![]() |
|||||||||
Justyna Karnisz |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Wychodzą zawsze z domu o siódmej trzydzieści. Do kościoła jest jakieś dwieście metrów. Dwieście metrów drogi przez mękę. Najpierw czterdzieści metrów chodnika z kostki brukowej. To najłatwiejszy odcinek. Potem ruchliwa ulica i świstające tiry. O siódmej trzydzieści siedem zatrzymują uliczny ruch. Auta hamują widząc je już z daleka. Dwie małe, wygięte w pół postacie. Teraz rytuał przejścia przez jezdnię. Przyspieszają jak mogą. Idą jednak niewiele szybciej. Drepczą powoli, konsekwentnie. Nikt nie trąbi nerwowo. One spokojnie idą przez swój świat. Mniejsza wsparta na większej. Matka na córce. Potem kolejny chodnik. Niedobry. Nierówny. Idą bardzo powoli. Dalej ulica, mniejsza. Z grubymi białymi pasami na czerwonym dywanie asfaltu. Teraz są już na prostym odcinku. Ten dłuży się zawsze niemiłosiernie. Starsza odmawia wtedy różaniec. Dziesiątkę zdrowaś-mario. Modlitwą mierzy odległość. W koncu wybrukowany plac. Ostatni etap wędrówki. Kamienie sterczą podstępnie nierównymi łbami. Kiedyś był tutaj park. Ubita, przyjazna ziemia. Kilka lat temu wjechały koparki i rozkopały ich drogę do kościoła. Została rozryta wielkimi metalowymi szczękami. Musiały wtedy iść naokoło, dołożyć pięćdziesiąt długich metrów. Idą w milczeniu. Zawsze milczą o tym samym. O parku i ławkach, o ziemi po której wtedy chodziły. Słowa modlitwy plączą się w gąszczu wspomnień. Starsza przystaje, zawsze w tym samym miejscu, pod kilkusetletnia lipą. Drzewo opatrzone jest metalową tabliczką z napisem ‘pomnik przyrody’. Tabliczkę ustawiono tu dwa lata temu. Poprosiła wtedy córkę, aby odczytała wydrapany na niej tekst. Ta odczytała go dopiero następnego dnia, gdy wzięła okulary. (….) Pomnik przyrody. Matka nic nie powiedziała. Pomyślała tylko, że pomniki są kamienne. Albo metalowe. Że żywe drzewo nie może być pomnikiem. Justyna Karnisz, lat 96. Tacy ludzie jak ona mącą w peselach. Gdyby wszyscy nagle umarli, nie byłoby problemu. Dziecko urodzone w roku 2000 miałoby po prostu numer pesel zaczynający się od dwóch zer. Ale oni nie. Muszą żyć. Chyba na złość. Armia ludzi musiała głowić się nad problemem peseli, bo oni uparcie żyją. Justyna Karnisz mieszka ze swoją córką, Stanisławą Karnisz. Powinny zamieć się imionami. Stanisława ma 78 lat. Jest jedynym dzieckiem Justyny. Sama nie ma dzieci. Ma stara matkę, dziecko którym się opiekuje. Codziennie o szóstej rano Stanisława podaje matce miskę letniej, bardzo słodkiej kaszy manny. Jest to jedyny konkretny posiłek Justyny. O osiemnastej, na kolację, żuje kromkę czerstwego chleba. Rozpuszcza ją powoli w ustach, pomagając sobie gołymi dziąsłami. Całodzienne wyżywienie uzupełnia jedna szklanka słodkiej herbaty, w samo południe. Czasami Stanisławie uda się przekonać matkę do zjedzenia ćwiartki startego jabłka. Justyna godzi się na to bardzo rzadko i niechętnie. W małym domku numer dwadzieścia sześć panuje cisza. Pomiędzy gęstymi firanami mignie czasem jakiś samochód na pobliskiej ulicy. Jest mała i spokojna. Z dala słychać pomruk szosy, stłumiony gruchot toczących się tirów. O dwunastej grają kuranty. Justyna Karnisz siedzi wtedy przy oknie i nasłuchuje w milczeniu. Córka pyta wtedy - Może mama zje jabłuszko? Justyna odpowiada przeczącym kiwaniem głowy. Stanisława parzy herbatę i stawia przed staruszką. Słodzi obficie, opiera łyżeczkę na szklanej podstawce. Gdy milkną kuranty Justyna upija pierwszy łyk. Córka siada obok i dłońmi prasuje wyblakłą ceratę w niebieskie kwiaty. Justyna ogania się od natrętnej muchy. Na szafce w rogu pokoju stoi duży, stary telewizor. Stanisława włącza go zawsze o dziewiętnastej trzydzieści. Dziennik. Pozmieniało się wszystko. W telewizji wszystko mruga, lata i błyszczy. Męczy wzrok. Justyna Karnisz ogląda wiadomości z zamkniętymi oczami. Odkąd ludzie w Polsce wymyślili politykę, nie ma wiadomości. Telewizor mocno śnieży. To antena pajączek na dachu. Wiatr obraca ją raz po raz. Niewiele widać i Justyna może spokojnie otworzyć wtedy oczy. Nie rozumie dlaczego jej córka prosi sąsiada o ustawienie anteny. Bolesław Kaniewski mieszka obok. Przychodzi czasem naprawić wystającą deskę w podłodze. Stanisława skarży się wtedy na pajączka. Znowu był wiatr. Może się tam obalił? Bolesław wychodzi z domu i po małej drabinie wdrapuje się na dach. Ustawia pajączka. Justyna musi znowu zamykać oczy. Stanisława otwiera je szerzej i chłonie przez szklany ekran zewnętrzny świat. Dużo jest tego świata, gdzie on się cały mieści – myśli. Raz w tygodniu Justyna Karnisz bierze kąpiel. Najpierw odmawia długą modlitwę. Po wejściu i wyjściu z wanny czuje się jakby przebiegła maraton. Nie lubi kąpieli. Jest wyczerpana. Naraża zdrowie i życie. Stanisława się jednak uparła. Trzeba się kąpać, mamo – powtarza łagodnie. Trzeba, trzeba. Co tam trzeba? Mył się kto na wojnie? I ludzie żyli. Tak naprawdę Justyna lubi kąpiele. Zwłaszcza te kilka minut bezruchu w gorącej wodzie. Przebywa wtedy w innym świecie. Kilkakrotnie odgania Stanisławę, która podchodzi z kostka szarego mydła i zakłóca jej relaks. Przepędza ją niczym natrętną muchę. W końcu się poddaje. Stanisława myje matkę w czułym milczeniu. No już mama, wychodzimy – mówi odkładając mydło na zieloną, umydloną podstawkę. Po kąpieli jest lżej. Jakby to mydło zmyło z niej na chwilę kilka lat życia. W zeszłym roku wójt gminy wyprawił Justynie huczne 95 urodziny. Zebrało się wielu ważnych ludzi z okolicy. (O tym, że są ważni Justyna Karnisz dowiedziała się później, z lokalnej gazety którą przeczytała jej córka.) Justyna Karnisz siedziała na dużej Sali, w wygodnym fotelu. Wójt przemawiał przez mikrofon. Od hałasu rozbolała ją głowa. Chciała jak najszybciej znaleźć się z powrotem w domu. Było dużo zdjęć (flesze oślepiały Justynę), cała masa dobrego jedzenia (nic nie tknęła), życzenia (nie miała pojęcia z jakiej racji ci obcy ludzie składają jej życzenia) oraz prezenty w kolorowych papierkach (jak w filmie). Na koniec podszedł do niej jakiś bardzo młody człowiek i zadał jej pytanie. Pytanie brzmiało: czy pani jest szczęśliwa? Natychmiast w odpowiedzi wyręczyła ja Stanisława słowami: Babcia nie mówi. Zawsze przy ludziach nazywała ją babcią. Justyna Karnisz przemówiła jednak. Przecież nie była niemową. Nie mówiła jeśli nie miała na to ochoty. Ludzie w telewizji, w wiadomościach mówią tak dużo, że wystarcza za wszystkich. - Tak. Jestem szczęśliwa. Bo nie ma wojny – odpowiedziała powoli i cicho. Mężczyzna zapisał coś w notesie, życzył jej dużo zdrowia i podziękował. Następnego dnia Bolesław Kaniewski przyniósł im gazetę. Na drugiej stronie widniało duże zdjęcie Justyny w wygodnym fotelu. Grube litery tytułu informowały: Mieszkanka naszej gminy, pani Justyna Karnisz hucznie obchodziła swoje 95 urodziny. Artykuł opisywał uroczystość, na końcu zacytowano słowa wypowiedziane przez jubilatkę. Justyna nie miała pojęcia co o tym wszystkim myśleć. Dlatego nie myślała zbyt wiele. - A teraz mamo, rozpakujemy prezenty! – Stanisława była bardzo podekscytowana. Wczoraj nie chciałam cię już tym męczyć, zostawiłam to na dzisiaj – dodała. Z dużego, plecionego kosza stojącego na podłodze wystawało kilkanaście kolorowych pakunków. Na swoje 95 urodziny Justyna Karnisz dostała od gminy: - album zatytułowany Nasz papież Jan Paweł II i zdjęcie papieża w złotej ramce (zdjęcie wisi nad jej łóżkiem) - wazon z Krosna, zielone pasy na białym tle (stoi przy telewizorze) - satynowy komplet pościeli (leży w szafce pod telewizorem) - zestaw szklanych kubków z uszkami (również w szafce pod telewizorem) - komplet kieliszków do wina (obdarowała nim Bolesława Kaniewskiego, gdy zreperował cieknący kran i ustawił antenę pajączka) - dwie grube, kolorowe rękawice kuchenne (Stanisława używa ich raz w miesiącu, gdy piecze chleb) Oraz: dużą książkę ze zdjęciami zatytułowaną Nasza gmina w obiektywie; bombonierkę Solidarność, bombonierkę E. Wedel oraz bombonierkę La Creme. Z książką nie wie co zrobić. Czekoladki zjadły ze Stanisławą, po jednej pralince, do herbaty. Teraz Stanisława włącza telewizor. Poprawiła matce poduszkę. Na ekranie gęsty śnieg. Pajączek musiał się przekrzywić. Stanisława stoi przy drewnianej szafie. - Mama, jutro ten gruby płaszcz do kościoła założy. Zima idzie. Wyjdziemy wcześniej. Mówi do siebie. Justyna patrzy w sypki ekran. Bolesław Kaniewski długo nie przyjdzie. Rozchorował się. Kręgosłup. Gdzie mu teraz po dachach łazić. - Pajączek znowu się obalił – mruczy Stanisława. Justyna Karnisz uśmiecha się. Szara mgła z ekranu zalewa pokój. Głos z telewizora informuje o wielu nieważnych rzeczach. Nie sposób tego spamiętać. Bo i po co. Justyna Karnisz poprawia koc. Jest szczęśliwa. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |