DRUKUJ

 

Dezerter

Publikacja:

 09-07-22

Autor:

 shajaszek
Był naprawdę piękny poniedziałek. Pensjonariusze pewnego, dobrze strzeżonego ośrodka, szykowali się do wyjścia do cywila. Powietrze rozprowadzało w nozdrzach intensywną woń firmowej kawy, przemyconej ze stołówki. Za oknami świeciło słońce. Plutonowy Bok, zanurzony w lekturę popularnego czasopisma lewicowego, którego redaktor naczelny, rozpoznawany był z uwagi na niepospolity cynizm i osobliwe cechy anatomiczne, ziewał przeciągle. Co jakiś czas przerywał czytanie, przecierał oczy, obiegał wzrokiem najbliższą okolicę - na tym w końcu polegała jego niewdzięczna robota. Potem, zatrzymywał się nad wybranym fragmentem tekstu, jak nad wersetem pisma świętego, i długo, długo rozmyślał. Rozgrywając w wyobraźni przeróżne scenariusze, wprowadzał znaczące korekty. Rzeczywistość, której Bok był wiernym wyznawcą dawno umarła, stając się tylko, religią? Tak, pogańską religią! A według Kapelana Jeziorskiego - blednącym czerwonym karłem z pięcioramiennej gwiazdy. Jego zdeformowane refleksy mieszkały w mózgu Boka, od czasu do czasu, wydostając się za pomocą alkoholu, przeistaczały się w niesamowite wizje. Wtedy to, starszy plutonowy Janusz Bok, Bok od Boga - jak zwykł mawiać żartobliwie, nie przyjmował żadnej krytyki dotyczącej swoich poglądów, i każdemu kto by się zdobył na cywilną odwagę, oficjalnie negować, ów absolutnie prawdziwy nurt myślowy, każdemu gotów był dać w ryj. Zazwyczaj, kiedy na zakrapianych imprezach, rozmowa zbaczała na newralgiczny tor, doświadczeni współtowarzysze Boka, starali się jak najszybciej zmienić jej bieg, albo przynajmniej zneutralizować ciągłym przytakiwaniem, lub prawieniem niewyszukanych komplementów. To ostatnie działało prawie zawsze, ponieważ Bok uwielbiał komplementy, to był jego punkt „G”. Praawie zawsze. Zdarzenie miało miejsce w kancelarii nowego szefa kompanii, porucznika Pawła Jagody, któremu nikt nie zdążył wytłumaczyć, panujących tu, specyficznych konwenansów. Na jego, ma się rozumieć, nieoficjalnym powitaniu. Zresztą, uroczystości zdecydowanie kameralnej, odbywającej się przy uczestnictwie ledwie kilkuosobowej grupy kadry WP, przy siedmiu flaszkach wódki i jednym słoiku ogórków kiszonych. Uroczystości zakończonej nagle, trzaskiem wyłamujących się drzwi wielkiej szafy. Bezwiedne ciało Jagody przysypane zwałem sortów mundurowych, wglądało komicznie. Ktoś wezwał żandarmerię, ale jak to bywa sprawie szybko ukręcono łeb. Niestety jakimś cudem wieść o incydencie wydostała się za mury jednostki, znajdując swoje miejsce na łamach miejscowej gazety, pod nie najlepszym tytułem: „Picie i mordobicie”. Dowództwo oficjalnie zaprzeczało jakimkolwiek niepozytywnym doniesieniom, więc zaprzeczyło i tym razem. Plutonowy Bok jednak musiał ponieść konsekwencje. Wniosek o długo oczekiwany urlop wylądował w sztabowym koszu, a nazwisko Bok pojawiło się na tygodniowym grafiku pełnienia służb, szóstej kompanii zmechanizowanej, i widniało w co drugiej rubryce, i miało stamtąd nie znikać przez, co najmniej, trzy miesiące. Poza tym wkrótce planowano nowe wcielenie, co za tym idzie, mnóstwo roboty z pierdoloną kociarnią. Na samą myśl Boka trafiał jasny szlag. Postanowił zatem wypełniać swoje obowiązki nader regulaminowo – jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie. Ale zanim nadejdzie nowy pobór, Bok obiecał sobie, że zrobi jeszcze prawdziwego żołnierza, z tego ofermy, dezertera i tępej strzały, szeregowego Radziwonki, któremu zacznie się dwumiesięczna dosługa. Na korytarzu panowała krzątanina. Żołnierze młodszego rocznika wykonywali rejony. Grupki przyszłych rezerwistów, udawały się kolejno do kancelarii dowódcy kompanii, w celu uregulowania formalności. Do obiadu miało być już wszystko załatwione. Plutonowy Bok spojrzał na zegar, wybiła dziewiąta. Dokładnie o tej porze szeregowy Marek Radziwonka powinien stać przed nim na baczność i meldować posłusznie, ukończenie rejonów obydwu kibli. Bok odłożył gazetę i wstał z krzesła. Szeregowy Radziwonka do mnie! Rozlegał się przeraźliwy krzyk.



* * *

Po zdemaskowanej lewiźnie paru niepokornych szwejów z pierwszego plutonu, pułkownik rozkazał zaplombować wszystkie okna na kompanii. Obowiązywał całkowity zakaz wyjazdów do odwołania (gdziekolwiek leżał odwołań), o stałkach również można było zapomnieć. Klucza do magazynu z cywilkami gaciowy Kopeć pilnował jak oka w głowie.
To bardzo komplikowało sprawę. Dochodziła czwarta, podoficer Bok jak zwykle spał na dyżurce – stary niedźwiedź. Wielkie okno na końcu korytarza było otwarte. Wybiegało wprost na brukowaną drogę, która dzieliła jednostkę na dwa osobne kompleksy i prowadziła do miasta. Ubrany w mundur zmierzał w stronę tego okna najciszej jak potrafi. Miał dobry plan. Na drodze czekała taksówka. Żegnaj syfie. - szepnął. Wąsaty taksówkarz przekonany,
że chodzi tylko o dostarczenie flaszki, mamrotał przez uchyloną szybę
Poloneza – Szybciej, szybciej, jeszcze mnie kto zauważy. Zmiana planów – rzekł Radziwonka wskakując do auta. Taksówkarz nie protestował, ruszył.

Data:

 niedawno

Podpis:

 stanisław hajaszek

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=55419

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl