![]() |
|||||||||
Mniejsze zło - część 9 |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
IIL Laureain przyglądała się kolorowym straganom, próbując skupić się na magicznych towarach, ale nie bardzo jej to wychodziło. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że zwykły naszyjnik w kształcie łuski węża, mógł sprowadzić na nią tak duże kłopoty. Gdyby widziała, że medalion jest kluczem do skarbca, od początku nosiłaby go w kieszeni. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej. Nawet nie chciała myśleć, ilu wrogów narobiła sobie nosząc wisiorek tak długo na szyi. Pierwszy raz założyła go na pogrzeb ojca i od tamtej pory prawie w ogóle nie zdejmowała. Miała medalion na sobie, kiedy poznała Rimvalena i innych Hanitów. Czy w Shaudzie wiedzieli, że to klucz do skarbca? Hanici podróżowali po całym świecie, ktoś z nich na pewno słyszał legendę. A może nie? W końcu mieli ważniejsze sprawy na głowie. W tej chwili to było już bez znaczenia. Po tym co usłyszała od Amnebe, nie zamierzała wracać do Shaudu. Jeśli Hanici chcą medalion, będą musieli zedrzeć go z niej siłą. - Laureain? Laureain spojrzała na Ryaię. Nie miała pojęcia, o co chodziło czarodziejce. - Słucham? - Pytałam, czy nie chcesz kupić sobie kilku czarów w proszku. Laureain była pewna, że się przesłyszała. - Co? - Pytałam, czy nie chcesz… - Można tu kupić czary w postaci magicznego proszku – przerwała jej Amnebe. – To drobna magia i mało użyteczna. - Mało użyteczna? – Ryaia zmarszczyła brwi. – Chyba tylko dla ciebie! Może mi powiesz, że czar robiący w kilka sekund makijaż, nie przyda się w podróży? Albo czar wskrzeszający ogień, czy wytwarzający piękny zapach lub muzykę? No i jeszcze czar piorący ubrania albo iluzja czyniąca drobne przedmioty niewidzialnymi. To są twoim zdaniem bezużyteczne czary? - Gdyby ta iluzja czyniła niewidzialnym człowieka, byłaby przydatna. A tak to strata pieniędzy. Mogę sama uprać sobie ciuchy, rozpalić ogień i zrobić makijaż. - Czar czyniący człowieka niewidzialnym byłby zbyt niebezpieczny – wtrącił Caod. – Każdy złodziej by go używał. Laureain pomyślała, że iluzja czyniąca przedmioty niewidzialnymi też była groźna. Wystarczyło obsypać proszkiem sztylet i w czasie rozmowy bez wysiłku poderżnąć komuś gardło. Jeśli wiadomość, że coś takiego można kupić rozniesie się, świat obejdzie fala przewrotów zamkowych. Co innego proszek piorący. W drodze naprawdę mógł się przydać. - W jakiej cenie są te czary? - Od pięciu do stu pięciu pensów – odpowiedziała Ryiaia. - A ten piorący? - Najtańszy. Pięć pensów, ale jedna paczka starcza tylko na cztery prania. Laureain zaczęła się zastanawiać, czy kupić proszek. Miała w prawdzie jeszcze dwieście sześćdziesiąt pensów, ale żadnej wizji przypływu gotówki w najbliższym czasie. Spojrzała na Amnebe: - Może wezmę jedną paczkę. Kto wie, co jeszcze się zdarzy. - Chyba tylko tamta wróżka – powiedziała z uśmiechem Amnebe, wskazując granatowy namiot z napisem „Za dziesięć pensów poznasz swoją przyszłość”. Laureain miała już dość ludzi potrafiących czytać przyszłość innych. Wiedziała, że nie potrzeba do tego żadnych kul, ani kart. - To już wolę kupić czar piorący. Laureain stanęła w kolejce. Ryaia została z nią a Caod i Amnebe przeszli do stoiska z czarodziejskimi mieczami. - Nie traktuj zbyt poważnie tego, co Amnebe mówi o czarach. Zwykle przesadza. Obraziła się na magię i odgrywa się na niej jak tylko może. Laureain była przekonana, że Amnebe jest z natury sceptyczna. Pierwszy raz słyszała, by jej niechęć wobec magii miała osobisty charakter. - Obraziła? Dlaczego? Ryaia spojrzała Laureain w oczy, przez chwilę zwlekała z odpowiedzią. - Nie wiem, czy powinnam ci mówić, skoro ona tego nie zrobiła, ale w Antim to żadna tajemnica. Seo, babka Amnebe, zginęła w pożarze. Amarth był arcymagiem, ale magia ognia sprawiała mu duże kłopoty. Coś pomylił i dom stanął w płomieniach akurat w chwili, gdy Seo była w piwnicy. Amatrth ugasił ogień w ciągu kilku minut, ale nie zdążył ocalić Seo. Caod i Amebe byli w tym czasie w szkole, więc nie mogli pomóc. Laureain zamurowało. - Ile Amnebe miała wtedy lat? - Jedenaście. Kolejka się skończyła, więc Laureain poprosiła tęgą kobietę w szkarłatnej sukni o czar piorący. - Nie dziwię się, że Amnebe nie ufa magii – Laureain wzięła przezroczystą paczuszkę ze srebrno-zielonym pyłkiem i dała sprzedawczyni pięć pensów. - Ani dziadkowi – powiedziała Ryaia. Laureain chciała zapytać jeszcze o wiele rzeczy związanych z tą historią, ale znalazły się już zbyt blisko stoiska z mieczami. - Popatrz na to – Amnebe uniosła do góry srebrny półtorak i wbiła go w ziemię. Wszedł w glebę aż do rękojeści. – Niezłe, nie? Laureain była jeszcze myślami przy pożarze, więc tylko skinęła głową. Amnebe gładko wyciągnęła miecz z ziemi. - Łatwo się nabrać – powiedziała. – Ale to tylko iluzja. Wszystkie te miecze zadają tylko iluzoryczne rany. Nie rozumiem, po co je produkują. - Dla pieniędzy – stwierdziła Ryaia. – Kiedyś sprzedawano miecze, z których tryskał ogień i takie, które zmieniały ludzi w kamienie, ale Rada Czarodziejów zabroniła tego. Były zbyt niebezpieczne. - Wyobrażam sobie – stwierdziła Laureain, po czym spojrzała na Amnebe. – A jest tu coś, co twoim zdaniem warto kupić? - Tak – Amnebe uśmiechnęła się. – Amulety. IL Namiot z amuletami miał kształt gwiazdy. Na wszystkich pięciu ramionach wisiały amulety i talizmany z tabliczkami objaśniającymi ich zastosowanie. Laureain podeszła do najbliższej ściany i zaczęła oglądać naszyjniki. Miały rozmaite kształty: słońca, gwiazdy, trójkąta, krzyża, oka i chyba wszystkich zwierząt. Amnebe stanęła obok Laureain, ledwo rzucając okiem na medaliony. - Amulet chroniący przed urokami – zaczęła wyliczać Laureain. – Odbijający złą energię, leczący chorobę, niszczący strach, usuwający przeszkody, chroniący przed wrogami… Wierzysz, że one działają? - Wątpię. Gdyby działały, świat wyglądałby zupełnie inaczej. Te amulety służą raczej do ozdoby, a także dodają pewności siebie. I jedno i drugie jest bardzo ważne. - Myślałam, że znajdziemy tu coś naprawdę magicznego. - Znajdziemy, chodź. Ruszyły w stronę ustawionej na środku gwiazdy lady, za którą stał strasznie chudy staruszek i równie szczupły chłopiec. Na widok Amnebe obaj się uśmiechnęli. - Czy mnie zawodzą stare oczy, czy widzę Amnebe? Jak myślisz Garro? - To Amnebe! – chłopiec okrążył kontuar i popędził w kierunku Amnebe. Rzucił się jej na szyję, omal nie powalając na ziemię. Miał dziewięć, może dziesięć lat. - Cześć, urwisie. Witaj Monre – Amnebe podeszła do lady z Garro w ramionach. – To jest moja koleżanka Laureain. - Dzień dobry – powiedziała Laureain, ściskając pomarszczoną dłoń Monre. - Miło mi cię poznać Laureain. Przyjaciele Amnebe są moimi przyjaciółmi. Nawet ci, którzy mają podobny stosunek do magii jak ona. - Ja nie mam do magii żadnego stosunku – odpowiedziała Laureain, kątem oka próbując uchwycić wzrok Amnebe. Nie wiedziała, kim jest dla niej ten mężczyzna i czy nie powinna zachować więcej kurtuazji. - Doprawdy? Ludzie zwykle kochają magię albo jej nienawidzą. To trochę tak jak z zimą. - Takie właśnie skrajności powodują, że na świecie jest więcej zła, niż kiedykolwiek będzie dobra – stwierdziła Amnebe. – Ta wasza miłość do magii, jest tak bezgraniczna i intensywna, że poświęcilibyście dla niej wszystko. - Tak jak dla prawdziwej miłości – stwierdził Monre. - No właśnie. Mam prośbę. Staruszek uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni togi. - Niech zgadnę. Chcesz kupić któryś z moich specjałów. - Właśnie. - No to chodźcie. Garro popilnuj kasy. Amnebe postawiła chłopca na ziemi. Monre dał im znak ręką, żeby stanęły obok niego na granatowym dywaniku z perskim okiem. Przekręcił kluczem w powietrzu i nagle zaczęli zjeżdżać w dół. Laureain omal nie krzyknęła. L Po kilku sekundach opadania w coraz większą ciemność, dywan zatrzymał się, a zaraz potem zrobiło się jasno. Znaleźli się w owalnym, brązowym pokoju bez okien i drzwi. Pod ścianami stały stosy kartonów, a na środku izby leżała złoto-czerwona płachta. Laureain rozglądała się za świecami, ale żadnej nie zobaczyła. Światło rozkładało się równomiernie i nie padało z żadnego konkretnego miejsca. Tak jakby to powietrze świeciło. Amnebe i Monre usiedli na płachcie. Laureain z ociąganiem dołączyła do nich. Wmawiała sobie, że nie ma powodów do strachu, ale to nie ukoiło jej nerwów. Przyglądała się ścianom w nadziei, że odkryje jakieś ukryte przejście, ale wszystko wskazywało na to, że to zwyczajny marmur. Spojrzała w górę. W miejscu gdzie powinien znajdować się sufit, było gwiaździste niebo. - Gdybyś teraz stanęła na wzgórzu w Heyens, zobaczyłabyś takie samo niebo – powiedział Monre. Laureain spojrzała na staruszka. W jego oczach odbijały się gwiazdy. - W Heyens? - To wyspa leżąca daleko na północy – wyjaśnił Monre. – Jej mieszkańcy są tak mili, że użyczają mi swojego nieba. - Nawet o tym nie wiedząc – dodała Amnebe. - Nie sądzę, aby mieli coś przeciwko temu. Miałaś już jakiś kontakt z magią, Laureain? Albo z magicznym talizmanami? Laureain pokręciła głową. - Widzisz, magia to nie zabawa – ciągnął Monre. – Zawsze trzeba ją traktować poważnie. Nawet jeśli jest używana w celach leczniczych lub przyziemnych. Za najprostszym zaklęciem, kryje się olbrzymia energia. Laureain skinęła głową, choć nie miała pojęcia, po co Monre jej to mówi. Nie była przecież czarodziejką, nie mogła posługiwać się magią, nawet gdyby chciała. - Wystarczy drobny błąd i… - Monre zrobił krótką pauzę. – Tragedia gotowa. Magiczne talizmany mają w sobie energię, identyczną jak ta, która umożliwia czarodziejom rzucanie zaklęć. Są więc równie pożyteczne, co niebezpieczne. Dlatego nie sprzedaję ich każdemu. - Rozumiem. - Mam nadzieję. Ufam Amnebe, a skoro ona cię tu przyprowadziła, to znaczy, że ci ufa. A zatem, jaki medalion chciałabyś mieć? Laureain bezradnie spojrzała na Amnebe. - Derlies – stwierdziła koleżanka. Monte uśmiechnął się i wyciągnął przed siebie rękę. Pojawił się w niej zielono-szary medalion w kształcie spłaszczonego rombu, w który wpisany był trójkąt równoramienny. - Proszę. Laureain wzięła medalion od Monte. Był ciepły. Spojrzała na Amnebe niepewna, co z nim zrobić. - Załóż go – odezwała się koleżanka - Derlies pozwala rzucać zaklęcie Maleis. Parzącą błyskawicę. Laureain spojrzała na medalion. Czy to możliwe? - Każdemu? – spytała. - Osobie, która go pierwsza założy na szyję – wyjaśnił Monre. – Wystarczy, że powiesz Maleis i złożysz palce w ten sposób. Monre położył palec wskazujący na środkowym. Laureain przełożyła medalion do lewej ręki i powtórzyła ten gest. - Świetnie – powiedział Monre. – A teraz spróbuj z medalionem. Wyceluj palcami w ścianę. Obojętnie którą. Laureain bez wahania założyła medalion. Złożyła palce, po czym skierowała je w ścianę. - Maleis! Nie mogła uwierzyć, gdy z jej palców wystrzelił ogień i rąbnął w ścianę. To było niesamowite uczucie. LI - A do czego służy twój medalion? – spytała Laureain, gdy szły w stronę domu Caoda. Amnebe przystanęła i wyciągnęła zza koszuli srebrne serduszko wielkości śliwki. Niebieski oraz czerwony pasek odchodziły od ramion serca, łącząc się na środku w spiralę. - To Balane. Przyspiesza proces krzepnięcia krwi, dzięki czemu rany goją się szybciej. To jedyny istniejący egzemplarz. Zrobiła go moja babka. Medalion był piękny. Laureain nie mogła oderwać od niego oczu. Promienie słoneczne załamywały się na nim, jakby wchłaniało je srebro. - To znaczy, że jeśli ktoś rani cię mieczem, twój organizm się wyleczy? - Balane nie leczy. Medaliony regenerujące obrażenia są wymysłem kupców. Balane jedynie przyspiesza zabliźnianie się ran, więc właściwie działa tylko w przypadku ran lekkich i średnich. - Używałaś go kiedyś? - Jak byłam mała często się kaleczyłam – Amnebe wsunęła medalion z powrotem pod bluzkę. - A w walce? - Też. Dwa czy trzy razy zostałam lekko ranna i dzięki medalionowi szybciej dochodziłam do siebie. Ale to było, jeszcze zanim przeszłam szkolenie hanickie. Laureain uważnie przyglądała się koleżance. Sądziła, że Amnebe tak jak ona, przed wstąpieniem do Hanitów, używała miecza tylko do treningów. - Po wyjeździe z Antim, nie pojechałaś od razu do Shaudu? Amnebe spojrzała na Laureain. - Dwa lata temu? Pojechałam. Jednak wyjeżdżałam stąd już wcześniej. Raz sama i to była krótka podróż. Kilkanaście kilometrów za Antim próbowała mnie obrabować banda zbójów. Obroniłam się, ale zostałam ranna i odechciało mi się przygód. A drugi raz z Arpe. - Poznaliście się w Antim? - Tak. Wracał skądś z bratem i zatrzymali się w mieście na kilka dni. Arpe wywołał spore zamieszanie na jarmarku. Jakiś czarodziej chciał mu wmówić, że miecz, który oglądał jest magiczny. Miał chyba razić wroga prądem czy coś podobnego. Arpe nazwał go oszustem i zaczął się awanturować. Od razu mi się spodobał. Chyba nawet się zakochałam. Ale cóż… Miałam szesnaście lat, a w tym wieku głupota przychodzi nadzwyczaj łatwo. Laureain uśmiechnęła się. Gdy ona miała szesnaście lat, jej życie było monotonne i pozbawione wszelkiej namiętności. Podróżni rzadko przejeżdżali prze Alcalię, a miejscowi wiedli tak samo nudne życie jak ona. - I wyjechałaś z nim? Po kilku dniach znajomości? - Tak. Odkąd pamiętam, chciałam wyrwać się z Antim. Skorzystałam z okazji. Na początku było fajnie. Udaliśmy się na Południe do jego rodzinnego miasta, a potem dalej. - Wyprowadził się dla ciebie z domu? - Tak. Też miał dość rodziny. Przez parę miesięcy włóczyliśmy się po świecie, ale coraz bardziej oczywiste stawało się, że pragniemy czegoś innego od życia. On chciał jeździć po świecie łupiąc karawany i najmując się jako najemnik, a ja chciałam wyplewić ze świata wszystkie potwory, udające ludzi: najgorszych morderców i gwałcicieli. Gdy podczas podróży usłyszałam o Hanitach, od razu postanowiłam do nich dołączyć. Arpe był przeciwny, z oczywistych powodów ich nienawidził. - Więc teraz… - zaczęła Laureain, ale Amnebe jej przerwała. - On nic się nie zmienił. Ciągle myśli tylko jak najłatwiejszym sposobem się wzbogacić. A mnie nie obchodzą pieniądze. Prawdę powiedziawszy w obecnej chwili nic mnie nie obchodzi. Nawet nie chce mi się wchodzić do portalu, żeby ratować dziadka. Amnebe ruszyła, więc Laureain poszła za nią. - Ale zrobisz to. Nie trzeba mieć filozofii życiowej, żeby postępować jak należy. Amnebe rzuciła jej przelotne spojrzenie, po czym zwróciła wzrok na magiczne wille stojące po obu stronach drogi. - A ty co zamierzasz? Zapomniałam o gołębiu pocztowym. Jeśli nadal chcesz wysłać wiadomość do Shaudu… - Nie chcę. Nie wiem, dokąd się stąd udam, ale na pewno nie do Shaudu. Mam nadzieję, że Hanici nie będą mnie szukać. - Nie wiem jak Hanici, ale Rimvalen na pewno. Przynajmniej dopóki będzie myślał, że podróżujemy razem. Moim zdaniem powinnaś kierować się na Południe. Okrążyć Garvalen i iść dalej aż do Edorloth. Laureain skinęła głową. Nigdy nie była w Edorloth i nie miała pojęcia, co miałaby tam robić, ale na Południu na pewno będzie bezpieczniej niż w pobliżu Shaudu. - A ty dokąd się udasz? Pojedziesz za Arpe? - Nie. Oboje dokonaliśmy wyboru. Według Laureain Amnebe zbyt upraszczała sprawę, ale nie zamierzała stawać w obronie faceta, którego kumple chcieli ją zgwałcić. - Byłaś kiedyś w Edorloth? Amnebe spojrzała jej w oczy. - Droga na południe nie jest zbyt przyjemna. Można spotkać wiele potworów i nie wszystkie są w ludzkiej skórze. Derlies zabija większość tych bestii, których nie da się pokonać mieczem. Laureain słyszała wcześniej, że na Południu żyje więcej potworów niż na północy. Tamta część świata nie była jeszcze tak zurbanizowana jak Północ. - Może pojedziesz ze mną? Ciebie też Hanici szukają, razem byłoby nam łatwiej obronić się przed nimi. - Jesteś pewna, że tego chcesz? Niewykluczone, że uwolniłabyś się od Hanitów, dając im w prezencie medalion. Mnie nie przestaną szukać. A jeśli zaczną łączyć nas razem, też nigdy się od nie uwolnisz. Laureain zastanawiała się nad tym przez chwilę. Może gdyby oddała Hanitom medalion, wszyscy daliby jej spokój. Rimvalen, Noland, Demius… Z drugiej jednak strony mogłaby wpaść w jeszcze większe kłopoty. Hanici na pewno nie przyznaliby się, że mają medalion i łowcy nagród nadal szukaliby jej. Poza tym bała się, że za dużo wiedziała o Hanitach, by darowali jej życie. Oddając im medalion, ryzykowałaby więcej, niż wyjeżdżając z Amnebe na Południe. - Jestem pewna. - W porządku. Jak tylko wyjdę z portalu, wyruszymy na Południe. LII Kolacja przebiegała w nerwowej atmosferze, chociaż Kyias robił, co mógł, żeby poprawić wszystkim humor. - Będzie dobrze. Czuję to w kościach – stwierdził między jednym kęsem dzika a drugim. – Umiemy walczyć mieczami i czarować. Kto się nam przeciwstawi? Amnebe przychodziło do głowy kilka wariantów odpowiedzi, ale w porę ugryzła się w język. Jej pesymizm nikomu by nie pomógł. Niezależnie od tego kogo znajdą, to do nich będzie należał wybór czy podjąć walkę czy wycofać się. Słowa nic nie mogły zmienić. - Tylko nie ryzykujcie niepotrzebnie. W razie jakichkolwiek wątpliwości macie wrócić po pomoc - powiedziała Ryaia, spoglądając mężowi w oczy. - Jasne – mruknął Caod. Był strasznie blady i rozkojarzony. Im bliżej wyprawy, tym bardziej się denerwował. Amnebe rzuciła okiem na słońce, które chyliło się ku zachodowi. Kiedy rano wstanie, oni będą stali przed portalem. - Oczywiście – dodał Kyias. – W końcu nie idziemy tam po śmierć, prawda? - Ja na pewno nie – oznajmiła Amnebe. – Obyśmy tylko nie wpadli w jakąś dziurę czasoprzestrzenną. Nie chciałabym przekonać się po powrocie, że nie było mnie przez dziesięć lat. - A to możliwe? – spytała Laureain, dotykając dłońmi medalionu Derlies. Najwyraźniej nie mogła się doczekać, kiedy będzie miała okazję go użyć. Amnebe znów poczuła niepokój, jednak i tym razem nie potrafiła odgadnąć jego źródła. Cholerni czarodzieje i ich przeklęte zasłony. Oby przynajmniej zatrzymały Hanitów. - Nie – Caod wyprostował się. – To profesjonalna robota. Portal zaprowadzi nas tam, gdzie ma, nigdzie indziej. Wrócimy najdalej za dwa, trzy dni. - Lepiej, żeby tak było – powiedziała Ryaia. – Jeśli przegapisz narodziny naszego dziecka, zamorduję cię. Kyias parsknął śmiechem, a Caod zrobił się czerwony jak burak. - Kochanie, nie urodzisz szybciej niż za pół roku. A nasza misja nie potrwa nawet tygodnia. Ryaia przykryła jego dłoń swoją. - Jeśli nie wyjdziecie w ciągu tygodnia, zbiorę setkę czarodziei i wejdziemy do portalu. Galhal mnie nie powstrzyma. - To na pewno nie będzie konieczne. Amnebe wcale nie była tego taka pewna, więc obietnica Ryaii podniosła ją na duchu. Poczuła ulgę, że nie będzie zdana tylko na Galhala. LIII Po kolacji Caod wyszedł razem z Kyiasem, bo musiał coś jeszcze obgadać z Galhalem, a Laureain poszła się wykąpać. Amnebe wreszcie miała okazję, żeby porozmawiać w cztery oczy z Ryaią. Posprzątały po kolacji, prawie nie używając nadprzyrodzonych mocy i nie odzywając się do siebie. Amnebe kilka razy próbowała zacząć rozmowę, ale wstrzymywała się, aby ponownie ułożyć w głowie to co chciała powiedzieć. - Który to właściwie miesiąc? – zapytała, żeby jakoś zacząć. - Trzeci – odpowiedziała Ryiaia, siadając przy stole. Obróciła rękę pod dziwnym kątem i do sali wleciały dwie szklanki soku. – O co chodzi Amnebe? Boisz się, że jak źle dobierzesz słowa, zamienię cię w kaczkę? - Zabawne. – Amnebe zajęła miejsce naprzeciwko Ryaii. Nie trzeba czytać w myślach, żeby wiedzieć, co kto czuje. Wystarczy obserwować gesty. Tego właśnie uczyli Hanici. Ich umiejętność czytania w umyśle w połowie opierała się na uważnym studiowaniem mowy werbalnej i niewerbalnej rozmówcy. - No więc? - Chcę cię prosić, żebyś miała oko na Galhala. Boję się, że on mógłby zamknąć portal. - Dlaczego? - Nie wiem. Nie ufam mu. Jest jakiś dziwny. - A widziałaś kiedyś arcymaga, który nie byłby dziwny? Ale dobrze, będę miała na niego oko. A jak za tydzień nie wrócicie… - Za pięć dni. Ryaia uważnie przyjrzała się Amnebe. - Aż boję się pytać dlaczego. - Założę się, że Caod właśnie w tej chwili mówi mu, że za tydzień zamierzasz wyruszyć nam na ratunek. Jeśli skrócisz czas do pięciu dni, zaskoczysz go. - W porządku. Nawet nie wiem, czy aż tyle wytrzymam. - I jeszcze jedna sprawa – Amnebe zawahała się, ale tylko na sekundę. – Galhal nie lubi Laureain. Boję się, że pod moją obecność będzie chciał z niej coś wyciągnąć albo wygonić ją z Antim. Byłabym wdzięczna, gdybyś trzymała ich z dala od siebie. W takim zakresie, w jakim jest to możliwe, oczywiście. Poza tym Laureain szukają pewne osoby. Nie sądzę, aby odważyły się przyjechać do Antim, ale gdyby coś się działo, po prostu przerzuć ją portalem do jakiejś odległej, małej wioski. Tylko nie do Shaudu. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Jeśli chodzi o Galhala, to nie sądzę, żeby czegoś próbował. Ze względu na ciebie. Amnebe wzruszyła ramionami. - Mówię to tylko tak na wszelki wypadek. Liczę, że wszystko pójdzie dobrze i wrócimy jeszcze jutro. To by znaczyło, że sprawa jest czysta. - I Galhal. - Właśnie. LIV Arpe dokończył piwo, po czym odkręcił kurek przy antałku i przysunął do niego kubek. Gdy napój nie zaczął lecieć, spojrzał groźnie na siedzącego po drugiej stronie beczki Ergena. - Mogłeś kupić dwa antałki, skoro zamierzałeś wypić cały. Ergen prychnął. - Wypiłem dwa kubki! Resztę sam wyżłopałeś. Arpe zaklął pod nosem i spojrzał w gwiazdy. Świeciły jedna przy drugiej, niczym pszczoły obsiadujące pasiekę. - Akurat. Nigdy nie dbasz o innych. Pijesz tyle ile chcesz i robisz to, co chcesz. Czemu nie podróżujesz sam? - A ty zgorzkniały choleryku? Skoro tak ci jej brak, jedź do Antim. Zaczynam mieć dość twoich humorów. Gonley mruknął coś przez sen i obaj spojrzeli na niego. - W ogóle mi jej nie brak! Po prostu mam dość twojego egoizmu! Arpe uderzył ręką w beczkę, przewracając ją. W tej samej chwili z lasu wybiegło kilkunastu uzbrojonych mężczyzn. Arpe chwycił miecz, który leżał przy jego nogach i poderwał się z ziemi. Ergen stanął obok niego, niepewny gdzie skierować ostrze, bo bandyci ich otoczyli. - Gonley! – zawołał. Jeden ze zbirów stanął z uniesionym mieczem nad śpiącym chłopakiem, jednak Arpe szybko do niego doskoczył i poderżnął mu gardło. Zaatakowało go dwóch innych bandytów. Machali mieczami bardzo szybko, ale nie tak jak on. Przebił ich klatki piersiowe, jednym, silnym ciosem. Wyczuł za plecami czyjąś obecność, więc odwrócił się. W ostatniej chwili zdążył zablokować miecz siwego mężczyzny z wielką blizną na policzku. Odepchnął od siebie faceta, ale zza jego pleców wyskoczyła trójka innych. Odskoczył do tylu i obrócił się dookoła własnej osi, tnąc ostrzem wszystkich, którzy go otoczyli. Kątem oka zauważył jak rudy, młody chłopak wbił miecz w brzuch Gonleya. Ergen próbował mu pomóc, jednak zanim dobiegł do przyjaciela, rudzielec zadał śmiertelny cios w serce. Arpe wkładał w walkę całą silę, ale chociaż raz po raz powalał kogoś na ziemię, cały czas otaczała go spora grupa mężczyzn. Tracił całą siłę na unikanie kolejnych ciosów, nie miał nawet czasu zaatakować. Wiedział, że dalsza walka nie miała sensu. Z każdą minutą stawał się coraz wolniejszy, więc kwestią czasu było, kiedy jakieś ostrze dosięgnie jego ciała. Zaczął rozglądać się za Ergenem, żeby dać mu znak do odwrotu, ale nigdzie nie mógł dostrzec przyjaciela. Odniósł natomiast wrażenie, że bandytów jest coraz więcej. Przez głowę przebiegały mu tysiące myśli. Starał się odepchnąć od siebie pytania w rodzaju: „Jak to się stało, że nie słyszeliśmy, gdy nas otaczali?”, „Jak mogliśmy do tego dopuścić?”, a skupić się na szukaniu rozwiązań sytuacji, w której się znalazł. Jedno było pewne: musiał jaj najszybciej dotrzeć do koni. Zaczął kierować walką tak, by przesuwać się w ich stronę. Kiedy ponownie rozejrzał się za Ergenem, dostrzegł go. Chłopak leżał na ziemi z szeroko otwartymi oczami, a przez jego usta przelewała się krew. Oprócz poderżniętego gardła, miał kilkanaście ran na klatce piersiowej. Arpe ogarnęła wściekłość. Natarł na przeciwników ze zdwojoną siłą. Zabił bandytę, który znalazł się najbliżej jego miecza oraz młodzika, który cały czas atakował go z prawej strony. Sądził, że panuje nad sytuacją, że wszystko widzi, ale nie dostrzegł ostrza, które przebiło mu bok. Przeszył go ostry ból, ale zacisnął zęby i walczył dalej. Kiedy znalazł się półtora metra od koni, odskoczył w tył, wykonał piruet, po czym rzucił biegiem w kierunku wierzchowców. Ostrze jednego z mieczy świsnęło mu tuż nad uchem, ale nawet go nie drasnęło. Wskoczył na konia i obrócił się w kierunku napastników. Popędził w ich stronę tak szybko, jak tylko mógł. Kilku zabił, ale większość uciekła, zostawiając mu wolną ścieżkę. Wtulił głowę w grzywę konia i wjechał do lasu. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |