![]() |
|||||||||
Może w Następnym Życiu |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Pierwszy - Nathran Powoli otwierał oczy. Robił to tak jakby samo podnoszenie powiek sprawiało mu tyle trudu, co uniesienie tony drewna na opał. Miał do tego jednak prawo po tym, co wcześniej go spotkało. Ujrzał już dokładnie gdzie się znajduje. Na pierwszy rzut oka zląkł się, bowiem był w cudownym pomieszczeniu, zdobionym ślicznymi kwiatami przy oknach i cudnymi malowidłami na ścianach. Na pobliskiej komodzie leżała misa z przezroczystą cieczą, a wygodna pościel otulała jego ciało w tak delikatny sposób, że prawie jej nie czuł. Ale któż był koło niego. Na drewnianym krześle zaraz przy pryczy spoczywała młoda dziewczyna, o słodkiej twarzy. Oczy jej pełne radości, o brązowej barwie, ślicznie pobłyskiwały przy jaskrawo brązowych, długich do ramion i delikatnie kręconych włosach. Niczym cudna muza i wysłanniczka Apollona, nuciła delikatnym i spokojnym tonem melodię, która spoczywającego mężczyznę otulała i pieściła. Teraz dziewczę spojrzało dokładnie na zbudzonego towarzysza. Sięgnęła po szmatę leżącą w misce, namoczyła ją dokładnie, po czym wykręciła ją starannie nad naczyniem i położyła delikatnie na czole mężczyzny. Ten chwycił jej dłoń bardzo słabo i spojrzał dokładnie w jej oczy. Można było już ujrzeć w nich lekkie przerażenie. -Kim... Kim ty jesteś? - wymamrotał dosyć słabo mężczyzna. -Ty nie mów. Ty odpoczywaj. Ty odniosłeś poważne rany - otrzymał w odpowiedzi, po czym trochę się zdenerwował. Wstał szybko, lecz gdy zauważył, iż jest nagi szybko wrócił do pryczy. Trochę przerażony nie potrafił poskładać do jednej całości tego, co działo się z nim ostatnimi czasy. -Co ja tu robię? - wymamrotał z wielkim zdziwieniem, co chwila przecierając oczy. -Ja już idę. Wieczorem odwiedzi cię mój Ojciec - rzekła niewyspana, jak się dało teraz zauważyć dziewczyna, po czym znikła za zasłoną zrobioną z kolorowych korali nawleczonych na pasy słomy. Teraz w spokoju wstał i odział leżące na stoliku obok ubranie. Bardzo czyste i zacerowane w odpowiednich miejscach sprawiło, że mężczyzna zaczynał wyglądać na kogoś wpływowego i silnego. Na dnie ubrań leżała jeszcze mała kolczuga. Ten nie zwrócił na nią jednak zbytniej uwagi i udał się do wyjścia. Gdy tak dochodził do drzwi, oczy jego zauważyły wiszący przy kawałku lustra wisiorek. Boki jego całe wydawało się ze złota, a kształtem przypominał małą błyskawicę, wewnątrz wyścielaną szafirem. Jak ślicznie prezentował się w tym ubogim miejscu. Aż zadziwiała ta sytuacja mężczyznę. Ruszył dalej. Wychodząc przez prowizoryczne drzwi z słomy stanął na wielkim tarasie. Cały był wykonany z drewna, utrzymując całe domostwo wysoko nad zbiornikiem wodnym. Całość była jakby przywieszona na bardzo masywnej skale, a naprzeciwko widniał podobny budynek. To samo było po każdej stronie. Teraz mężczyzna wiedział, że znalazł się w takiej oto osadzie gdzie ludzie mieszkają w domach wbudowanych w skałę wysoko nad wodą. Gdyby nie położenie budynków nie różniłyby się one niczym praktycznie od innych domów w większych i bardziej cywilizowanych wioskach. Ale skąd on to wogule wiedział... Mężczyzna rozglądał się jeszcze długo i wypatrzył zaledwie jedną osobę, jaką była młoda kobieta przenosząca towar w drewnianym koszu z jednego domu do drugiego. Była dosyć skąpo odziana, przy zaledwie jeden krótkiej sukni i bransoletą na ręce. Boso stąpała, przez cała drogę nie zwracając uwagi na obserwatora. W pewnym momencie mężczyzna w końcu wrócił do swej pryczy, wiedząc, że jedyne co może robić to czekać na obiecane mu odwiedziny ojca owej dziewczyny, która wydała mu się bardzo atrakcyjna i miła. Dziwne było że nie potrafił sobie przypomnieć jaki jest jego cel w przesiadywaniu tutaj. Zastanawiał się jak tu trafił. Przed oczami widniała mu tylko twarz dziewczyny przy której wcześniej się zbudził i tajemniczej, pięknie zdobionej błyskawicy. Dziwnego mężczyznę zbudziła ponownie ta sama dziewczyna. Tym razem nieco wesołą miną spoglądała na przebudzającego się lokatora. Tuż za nią stał dobrze zbudowany i nadludzko wysoki mężczyzna. To zapewne był ojciec dobrodusznej dziewczyny, bo nawet jego mina była na podobieństwo córki. -Ech... A więc tak wygląda bezbronny siłacz... Cóż mam powiedzieć, przedstaw się - zaczął najstarszy i najwyższy zarazem w towarzystwie. -Kim... ja? - zaczął powoli przecierający jeszcze oczy - ja... nie bardzo rozumiem co tu... robię - dodał zaspany i spojrzał na otaczające go postacie. -Nie wiesz kim jesteś? Jak można nie wiedzieć kim się jest?! - rzucił nieco rozśmieszony tutejszy mężczyzna. Spojrzał jeszcze dokładniej na przybysza. Teraz dojrzał jego bliznę na jego lewym uchu. Wypalony tam został bowiem znak błyskawicy, taki sam jak na jego naszyjniku. -Ja... znaczy... Ja wiem że... - teraz twarz przybysza wyraźnie posmutniała. Teraz zapewne myślał tylko o tym co się stało. Klasyczny wypadek. Wielu już tak skończyło. Zapewne brał udział w jakiejś bitwie i stracił pamięć... -Anya! Zaprowadź go do tej dziwnej maszyny jaka tu przybył. Na pewno to odświeży mu pamięć - przerwał rozmyślania dziwaka muskularny ojciec. Ta zwinnym ruchem wyrwała go z pryczy. Stanął przed nią. Okazał się o głowę mniejszy od jej ojca, lecz sami ślicznie pasowali do siebie wzrostem. Spoglądał w jej oczy. Wpatrywał się w nią tak jakby znał ją bardzo dobrze. Tak jakby była jego kochanką... jakby byli przeznaczoną dla siebie parą. Dziewczyna wcale nie odbiegała od swego towarzysza. Jej spojrzenie było równie delikatne i pełne emocji. Tą wymianę szybko jednak przerwał ojciec dziewczyny. -Nawet tak na siebie nie spoglądajcie! Ruszajcie migiem! - rzucił i natychmiast oddalił się od młodych. Dziewczyna spojrzała jeszcze raz na przybysza po czym odwróciła się i trzymając swego rówieśnika za rękę ruszyła ku wyjściu. Tym razem ten wielki taras łączący wszelkie domostwa nie wyglądał jak wcześniej. Przewijało się przez niego setki ludzi. W każdym domu spoczywała liczna grupa ludzi, a niektórzy zajmowali się rzemiosłem kowalskim jak i stolarskim. Wyglądało do dosyć ciekawie, a zwłaszcza ta metamorfoza opustoszałego miasta w tętniącą życiem krainę. Przybysz kierował się cały czas za prowadzącą go dziewczyną. Znał już jej imię, ale dalej nie wiedział jak tu się znalazł. Kierowali się szerokim drewnianymi uliczkami nad wodą, co chwila mijając jakieś domostwa. Co dziwne tutejsi ludzie z pogardzeniem spoglądali na owego przybyłego mężczyznę. Widać było w ich oczach przerażenie i zarazem nienawiść, jakby był on wysłannikiem diabła czyhającym na ich życie. A przecież on sam nie miał żadnych złych zamiarów, a jedynie chciał dowiedzieć się co tu robi... Docierali powoli do końca długiej, wiszącej drogi, gdy przybysz postanowił rozpocząć dialog. -Powiedz mi... Dlaczego oni są tacy źli? - zaczął - Ty przecież byłaś miła... Co się stało? - dalej ciągnął z zawiedzoną ale i zarazem pełną ciekawości miną. - Oni nie wiedzą skąd przybywasz i jakie są twoje cele - odparła z wielkim spokojem. -Ale... Ty tez ich nie znasz... - rzekł tym razem ze zdziwieniem. -Zatem opowiem ci wszystko dokładnie. Nasza osada istnieje od zaledwie paru lat. Przez ten czasu udało nam się wiele. Nie lubi się tu przybyszy, bo istnieje możliwość że nas okradną. Zanim tu jednak zamieszkałam... Jeszcze przed wieloma latami żyłam w innym miejscu - tu jej brwi zmarszczyły się. Dało się już zobaczyć zmartwienie i smutek w jej oczach. Nie przerywała jednak na dłużej - byli to dobrzy ludzie. Istniała u nas tradycja. Każdy kto znalazł jakiegoś przybysza musiał się nim zająć i mu pomagać - uśmiechnęła się i spojrzała na swojego towarzysza - a jak ci na imię? - zapytała jeszcze z małym uśmiechem. -Ech... Tyle sobie jeszcze potrafię przypomnieć... - zaczął spokojnie - nazywam się... Nathran... - troszkę zwolnił. Przymknął lekko powieki i spuścił wzrok na ziemię. Czuł wewnętrzny smutek i niespełnienie... Nie rozglądał się na boki, ale szukał w pamięci czegoś co pomogłoby mu zrozumieć co się stało... Ruszyli dalej. Poruszali się już po zwykłej drodze, mijając pierwsze drzewa i źdźbła trawy. Chociaż ziemię ścieliło bardziej błoto i kałuże, to jednak zielona trawa znajdywała swoje miejsce pośród drzew i krzewów. Przyszedł jednak wreszcie ten moment gdy zatrzymali się. Byli na wielkiej polanie, która jako jedyna chyba w tym lesie nie została dosięgnięta zdradliwymi kroplami deszczu, w wyniku których powstało wiele błota niszczącego piękno tego lasu. Tutaj jednak znajdywało się wiele ślicznych i wesołych kwiatków, jakby prześcigających się wzajemnie swoja urodą. Każdy jeden miał w sobie jednak coś niezwykłego. Równie piękne było wielkie drzewo pośrodku tej polany. Najstarsze chyba w tym lesie. Wyglądało może miejscami na poniszczone, ale jego starość pięknie podkreślała wyjątkowość tego miejsca. To tu powinni przechadzać się zakochani a wszelkie złe chwile powinny unikać tego miejsca. Tak wspaniałe wrażenie robiła ta zmienia dla Nathrana, że podbiegł do owego drzewa na samym środku polany i ukląkł przed nim. Radowała go ta chwila, bo kochał nadmiernie przyrodę i bardzo był rad z tej przyjemności jaką dawała mu tutejsza atmosfera. -To cudowne - wymamrotał delikatnie w stronę zbliżającej się powoli Anyii. Ta podarowała mu uśmiech i ruszyła dalej. Stanęli w końcu na skraju polany, gdzie rozciągał się pas wielkich krzewów. Sięgały one do kilu metrów wysokości i całe porośnięte były wielkimi kolcami. To jednak tutaj znajdowała się tajemnicza maszyna jaką podobno przybył tu mężczyzna. Cała była ubrudzona błotem i na pierwszy rzut oka nie nadawała się do niczego. Leżała w jednym z większych kolczastych krzewów, a sama przypominała nieco przestarzałą komodę z wmontowanym krzesłem, oraz wieloma pokrętłami i wieloma jakby szklanymi gruszkami. Dosyć śmieszne teraz to urządzenie było dla obu postaci. Nathran przyglądał się jednak rzekomemu pojazdowi dosyć długo, aż natrafił na małą szczelinę pomiędzy wszystkimi ozdobnikami. Wyciągnął z niej małą księgę. Nie otwierał jej, ale spojrzał na okładkę. Było wyraźnie napisane na niej wielkimi choć już wyblakłymi literami „Następne Życie”. Cała oprawa była miejscami żółta i zalana, lecz dało się jeszcze poznać iż wcześniej była całą brązowa oraz zdobiona bogato w wszelakie ozdoby, co dawało świadomość odbiorcy iż jej twórca był znakomitym kaligrafem. Odłożył książkę i dalej przyglądał się tajemniczej maszynie. Na jej prawej stronie wisiał naszyjnik ze znakiem błyskawicy. Idealny, taki jak ten którego zobaczył w domu swojej wybawczyni. Czyżby miało to coś znaczyć? Przyjrzał się mu dokładniej. Jedyna różnica między dwoma naszyjnikami, to poniszczona przez wiek kontrastowość szafira wewnątrz. -Tak... Tamten należał do ciebie... Odzyskasz go jak wrócimy - przerwała rozmyślania Nathrana towarzyszka. -Nic nie rozumiem. O co tu może chodzić? -zadał cicho pod nosem pytanie nie licząc na niczyją odpowiedź - może ta książka pomoże mi w dowiedzeniu się...- dodał po czym skierował się w stronę towarzyszki. Tutejszy krajobraz nie zmieniał się, a nie wiał tu nawet wiatr. Tak spokojne miejsce wypełniało serce człowieka radością i pogodnością. Nie można więc było mieć złego humoru w takiej sytuacji nawet w jakiej był tajemniczy przybysz. Wręcz przeciwnie, ten czół duże podekscytowanie. Spojrzał jeszcze ku niebu. I to było szczególnie dziwne, bo tylko w tym miejscu gdzie znajdowała się owa polana chmur nie było, a w każdym innym wyścielały całe niebo... Pełne magii miejsce... Pełne tajemnic tak wielkich ja sam przybysz... Dziewczyna zbliżyła się nieco do Nathrana. -Czy na pewno nic nie potrafisz sobie przypomnieć? Czy aby na pewno? Może gdy postarasz się - mówiła z pełną nadziei miną. Wyglądało to tak słodko, jakby mała dziewczynka prosiła o zwykły cukierek swojego ojca. Ale miało to o wiele większe znaczenie dla przybysza niż cokolwiek innego. Teraz zaczął naprawdę poważne rozmysły. Zamknął oczy z nadzieją że to ułatwi mu zadanie. -Niestety... nie potrafię sobie nic przypomnieć co by miało jakiś ważny związek z mym życiem - zaczął spokojnie - ale... Jest jedna dziwna rzecz pośród tych wszystkich drobnostek które utkwiły mi się w głowie. Nie wiem... To dziwne bo nie potrafię tego opisać. To nie zdarzenie ale... - tu podrapał się po głowie - to jest uczucie... - dodał w końcu przy zamkniętych oczach, pełen rozmarzenia. Anya spojrzała dokładniej na swego towarzysza i pełna podziwu dotknęła całą prawą dłonią jego ramienia. -Nie wiem kim jesteś i jeszcze rano bałam się że będziesz moim przekleństwem, ale... Przyrzekam tobie pomóc. Postaram się porozmawiać w tej sprawie z szamanem wioski... Zapewne coś poradzi - pełna troski rzekła dziewczyna. Teraz Nathran obejrzał raz jeszcze swój pojazd, po czym oboje oddalili się od niego w stronę wiszącej osady, w można powiedzieć wesołych nastrojach. Jak ładnie pasowali do siebie w tym krajobrazie Nathran i Anya. Wiatr rozwiewał ich włosy stając się głównym przyjacielem pary, będącym cały czas przy nich. Powoli niebo ciemniało, a że szykowała się pora kolacji, oboje czuli głód. Powoli Nathran zaczął tez odczuwać zimno, bo w jego skórzane spodnie i lekka koszula, nie mogły mu zapewnić ochrony przed zimnem. Anya natomiast pogrążona była w rozmyślaniach, nad losem jaki spotkał przybysza. Jak bardzo chciała mu pomóc. Co ciekawe narodziło się w niej pewnego rodzaju uczucie radości że jej towarzysz trafił właśnie do jej osady. Kto wiem, być może był to początek nieśmiertelnej przyjaźni? Jakkolwiek ma się stać, przyjaźń ta wkrótce zostanie wydana na próbę... * * * Wielki zakapturzony dziwak przedarł się rozdzierając sobie toporem drogę przez pobliskie zarośla. Wtargnął właśnie na tereny do których nie zaglądał nawet najgłupszy mieszkaniec tych krain. Każdy wiedział jaki jest koniec durniów którzy próbują stanąć do walki z armią wielkiego Khaana. On jednak wyruszył tutaj. Wtargnął pod wielką drewnianą bramę broniącą legowisko śmiercionośnej armii. -Wielki Khaanie! Mam informacje o zgubie! - wykrzyczał zza oblanych krwią wrogów wrót. Nastała wielka cisza i hucznie bawiący się rabusie zaczęli nasłuchiwać się głosu przybywającego. Co niektóry ostrzył już broń, a przynajmniej każdy miał ją już gotową. Spragnieni bójki czym prędzej ruszyli na głupca pod bramą. Chwyciwszy go szybkim ruchem, zanieśli do osady, wiążąc z wielką radością do ziemi. Teraz spoglądali na niego. Ten nie odczuwał żadnego strachu, a nawet śmiał się. Czyżby był przekonany że nic mu nie grozi? -Zostawcie go durnie! - dał się słyszeć oddali donośny krzyk. Był tak bolesny dla ucha iż kilku krwiożerczych wojaków udało lub też uciekło do swego legowiska, siejąc wielki popłoch. Każda para oczu zwróciła się na mówcę, którym okazał się nie kto inny jak sam Khaan. Spoglądał z politowaniem na swoją armię, która krok po kroku cofała się od napadniętego przybysza, a tym samym od swojego pana. -Zadziwiasz mnie. Samemu w tak dzikie miejsce i jeszcze ten uśmiech... Kim że jesteś drogi... Ach tak... Drogi Verzeju... Powiedz jaką to masz sprawę do mnie - rzucił ze spokojnym tonem władca, spoglądają z zaciekawieniem na odważnego gościa. Ten powstał i otrzepał się dłońmi z kurzu. Wyjął fajkę z tylniej kieszeni, nabił ją a następnie zapalając pociągnął z niej raz po razie. Armia spoglądała na przebieg sytuacji z większym spokojem, a władca po kryjomu uśmiechnął się. -Widzisz panie... Zdarzyła się rzecz przewidziana. Stare życie stało się nowym, a pan jest wybranym do przywrócenia normalności światu - rzekł tajemniczo dziwak, coraz pewniej czujący się w miejscu swego położenia. -Wiesz o życiu po życiu... Kto powiedział ci o mej misji bo widzę iż jesteś wyraźnie dobrze poinformowany - z wielkim zaciekawieniem i słabym tonem wyrzucił z rzuconymi na fajkę dziwaka oczami Khaan. -Jam jest z dziada mego, co się wychował na tajnikach magii najbardziej niezbadanej. Niestety klątwa wielka i fatum zaciążyło na mej rodzinie i nie potrafimy się posługiwać magią bojową, a jedynie wizjonerstwem, uleczaniem i obroną - burknął z lekkim zdenerwowaniem, ale wciąż spokojnym tonem, tak by nie zdenerwować swego gospodarza. Ten spoglądał teraz ku niebu. Miał rozmarzone oczy, a widział w nich swą dłoń trzymającą miecz zanurzony w ciele mężnego wojownika. Taki wdział tylko koniec swego rywala. Kogoś kogo znał tylko z opowieści swego ojca, a i ten wiedział tylko tyle co przekazał mu jego dziad, pamiętając jedynie owego wojownika tylko będąc jeszcze w kolebce. -Mów zatem czy wiesz gdzie znajduje się dureń który raczył tyle narozrabiać w naszym świecie! - wykrzyczał z pełną niepokoju miną. -Mój panie... Oczywiście że wiem... Twoja racja jest jedyna i słuszna, a więc ze spokojnym sumieniem powiem ci o panie iż znajduje się on w małej wiosce na południowym krańcu naszego archipelagu. To niecałe pięć dni marszu twoich wojsk, zatem radzę się panu pośpieszyć, aby ofiara nie zbiegła - z pełną dumy miną wyznał gość. Niestety tylko tyle zdołał wyrzec, bowiem zaraz po zakończeniu swej mowy Khaan z pełnią wściekłości miną rozpoczął swoją zabawę. -Yan Por Khen! - wykrzyczał pełen złości oraz i radości zarazem. Ciało przybyłego pomocnika znikło momentalnie, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Nie pojawiły się nawet żadne błyski czy tez inne towarzyszące magii Khaana dodatki. -Dziękuje ci głupcze za pomoc. Nie myśl jednak ze zapłaciłbym ci za twe informacje. Podałeś mi błędne namiary bo ja, w przeciwieństwie do każdej innej osoby tego świata potrafię czytać z duszy osobnika przebywającego blisko mnie... Prawda jest taka że nasz wojownik osiedlił się na wzgórzach przy wodospadzie Yamaru. Chciałeś zażartować z samego Khaana, wielkiego władcy imperium Khala, więc skończyłeś jak niepotrzebny śmieć. Szybko i marnie... - rzekł pełen przebiegłości i niecierpliwości dokonania zemsty przywódca. Każdy jego wojak dał się już do przygotowania swego ekwipunku. Każdy dobrze wiedział iż czeka go wyprawa po życie tego, który był ich celem przez te wszystkie lata. Przyszłą nareszcie ta chwila. Teraz pokazać będą mogli jak wysoce wyszkolony jest ich wojowniczy kunszt. Również Khaan udał się do swej siedziby, gdzie układając na sobie kolejno zbroję i zarzucając na prawym ramieniu miecz zapisywał w swym notesie kolejność wydarzeń z ostatniej chwili. Dla niego była to szczególnie ważna wyprawa. Jeśli by zawiódł, cała jego sława legła by w gruzach. Fatalny koniec wielkiego władcy. Takie wizje widział teraz przed oczami, ale nie zapominał o tym iż ma on przewagę nad rywalem. Ma liczną armię... To sprawiało iż był jeszcze choćby w najmniejszym stopniu optymistycznej myśli. Wielki przywódca, a cały ogarnięty obawami. Jak silny, a jak słaby. Taka prawa się objawiła iż nawet tak dzielny wojak jak on, mógł tym razem przegrać, ale misję swych przodków trzeba dokończyć... Za wszelką cenę... * * * Gdzieś pomiędzy poniszczonymi torami, gdzieś pomiędzy obrośniętymi mchem drzewami i rozpadającymi się już kawałkami murów, dwie postacie sunęły czym prędzej przed siebie. Uciekali przed kimś? Nie odzywali się, ale ich sylwetki przekonywały do ich młodości. Wielkim pędem wbiegli pod stary poniszczony most, gdzie wspinając się po pozostawionym rusztowaniu, schowali się na jednym z segmentów przestarzałej budowli. Świetna kryjówka... Tutaj nic nie mogło ich dosięgnąć, bo z każdej strony broniły ich grube masywne mury. Każda ściana porośnięta była pajęczyną i lekko zarastała już mchem. Skąd przyszedł tak nagle wielki podmuch powietrza który tak ogarnął cała przestrzeń? Okrutne czerwone powietrze przebijało się przez każdą warstwę murów, aż dobił do mostu służącego za osłonę dwojgu desperackich uciekinierów. Tu nie dawał sobie rady i odbijając się od masywnej budowli ruszył dalej przed siebie. Wiatr trochę ucichł, a okolica świeciła pustką. Niegdyś porośnięte liśćmi drzewa, teraz leżały powyrywane z korzeniami, spalone i połamane w całej okolicy. Zieleni nie było już widać, a most wydawał się nie odnieść poważniejszych ran. Dwie postacie wysunęły się troszkę z ukrycia. Szybko przeczołgają się bokiem gzymsu, i zeskakując na ziemię w najniższym miejscu. Zbiegli na tory i zatrzymując się, spoczęli na szynie. Co się takiego stało... Dwie postacie. Młody chłopak, w ciemnych oczach i krótkiej długości włosach. Ubrany w zwyczajne niebieskie dżinsy i bluzę z charakterystyczną błyskawicą, oraz talizmanem na szyi w kształcie takiej właśnie błyskawicy. Drugą postacią była dziewczyna, letnio ubrana. Krótkie włosy i przerażony wyraz twarzy mówił dokładnie jakie niezrozumienie ją teraz ogarniało. Spoglądała cały czas na swego towarzysza z niedowierzaniem i z wieloma pytaniami na języku. -Skąd wiedziałeś że tutaj nic nam nie będzie grozić? Skąd twa pomoc właśnie mi? - pytała z niedowierzaniem. Coraz bardziej niecierpliwiła się gdyż nie otrzymywała żadnej odpowiedzi. Chłopak ciągle rozmyślał. Nagle wstał i spojrzał w niebo. -Oto spełniła się legenda. Prawda stała się. Właśnie teraz, jak to w księgach było pisane, zły Khaan ruszył na poszukiwanie Nathrana! - zaczął w pełni szczęścia - a ja... Ja muszę go uratować i to zrobię. Wystarczy wykonać dokładnie to, co w pradawnej księdze wyczytałem. -Odpowiesz mi?! jesteś dziwakiem! - zdenerwowała się wciąż przerażona i niespokojna dziewczyna. -Ech... Na tym świecie nie ma już życia, nie wliczając nas. Aby światu pomóc udasz się ze mną ratować kogoś... Kogo nie znałem... Ale ufam słowu jego przodków... - rzekł teraz z pełna dumy miną i pewnością osiągnięcia sukcesu. Dziewczyna nie zdecydowała się mu jednak pomagać, zatem ruszyła tylko zdenerwowanym krokiem ku przodu. Nie uszła wiele, gdyż chłopak szybkim ruchem chwycił jej rękę, po czym spojrzał jej w oczy. -Udasz się ze mną jeśli opowiem ci co się tu stało? - zapytał spokojnie, nie okazując już w swoim głosie ani krzty pewności siebie. -Powiedz mi co tu się stało, ale... Ale ja chcę wrócić do rodziny... Ja chcę znowu przejmować się szkołą - rzekła klękając na porozrzucanych kamieniach. Twarz ukryła w dłoniach i łzami okazywała swój ból. Chłopak również ukląkł, lecz w tak niefortunny sposób, że porozrzucane w tej okolicy kawałki zielonego szkła powbijały mu się w kolana. Pojawiło się i trochę krwi, lecz ten zachowywał się jakby tego nie zauważył. Delikatnie przytulił do swojej piersi dziewczynę i gładząc ją po włosach powoli uspokajał napiętą atmosferę. -Nie potrafię prosić cię abyś przestała płakać, bo masz ku temu wielkie powody - zaczął spokojnie i wyrozumiale - ale jest jedna rzecz... Musze ci jednak opowiedzieć o wszystkim. Jeśli żyjesz w tym świecie, to po swojej śmierci rodzisz się ponownie. Oto cały problem tego świata. Nie było na nim miliardów ludzi, ale cały czas ta sama ilość! Cały czas my... Od wieków po wieki... I wyobraź sobie ze w każdej chwili rodzi się tyle osób co umiera... Taka jest równowaga naszego świata... Ale... -Skąd to możesz... wiedzieć... - wyszeptała z trudem dziewczyna. -To tyle co wyczytałem z księgi. Ta którą znalazłem u swego staruszka... Ale nic... Opowiem dalej! Wyobraź zatem sobie że nagle wynikł problem z równowagą. To znaczy że narodziła się jedna osoba więcej niż umarła. No i właśnie ta osoba która żyła mimo tego iż prawo Boskie jest inne, została skazana na wielką klątwę... -Ale jak? Co się stało z równowagą? Dlaczego zawiodła? - przerwała pełni ciekawości dziewczyna, coraz bardziej będąca zainteresowana tą całą historią. -Widzisz... Równowaga jest oparta na naszej świadomości. Tak jak jest dobro i zło, tak jest śmierć i życie... Gdy jednego jest więcej, momentalnie drugiego jest mniej i działa to promieniując. To znaczy że, jeśli jest więcej zła na świecie w danym momencie, to następuje więcej śmierci... Bóg obawiał się zwiększenia zła, lecz stało się inaczej. Tysiące lat temu gdy magia była jeszcze na ziemi... Za panowania Nathrana było za wiele dobra we świecie. Był on władcą całego prawie globu, a przyszła pora gdy umierał i wtedy zaprzestano wszelkich wojen. Ustanowiono jeden dzień pokoju całego świata ku czci wielkiego władcy. To dobro przesądziło o tym iż nie zginął. To zaburzyło właśnie równowagę... Dziewczyna spojrzała w oczy chłopaka wciąż będąc trzymana w jego ramionach. Teraz zdawać się było nie rozumiała jeszcze więcej. Teraz dopiero jednak poznawała czym jest życie... Wyrwała się z jego uścisku. Wielkimi przerażonymi oczami spoglądała na niego, cofając się krok po kroku do tyłu. -Ty... Ty jesteś szalony - wymamrotała. -Bóg nie może zabijać od tak. Stworzył do tego celu armię pod dowództwem wielkiego Haana. Ten niestety nie zdołał wypełnić powierzonej mu misji, gdyż Nathran miał przyjaciela, który towarzyszył mu od dzieciństwa i aby pomóc przyjacielowi i władcy zarazem stworzył dzięki swej magicznej sile portal. Ten przeniósł pechowego władcę do innego życia. Ród Haana z pokolenia na pokolenie ćwiczył aby zabić Nathrana. Teraz w przeszłym wymiarze dochodzi do wielkiego starcia. Khaan, prawnuk Haana, ruszył zakończyć wielką misję... Ja musze mu pomóc... - powoli tłumaczył chłopak przybliżając się do stojącej już w małym aczkolwiek jakimś spokoju dziewczyny. Spoglądała na ziemie a na jej policzkach pojawiły się pierwsze łzy. Pełna rozpaczy, z opuszczonymi dłońmi na znak iż nie potrafiła już rozróżnić prawdy od kłamstw... Czoło młodziana zbliżyło się do jej czoła. Objął ją dłońmi i uspokoił. -Ech... Nie znasz mnie fakt, ale ja proszę cię tylko o pomoc... Ja sam w to wszystko do końca nie wieżę... - dodał tylko... Czy byli oboje w pełni spokojni? Zapewne nie. Nawet nie znali swoich imion, a nawet ich one nie interesowały. Dziewczyna czuła się spokojniej przy swoim towarzyszu, ale dalej całkowicie gubiła się w tej historii. Stali blisko siebie, lecz już nie na tyle aby się dotykać. -Teraz przekonamy się czy ta historia ma jakiś sens... Magia... Jeśli ona istnieje, to za chwilę znajdziemy się w innym miejscu - rzekł teraz wesołym tonem, wskazującym na jego przekonanie iż dziewczyna stanęła po jego stronie. Ale... Jakaż to magia i czy sprowadzi ona tą parę do czasów zacnych wojowników i przepotężnych magów? -Głupio że nawet nie znamy swych imion - niepewnie rozpoczął chłopak. -Ja jestem Elsa - szybko odpowiedziała dziewczyna, stojąc ciągle przed chłopakiem. -Ja.... Nie chcę mówić... Wybacz - rzekł nieco skrępowany - wybacz że sam zapytałem a swojego nie chce podać... Przepraszam - dalej tłumaczył się. Elsa spojrzała w jego oczy i uśmiechnęła się. -Nie przejmuj się. Nie musisz - powiedziała tylko robiąc jeszcze szerszy uśmiech... Drugi - Armia Khaana Wielki wojownik przesiadywał właśnie w błogiej ciszy na swej pryczy. Wokół nie było już nikogo a jedynie lekkie szmery przesuwającego się powietrza, niszczyły spokojną cisze pomieszczenia. Pełna noc... Każdy mieszkaniec tej wioski spał teraz, śniąc jedynie o następnym dniu jaki go czeka. Jedynie tajemniczy wojownik nie spał. Nathran... Siedząc na swej pryczy ciągle próbował skleić sens swego pobytu tutaj. Dzięki czasu jaki poświęcił na naukę medytacji odsuwał się od rzeczywistości i znajdował się teraz duchem w całkiem innym miejscu. Dookoła świeciło słońce, ale mimo to krople deszczu sprawiały iż było zimno. Było to miejsce porośnięte dzikimi krzewami, a tylko na środku ładnie ściętego kawałka trawy znajdowała się spora grupka ludzi. Byli tam młodzianie i starcy. Każdego z nich Nathran dobrze znał, ale skąd... Tego nie potrafił sobie przypomnieć. Płakali... Nie... Raczej byli i smutni, lecz nikt łzy nie wyrzucił. Spoglądali w jedno miejsce. Co to było? Z niedowierzaniem przyjrzał się wojownik widząc swój własny grób i swe ciało zmierzające ku ziemi. Widział więc swych bliskich? Widział swój pogrzeb? Czy to była jego rodzina? Znał ich ale i za razem nie wiedział kim oni byli. Wiele pytań a śmierć nad człowiekiem. Tyle strachu i tyle możliwości... Jakie to uczucie widzieć własny pogrzeb? Może być ono wielkim przeżyciem, ale gdy się nie pamięta nawet swych bliskich, nie można wiele się po takim spektaklu spodziewać. Ale... Jak można tak myśleć?.. I tu wojownik wrócił do rzeczywistości. Ciemny pokuj i jedynie jedna paląca się lekko świeczka, powoli już gasnąca przez te nieustanne powiewy wiatru. Wojownik zerwał się z łóżka. Ruszył po broń i udał się poza swoją miejscówkę. Wyjrzał w wokół, lecz nie zauważył nikogo. Tylko zdawało u się iż coś słyszał. Jakiś szmer. Uspokoił się i pomaszerował do swego pomieszczenia. Był to już w zasadzie jego dom, bo przynajmniej tak mu powiedziała Anya. Nathran dalej jednak nie potrafił zrozumieć co to za miejsce i jakaż to była maszyna. Tylko te notatki... Pisało w nich o ucieczce króla do świata gdzie spotkać ma samego siebie. To oczywiste iż zdawało mu się to wszystko wtedy niejasne i bezsensowne, lecz zaraz miało się to wyjaśnić gdyż wzburzone skały powoli zaczęły pękać pod wpływem silnych fal wywołanych poprzez wyładowania magii nad tym terenem. Miał się ktoś pojawić. Jakiś mag? A może tajemnicza para z innego czasu? Zapewne ktoś ważny dla dalszego losu Nathrana... W tym momencie, zza prowizorycznych drzwi z naplecionymi na słomę korali przeróżnego koloru, dało się słyszeć potężne kroki. Można było od razu powiedzieć iż należą one do jakiegoś silnego osiłka. I taki też człowiek bez pytania pojawił się w pomieszczeniu Nathrana. Był to wódz wioski. Ich przywódca i myśliciel. Wojownikowi został on przedstawiony na jego własnym rytuale przyjęcia do plemienia. Wódz zwał się Hanatu i posiadał jakże piękne szaty wykonane z skóry tylko młodej zwierzyny, jak to chwalił się całymi dniami. Wieczorami przy ognisku zwykł przysiadać i palić fajkę, oraz opowiadać młodzianom jakież to miał przygody za młody. Ile było w tych historyjkach prawdy, a ile bajek wysnutych z palca, nie można by było trudno ocenić, bowiem nawet Nathranowi zdawało się słyszeć podobne opowiastki w nieco innych wersjach. -Dwójka dzieci pragnie z tobą rozmawiać - zaczął wódz - młodzi są a i przedziwnie ubrani i o dziwnych imieninach się podają. Nie wyglądają nawet na takich co by bogaci byli, ale fakt faktem pragnęli twego oblicza oględzin dostąpić zaszczytu. Nie wyglądali mi na złych zatem myślę iż mogą cię zainteresować. Zaprosiłem ich na spotkanie z tobą i mną. Odbędzie się ono dziś po kolacji w miejscu codziennych naszych ostatnich spotkań - ciągnął dalej nie przejmując się zbytnio Nathranem który co chwila próbował wtrącić swoje trzy grosze. Hanatu umiejętnie mu w tym jednak przeszkadzał i dopiero po dłuższej chwili doszli do porozumienia. -Zatem dziś wieczorem porozmawiamy z nimi - ze spokojem i zarazem zmęczeniem stwierdził wojownik. -Tak... Tak wogule to czemu nie śpisz? - zapytał wódz, po czym odmaszerował ku swego domu... -Czemu nie śpisz... - mruknął pod nosem Nathran, po czym ułożył się wygodnie w pryczy i spróbował raz kolejny zasnąć. Tym razem to mu się udało i resztka tej nocy przynajmniej tutaj stała się spokojniejsza. Nawet nie zastanawiał się dokładnie skąd owe dzieciaki go znają... Może to dla tego że był tak przemęczony? Interesujący był jednak fakt iż od paru minut medalion z błyskawicą świecił delikatnym jaskrawo-niebieskim światłem. Tak jakby jakaś wielka moc nim zawładnęła, a przecież to mogło być zwykłe odbicie światła. Ale w nocy? Światło księżyca nie przebiłoby się przez ściany domu i nie miałoby prawa wywołać takiej ciekawostki w wyglądzie medalionu. * * * Wielki władca ze spokojem spoglądał na przemęczone ciągłym galopem konie. Jego rumak natomiast ze stoickim spokojem wciąż brnął przed siebie, a widać było iż jest on złotej krwi i nie ma równego jego sile. Khaan chwycił za mały pojemnik z wodą przywiązany do jego boku, po czym odkręcają z pożądaniem korek zasmakował przezroczystej cieczy. Odłożył pojemnik po czym zmarszczył lekko brwi. Chociaż był to już trzeci nieprzespany przez tą armię dzień z kolei, maszerowali wszyscy bez żadnej nawet chęci poskarżenia się na brak snu. Władca natomiast pozwalał sobie nawet na poganianie swojej armii, a nieraz na kary za zbyt dużo ociąganie się. Teraz zatrzymał jednak swego wierzchowca i skinieniem ręki dał znać jednemu ze swych najwyższy i najbardziej zaufanych generałów o postoju. W tej armii postoje trwały zwykle dwie bądź trzy godziny, gdzie większość czasu i tak zajmowało rozbicie tak wielkiej ilości namiotów i przygotowanie posiłku. Khaan natomiast nawet nie opuszczał swego wierzchowca. Jedynie zwinnym i szybkim zaklęciem sprawił iż na jego rękach znalazła się świeżo upieczona pieczeń z kurczaka, a pojemnik z wodą wypełnił się przepysznym winem. Po nasyceniu się jednym zaklęciem przywrócił sobie straconą w podróży energię i dalszy czas spędzi już tylko na spisywaniu w swej kronice swych posunięć. W kronice tej swą historię opisywali też jego rodzice, pradziadkowie i kolejne wcześniejsze pokolenia. Starał się oczywiście swe pismo a kartce papieru w jak najwspanialszy sposób udekorować toteż dzięki temu kronika wyglądała przecudnie. Dziwną sprawą natomiast był spokój potężnego władcy. Tak jakby był pewny swego zwycięstwa, bo w sumie jeden Nathran niewiele mógł zdziałać przeciwko tak wielkiej armii zawodowych morderców. Spoglądał tylko co chwila w stronę nieba. Wdział w nim i szczęście i wizje zła. Minęła już chwila na odpoczynek i przywódca skinął w charakterystyczny sposób ręką tak że każdy jemu podwładny wojownik ruszył ku celowi jakim cały czas był Nathran. Przodem ciągłą się lekka konnica, uzbrojona w małe topory i drewniane tarcze, za nią tłumy ciężkiej piechoty, z kolei za tą maszerowali łucznicy, a dopiero na samym końcu ciężka konnica. Taką oto armią dowodził teraz Khaan. -Zginiesz... – wymamrotał spokojnie i dokładnie cicho tak aby nikt nie usłyszał dowódca. Był rad z tego iż stał już o krok od końca tego wszystkiego... Tej misji jaka dręczyła cały jego ród od pokoleń. W takim momencie nie wyglądał do końca na taką złą osobę, ale wręcz przeciwnie, na poszkodowanego człowieka, godnego zabić za swoją powrotną wolność... Swoją i swojej rodziny... -Ech wielki Khaanie... W końcu dowiedziesz swego – rzucił powolnie zbliżający się do władcy mężczyzna średniego wieku z wesołą i spokojną miną, jak to zwykle u niego bywało. -Drogi Kurianie! Jak miło widzieć cię na przedniej części arami ! Czyżby twe tchórzostwo zanikało mój dzielny bracie ? – rozpoczął donośnym i wesołym tonem Khaan, aby potem trochę się uspokoić – czy masz dla mnie jakąś sprawę ? Wiedz że zostało nam już parę godzin drogi ! – dodał jeszcze... -Bracie... Jakże miałbym tego nie wiedzieć ! Sam natomiast odpowiedz mi na pytanie jakich to metod może ten legendarny Nathran użyć do obrony przed nami ? – rzekł z kolei Kurian, z ciekawskim wzrokiem spoglądając na swego brata i w dziwaczny sposób ruszając swymi palcami u dłoni to w górę to w duł. I tu Khaan chwycił ciekawskiego za ramię zatrzymując swego konia. -Nie mów o nim jak o legendzie... – zaczął groźnym głosem, z oczami może i tylko o kilka minimetrów oddalonymi od oczu brata - To że jesteś mym bratem nie znaczy... Nie znaczy że nie potrafiłbym cię w umiejętny sposób uciszyć ! – dopowiedział po czym zmieszany Kurian oddalił się na tylnie części armii. Bardzo zmieszany i nieco nastraszony zaczął pod nosem przeklinać potęgę swego brata. Fakt był on mądrzejszy i umiejętniej dowodził armią, ale... Kurian także pragną władzy i to miało przynieść wielkiemu Khaanowi nowe problemy. On sam natomiast otrzepał nieco ubranie z piasku jaki zasiedlił się na nim w trakcie przemierzania pustyni. Na horyzoncie pojawiła się wielka rzeka. Dosyć duża ilość skał i śliczne, małe grupki drzew malowały tę okolicę w wykwintny sposób. To oznaczało iż do wielkiego wodospadu Yamaru. Jadąc wzdłuż owej rzeki właśnie nad niego dane byłoby trafić, ale nie tam kierować się mieli wojownicy Khaana. Ich kierunek był bardziej w głąb widocznych już gór. Tam miała bowiem płynąć mała rzeczka a przy niej wielka osada. Osada będąca schronieniem Nathrana. Eksterminacja tej okolicy... Taki był cel nadchodzącego zła... * * * Nastał poranek... Przy wielkim ognisku na środku całej osady zasiadali Nathran, stary mędrzec i para młodych. Wymieniali się spojrzeniami przez dłuższy okres czasu, a młody chłopak mimo iż pragnął rozpocząć rozmowę nie wiedział jak. W końcu przemógł się układając sobie w myślach odpowiednią przemowę. - Czy gdy śnisz widzisz swe nieosiągnięte cele ? To czego pragnąłeś ale nie udało ci się tego osiągnąć ? Czy twoje myśli odbiegają od normalności a to czego pragniesz w tym momencie jest na wyciągnięcie ręki, tyle że nie potrafisz jej wyciągnąć ? – zaczął spoglądając ku ziemi – ja miałem takie życie... Ale dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się jaki jest mój cel w tym świecie. Polega on na poinformowaniu pana jakież to niebezpieczeństwo się zbliża... – ciągnął niepewnie chłopak. -Znaczy... Zacznijmy że mów mi na „ty”... – wydusił niedowierzający Nathran – ktoś chce mnie zabić ? -Tak... Od setek lat... – wypowiedział z wielką delikatnością i nie ukrywającym się w jego głosie smutkiem nie mając nawet odwagi spojrzeć na twarz teraz oniemiałego Nathrana. -Ja i mój kolega pochodzimy z innych czasów, dalekiej przyszłości. Tam nastąpił wielki kataklizm... Zginęli wszyscy... Tylko my razem przetrwaliśmy. A dokładniej to uratował on mnie uratował – zaczęła smutno Elsa, momentami spoglądając to na swojego towarzysza, to na silnego wojownika – uratował... I przedstawił mi całą historię... Nie potrafiłam w to uwierzyć, aż do momentu gdy nie przenieśliśmy się tu... -Drogi Nathranie... Jesteś w niebezpieczeństwie a ja mam cię uratować... Jak to zrobię... Tego nie wiem, ale muszę to zrobić... – rzekł z odwrotnym przekonaniem co do wzniosłości tych słów chłopak. -Cisza ! – wykrzyknął nagle stary mędrzec szybkim ruchem powstając i unosząc ręce ku niebu. Miał przerażoną minę a każdy kto znajdował się w jego pobliżu zaprzestał swojej pracy i zwrócił wzrok ku niemu. -Jeśli ci młodzi mówią prawdę... Drogi Nathranie ! Ściga cię wielka armia ! na jej czele stoi wielki Khaan ! Mój drogi... Oni już tu są... Uciekaj... – wyrzucił z siebie Hanatu opuszczając swą głowę ku ziemi. W tym też momencie dał się słyszeć donośny krzyk strażników miasta zapowiadających liczną armię. Dla zwykłych ludzi byli to po prostu żołnierze. Być może zakupiliby oni jedzenie od tutejszych mieszkańców, ale nie spodziewali się w najmniejszym stopniu armii która za chwile ma zrównać to miejsce z ziemią... Przybyli po głowę Nathrana. Dały się już słyszeć donośne odgłosy trąb po stronie potężnej armii napierającej coraz to szybciej w stronę niewielkiej osady, które obudziły strach w tutejszej ludności. Rozpoczęła się panika... Teraz już każdy wiedział iż do wioski nie zawita armia chętna na kupno żywności... Ba... Teraz przyszła pora na walkę w obronie rodzin mimo pewnej śmierci... Chłopak spojrzał na Nathrana. -Wezmę ciebie do mych czasów ! Uciekajmy – wykrzyczał szybko. -Chyba nie myślisz że pozwolę na śmierć tych ludzi... Zostajemy ! A jeśli masz mnie chronić, choć widzę że siły nie posiadasz, to musisz zostać! – rzucił oburzony Nathran wyciągając swój miecz z pochwy. Ruszył czym prędzej na armię która bez problemy wdarła się już do osady. Pojedynczymi i szybkimi cięciami wykańczał wojowników Khaana, lecz wciąż było ich zbyt wielu. -Elsa... Stój blisko mnie ! Założę na nas barierę ochronną a sam przy pomocy magii pobawię się z tymi durniami ! – wykrzyczał szybko chłopak kompletnie się uspakajając. Elsa wykonała jego polecenie bez chwili namysłu i już po sekundzie w okuł nich znalazła się piękna niebieska poświata. Grad strzał ruszył w stronę tejże kuli która bardzo zaciekawiła Khaana stojącego wraz swoją główną armią na szczycie góry znajdującej się przed osadą. Widział jak jego słabsze jednostki wysłane przez niego z całkowitym przekonaniem iż wygrają bez żadnych strat, powoli się wykruszają, a to od zwinnych ciosów Nathrana, lub też świetnych ognistych kul młodego czarownika. Był on tak samo zagadkową osobą jak i dla Nathrana, choć ten przynajmniej wiedział skąd pochodził i po co tu jest... -Kurian wraz z jego słabszą konnicą i piechotą polegli... Chociaż jeszcze się starają jest to pewne... Oni liczą na to że zaraz ruszymy. Zapewne wieśniacy którzy przeżyli stoją już na murach uzbrojeni w łuki i kusze i tylko czekają na nasz ruch. Nathran i ten dziwny młodzian musieli wiedzieć o naszym ataku... Chociaż też nie do końca, bo wieśniacy byli zaskoczeni... Zapewne to przed nimi ukrywali... – rzekł wykazując wielki spokój. -Zatem Panie... Cóż teraz poczniemy ? – z wielkim zaciekawienie i troską rzucił Satgot, ulubiony dowódca Khaana. -Nic mój drogi... Po prostu zaczekamy... Wiedz iż jeśli dziś nie zaatakujemy wieśniacy będą pewni iż to koniec ataku... Może będą trzymać pozycję parę nocy, ale potem... Trzeci - Za Wolność Wielki barczysty mężczyzna zasiadł na swym wielkim tronie zdobionym pięknie wyszlifowanymi kawałkami lodu. Na jego brodzie widać było jeszcze resztki śniegu, a sam ubrany był w białą skórę i piękny czerwony płaszcz... Oparł głowę w dłoniach, a łokciami skierował się na uchwyty pięknego siedzenia. -Ech... – wydusił z siebie wypuszczając z płuc potężny ładunek powietrza – co za durnie... Jak rozkazałem tak postanowili... Khaan... Wierny sługa... Jeśli wygra dam mu wolność... jeśli przegra... Nathrana i tych młodzian nagrodzę... Ha ! Spełnię to czego zapragną ! – wyrzucił z siebie z nieco rozweseloną miną. * * * -Nathranie... To nie koniec Khaan czeka aż mieszczanie się uspokoją i zrelaksują... Nie wygramy tej walki, ale też jej przegrać nie możemy. Proponowałbym atak. Oni nas się nie spodziewają – rzekł chłopak. -Atak ? Czyś ty zwariował ? A jak chcesz ich zaatakować? Są na największym szczycie w okolicy w lesie ! Nie mamy szans z całą armią ! – wykrzyczał zdenerwowany mężczyzna. -Ech... Nathranie... – z ironicznym śmiechem rzekł młodzian. -Przedstaw się teraz ! Powiedz kim jesteś – wykrzyczała zdenerwowana Elsa od dłuższej chwili przypatrująca się dwojgu obrońcom miasta. Przedtem pomagała mieszczanom w opatrzeniu rannych mieszczan. -Jestem... Powiem... – ze zmieszaną miną wyrzucił pod nosem chłopak – ja to dwie osoby. Wojownik i mag połączeni w jedno... Od kiedy bóg tego świata połączył nas nie mamy imiona... Jesteśmy jedną osobą... Do nikogo nie podobną... rzekł z rozpaczą. Co ciekawe na twarzy teraz jeszcze bardziej tajemniczego chłopaka pojawiły się łzy. Objaw strachu przed przeszłością czy przyszłością ? -Przykre i dziwne... Bóg ? – stwierdził zdziwiony i już spokojniejszy Nathran. -Bóg... Niegdyś dwie osoby. Obie świetne w swoim fachu. Z tego też powodu jestem jedną jednostką idealną. Mam cechy i maga i wojownika... Żadna broń nie jest mi obca. Bóg mnie takim zrobił tysiące lat temu abym bronił honoru klanu... Klanu walczącego ku czci Boga... Be imiona to Kruk... Wielki mag jakiemu nikt inny nie był godzien się przeciwstawić... I... Nieco mniej znany Siteku... – dopowiedział chłopak teraz już bez okazywania łez, ale z wyraźną chęcią zemsty... Za to co go spotkało... – a my pokonamy Khaana. Jego armia jest teraz w lesie a to jest ich błąd... Przecież ja potrafię używać ognistych zaklęć, a sucha ziemia i drzewa szybko przyjmą mój ogień. Ta niby wielka armia Khaana usmaży się żywcem... -Ofiara dumy Boga... Okrutny twój los, aczkolwiek to chyba dobre rozwiązanie... Tak czy inaczej przynajmniej część ich wojsk zginie a atak nastałby prędzej czy później... – dodał Nathran odchodząc w stronę miejscowych obrońców w celu poinformowania ich o nadchodzącym starciu. Chłopak stanął na murze szykującej się do walki wioski. Nie czół ani strachu ale wręcz odwrotnie. Podekscytowanie... To było to co odczuwał... Stał tak i wczuwał się w delikatny powiew wiatru jaki to tejże nocy był wyjątkowo delikatny. -Jeśli zginę... jeśli nie wygram – zaczął szeptać do samego siebie – nawet jeśli polegnę... nie zginę... Bóg chce mnie męczyć po kres świata w tej postaci... Czuję jak dusza tych dzielnych mężów pragnie wolności... Chcę wrócić na swe miejsce... Ciało i umysł legendarnego wojownika, mnie Laana... A dusza Siteku i Kruka... Każdy z nas pragnie wolności... Może jeśli wygram Bóg zlituje się nad mym losem... Usłyszę jeszcze śpiew mej Li Nay... Mej ukochanej... – szeptał dalej. Elsa stała blisko niego. Wsłuchiwała się w jego słowa. Widziała w nich tyle dobra... Tyle miłości i cierpienia a zarazem i strachu i bólu. -Jeśli wrócisz do normalnej postaci... Z kim wrócę do swoich czasów ? – zapytała nieco skrępowana. Przygotowany już do walki chłopak skierował teraz oczy ku niej. -Wrócisz sama... My już powinniśmy nie żyć od tysięcy lat... – powiedział ze spokojem po czym wzniósł się kilka metrów w górę. -Zaczynamy – wymamrotał pod nosem i skierował dłonie w kierunku zalesionego wzgórza. Nie wypowiedział już żadnego słowa, a momentalnie z jego rąk wyłoniła się wielka kula ognia która w niezwykłym tempie rozbiła się o wzgórze. Wielki ogień znalazł się nad lasem. Pojedyncze jednostki w arami Khaana czym prędze ruszyły do ucieczki. Sam Khaana gdy tylko zobaczył całą sytuację, a w tym też momencie cała część lasu od strony osady była już w płomieniach, nakazał natychmiastowego odwrotu. Niedobitki jego wojsk przedzierały się przez wielkie płomienie. Ogień zaczął się poważniej rozprzestrzeniać i zajął już cały las. Khaan wraz z grupką ocalałych rycerzy bez jednego konia zdołał uciec ku podnóża góry. -Teraz musimy zaatakować... wszystkie nasze kosztowności spłonęły w tym lesie, a cała armia poległa... Została nam już tylko desperacka armia moi drodzy... Nowych oddziałów nie kupimy ponieważ nie ma za co ! Splądrujmy tych durni ! – wykrzyczał do swych rycerzy Khaan i ruszy l czym prędzej przed siebie. Nie przebiegł jednak nawet trzech metrów, a już zauważył że jego poddani zamiast wysłuchać rozkazu ułożyli się w najlepsze na trawie. Jedynie generał Satgot pośpieszył za swym władcą. -Wy durnie ! – wykrzyczał władca z wielkim zdenerwowaniem unosząc ręce i szepcząc potężnie brzmiące zaklęcie. W kilka chwil skierował ogniste promienie na zdradziecką armię. Polegli wszyscy... -Panie... Za wolność – rzekł Satgot. -Mój drogi... Jedyne czego pragnę to wolności. Bóg oświadczył mojemu pradziadowi iż nasz ród musi zabić Nathrana... Nie powiedział nam czemu... Po prostu musimy to zrobić bo inaczej na wieki zostaniemy potępieni i każdy z naszego rodu który tego zadania nie wykona przeżyje okrutne tortury po śmierci... To stało się na razie całej mojej rodzinie i stanie się też mnie... Już za moment, aczkolwiek chcę walczyć... Nawet jeśli mam zginąć szybciej to chcę... – rzekł w pełni rozpaczy niegdyś wielki władca, a teraz osamotniony wojownik... Wojownik o wolność... Nathran poklepywał po plecach młodzieńca. Obaj byli szczęśliwi. Wywalczyli sobie wolność... Cała wioska poczęła świętować, aczkolwiek pośród tak wielkiej ilości wina i dorodnego mięsa, trójka teraz już przyjaciół usiadła na murach miasta. W tak gwieździstą noc płonący las wyglądał jak słońce... Choć już powoli przygasał, co spowodowany było lekkim deszcze jaki spadł, był wielkim powodem do dumy mężnego młodzieńca. -Ha... Khaan nie żyje... Ale cóż teraz mamy robić ? Jakie teraz mają być nasze drogi ? – rzekł troszkę mniej wesoły niż przed momentem Nathran. -Jesteśmy skazani na pomysły Boga... Na jego okrucieństwo... Zapewne powinniśmy czekać na jego ruch, a ten z pewnością nastąpi... – odpowiedział ni to wesoły ni smutny młodzieniec. -Patrzcie ! – wykrzyknęła Elsa wskazując na dogasające płomienie przed chwilą jeszcze rozpalonego wzgórza –dwie postacie ! -To... Khaan – rzekł przerażony chłopak – to on... -O nie... – dodał tylko Khaan po czym chwycił za swój miecz – jest ich tam tylko dwóch... Rozwalmy tych głupców ! – dodał po czym ruszył w ich kierunku. -Co za dureń.. Przecież Khaan zna się na magii – rzekł w pośpiechu chłopak i czym prędzej zbiegł z murów i pobiegł w ślad poprzednika... Khaan dostrzegł zbliżającą się parę. Natychmiast ostrzegł Satgota, po czym sam wykonał najzwyklejszą ognistą kulę i skierował ją w stronę Nathrana. -Odbiję ! – wykrzyczał młody czarownik po czym rzucił się na nią uderzając ją prawą pięścią. Kula znikła, a Khaan zmarszczył brwi. Satgot ruszył w kierunku Nathrana wyjmując swój miecz, młody czarownik natomiast szybkim ruchem dłoni ugodził w brzuch Khaana małym sztyletem wcześniej ukrytym za pasem chłopaka. Krzyk bólu dawnego władcy zwrócił uwagę Satgota. Zaprzestał on wymiany ciosów z Nathranem. Zbliżył się tylko do swojego mistrza i ukląkł przy nim. Młodzieniec i Nathran stanęli tuż obok nich, przygotowani dalej do obrony, ale sami nie myśleli nawet teraz o ataku. -Panie... Panie !! Chciałeś tylko wolności !! – wykrzyczał wierny sługa. -Satgocie... Mój drogi... Bóg wydał rozkaz mojej rodzinie i trzeba go wykonać... Mnie się nie udało... Jestem zatem tak jak moi przodkowie skazany na wieczne tortury po śmierci... A śmierć nadchodzi teraz... Żegnaj... – zdołał wydusić konający władca. Niegdyś wzór dla swej tysięcznej armii. Niegdyś największy dowódca tej krainy. Niegdyś ceniony Khaan... Teraz martwy... Teraz... Bezradny... -A więc... On tego nie robił z własnej woli... On jak i jego przodkowie pragnęli tego co ty Nathranie – zaczął młody czarownik – tego czego pragnę ja Laan... Dusze Siteku i Kruka we mnie... Elsa... Tego i pragną Khaan... To nie my mieliśmy walczyć ze sobą... To my powinniśmy walczyć z bogiem... – dodał po czym uchylił się nad konającym władcą w którym ostała się jeszcze resztka życia. -Jestem magiem... Potrafię leczyć – wypowiedział jeszcze młody czarownik po czym w przeciągu kilku sekund uleczył Khaana. Zdziwiony Satgot ujrzał powstającego władcę. -Jest tak jak mówisz... Nasza czwórka powinna walczyć z Bogiem a nie ze sobą – powiedział delikatnie uśmiechając się i podając rękę obu jeszcze przed chwilą przeciwnym wojownikom. Dobiegła teraz do grupki mężczyzn Elsa zaciekawiona przebiegiem sytuacji. Ale co w tej sprawie pocznie Bóg... Czwarty - Bóg -Oni myślą że są potężniejsi ode mnie ?! Oni ?! Ci mali durnie ?! – zirytowany pytał samego siebie brodaty mężczyzna. Pełen zdziwienia spoglądał na zgodę między Nathranem, Laanem i Elsą, a Khaanem i Satgotem. Coraz mocniej ściskał pięść. Spoglądał to w górę to w dół będąc coraz bardziej zdenerwowanym tym iż ludzki organizm się mu przeciwstawił. Jemu... Wielkiemu władcy tego świata, bogowi który nigdy nie miał i nie będzie mieć kogoś nad sobą. Jakim prawem oni to zrobili ?! Jak śmieli odważyć się zaprzeczyć słowu boskiemu ? -Zabiję !!! – wykrzyczał jak najgłośniej potrafił podrywając się z tronu. Jego dłonie uniosły się do góry i w jednej chwili chętna teraz do walki z Bogiem piątka bohaterów pojawiła się przed nim. Stali prawie unieruchomieni pełni zdziwienia tym co się stało. Jako to możliwe i gdzie oni się znajdowali – to jedyne o czym teraz myśleli... -Chcecie walczyć z Bogiem głupcy ? – wykrzyczał jak najprędzej potrafił w ich stronę brodacz, mając w dalszym ciągu pełną zdenerwowania twarzą. Cała grupka pełna strachu i zarazem złości zwróciła swój wzrok na dziwnego mężczyznę. W tym też momencie Elsa zwinnie odskoczyła na kilka metrów od swych towarzyszy. -Haha ! No właśnie ! Pokłon dla Boga !! – wykrzyczała w stronę teraz jeszcze bardziej zdziwionych bohaterów. -Co.... ?? – pełny zdziwienia i niezrozumienia po cichu rzucił Laan. -Przecież to jest wasza przy... – zaczął Khaan, lecz nie zdążył bowiem jego serce szybkim i ledwo widocznym cięciem przebiła szabla Satgota. -Ty... ? Satgocie... Ty... ?? – zdołał wyrzucić już ułożony na ziemi dawny władca. Jego powieki zamknęły się, a krew wsiąkła w znajdujący się wokół śnieg. Przerażony Laan i Nathran stali w bezruchu, tak jakby czekali na ostatni cios, a przerażenie na ich twarzach rosło. -Wy głupcy !! ha ha ! Ja was nie muszę zabijać, a wystarczy że zrobią to teraz kontrolowani przeze mnie wasi dawni przyjaciele ! – wykrzyczał pełen radości bóg, ciągle tylko śmiejąc się ze swych rywali. -Tak się kończy wyzywanie boga – wymruczał Laan, po czym zwinnym ruchem ruszył w stronę Satgota przeszywając swym mieczem niczym strzała brzuch rywala, a następnie zatrzymał się nad nim. Ten upadł... -Wybacz... – wyrzekł Laan, pełen rozpaczy... Teraz jego wzrok skierował się na rzekomego boga. -Przecież mogę zawładnąć i twoim umysłem ! – rzucił rozbawiony brodacz, lecz mylił się. Jedna szybka strzała skierowana przez Nathrana uderzyła w jego twarz. Przeszyła ją całą, zniekształcając czy też wybijając oczy rywala. Ciało starego boga zsunęło się szybkim ruchem z tronu, a salę oświetlił promień światła wbijający się przez szczelinę. Dawno nie było tu tak jasno... Śnieg powoli topniał, a ciała zmarłego boga, Khaana i Satgota znikły. Elsa nie była już pod władaniem złej mocy, zatem dołączyła to towarzyszy. -Czy to koniec ? Co teraz ? – wyrzekła kierując swój wzrok to na Nathrana, to na Laana. -Teraz ja wrócę do nieba gdzie jest moja rodzina, a tam zaznam w końcu wiecznego spokoju, aż po wszelkie czasy... Kruk i Siteku udają się do swego czasu i tam dokonają żywota w pokoju i ciszy walcząc w służbie dobra... Nathran odzyska pamięć i uda się do swego królestwa, gdzie władać będzie przez kolejne lata, a zaraz po nim władzę obejmą jego dzieci, tworząc długowieczną dynastię jaką długo będą jeszcze wspominać... A ty droga Elso, powrócisz do swego domu i będziesz to co się wydarzyło wspominać jeszcze przez długie lata... – rzekł pełen radości i uspokojeni, jakie wynikało z końca kłopotów, Laan... -I niech tak się stanie – dodał szybko Nathran. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |