![]() |
|||||||||
Ulica |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Ulica. Rzęsiste światło dogasających w gęstych mrokach lęku latarni. Trochę czerwonej poświaty miasta w nocy i padające płatki śniegu, które już nikogo nie cieszą. Ubrana w czarny, długi płaszcz z głową ukrytą w ramionach szybkim krokiem przemierzałam slalomem ulicę pełną przechodniów – trochę jak spłoszone zwierze, które wciąż zatrzymuje resztkę godności, by móc po raz ostatni zaatakować w razie skrajnego niebezpieczeństwa. Jakiś nieokreślony lęk nakazywał mi pośpiech – mieszanka dziwnego strachu wężowatym, chłodnym ruchem ślizgała się po mojej skórze pod ciepłymi warstwami ubrań...W skroniach już tętnił zbyt szybki rytm marszu, tylko o krok wolniejszego od ucieczki, gdy przemykałam się pomiędzy rozpędzonymi pojazdami na szerokiej ulicy. Lęk swoim szaleńczym pulsowaniem zbliżał się do kulminacji, gdy nagle zderzyłam się z jakąś wysoką, męską sylwetką. Cisza. Chwila przerażającego spokoju – gdy już nie ma więcej miejsca w świadomości na strach...Odwaga na podniesienie oczu skądś wypłynęła – jak ostatnia chęć chłonięcia świata tuż przed spodziewaną egzekucją. Bezdech. Był wysoki, jego sylwetkę spowijała czerń, a w jego oczach płonęły gwiazdy... Gdyby nie lęk, moje milczenie można by wytłumaczyć olśnieniem – diaboliczne, męskie piękno, nierzeczywiste – tak wciągające, tak niebezpieczne (to ja cię stworzyłam). - Wiesz, że przyszedłem po ciebie – jego wargi (tak bardzo zmysłowe) wymówiły stanowczo. Do mojej twarzy przybliżył dłoń, miał w niej coś. Karminową różą pogładził mój policzek – były na niej wciąż kryształki lodu, które po chwili rozpuściły się na mojej wciąż żywej i ciepłej skórze...łącząc się z łzą płynącą na znak zrozumienia... - Proszę...nie...-cichy szept nie ust, a duszy, która wciąż chciała wypełniać młode, nieskalane ciało...nie odchodzić z Nim... - Z każdym dniem, z każdą myślą jesieni mnie tworzyłaś do tej roli. Nie pozwolę ci zostać... - uśmiech lodowy, a oczy świecące blaskiem tak gorącym, że aż skłonnym do stopienia wszelkich obaw o śmierci (gdyby cię nie było...). - Nie jesteś Nim – twardość w głosie chroniąca choć własne zdanie. Jedyną cząstkę indywidualności, która pozostała jako broń (jak bardzo słaba...) w tym świecie. - Uwierz – niski tembr głosu...to samo zniewolenie, jakie zawsze odczuwałam przy nim (w myślach...). Oczy rozjarzyły się płomieniem nieziemskim...przez chwilę ogień ten mnie dosięgnął... Już widzę, jak pochylasz głowę...twoje wargi tak blisko moich...tak bardzo czuję, że ty wcale nie oddychasz...Pocałunek torujący drogę w inne życie...Brama. I nagle przez moje ciało przeszedł dreszcz – o nie, ty go nie potrafisz wywołać. Wspomnienia, te najpiękniejsze z życia, z tego co je dla mnie stanowi...Splecione dłonie, wszystkie szalone pocałunki, każdy z uśmiechów i każda z łez radości, wspólne słowa łączące raz (na zawsze...)pierwszy z poranków... Z każdą chwilą gorętszej wiary w swe uczucie, z każdą mocniej mroziła mnie lodowata obecność tego, co miał mnie zabrać...Siła mojego ujarzmionego sprzeciwu zajaśniała tylko w oczach... - Żyć będę tą miłością, gdziekolwiek mnie przemocą zabierzesz! Leżałam. Sama. Rzęsiste światło kojącą poświatą ogrzewało duszę po stoczonej walce o najwyższą wartość....I ból powrócił, w najsilniejszej z fal uderzył w moje ciało...Teraz już ty, najprawdziwszy (jedyny kochany...), trzymałeś mnie za rękę...na moim policzku to nie śnieg, to twoje łzy...Z trudem otworzyłam oczy – jakieś błyskające błękitne światło tuż obok...Ścisnę tylko mocniej twoją dłoń, byś wiedział, że nie odejdę... |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |