Odmieńcy: Epizod I, r.4 |
|||||||||
|
|||||||||
- Zrób to jeszcze raz… - wymruczałam, całując mój deser prosto w smakowite usteczka. Tym razem miałam ochotę na coś ostrego i szybkiego, dlatego zadzwoniłam do Marca, który oczywiście natychmiast się zjawił. Luis tymczasem odpoczywał w pokoju obok po wcześniejszych igraszkach. Oto raj, a me drugie imię brzmi Rozpusta. - Gwen… - Marco oderwał się od moich ust. Niezadowolona chwyciłam go za brodę i z powrotem przyciągnęłam do siebie. - Telefon! - wykrztusił, a że udało mu się powiedzieć, to co miał powiedzieć, wrócił do całowania moich ust. Jednak to jedno słowo zburzyło rodzący się między nami grzeszny nastrój, w związku z czym zrzuciłam go z siebie jednym szybkim ruchem i wstałam. Nago podeszłam do sterty ubrań walających się w kącie pokoju i wyłuskałam z kieszeni dżinsów komórkę. - Czego? - warknęłam, udając, że nie słyszę żałosnych jęków za plecami. - Gwen! Boże, Gwen, ratuj! On zwariował! Aaa! Nie, zostaw to! - Usłyszałam po drugiej stronie jakieś trzaski i szamotaninę, a to wszystko zwieńczone dość dosadnym przekleństwem. - Max oszalał! Błagam, pomóż mi! Zaprosiłam go do siebie pod prysznic, wiesz, do wspólnej kąpieli, ale on pomyślał, że to jakaś zasadzka, że podstępem usiłuję zmusić go, żeby się umył! Max! O nie, poczekaj! - rzuciła. Ubierając się w pośpiechu, z niepokojem nasłuchiwałam kolejnych wrzasków. - Uciekł! - usłyszałam w końcu zasapany głos przyjaciółki. - No, nie wierzę własnym oczom, co za palant! Wybiegł przez otwarte drzwi i już myślałam, że się opamiętał, bo wpadł z powrotem do domu, ale on to zrobił tylko po to, aby potem wyskoczyć przez okno! Dasz wiarę? Wyskoczył przez cholerne okno i teraz będę musiała wstawiać cholerną nową szybę, co za makabra! - Gwen, on stanowi zagrożenie dla otoczenia - przerwałam jej wywody, chwytając w biegu kosmetyczkę i torebkę. - Leć za nim, znajdę was! Okręciłam się w miejscu i omal nie wpadłam na wciąż leżącego na podłodze Marca. Zmarszczyłam brwi. Szturchnęłam go nogą, ale się nie poruszył. Wtedy spostrzegłam wystający z jego piersi szpikulec. I krew. Mnóstwo krwi. Zdjęta zgrozą upadłam na kolana i obróciłam go na brzuch. Nasapałam się przy tym niesamowicie, bo niezły z niego kolos, ale zaraz zapomniałam o zmęczeniu, gdy zobaczyłam moje nowe, srebrne szpilki. Biedaczek, musiał nadziać się na nie, gdy spadał z łóżka... - Oh, kochanie… - wyszeptałam czule. - I skąd ja teraz wezmę drugą taką parę? Tamte kupiłam na wyprzedaży, ale była to ostatnia… Zresztą nie pora na to, muszę ratować ludzkość przed psychopatą! - przypomniałam sobie nagle. Wbiegłam na klatkę schodową (niestety nie miałam tego komfortu, aby tak jak Zoya mieszkać we własnym, wielkim domu, toteż wynajmowałam mieszkanie na blokowisku) i zatrzasnęłam drzwi. Zbiegłam po schodach, następnie skupiłam się i zaczęłam biec w specjalnym wampirzym tempie. Czułam jak wiatr rozwiewa moje falujące włosy, jak z każdym krokiem przybliżam się do wyznaczonego celu, a płuca walczą o najmniejszy haust powietrza… !? Zatrzymałam się, oddychając ciężko. Rozejrzałam się i aż się we mnie zagotowało. Przebiegłam raptem kilka metrów, a powinnam już być na miejscu! Co jest, przecież dopiero co się pożywiłam, i to nie byle czym! Warknęłam rozzłoszczona i pobiegłam dalej, wykręcając numer. * - Gwen, tutaj! Dotarłam na parking w samą porę, aby zobaczyć jak Max rozwala kolejny samochód. Bez najmniejszego wysiłku podniósł go i wrzucił na wciąż rosnącą stertę na środku placu. Co za szczęście, że nastał już wieczór, przynajmniej nie będzie się nam tu kręcił żaden śmiertelnik, przemknęło mi przez głowę. Skąd ta pewność? Merdaville to miasto wampirów - dzieciaki od małego są surowo upominane, żeby nie wypuszczać się nigdzie po zmroku. Dlatego owszem, żadnego postronnego obserwatora tu nie spotkamy. - Jemu naprawdę odbiło! - zauważyłam. - To mało powiedziane! - odkrzyknęła Zoya. Jej czerwona sukienka, którą pamiętałam z ostatniej imprezy, była w opłakanym stanie, włosy rozsypały się w nieładzie. Kwestię jej makabrycznego wyglądu postanowiłam jednak odłożyć na później. - No i co się gapisz, zrób coś! - zbeształa mnie w końcu. - Ale co? - Powstrzymaj go! - A kto ja niby jestem, żeby odwalać całą brudną robotę? - zirytowałam się. - Jesteś główną bohaterką! - To niczego nie dowodzi! - To ty kazałaś mi ugryźć tego palanta! - To nie ja kochałam go do szaleństwa! - Obiecywałaś, że będzie idealny! Patrzyłyśmy na siebie, z oczy sypały się skry. - No już dobrze, dobrze - parsknęłam wreszcie. Odgarnęłam włosy na plecy i zatrzepotałam kokieteryjnie rzęsami. - Nie rozmazał mi się przypadkiem tusz? - Zo pokręciła głową. Usatysfakcjonowana ruszyłam w kierunku Maxa. - Nie zbliżaj się do mnie! - wrzasnął na mój widok, wysuwając, co najmniej dziesięciocentymetrowej długości, kły. Zawróciłam. - Gwen! - Zo spojrzała na mnie z wyrzutem. - Kazał mi się wynosić do diabła. - Oszalałaś? Wracaj tam! - Bo co? - zdenerwowałam się. - Bo tak jest napisane w scenariuszu! - Podsunęła mi pod nos gruby plik kartek. Zmarszczyłam brwi. - Nic tu nie widzę - burknęłam. - Oh, ty! - wyrwała mi papiery. – Tutaj jest wyraźnie napisane, że nie zważając na groźby i powarkiwania Maxa, zdecydowanym krokiem zmierzasz w jego kierunku. A wtedy on odwraca się w twoją stronę z diabelskim błyskiem w oku i… - Dobra, wystarczy - przerwałam jej - bo nikt tego nie przeczyta do końca. Wzięłam kilka głębokich oddechów i skierowałam swe kroki w kierunku potwora, starając się nie zwracać uwagi na przekleństwa i obelgi rzucane pod moim adresem. - Max, uspokój się, to tylko ja, Gwen… - przemawiałam spokojnie, chcąc uśpić jego czujność. Popatrzył na mnie wzrokiem zranionego zwierzęcia, a wtedy chwyciłam go szybko za ramię, napięłam mięśnie i już miałam pierdyknąć nim prosto w kosmos, kiedy poczułam, że wymyka mi się z rąk. Byłam słabsza niż kilkumiesięczne niemowlę! Teraz wkurzyłam się nie na żarty. Wyszarpnęłam z mojej wybijanej ćwiekami torebeczki telefon komórkowy i wcisnęłam jedynkę. - Słucham. - Dawać mi tu autorkę! - Przy telefonie - odezwał się ten sam rozradowany głosik. Skrzywiłam się. - Coś ty ze mnie za wampira zrobiła!? - wrzasnęłam. - Nie dość, że biegam w żółwim tempie, to jeszcze na dodatek nie mam żadnych ponadnaturalnych mocy! - A chciałabyś jakieś posiadać? - zapytała dziewczyna. Nie, to z całą pewnością nie mogła być kobieta! Mam więc rozumieć, że to jakaś smarkula decyduje o moich losach!? - Jedyne, czego w tej chwili pragnę, to stłuc tego imbecyla Maxa na kwaśne jabłko i w te pędy wracać do wyra! - W tym momencie przypomniałam sobie o trupie w pokoju, ale tylko na ułamek sekundy, gdyż większą uwagę kazały mi zwrócić na siebie kolejne słowa autorki: - Chcesz stłuc Maxa? - zachichotała. - To nie jest zadanie dla ciebie. - Jak to nie dla mnie? - obruszyłam się. - Sama stworzyłaś mnie najważniejszą osobą w tym bagnie, a teraz odbierasz mi możliwość okiełznania tego idioty!? - Owszem - przytaknęłam wesolutko. Aż się we mnie zagotowało. - Wal się! - krzyknęłam i rzuciłam telefon w krzaki. Chwyciłam Zo za rękę. - Idziesz ze mną! - zakomenderowałam. - Ale tego nie ma w sce… - Deszcz kartek wyleciał w powietrze, gdy chwyciłam ją za rękę. - Na trzy, czte-ry! Rzuciłyśmy się z piskiem na oszalałego wampira. Oczy Maxa nabiegły krwią, zawarczał i ruszył na nas z rozcapierzonymi pazurami. Wtedy wszystko przesłoniła ciemność. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |