DRUKUJ

 

Pogrzebany (© by Boru) ZAKOŃCZENIE

Publikacja:

 13-01-11

Autor:

 Boru
POGRZEBANY cd. (pierwsza część na http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=74039 )

VIII
Angielskie polowania. Ubrani jak geje brytyjscy arystokraci na koniach, przed nimi rozszczekana sfora psów goniąca powypłaszane z nor lisy. Osłabienie ofiary, dopadnięcie, zagryzienie lub zastrzelenie. Krew, radość, poklepywania po plecach. Ręce i lisie kity uniesione w geście glorii. Litości...
U mnie wyglądało to podobnie. Najpierw spacer przez pole, kilka podjętych i zgubionych tropów, potem przeszukiwanie łąki, aż w końcu pytanie: „Na jeziorze jest wysepka, płyniemy?”. Potakiwanie prokuratora i przebieranie nogami w miejscu z podniecenia. Potrzebna łódka, ojciec mówi, że w stodole jest schowana, bo dobrze się domyśla, że łódki, którą pływałem z Maurycym, już się nie znajdzie. Przyciągnięcie jej traktorem, wodowanie, płynie ekipa dwóch śledczych i komisarz. Wchodzą na ląd, znikają za linią brzózek okalających wyspę, pierwszy wyskakuje z nich Wereź, odbija łódką od brzegu i wiosłuje do nas.
Ojciec trwał w bezruchu jak kamienny posąg. Za to prokurator nie mógł zdecydować się, czy stać w miejscu, czy łazić tam i z powrotem. Żeby trochę go uspokoić, powiedziałem:
- Panie prokuratorze, nie będzie rewelacji.
- To się okaże – odparł, dopingującym wzrokiem wpatrując się w rosnącą w oczach łódkę i siedzącego w niej komisarza.
- Ja wszystko powiem... – mimo, że naprawdę się bałem, trudno było mi zmusić się do realistycznie wyglądającego płaczu.
- Zapewne, zapewne, na razie możesz sobie darować.
Wereź stanął w końcu szczęśliwie na łące i od razu do nas podszedł. Najpierw spojrzał na mnie, pociągającego zapchanym od łez nosem i trzęsącego się na całym ciele. Nie poklepał mnie po plecach ani nic z tych rzeczy. Widać, nie zamierzał pocieszać płaczącego osiemnastolatka. Może nie lubił wrażliwych facetów?
- Macie to! – wykrzyknął prokurator, najpewniej delektując się wyimaginowanymi laurami za pomyślne zakończenie śledztwa – oczywiście pomyślne dla niego, bo odkrycie sterty ziemi w kształcie nasypu wieńczącego grób nie mogło stanowić happy endu dla leżącej pod nim osoby.
- Proszę o zgodę na zabranie obecnego tutaj Patryka Morawskiego i jego rodziny na komisariat. Celem przesłuchania. Natychmiast.
- Ale co znaleźliście? – dopytywał rozczarowany prokurator. Wereź popatrzył na niego jak na idiotę – nawet ja zrozumiałem, że nie chce chwalić się odkryciem przy świadkach. Zastał na wyspie zupełnie coś innego niż się spodziewał i teraz musiał wiedzieć, co ja wiem na ten temat.
- Nie mogę o tym mówić w obecności podejrzanego – wytłumaczył spokojnie, choć wyraźnie korciło go, by przemówić niedorozwiniętemu koledze do słuchu. A tak w ogóle nadał mi nowy tytuł: „podejrzany”. A jednak śledztwo przebiło się przez zaspę. – Wysyłam na wysepkę techników, za mało jeszcze wiemy, by się wypowiadać. Proszę ze mną – rzekł do mnie i do ojca. Mama była w domu, skąd zabraliśmy ją po drodze.
Komisarz zorganizował to tak, że każde z nas jechało w innym radiowozie. Znowu podróż policyjną taryfą. Nie do wiary, ile można! W komisariacie posadzili mnie w pokoju służącym na co dzień za biuro komendanta. W jednym z foteli rozsiadł się sierżant jakiś-tam. Miał za zadanie pilnować, bym nie zwiał. Ciekawe, którędy? Okratowane okno nie wyglądało na zbyt łatwe do sforsowania. Na pierwszy ogień w obroty wzięli mamę, potem tatę. Upłynęło z dobre półtorej godziny zanim przyszła moja kolej. Byłem przekonany, że rodzice zastosowali się do wskazówek, które przekazałem tacie w trakcie ostatniej rozmowy telefonicznej. Wereź wyglądał na niepocieszonego. Psy wypłoszyły lisa z nory, ale nie mogą go dopaść...
- Panie Patryku, chcę usłyszeć z pana ust prawdę. Prawdę, która uchroni pana przed dożywociem. Niech pan tą rozmowę potraktuje jak casting. Ile lat pana dostanie, zależy od ochoty do współpracy. Zamieniam się w słuch.
- Panie komisarzu – rozpocząłem płaczliwie, kontynuując rolę rozpoczętą kilka godzin wcześniej, gdy stojąc obok prokuratora, czekaliśmy na „doniesienia” z wysepki. – Ja nic nie zrobiłem, tak naprawdę nikt nie zginął. Nikomu nie stała się krzywda. Nie wiem, co zobaczył pan na wyspie, ale pewnie był to odkopany dół z pustą skrzynią w środku. To była mistyfikacja. Maurycy ją przygotował. To wariat, mówiłem panu. Boże, on kiedyś znajdzie mnie i zabije, że wam powiedziałem!
Rozpłakałem się i, o dziwo, wyszło mi to tak naturalnie, że sam w ten płacz uwierzyłem. Podziałał on na mnie kojąco – ostatnie dni mimo wszystko należały do nerwowych i przydała mi się ta chwila słabości. Zrzuciłem balast nerwów i wspomnień. Pozostało opowiedzenie planu „B”...
- Maurycy żyje, ale chciał, by wszyscy myśleli, że zginął. Czytał te swoje pierdoły o duchach i stwierdził kiedyś, że musi przestąpić kolejny stopień wtajemniczenia. „Muszę zostać pogrzebany, żebym mógł zmartwychwstać, narodzić się na nowo” – powiedział bodajże. I wymyślił, że połączy to z ucieczką z Klewek. Bo dotarło do niego, że narobił sobie bigosu z pobiciem Skalskiego. Wiecie, okazało się, że chłopak pewnie skończy na wózku. Prędzej czy później odważyłby się i oskarżył Maurycego. Z taką kartoteką Kołada dostałby na pewno kilka lat. Postanowił więc zapaść się pod ziemię. Może na zawsze, może na jakiś czas, właściwie to nie powiedział. Zamówił w tartaku nawet tą skrzynię, znaczy się trumnę, pojedziecie tam z jego zdjęciem, to powiedzą wam, że to był on. Namówił chłopaków, żeby zagrali scenkę: jak go biją i zakopują. Miało wyglądać na zemstę, morderstwo z premedytacją. Oczywiście na miejsce sfingowanego pochówku wybrał sobie wysepkę. „Tam nigdy psy nie dotrą”, powiedział nawet. Sprzeciwiłem się, ale wiecie, jaki on był. Stwierdził, że ma mnie w dupie i że jestem mu niepotrzebny.
Nie wiem, skąd wzięli łódkę, ale którejś nocy to zrobili. Maurycy przeleżał podobno pod ziemią dwie godziny i jakoś ze wschodem wylazł z powrotem. W południe zadzwonił do mnie, że już po wszystkim i że mam trzymać gębę na kłódkę. „Dla świata umarłem, rozumiesz?” – takich właśnie użył słów. Nie miałem bladego pojęcia, co ma na myśli. Dopiero kilka dni później zobaczyłem filmik na YouTube. Potem te przesłuchania, wypytywanie o Maurycego... To, że uciekł z Klewek, było jak dar od losu: Maurycego nie ma, mogę się spokojnie uczyć, nie muszę już robić tego, co mi każe, po prostu super. Trzymałem się więc tej wersji, ale pan nie odpuścił, komisarzu.
Posłałem mu zmęczony uśmiech. Najważniejsze było połechtać jego policyjną ambicję, żeby rozpromieniony swoim talentem śledczym uwierzył w słowa trzęsącego się, wmanewrowanego w całą sytuację wrażliwego osiemnastolatka. Widać, podziałało, bo poprawił się na krześle, chcąc lepiej wyeksponować klatkę piersiową.
– Tak mi szkoda rodziców – dodałem dla podniesienia poziomu dramaturgii. – Nadal nie wiedzą, że Maurycy żyje, czyli że nie jestem mordercą, czyli, że wszystko jest w porządku. Może im pan to zaraz powiedzieć? Żeby się już tak nie martwili...
- Zdążymy światu rozgłosić dobrą nowinę – powiedział komisarz z lekkim przekąsem, nie do końca litując się nad moją udręczoną osobą. – Nie przekonuje mnie to, co mówisz. Kołada wszystko zainscenizował, żeby najzwyczajniej w świecie wyjechać? To dlaczego zasłonił twarz? Po co założył rękawiczki? A jego kumple? Dlaczego zwiali razem z nim.
- Prawda, że ma nierówno pod sufitem... Ale w sumie nieźle to sobie pomyślał. W końcu nie rozsyła się listów gończych za kimś, kto teoretycznie nie żyje. Wyjechałby tak po prostu, to byście go szukali. A tak obejrzeliśmy, że jacyś bandyci go zakopują i póki nie znajdzie się grobu, dotąd w domyśle to Maurycy jest ofiarą. A Bela i Beniek... Co ich w Klewkach trzymało? Rodziny obu to jedna wielka patologia i wątpię, by się choć przez chwilę wahali, kiedy Maurycy roztoczył przed nimi wizję życia z kradzieży i rabunków z dala od domu. Z workiem na twarzy i rękawiczkami to ja nie wiem, może to jakiś element rytuału. Trzeba by Maurycego zapytać...
Komisarz podrapał się w zamyśleniu w brodę. Będą węszyć dalej, zdałem sobie sprawę. Ale nic nie znajdą, co zaprzeczyłoby mojej opowieści, i wtedy roześlą list za Maurycym. Za bandytą, uciekinierem, mistyfikatorem...
Choć może trafniej byłoby powiedzieć, że za gnijącym truchłem. Co by się nie działo, Maurycy odszedł i już nie wróci. Szkoda, że demony przeszłości napłynęły w jego miejsce. Zło nie cierpi pustki...

IX
Tego samego dnia dokonano zupełnie innego, wstrząsającego odkrycia. Komisarz Wereź wychodził z siebie, nie mogąc nigdzie znaleźć komendanta. Jakby ten zapadł się pod ziemię. Tak naprawdę ani prokurator ani komisarz w żaden sposób nie zwracali uwagi na podstarzałego i nic nie wnoszącego do śledztwa Maćkowiaka, ale gdy zabrakło go na komisariacie to poczuli się, jakby gospodarz opuścił dom, kiedy są w nim goście.
Komendant odnalazł się przed dziesiątą wieczorem jeszcze tego samego dnia. Przypadkowy przejezdny dodzwonił się do oficera dyżurnego z informacją, że na wylocie z Pcimia w bocznej, leśnej drodze stoi policyjny radiowóz. Świadkowi zdawał się on być porzuconym i co najmniej nie na miejscu. Przybyły na miejsce patrol odnalazł Maćkowiaka w radiowozie. Nie dało się jednak zamienić z nim ani słowa.
Przestrzelona na wylot głowa uczyniła z komendanta ostatnią ofiarę mojej rodziny. Oględziny miejsca zdarzenia i badania balistyczne wykluczyły udział osób trzecich. Komendant Maćkowiak strzelił sobie w głowę ze służbowej broni. Pomyśleć, że za dwa lata mógł być szczęśliwym emerytem...

X
Ekipa dochodzeniowa-śledcza przekopała wysepkę i przepatrzyła kawałek po kawałku łąkę znajdującą się w bezpośrednim otoczeniu jeziora. Na wysepce nie odkryli nic poza otwartą skrzynią i dwoma łopatami. W skrzyni nie znaleźli jakichkolwiek śladów krwi, naskórka, włosów. W sąsiadującym z Klewkami tartaku potwierdzili, że to Maurycy we własnej osobie zamówił skrzynię, a potem odebrał ją zdezelowanym Żukiem Zbigniewa Hałasa, czyli Beli. Głęboko w dzikim lesie za naszą ziemią znaleźli nawet porzuconego Żuka, natomiast na polu nie pozostały już żadne ślady wskazujące, że Maurycy wraz z kompanami szli tamtą drogą nad jezioro – pro prostu minęło zbyt dużo czasu.
- To bardzo dziwne – drążył komisarz, w każdym fakcie odnajdując pole do podejrzeń i spekulacji. – Skoro zostawili Żuka, to niby czym uciekli z Klewek?
- Naprawdę nie mam pojęcia. Sądzę, że Maurycy skądś wytrzasnął samochód, o którym nawet mi nie mówił, żebym się czasem przy was nie wygadał. Wie pan, znając markę i numery wozu łatwiej byłoby policji ich złapać. To, czego dowiedziałem się przez telefon, to że zajechali Żukiem od strony lasu, że zakosili skądś łódkę i donieśli ją nad brzeg.
- A skrzynia, łopaty, strasznie dużo musieli się tego nanosić... – powątpiewał nieugięty komisarz, chcący sprawę zamknąć najrzetelniej jak to tylko możliwe.
- Nie mam pojęcia – powtórzyłem się podczas któregoś już z kolei przesłuchania. – Pewnie nosili na raty, całą noc w końcu mieli.
Mnie i moim rodzicom wydawało się, że śledztwo trwać będzie w nieskończoność. Aż w końcu któregoś październikowego dnia mieliśmy telefon od prokuratora. Wiśniewski postanowił osobiście nas powiadomić, że nasze pole nie jest już objęte policyjnym nadzorem i możemy wrócić do codziennych obowiązków. Postępowanie zakończyło się z powodu braku dalszych poszlak wskazujących na możliwość zabójstwa.
Pozostały znaki zapytania. Na przykład: kim był trzeci z rzekomych bandziorów? Dwóch kopało, jeden nagrywał. Oczywiście, że milcząco zakładano mój udział, ale nie zgadzał się głos. Specjaliści wykluczyli, że to ja wypowiedziałem kwestię: "Żegnaj Maurycy, ty chuju złamany". Poza tym nie trafiono nigdzie na ślad łódki, jaką Maurycy z koleżkami musieli przecież popłynąć na wyspę i z powrotem. Pojawił się nawet pomysł przeszukania jeziora, ale jego wielkość najpewniej zniechęciła śledczych – tym bardziej, że wszyscy zdawali się przyjmować już za pewnik wersję z zainscenizowaną zbrodnią.
Ja sam również stanąłem przed pytaniami, na które odpowiedzi mogłem się jedynie domyślać. Nie szukałem przy tym specjalnych okazji, by prowokować wyjaśnienia. Taki dzień nadszedł w naturalny sposób, tak jak nadchodzi moment, gdy śnieg kładzie się u stóp z nadejściem zimy. Było mroźne popołudnie ostatniej niedzieli listopada – jeden z tych sennych momentów, gdy człowiek nie spieszy się z jedzeniem obiadu i odejściem od stołu owiniętego ciepłą, rodzinną atmosferą. Rosół paruje z talerzy, rozmowy rozwlekają się w nic nieznaczące zdania o pogodzie, nadchodzących świętach czy planach na kolejny rok.
Po skończonym posiłku ubrałem się w ciepłą, puchową kurtkę i wyszedłem na rześkie powietrze. Stawiając nogi w głębokim śniegu ruszyłem przed siebie, nie mając na celu żadnego konkretnego miejsca. Nie dające ciepła słońce szkliło srebrem bezkresne połacie białego puchu i zachęcało do kontynuowania spaceru w zimowej scenerii. Szedłem tak długo, aż moim oczom ukazała się zmrożona tafla jeziora. Na jej środku tkwiła zatrzymana w mroźnym bezruchu wysepka – widziałem ją pierwszy raz od zakończenia śledztwa i, co dziwne, poczułem coś na kształt sentymentu lub nawet tęsknoty za chwilami, gdy regularnie na niej bywałem.
Czy miałem odwagę ponownie na niej stanąć? Psychicznie uznałem, że lepiej będzie pewne miejsca opuścić raz na zawsze i nie wracać do nich nawet we wspomnieniach. Spojrzałem na oszronione, bezlistne gałązki brzózek, które na tak wiele złych rzeczy się napatrzyły. Spojrzałem również na pochylone ku tafli lodu pień i gałęzie mojej wierzby. Wytrwale, a przede wszystkim milcząco zniosła ona wszystkie uczynki, jakich świadkiem bezwolnie się stała.
Technicznie dotarcie na wysepkę było łatwiejsze niż przedtem – wystarczyło przejść po zatrzymanej w twardym bezruchu wodzie. Czy jednak posuwając się ostrożnie po gładkim i przezroczystym lodzie nie ujrzałbym nagle pod stopami wpatrzonych we mnie, pełnych pretensji spojrzeń martwych oczu wyzierających z sinych, napuchniętych twarzy? A co, jeśli lód by się zarwał i dołączyłbym do demonów, które sam stworzyłem? Na pewno powzięłyby okrutny odwet za zdradę i niesubordynację, wtrącając mnie do skutego lodem piekła.
Wypuściłem kłęby pary przysłaniającej mi widok. Wykorzystałem tą chwilę i odwróciłem się, by odejść. Omal nie wpadłem na stojącego za mną ojca.
- Tato! Boże, ale żeś się cicho zakradł. Prawda, że jest pięknie?
- Owszem, kiedyś tu tak nie było. Nadal mogło tak nie być. Ta ziemia mogła nawet nie należeć do naszej rodziny. Byłaby to niepowetowana strata...
- A jednak mamy tą ziemię. Prababcia ją nam zapisała, gdy zabrakło dziadka...
- Dziadek był awanturnikiem i pijakiem! Bił swoją matkę, doprowadził do zawału moją matkę i nie akceptował twojej matki. Nazywał ją miastową latawicą...
- Dlaczego tak mówił?
- Bo chlał na umór i obrażał wszystkich, którzy przebywali obok niego. Co przyjeżdżaliśmy na wieś, brał ją do kuchni i chciał pożyczać pieniądze. Mama oczywiście odmawiała. Kiedyś ją za to uderzył...
- Dziadek uderzył mamę?!
- Właściwie pobił! Byłem z babcią na górze, leżała w łóżku, już wtedy była schorowana. Mama jest dumną kobietą, uspokajała twojego dziadka, nie chciała, bym zbiegł i przepychał się z własnym ojcem. Ja jednak akurat zszedłem i zobaczyłem, co się dzieje. Odciągnąłem go i postanowiłem wezwać Maćkowiaka, babcia miała numer do jego domu, był bliskim przyjacielem rodziny, jego tata i mój dziadek walczyli razem podczas drugiej wojny światowej. Chciałem, by w końcu stróż prawa poświadczył, że twój dziadek był niespełna rozumu i że cierpiał na chorobę alkoholową. Należało wykluczyć go ze spraw rodzinnych.
Wyobrażasz sobie, że dziadek przejmuje gospodarkę po matce? Już obnosił się, że zna jakiegoś wysokiego urzędnika z ministerstwa rolnictwa, który fikcyjnie zameldował się w Klewkach, żeby tym sposobem nabyć prawo do kupna miejscowej ziemi rolnej. Ten skurwysyn zamierzał mu sprzedać hektary naszej ziemi za bezcen!
Gdy Maćkowiak przyjechał i zobaczył, w jakim stanie jest mój ojciec, chciał zabrać go na komisariat i wsadzić do celi, gdzie miał wytrzeźwieć. Ojciec oczywiście wyzwał go od najgorszych i bronił się, kopiąc i okładając pięściami. Komendant wyjął broń, grożąc jej użyciem. Ojciec rzucił się na niego jak dzikie zwierzę. Maćkowiak uderzył kolbą w...
- ... Lewe ciemię – powiedziałem za tatę, przypominając sobie przeżartą skórę nad lewym uchem odkopanego na wyspie ciała.
- Uderzył za mocno... A może po prostu nieszczęśliwie trafił. Ojciec runął jak długi i więcej nie wstał. Maćkowiak popłakał się. Przepraszam! Nie chciałem! – błagał o wybaczenie. Zaraz potem jednak zaczął litować się nad sobą. Jak się z tego wytłumaczę? – pytał nas, nie uzyskując podpowiedzi. Jak uzasadnię wyjęcie broni z kabury? Po co, jeśli denat był jedynie pijany, praktycznie niegroźny? Pozbądźmy się ciała! Poprowadzę śledztwo w sprawie zaginięcia, nikt nie będzie pytał, potem się wszystko wyciszy – prosił. Tak też zrobiliśmy. Babcia na górze o niczym nie wiedziała. Gdy rano spytała, gdzie jest jej syn, powiedziałem, że zanim przyjechał Maćkowiak, tata uciekł w pole.
Zwłoki zakopaliśmy na wyspie, uznaliśmy, że nie ma lepszego miejsca. Przy okazji Maćkowiak wrzucił pechowy pistolet do jeziora, blisko brzegu. Nie wiem, co mnie naszło, żeby wyłowić go kilka tygodni później. Ale to akurat nie jest dla ciebie tajemnicą; nie odnalazłem go w dziurze po cegle za regałem w piwnicy, więc domyślam się, że go znalazłeś.
To cała historia, synu. Straszna, wstydliwa i, co się nie spełniło, mająca już nigdy więcej nie powrócić. Przykro mi, że zostałeś w nią wciągnięty. W chwili, gdy oglądałem to nagranie, każda cząstka mnie wołała, że to musi dziać się na wyspie, że zbrodnia z przeszłości wypływa w tak przewrotny sposób. Nie myliłem się... Świat jest właśnie taki a nie inny. Nabija się z nas, jakbyśmy byli aktorami odgrywającymi dowolny, nawet najbardziej absurdalny scenariusz.
Nie chcę wiedzieć, co stało się z Maurycym i jego mętami. Nie wiem, czy odnajdę w sobie siłę, by żyć z tą wiedzą. Maćkowiak nie udźwignął odpowiedzialności. Gdy policja popłynęła na wysepkę, był przekonany, że w końcu odkryją prawdę, iż to on zabił. Dojdą do prawdy tak, jak po nitce dociera się do kłębka. Wybrał niewytłumaczalne samobójstwo i pogrzeb z honorami.
Pokiwałem głową, wpatrując się ponad ramieniem ojca w zmierzającą w naszym kierunku opatuloną sylwetkę. Gdy mama podeszła do nas, uśmiechnęła się tak ciepło, tak po swojemu, iż zdało się przez tą krótką chwilę, że zima opuściła Klewki.
- Mężczyźni mojego życia rozmawiają jak na ojca i syna przystało. Kocham was i cieszę się, że to wszystko się już skończyło. Nie wracajcie do tego. Nie ma po co.
Obaj przytaknęliśmy jej słowom. Chcąc być w zgodzie z własnymi uczuciami, odezwałem się:
- Kocham cię, mamo. I ciebie, tato.
Powiedziałem to z autentycznym przekonaniem pomimo, iż w ostatnim zdaniu kryło się wielkie kłamstwo. Mama stanęła pomiędzy nami i wzięła pod ręce. Ruszyliśmy we troje, zgodni i szczęśliwi, w stronę ogrzanego domu.
Mama zachowała się tak naturalnie, jakby nie skrywała w sobie historii, którą może i ojciec chciałby wysłuchać. Uszanowałem jej wolę i również ją przemilczałem, choć, prawdę powiedziawszy, nie przyszło mi to łatwo – w dłoniach nadal czułem palący żar sznura, na którym zawisł ojciec Maurycego. Mojego świętej pamięci „starszego brata”.

EPILOG
Regularny, wytłumiony hałas ocucił przygaszone, otumanione zmysły. Zbudziłem się z letargu, skostniały, obolały, wciąż przerażony, wygłodniały do granic wytrzymałości. Zupełnie ślepy, bez czucia w kończynach czekałem, aż Bela i Beniek zdejmą metrową warstwę ziemi. Teraz już przynajmniej wiedziałem, że nikt nie wystawił mnie do wiatru, że nie umrę pogrzebany w drewnianej skrzyni, wcześniej zupełnie odchodząc od zmysłów. Systematyczny odgłos wbijanych w ziemię łopat przywracał mnie do życia, zwiastując efektowne zmartwychwstanie. Przeżyłem swoiste katharsis, odkupując, jak miałem nadzieję, przewiny mojej rodziny. Przeżyłem je boleśnie, bojąc się jak nigdy i niczego. Na to nie da się przygotować...
Odgrzebywanie zdawało się przedłużać w nieskończoność. Wreszcie usłyszałem dźwięki otaczającego świata, w tym charakterystyczny odgłos otwartej przestrzeni, który jest niemożliwe trudny do zdefiniowania, ponieważ każda osoba dźwięk ten słyszy na co dzień, w ogóle go nie zauważając. Usłyszałem również znajome głosy, rechotliwe śmiechy, nieśmieszne żarty i szyderstwa. W tym i ze mnie. Mnie nie było do śmiechu, choć i tak miałem o niebo lepsze samopoczucie niż jeszcze kilka godzin wcześnie, gdy szalałem pogrzebany w zupełnej ciemności.
W końcu łopaty zgrzytnęły o wieko skrzyni i chwilę później chłopaki wzięli się za wyciąganie gwoździ. Minęło kilka kolejnych minut i poczułem uderzenie świeżego powietrza z impetem wdzierającego się w moje płuca przez mały otwór na usta. Czarny materiał worka rozjaśniła subtelna poświata.
- Chryste! Wije się jak piskorz – powiedział Bela, śmiejąc się do rozpuku. – No młody, wstawaj, nie mamy całego dnia. Trzeba spadać.
Zmusiłem się do wysiłku i podniosłem do pozycji siedzącej. Cokolwiek widząc, byłoby mi na pewno łatwiej wyleźć z grobu, ale nie mogliśmy ryzykować: torba na twarzy raz, że odegrała swoją rolę w nagranym spektaklu i sfałszowała tożsamość rzekomo pogrzebanej osoby, dwa, że uniemożliwiła pozostawienie choćby pojedynczego włosa na dnie skrzyni. Chociaż w tamtym momencie nikt z nas nie zakładał, że blacharnia kiedykolwiek odnajdzie miejsce pochówku.
Ledwie stanąłem na rozdygotanych nogach, gdy Bela już trzymał mnie pod jedno ramię, a Beniek pod drugie.
- Dawaj go, Beniek, na trzzzyyy czteeeeerrrry, hop!
Syknąłem z bólu, jaki owładnął me zastane ciało. Jednym ruchem wyciągnęli mnie z dołu i rzucili zaraz obok. Zdarłem worek z głowy, mając dość ograniczonych zmysłów. Promienie rannego słońca drastycznie rozprawiły się z pożądającymi ich oczami. Rękawiczki wciąż miały mi się przydać, więc ich nie zdjąłem. W trumnie nie zostawiłem swoich odcisków, nie mogłem ich również zostawić na spluwie lub czymkolwiek innym. Nawet najlepszy plan legnie w gruzach, jeśli jego wykonawca popełni zbyt dużo drobnych błędów.
- Witaj wśród żywych, bracie – rzekł Maurycy i podał mi rękę, bym wstał z mokrej od porannej rosy trawy. – Muszę powiedzieć, że jestem z ciebie dumny, nie myślałem, że zrobisz to dobrowolnie.
- No patrz! Więc chcesz mi powiedzieć, że nie zmusiłbyś mnie do tego, kneblując dodatkowo usta pod workiem i naprawdę wiążąc nadgarstki? – spytałem.
- Po co głowić się nad czymś, co się nie wydarzyło? Ważne, że jesteś cały i zdrów. I pyskaty, jak zwykle! – zaśmiał się gardłowo i poklepał mnie po plecach.
- To jak, Maurycy, odkupiłem swoje winy? Odprawiłeś swój szatański rytuał? Zadowolony? Odpuścisz mi w końcu?
- Ach, po co ten sarkazm? – zapytał teatralnym tonem. – Przecież będziesz za mną tęsknił, nieprawda? Wspaniale zagrałeś moje odejście, więc nie pozostaje mi nic innego, jak faktycznie opuścić naszą wiejską scenę na jakiś czas. Łap!
Złapałem lecące do mnie klucze od domu Koładów. Zaraz po nich łapałem telefon Maurycego, którym nagrywał zainscenizowany pochówek.
- Wpadnij do mnie jakoś w nocy, matka będzie lulać u siebie w pokoju, stado przebiegających koni by jej nie obudziło. Wrzucisz filmik do interneta (ach ta jego fachowa terminologia!). Ja z chłopakami będę już daleko.
Żebyś wiedział, przytaknąłem mu w myślach. Dalej się nie da...
- Dobra – powiedziałem. Miałem klucze i telefon, czyli miałem wszystko, czego potrzebowałem. Może należało dać sobie spokój z zamieszczaniem nagrania na YouTube? Jednak wtedy uznałem, że pragnę jak niczego innego na świecie, by tysiące osób zobaczyły upodlenie Maurycego. Co z tego, że to mnie wepchnęli do wykopanego dołu tak, że aż stłukłem sobie prawy bok? Ważne, że wszyscy widzieli we mnie tego gnoja, mojego „starszego brata”. Zaryzykowałem, od razu przygotowując wersję „B” całej historii.
– Spadajmy już – zaproponowałem w końcu i wpakowaliśmy się we czterech do łódki. Bela z Beńkiem usiedli na jej dnie na dziobie, Maurycy przykucnął na prawej burcie. Ja wskoczyłem ostatni, odpychając nas od trawiastego brzegu. Specjalnie zostawiłem tylko jedno wiosło dla siebie, żeby żaden z nich nie miał przedmiotu mogącego stanowić broń. W końcu sięgnąłem do kieszeni po odbezpieczonego gnata i, wcale nie mierząc, oddałem po jednym strzale w Belę i Beńka. Nawet nie zdążyli zrobić zdziwionej lub złej miny, tylko tak po prostu ich głowy opadły im na piersi. Wyglądali żałośnie, ale – nie oszukujmy się – świat po nich nie zapłacze.
Maurycy przyglądał się skierowanej w swoim kierunku lufie bez cienia zaskoczenia. Czyżby zakończenie sztuki objawiło się mu w którymś z jego „widzeń”? Nie miało dla mnie to znaczenia; liczyły się naboje w magazynku, których miałem wystarczająco dużo, by przestrzelić mu serce, mózg i jamę brzuszną. Dla pewności, że mój demon nie wróci do świata żywych.
- Patryczku, przecież obiecałem ci, że odkrycie zwłok twojego dziadka zostanie między nami. Nie powiem nikomu, jakich masz rodziców. Zresztą, kto by uwierzył, że szlachetni państwo Morawscy doszli do majątku po trupach?
- Nawet w takim momencie zbiera ci się na ironię? – zapytałem spokojnie.
- Tak, bo za grosz nie masz charakteru Morawskiego. Choć to akurat nic dziwnego. No bo niby skąd miałyby znaleźć się w tobie jego geny? – Maurycy powiedział to takim głosem, że skusiło mnie wysłuchanie ciągu dalszego.
- Jak to?
- Ach, mój bracie. Nie wierzysz w duchy, ale przecież obu nam powiedziały, kto zabił mojego ojca.
- Mnie nic nie powiedziały. Tobie też nie, idioto, sam sobie wymyślasz osoby i miejsca. To nie duchy, to pieprzenie, wiesz? – mówiłem to tak pewnym głosem, jakim nigdy się do niego nie odezwałem. Ale w obecnej sytuacji mogłem sobie na to pozwolić.
- Patryk, Patryk, zuch chłopak z ciebie wyrasta. Naprawdę... W każdym bądź razie zobaczyłem psa Maćkowiaka i twoją słodką matulę. Razem nam się objawili, więc razem powiesili mojego ojca. Rozumiesz?
- Nie, nie rozumiem! – krzyknąłem głośniej niż bym chciał. – I co, obiecałeś krwawą zemstę mordercom twojego starego. Dlaczego więc nie dopadłeś mojej mamy, co bydlaku?
- Bo cię kocham! Chcę, byś wydoroślał, wyjechał, usamodzielnił się. Może wrócę za parę lat, kto wie… Grób kopaliśmy raz, że dla sceny mojego zniknięcia, dwa, że złożę w nim ścierwo Maćkowiaka. Kropnę go za kilka dni, nikt nie zgadnie, że to ja, bo przecież mnie nie ma, prawda?
- Nikogo nie kropniesz, Maurycy. Ciebie faktycznie już nie ma.
- Przecież nie zabijesz własnego brata. W końcu mój stary jest i twoim ojcem. Bracia muszą trzymać się razem…
- Przedśmiertne brednie... – wycedziłem przez zęby i nacisnąłem spust. Właściwie to palec go nacisnął, ja wbrew sobie chciałem, by Maurycy powiedział coś więcej.
Szkarłatna plama rozlała się po jego koszuli. Osunął się po burcie na dno łodzi. Łapiąc z wyraźnym trudem powietrze, rzekł piskliwie:
- Zapytaj mamę... spytaj ją. Może ci powie, czemu skurwiła się z moim tatą. Suka...
Obficie splunął krwią i zaczął dygotać na całym ciele. A potem umarł. Maurycy opuścił ziemski padół. Pozostawiając masę pytań. Jego demon za nic nie zamierzał mnie opuścić.
Przeszło pół godziny mordowałem się z przytwierdzeniem łańcuchem trzech ciał do metalowych elementów łódki. Dawny lodowiec wyświadczył mi kolejną przysługę, nanosząc pełno głazów narzutowych różnej wielkości na okoliczne tereny. Kiedyś były one zmorą ojca, gdy łamały się o nie noże pługów. W końcu, po latach, udało nam się oczyścić uprawne pola z większości kamyrów. Przerzuciliśmy je na nieuprawianą łąkę wokół jeziora, skąd teraz mogłem pozbierać kilkanaście mniejszych – takich, jakie dałem radę samemu powrzucać z brzegu na łódkę, miażdżąc tym samym leżące w niej ciała. Układałem je tak, bym bez problemu sięgną do drewnianego korka zatykającego otwór, jaki wyciąłem w dnie łódki dzień wcześniej.
Obciążona łódź osiadła głębiej na wodzie. Wskoczyłem na kamienną stertę i poszukałem ręką sznurka; pociągnąłem, powodując charakterystyczny chlupot. Drewniana zatyczka dyndała na sznurku trzymanym w dłoni. Łódka zaczęła tonąć. Wróciłem na brzeg i jedną z łopat popchnąłem tonący okręt w kierunku wysepki. Scena miała w sobie coś z ceremonii pogrzebowej wikingów. Może zabrakło jedynie czarnego dymu wznoszącego się ku niebu – wikingowie łączyli dwa przeciwstawne żywioły, żeby być pewnymi odejścia do krainy przodków. Nie podpaliłem łodzi z ciałami, bojąc się, że ktoś mógłby zauważyć dym. Oczywiście było to niemal niemożliwe, ale lepiej chuchać na zimne.
Zbiorowa mogiła trzech zbirów poszła na dno przy pluskającym akompaniamencie powietrznych baniek uciekających z wodnych odmętów. Gdy po powierzchni rozeszły się ostatnie koliste fale, jezioro ponownie zamieniło się w nieruchome, ciche lustro wody. Ciche, lecz kryjące pod sobą cztery ciała: Maurycego, jego półmózgich przydupasów oraz mojego „dziadka” – przecież zmumifikowane zwłoki to facet z czarnobiałego, rodzinnego zdjęcia sprzed lat. A ja, jeśli Maurycy mówił prawdę, nie byłem synem Morawskiego… Nie gnębiły mnie więc wyrzuty sumienia, gdy obciążałem zwłoki i wrzucałem je do jeziora, żeby już nigdy nikt ich nie znalazł.
Świat powrócił do równowagi zachwianej przez dominację Maurycego. Jedyne, co straciłem, to moją wyspę. I wierzbę – nie dość, że nie sprowadzę pod nią ukochanej dziewczyny, to w dodatku sam już nie zaznam cienia rzucanego przez jej listowie.
Wróciłem do domu i od razu pozbyłem się ubrań Maurycego oraz broni. Nie położyłem się spać tego ranka (choć może powinienem, gdyż następnej nocy omal nie usnąłem przed komputerem Maurycego, kiedy udostępniałem nagranie w internecie). Moją głowę nachodziło zbyt dużo myśli, bym mógł zmrużyć oko choćby na chwilę. Uznałem, że nie czas na owijanie w bawełnę i jak tylko matka wróciła ze sklepu, od razu ją zapytałem:
- Mamo, co takiego zrobił ci Kołada, że się go pozbyliście?
Zagrałem va banque, dając wiarę objawieniu w trakcie seansu ze sznurem. Czekałem na wybuch w stylu „czyś ty Patryku oszalał, o czym ty mówisz?”. Nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie; mama zaniosła torby z zakupami na kuchenny stół i wyjrzała przez okno, upewniając się, że ojciec zamiata podjazd pod domem. Dopiero wtedy odezwała się, najwyraźniej żywiąc przekonanie, że znam jej sekret co do joty, a jedyne, co chcę, to poznać uzasadnienie dla zbrodni sprzed lat:
- Kołada chciał złamać dane mi słowo. Chciał zrujnować nam życie, mówiąc o wszystkim Darkowi. Nie miał prawa, tak wiele mu dałam...
Mama rozpłakała się, nie kończąc zdania. Ukryła twarz w dłoniach, być może bojąc się, czy jej nie wyklnę, czy nie krzyknę, że faktycznie danie dupy to wiele.
- A Maćkowiak? To on powiesił Koładę? – spytałem jedynie.
- Komendant miał dług względem nas. My zachowaliśmy jego sekrety w tajemnicy, teraz on musiał pomóc mi zachować moje sekrety. Żeby się tylko twój ojciec... znaczy właściwie mój mąż nie dowiedział... Nie miałam wyjścia, a sama nie dałabym rady.
Więc to prawda, pomyślałem, ja i Maurycy mamy wspólnego ojca. Ale dlaczego mama i... Kołada? Dlaczego?
- Ale dlaczego, mamo? Dlaczego ty i Kołada? Kiedy?
- Boże, synku, a jak jest dzisiaj?! Wtedy też mieliśmy imprezy, piliśmy bimber i paliliśmy marihuanę. Świat jest właśnie taki a nie inny, nie ma pokoleń lepszych i gorszych. Wszyscy w pewnym wieku zachowujemy się tak samo... tak samo głupio. Przyjechaliśmy z Dariuszem do Klewek w odwiedziny na weekend. Była potańcówka, Dariusz podrywał Naćkę od Szafrańskich, więc stałam bezczynnie i podpierałam ścianę. Kołada poprosił mnie do tańca, wyszliśmy na zewnątrz, piliśmy bimber z gwinta i sprawy potoczyły się zupełnie inaczej niżbym chciała. Bardzo cię przepraszam, bardzo...
I znów rozszlochała się, tym razem na dobre. Popędziła na górę, gdy z końca korytarza dobiegł dźwięk skrzypiących drzwi wejściowych. To mój... tata. Dla mnie zawsze to Dariusz Morawski będzie moim ojcem. Faktycznie, żeby się tylko nie dowiedział... Przeszłość pochłonęła zbyt dużo ofiar, nie należało zachęcać teraźniejszości do zbierania żniwa.
- Gdzie mama? – zapytał.
- Jest w łazience. Źle się czuje.
- To przez te pogody. Jednego dnia upał, drugiego zrywa się wichura i niesie ze sobą ulewy. Świat oszalał, dzisiaj nad Klewkami znowu zbierają się deszczowe chmury.
To mnie akurat ucieszyło – jezioro potrzebowało wody, by otulić nią ciała, a fosą otoczyć wyspę. Wyspę, na której zostałem pogrzebany i w obliczu której krwawo rozprawiłem się z Maurycym – zaraz po tym, jak zlękniony, ale i wyzbyty z wszelkich demonów zarazem, triumfalnie zmartwychwstałem.

Boru

Data:

 2009

Podpis:

 Michał Borowiec

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=74040

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl