DRUKUJ

 

Piesek musi się wyspać...

Publikacja:

 11-05-21

Autor:

 anulina
Kocica Bamberka kuleje. Dzieci przychodzą i opowiadają, że łapę ciągle w powietrzu nosi. Łapiemy ją w końcu, oglądam łapsko. Zero kolca, niespuchnięte czyli osa odpada. Dzwonię do weterynarza. Jedziemy. Facet ma około 45 lat. Wysoki. Postawny. Komunikatywny. Opowiada o swoim kocie. Przygarnął, kiedy jeden z jego znajomych chciał go zastrzelić, bo 'dzieci kupiły yorka i kot przestał je interesować'. Wymieniamy opinie o kotach. Jego przygarnięty jest łazęgą, zwiedza okolice, pałęta się tam i tu. Jest śliczny, puchaty, rasowy. Mówię o naszej Bamberce. Że jest jak pies. Od domu nie odejdzie. Na odpowiednio zaintonowane 'kiszikiszi' przybiega natychmiast. Miła rozmowa. Córka cały czas głaszcze kocicę, pociesza, że 'jeszcze chwila' i że 'zaraz jedziemy do domu'. Łapa nie jest złamana. Trzy zastrzyki. Za pierwszą serię zastrzyków nie płacę. Weterynarz oznajmia, że 'rozliczymy się' po wszystkich zastrzykach. Pojutrze poprawka. Godzinę po zastrzyku kocica przestaje kuleć. Zastanawiam się na sensem podania kolejnych zastrzyków. W umówionym terminie dzwonię do weterynarza. Mówię jak jest i pytam czy mam po prostu podjechać i zapłacić za pierwszą wizytę czy mimo wszystko trzeba podać zastrzyki. Ostatecznie lekarz decyduje, by jeszcze zastrzyk podać.

Jedziemy samochodem do weterynarza. Bamberka głośno mruczy w klatce. Córka siedzi obok niej, w foteliku. Wkłada palce przez kraty klatki, głaszcze kocicę po pysku. 'Wszystko będzie dobrze' - pociesza.

Schodzimy wąskimi schodami do gabinetu. W poczekalni na krześle leży mała, niebieska torebka i czarny lekki sweter. Z gabinetu słychać głosy. Nie ma drzwi, gabinet kryje przedłużona ściana. Operacja była koniecznością - głos weterynarza. Córka ciekawie zagląda do gabinetu. Mamo, tam leży pies, na stole, ma chyba operację... Biedny piesek... - mówi. Zabiłam go! - słychać nagle głos kobiety! To ja go zabiłam! Kobieta szlocha. Zrobiła pani wszystko, by go uratować - mówi weterynarz. Chwila ciszy. Spokojnie zaśnie - głos weterynarza. Nie! Nie mogę na to patrzeć! - kobieta krzyczy i mijając nas wybiega na zewnątrz. Obcy pies. Obca kobieta, a ja czuję, że cała dygoczę. Mamo, dlaczego ta pani płacze...? - pyta córka, wystraszona. Spokojnie, pies miał operację, musi teraz wypocząć, pospać. Jego pani bardzo się martwi - mówię, starając się zachować spokój. Weterynarz rozmawia z mężczyzną, który został wewnątrz. Znowu nie można rozszyfrować słów. Mija około dziesięć minut. Córka ogląda w poczekalni ulotki, zadaje pytania i głaszcze Bamberkę przez druty klatki. Kobieta wraca. Płacze. Tutaj, do tego kartonu go włożymy - mówi weterynarz. Zakopiemy go zaraz - głos mężczyzny. Nie!! - wrzeszy kobieta. On jeszcze żyje! Niech umiera z nami w domu!! Spokojnie - odzywa się weterynarz. Już nie żyje. Proszę dać córce czas na pożegnanie z psem - mówi do mężczyzny. Wychodzą. Kobieta nadal szlocha. Starszy mężczyzna niesie duży karton. Dlaczego piesek jest w kartonie, mamusiu? - pyta córka. Musi pospać, odpocząć po operacji...- słyszę swój głos.

Wchodzimy do gabinetu z kocicą. Eh... - odzywa sie weterynarz. Zaawansowane ropomacicze... Za późno zdiagnozowane... Spoglądam na stół zabiegowy, na którym mam zaraz postawic Bamberkę. Weterynarz rozmazuje palcem jedną z krwawych plam na stole i pokazuje mi. Wodnista ciecz z kawałkiem bezbarwnej galarety. Proszę spojrzeć... ta suka już nie miała nawet krwi... woda nie krew... Robi mi się niedobrze. Weterynarz wyciera zakrwawiony palec w zielony fartuch, który ma na sobie. W koszu obok sierść i szmaty, całe we krwi. Proszę tutaj kotkę postawić i przytrzymać. Stawiam i przytrzymuję. Bamberka jest cała spięta. Nie chce przykucnąć. Stoi na sztywnych nogach. Boję się o tę krew obok, że się czymś zarazi, nie wiem, po prostu nagle boję się o nią. Weterynarz prosi, abym puściła kotkę i wprawnie chwyta ją za kark, wbja igłę w fałd skóry i zaczyna wstrzykiwac gęstą, białą ciecz. Bamberka syczy groźnie. Proszę córkę, aby się odsunęła. Weterynarz, cały czas trzymając kotkę sięga po kolejny, przygotowany już wcześniej zastrzyk. Wbija igłę, Bamberka nagłym ruchem próbuje mu się wyrwać. Igła wbija się w dłoń weterynarza. Patrzę z przerażeniem. No, nie bój się tak, spokojnie - odzwya się pogodnie lekarz. Zobacz, przez ciebie się skaleczyłem... - też łagodnie. Jeszcze raz podaje zastrzyk i delikatnie wkłada kocicę do klatki. Bamberka cały czas syczy. Zakłuł się pan... - mówię słabo. Weterynarz podnosi dłoń i łapie ustami mocna krwawiącą skórę na kciuku... Jezu, może sie pan czymś zarazić... - znowu ja, słabym głosem. Spokojnie - odpowiada wręcz wesoło. Nie ma chorób odzwierzęcych z krwi, którymi może zarazic się człowiek. Płacę, dziękuję i wychodzimy. Wsiadamy do samochodu. Jedziemy do domu. Cały czas widzę śmietnik pełen sierści, krople krwi na stole, wodnistą ciecz z bezbarwną grudką na opuszce weterynarza i jego zakrwawionego kciuka, którego bierze do ust. Słyszę krzyk kobiety. Nie mogę na to patrzeć! Zabiłam go! Musi umrzeć w domu!

Podjeżdżamy pod dom. Córka wypuszcza kotkę z klatki. Ta natychmiast znika w garażu. Idę do toalety. Wymiotuję.

Data:

 20.05.2011

Podpis:

 taka-sobie

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=68482

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl