już panu mówiłem, że przed wszyciem trzeba przejść terapię. - Terapię? - Trzeba zostać na leczeniu przez sześć tygodni. - Nie zostanę. - Następnego picia pan nie przetrzyma. - Wiem. - I co? - Wracam do domu. - Na czarci zakręt? - Na czarci, kości zostały rzucone. - Nie wiadomo, czy rzucone - ordynator spojrzał na niego z namysłem. - Dobrze, że pan przyjechał we wtorek. - Dlaczego dobrze? - Bo we wtorki odbywają się wolne trybuny, niech pan zostanie, posłucha, a potem pan sobie pojedzie na swój czarci zakręt. - Mogę zostać - zadecydował. Wolna trybuna rozpoczęła się o trzynastej. Siedział w ostatnim rzędzie i obserwował wszystko z dystansu, momentami ludzkie głosy nacichały w trzasku płomieni szalejących na czarcim zakręcie. Zaciskał wtedy mocno powieki i nagle zerwał się z krzesła jak smagnięty batem, kiedy ordynator zaczął mówić, pokazując na niego palcem. - Przed chwilą powiedział, że nie potrzebuje leczenia. - Jak on tak może o mnie mówić - pomyślał i próbował skontrować, ale ordynator mu przerwał. - A co mi pan tutaj opowiada! - zawołał. - Lęki, niepokoje... Nie dokończył, a zawstydzony Kuba usiadł, żeby ludzie nie usłyszeli więcej. - Nie masz się czego wstydzić, bo alkoholizm to choroba, a chorobę należy leczyć - wtrącił się siedzący obok ordynatora terapeuta. - Ja też jestem uzależniony, ale od kiedy zachowuję trzeźwość, to należy mi się od ludzi szacunek, jak walecznemu żołnierzowi, który odrzucił od siebie śmiertelnie groźnego wroga. Na sali zrobiła się cisza, a będący terapeutą, trzeźwy alkoholik ciągnął dalej. - Mam na imię Jakub i od kiedy rzuciłem wódkę, to ludzie obrzucają mnie błotem i nazywają nawiedzonym. - Kole ich w oczy twoja trzeźwość - wtrącił ordynator. - Sobie ubliżają, bo każdy sądzi według siebie, a więc cokolwiek mówią o innych, to mówią o sobie. - Oczywiście, że sobie, więc się na nich nie obrażam i nie nawiązuję z nimi dyskusji, bo nie rzuca się pereł przed wieprze. Na sali dało się wyczuć lekkie poruszenie i Jakub uzupełnił swoją wypowiedź. - Słowa o rzucanych przed wieprze perłach pochodzą z Ewangelii świętego Mateusza i oznaczają, że nie warto dawać czegoś cennego komuś, kto tego nie potrafi docenić. Jakub popatrzył po sali i zwrócił się bezpośrednio do Kuby. - A tobie, kolego, jak na imię? - Kuba. - No, popatrz... Mój imiennik... To co, Kuba, z tobą będzie? - Nie wiem. Jakub podszedł do niego i usiadł obok na wolnym krześle. - Podszedłem, bo zauważyłem wolne krzesło - wyjaśnił. - Popatrz, wszystkie naokoło zajęte, a tu nagle jedno obok ciebie wolne... A wiesz dlaczego? - Nie wiem. - Ano dlatego, bo Pan Bóg, jak chce kogoś uratować, to w odpowiednim momencie stawia na jego drodze odpowiedniego człowieka. Chcesz posłuchać, co ci mam do powiedzenia? - Mogę posłuchać. - Opowiedz nam o swoim dzisiejszym śnie. - Miałem słuchać... - No, właśnie... - Mogę opowiedzieć. Opowiedział o ginących w wąwozie, zezwierzęconych ludziach i o swojej wędrówce pośród krzyżowego lasu. Opowiedział o gorącym tchnieniu pod krzyżem Dobrego Łotra, które ustało, zanim zdążyło spopielić i o pokrywających Golgotę, rozkwitłych krokusach. A potem opowiedział o szarym panie, o tornadzie i o jasnym, dźwięcznym głosie, który obiecał, że z krzyżem nie wciągnie. - Ten jasny głos powiedział, że ja już tak dłużej nie wytrzymam i że jeżeli chcę ocaleć, to muszę się natychmiast przebudzić - zakończył. Tu przerwał, spuścił głowę, a ludzie szeptali: - To niezwykły przypadek... Szmer przeszedł po sali. - A wiesz ty, Kuba, jak się ten nasz krakowski klub nazywa? - zapytał Jakub. - Jaki klub? - No, ta kawiarnia, w której siedzimy na wolnej trybunie. - Nie wiem. - To wyjdź i przeczytaj, przeczytasz? Wyszedł i przeczytał wywieszkę, wypaloną na jasnej desce... Przebudzenie. Wrócił i usiadł z powrotem na krześle, a siedzący obok Jakub zapytał. - No i jak, Kuba, teraz z tobą będzie? Zostajesz, czy wracasz na czarci zakręt? - Zostaję - odpowiedział nieswoim głosem, jakby za niego mówił jasny Anioł. Ech, ten jego dobry Anioł, ten jego ukochany Anioł Stróż, nie mówi wiele, ale jak już coś powie to tak, że słychać nawet w przedsionku piekła. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |