![]() |
|||||||||
Wrota Starożytnych - Epilog |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
---- Epilog publikuję z alfabetycznymi podziękowaniami dla Anny Boleyn (także za pomoc z piosenką ;)), Beaty, Lorany, Młodzika i Sempriniego. Za Waszą krytykę, komentarze i motywację. Alan nie wędrowałby, jeśli nie miałby dla kogo. Czasami bardziej wierzyliście w ten tekst niż ja sama. Dziękuję mojej przyjaciółce, Oldze - za mailowe dyskusje i sprowadzanie za ziemię. Nie zawsze było przyjemnie, ale lekarstwa nie muszą być smaczne, prawda? Kłaniam się także Picasso i Sword'owi - nie znamy się zbyt długo, ale i tak jestem pod wrażeniem, że przebrnęliście przez wszystkie rozdziały tak szybko, co więcej, napisaliście mi, co o nich sądzicie. Wdzięczna jestem wszystkim, którzy zostawili po sobie ślad, pisząc o swoich dobrych czy złych wrażeniach. Tylko tak mogę się czegoś nauczyć. To na pewno nie jest pożegnanie, a przynajmniej nie w pełni. Bezczelnie mam zamiar pisać dalej. I, o zgrozo, mam konkretne pomysły :) Tak więc dziękuje pięknie raz jeszcze - i milknę. Pozostaje mi życzyć miłej lektury. Pozdrawiam serdecznie Czapla ---- Someone hit the light 'Cause there's more here to be seen When you caught my eye I saw everywhere I'd been And wanna go to You came on your own That's how you'll leave With hope in your hands And air to breathe I won't disappoint you As you fall apart Some things should be simple Even an end has a start Editors, “An end has a start” EPILOG - Dasz radę. Znajdowali się w lesie. Znowu był dzień, drzewa szumiały kojąco, na poszycie padały jasne, wesołe smugi promieni słonecznych. Xylocopus klęczał przed Alanem, szare oczy czarodzieja patrzyły uspokajająco na chłopaka.. Alan zacisnął ręce na kolanach, mimowolnie wstrzymał oddech. - Co mam zrobić? - Wypowiesz zaklęcie – powiedział powoli starzec. – Będę tu cały czas i w razie czego, ściągnę cię z powrotem tak jak w Tor Saven zrobiła to Astrea. Ale meteoryt musisz odnaleźć sam. Zdaj się na swoją intuicję. Ufaj przede wszystkim przeczuciu. W takich chwilach rozum ludzki bywa zgubny. Alan zmusił się do uśmiechu, czując jak z każdym słowem czarodzieja coś przewraca mu się w żołądku. Rozejrzał się dookoła. Wszystko było spokojne i ciche. Żadnych zmian kolorów, czy skrzywień perspektywy. Wziął głęboki oddech. Xylocopus chwycił jego dłoń. - Emprorium – powiedział dobitnie Alan, przymykając powieki. Całe swoje chęci, myśli skupił na meteorycie. Poczuł delikatne tąpnięcie i drętwienie rozpływające się po ciele. Doskonale znał te objawy. Miał wrażenie, że słabnie, wprost czekał, aż rozpłynie się w powietrzu. Ręka Xylocopusa wysunęła się w jego dłoni, aż w końcu został sam. Czuł, że las zniknął, ale pozwolił mu na to. Zdziwił się. Tym razem przerzut w wymiary był łagodniejszy, niczym wejście do ciepłej wody. Zacisnął powieki. Wyobraził sobie kamień, jego chropowatość, ciężar, wielkość. Widział go tyle razy. Przypomniał sobie uczucia, jakie mu towarzyszyły, gdy na niego patrzył. Chodź do mnie, kusił. Wróć. Jego własne zwątpienie, gdy ujrzał go po raz pierwszy. Ciekawość i lęk, a czasami żal, jakby to kamień był sprawcą całego zła. Znowu zobaczył jasne smugi światła, przenikające go na wskroś. Ciepłe fale powietrza rozwiewały mu włosy. Był sam. Czekał. Miał czas. Miał cierpliwość. Spokój. Mirle i Ray. Astrea. Roza, Xylocopus, Luka, Alder, tyle ludzi, tyle twarzy, tyle zdarzeń. Wróć. Byłeś spoiwem. Wciąż jesteś. Nie możesz zostać pomiędzy. Ciepło zaczęło go wypełniać, było w każdym nerwie, każdej komórce ciała. Nie parzyło go, było łagodne, bo nad nim panował. Tylko utrata kontroli przyniesie ból. Wciąż go wzywał, tak jak wzywa się obrażone dziecko, które nie chce się pogodzić. Był spokojny. Gothard, Batzalt, tortury, ucieczka, ukrywanie się. Umierająca Atta. Ofiara za ciebie. Wszystko ma swoją cenę. Już rozumiem. Wróć. Twoje miejsce nie jest tutaj. Ktoś dotykał jego twarzy, delikatne opuszki gładziły jego skronie. Nie otworzył oczu. Wyciągnął ręce, wciąż zawieszony w strumieniu ciepła. Poczuł coś szorstkiego. Zaczął wracać. Wciąż go przywoływał, spokojnie, ale rozkazująco. Dziecko gwiazdy wracało. Znowu wszystko się zakrzywiło, czarny nieboskłon zatrzeszczał i pękł cicho. Smugi wyblakły, rozmazały się, by powoli zniknąć. Alan uniósł powieki. Las. Słońce. Wiatr. Jak zwykle. Meteoryt spoczywał na jego dłoni. Był tak realny jak przedtem, z każdą bruzdą, krawędzią, srebrnym nalotem. Spojrzenia Alana i Xylocopus spotkały się. Chłopak zacisnął palce na kamieniu. Tym razem w magii nie było bólu, ale ukojenie. Xylocopus skinął głową, jakby chcąc potwierdzić wszystkie niewypowiedziane pytania Alana. Wystarczyło. - Jestem z ciebie dumna. - Dziękuję – uśmiechnął się Alan, podając Astrei czarkę z lodami. Taniel ich rozpieszczał. Siedzieli na stopniach któregoś tarasu, delektując się deserem i słońcem grzejącym stopy. Soczyste barwy leśnej zieleni emanowały niespotykaną radością życia i energią, która dodawała sił. Alan czasami zastanawiał się, czy to nie zakątek stworzony dla Starożytnych, o którym bogowie zapomnieli i przez przypadek dostali się tu śmiertelni. Odgonił od siebie te myśli. Były zbyt filozoficzne, jak na tak beztroski dzień. Wrócił do lodów. - Jestem z ciebie dumna – powtórzyła Astrea. – Opanowałeś energię i wróciłeś z meteorytem. Zrobiłeś coś, w co nie wierzyłeś. Przejście nie sprawiało ci bólu, nie straciłeś przytomności. Harmonia wróciła, wiwat! – zaśmiała się. - Słowem, nareszcie miałem trochę szczęścia. Akurat pod koniec. Daj spróbować tych wiśniowych, nie miałem tego smaku. Przysunęła mu swoją porcję, w zamyśleniu wsunęła łyżkę do ust. - A co teraz z nami? – zapytała, wygładzając materiał tuniki. - Właściwie, to nic. Każdy ma wybór. Wrócisz do rodziców? - Co za pomysł – parsknęła. – Po Crhacku mam dosyć arystokracji. Nie wiem, co zrobię. Jest tyle możliwości – urwała. – Jestem czarownicą. Jestem nią nieodwołalnie i w tym kierunku będę podążać. Byłam głupia, że chciałam zrezygnować z magii. To wiem na pewno. Rozmawiałeś z Mirle i Rayem? - Nie, chyba są zajęci – chociaż bardzo się starał, nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Unikasz ich, jakby byli chorzy – Astrea zmrużyła błękitne oczy. – Ciekawa jestem, dokąd się udadzą. Na pewno zostaną tu jeszcze kilka dni. Zresztą, jak i ja. Xylocopus chciał nam coś zaproponować. Może opiekę nad meteorytem? Nie, przecież przekazałeś go Tanielowi. Cóż, zobaczymy. A ty… ty nas opuszczasz, prawda? Alan poczuł niemiłe ukłucie w żołądku. Myślał nad tym od tak dawna, ale pytanie dziewczyny i tak zabolało. Sądził, że jest pewien decyzji, odkąd widział w śnie Annę. Przez cały ten czas dążył do odnalezienia Wrót Starożytnych. Nagle doszedł do końca. Może zbyt nagle. - Moim domem jest inny wymiar. Anna… dzieciaki… - Dom jest tam, gdzie czujesz się najlepiej. Niekoniecznie w tym, czy innym wymiarze – Astrea odgarnęła za ucho złote kosmyki włosów, pogrzebała łyżką w pustej już czarce. – Nie jesteśmy przypisani do miejsca urodzenia. I całe szczęście. - Uważajmy na marzenia, bo mogą się spełnić, tak to szło? Nie rozmawiajmy już o tym. Chodźmy po Raya i Mirle. I następną porcję lodów. *** Powoli piął się kamienistą ścieżką, coraz bliżej stoków górskich. Słońce paliło niemiłosiernie. Zresztą, nie powinien się dziwić. Jest pełnia lata, o tej porze upały były normą. Jednak ciężkie chmury na horyzoncie, pełznące w ich stronę mogły być zwiastunem deszczu. Owinął się szczelniej płaszczem. Lepiej się pospieszyć. Chłopi i robotnicy mijali go obojętnie. Dziwne, choć przydatne. Ostatnie, czego im potrzeba to ciekawość wieśniaków. Mogliby się dziwić samym faktem, że w tej spiekocie spotykają człowieka całkowicie owiniętego płaszczem. Ale się nie dziwili. Ich sprawa, ich ignorancja, która była mu na rękę. Poprawił zawiniątko i przyspieszył kroku. Dostrzegł znajome postrzępione czuby lip i kilka wyschniętych sosen. Pod drzewami przycupnęła mała chata pasterska z połamanymi okiennicami i parodią dachu. Rudery pilnował duży, kudłaty pies. Na widok idącego, zwierzę zaszczekało wesoło, z przejęciem klepiąc ogonem o ziemię i wzbudzając kłęby pyłu. - Siad, Łajza, siad, mówię! Ty się nigdy tego nie nauczysz… - machnął ręką i wszedł do środka. Z ulgą zdjął płaszcz i niedbale cisnął go na łóżko. Pies wszedł za nim, wlepiaj w niego rozradowane brązowe spojrzenie. - Dlaczego ten pies wiecznie za mną łazi? Zrób z nim coś – mruknął w stronę siedzącego w kącie mężczyzny. – Na tym targu jest tyle ludzi, co za motłoch. Kompletny brak cywilizacji. Ale kupiłem owczy ser. Tak jak wczoraj i przedwczoraj i trzy dni temu. Masz ochotę na ser z serem? A może pieczony ser? Ser starty? Durny Łajza, zaraz cię kopnę. - Widzę, że brak papierosów działa na ciebie pobudzająco – odezwał się cicho mężczyzna. – A co do sera… jak widzisz, Crhack, tak naprawdę owce rządzą światem. Crhack podniósł głowę, skrzywił się. Zmiana otoczenia odcisnęła na jego twarzy piętno, grymas irytacji i goryczy. Odłożył zakupy i okrakiem usiadł na drugim krześle. Przez chwilę uważnie przyglądał się swojemu panu. Teraakar był spokojny. Ani gęstszy zarost ani bardziej brudne ubranie niewiele go zmieniło. W Tor Saven wyglądnął podobnie. Jednak do zmęczonej twarzy namiestnika doszedł jeszcze chłodny spokój. - Czasami nie wierzę, że ludzie z wioski też są twoimi poddanymi – powiedział cicho Crhack. – To jest kraniec świata, zacofanie i ciemnota. - Nie rządziłem tylko Tor Saven – Teraakar przesunął ręką po twarzy. - Wiem, czasami zapominam. Jak się czujesz? - Rozczaruję cię, jeszcze nie umieram – namiestnik skrzywił się lekko. – Może wkrótce… kiedyś na pewno. Powiedz mi, co my tutaj właściwie robimy? Po diabła uciekaliśmy? Do chaty wpadł zimny podmuch wiatru, słońce skryło się za chmurami. Nadchodził deszcz. - By wrócić w wielkim stylu. - Ja nie wrócę. Nie mam meteorytu ani śladu nadziei na to, że go odnajdę. Ja tu umrę, wiesz o tym. Na to Crhack nie potrafił odpowiedzieć. Łajza wskoczył na łóżko Teraakara i nie zważając na dwóch mężczyzn, rozłożył się na pościeli. Usłyszeli szmer. Pierwsze krople zaczynały spadać na spieczoną ziemię. Wkrótce szmer zamienił się w monotonny szum. Pośród niego dał się słyszeć wyraźny głos Teraakara. - Nie jestem wściekły czy zrezygnowany. Tylko trochę rozczarowany. Cieszę się, że nie traktujesz mnie jak idioty i nie pocieszasz. - Mogę coś zrobić? – zapytał Crhack. -Tak. Zajmiesz moje miejsce. Deszcz szumiał monotonnie, krajobraz lekko się rozmazał i poszarzał. Przystojna twarz Crhacka była beznamiętna. Teraakar uśmiechnął się krzywo, poprawił na krześle. W ręce wciąż ściskał poplamioną krwią chustę. Nie używał jej od kilku dni, wciąż miał zapas lekarstw. Ale pewnego dnia ich zabraknie. Był przygotowany. Musiał być, jeśli chciał odejść choćby ze strzępami godności. - Wrócisz, gdy przyjdzie odpowiedni moment, zgromadzisz tych, którzy ocaleli. Amos będzie sądzić, ułaskawiać lub wieszać. Morderstwo króla się nie przedawnia. Ale tobie uda się tego uniknąć. Przeczekasz, ucichniesz. Masz na tyle zdeformowane sumienie, że nie powinieneś mieć z tym problemów. Mylę się? Spojrzenie Crhacka było wystarczającą odpowiedzią. Teraakar zmrużył oczy i powoli ciągnął dalej: - A potem wrócisz. Masz autorytet. Masz urok. Po prostu nie pozwól, by to, do czego dążyłem, zostało zaprzepaszczone. To był mój cel, moja wizja i nikt nie ma prawa mi tego odebrać. Zwłaszcza Amos. Bez względu na wszystko, masz kontynuować to, co zacząłem. Skrupuły schowaj w szafie. To nawet nie jest prośba, to rozkaz. - Zawsze byłem wierny memu panu. - Daruj sobie – warknął Teraakar. Ignorując Crhacka, gwizdnął cicho. Łajza powoli zwlekł się z łóżka i podszedł do namiestnika. Pies położył mu łeb na kolanach, wpatrując się w mężczyznę ze służalczą miłością. Teraakar pogłaskał go, uśmiechnął się blado. Crhack obserwował scenę w milczeniu, myślami błądząc gdzieś daleko. Deszcz wciąż padał, szemrał, szeptał. Przynosił ukojenie ludziom i naturze. Teraakar spojrzał na zasłonę wody, potem na pojedyncze krople ściekające z desek. Wiedział, że ten widok zapamięta na zawsze. Innego miał nie zobaczyć. A potem? Zastanowił się. Potem wiele się zmieni. *** Noc nigdy nie jest cicha, pomyślał Alan. Nie jest i nie będzie. Ma własny język, własne dźwięki. Słuchał ich, ale nie liczył, że w ciągu kilku godzin je pojmie. Założył ręce za głowę. Nie mógł zasnąć. Bolało. Tak bardzo bolało. Nigdy nie oderwie się od tych dwóch światów. Wszystko jest ze sobą powiązane. Przymknął oczy. Po chwili wstał i zaczął się ubierać. Powoli i z ociąganiem, bo choć zdecydował, czuł, że nie przynosi mu to ulgi. Nic nie przyniesie jej tak nagle. Rany będą goić się powoli, blizny zostaną na zawsze. - Kto powiedział, że pożegnania są przyjemne – mruknął do siebie, tarmosząc włosy. Podszedł do drzwi, jeszcze raz rozejrzał się po pokoju. Lampiony go zaprowadzą. Wcześniej przedyskutował to z Tanielem. Wyszedł z pokoju i powoli skierował się korytarzem na taras, gdzie pierwszego dnia jedli śniadanie. Król Jabłek był jak zwykle na żerdzi, nieruchomy, wtulając głowę pod skrzydło. Pachniało deszczem. Padało tak od południa, szmerem kołysząc świat do snu. Jeden krok i już się nie zatrzymam, pomyślał z wahaniem. Po chwili zszedł po schodach, ignorując krople spadające na głowę i ramiona. Powoli udał się w stronę rozświetlonych lampionów. *** Ostrożnie rozgarnęła ziemię i wsadziła w zagłębienie sadzonkę. Powoli zasypała korzonki, sprawdzając, czy łodyżka się nie przechyla. Zadowolona z efektu, skinęła głową. Deszcz padał przez całą noc, ale i tak musi przynieść wodę. Chwyciła następną roślinę, powtórzyła czynność. Za każdym razem miała wrażenie, że daje nowe życie. Powołuje kolejne istnienie by dołączyło do świata, dzieliło jego trudny i przyjemności. Nawet jeśli to tylko głupie sadzenie kwiatów w ogródku. Uniosła głowę, pilnie nasłuchując. Po chwili, uspokojona, wróciła do sadzonek. Rzadko odnajdywała spokój, ulgę przynosiły głównie kwiaty. Były słabsze nawet od niej. Mogła się kimś zaopiekować, znowu poczuć, że jest potrzebna. Troskliwie obejmowała pączki i zawiązki kwiatów, jakby licząc, że jednym gestem obroni je przed wszystkimi i wszystkim. One kiedyś się jej odwdzięczą, wiedziała o tym. Bestie im nie zagrażają. Reszta świata i ludzie umarły dla niej dawno temu. Została ona, rośliny i jej syn. - Mamo! - Haban, nie krzycz – powiedziała, nie podnosząc głosu ani głowy znad roślin. Chłopak stropił się nieco. Ostrożnie lawirując pomiędzy rabatkami, podszedł do kobiety i objął ją za szyję. - Widziałem kogoś – wyszeptał z podnieceniem. Jego oczy przypominały dwa duże zielone guziki. Varvara odgarnęła włosy. - To duchy. Przychodzą po dzieci, gdy są nieznośne. - Duchy nie łamią gałązek. Być może kilka miesięcy temu Varvara by się ożywiła. Może nawet pobiegła za synem, sprawdzić, czy ktoś obcy rzeczywiście nie zbliża się do zapomnianego ogrodu. Ale świat i ludzie zginęli, przepadli dla niej. Istnieli daleko, obok, gdzieś tam. Pokręciła głową. - Habanie… nikt nas nie szuka. Nikt tu nie przyjdzie. Jesteśmy sami. Chłopiec spuścił głowę, wyraźnie przygnębiony. Czuła, że nie powinna tego mówić. Kiedyś dorośnie i nie uda się jej go zatrzymać. Zacisnęła wargi, chwyciła synka za ramiona. Ma jeszcze czas. Świat naprawdę nie jest tego warty. Igon też przepadł. Sądził, że jeden lakoniczny list wystarczy za wszystkie wyjaśnienia. „Pamiętaj o mnie Varvaro.” Pamięć zbyt dużo kosztuje, pomyślała z goryczą. Nagle Haban zerwał się i zanurkował pomiędzy krzewy. Machnęła ręką. Zajęta cyniami, aksamitkami, znowu zatonęła w monotonnej, wyciszającej pracy. Kwiaty nie ranią. - Mamo… - usłyszała znowu. - Duchy przyszły. Uniosła głowę i zamarła. Odruchowo odsunęła się w tył, gotowa do ucieczki, ale w ostatniej chwili znieruchomiała. Miała uciec i zostawić syna? Przestraszona spojrzała na obcych. Dwoje mężczyzn i kobieta wpatrywali się w nią z mieszaniną niepewności i… szacunku? Szacunek? A co to takiego? - Pani… królowo Varvaro – zaczął niepewnie ciemnowłosy mężczyzna, kłaniając się lekko. – Nazywam się Amos, jestem regentem Wschodu. To hrabina Virginia de Vav i hrabia Roland. Z odmętów pamięci kobiety wracały wspomnienia, które desperacko starała się wymazać. Spojrzała na twarze. Wydawały się znajome. Z zamku. Z Amaroth. Gdy jeszcze była dla kogoś królową. Amos, Virginia i Roland podeszli bliżej. Varvara nie wstawała, zbyt zaskoczona. Haban podbiegł do matki, próbując niezdarnie schować się za jej plecami. - Przysłał nas Igon. Powiedział nam w zaufaniu, że pani oraz syn króla żyjecie i ukrywacie się przed wrogami. - A gdzie jest Igon? – zapytała cicho. Mężczyzna spuścił głowę. - Nie żyje. Zginął w bitwie pod Tor Saven. Bardzo mi przykro. Przed oczyma kobiety zawirowały kolorowe plamy. Wypuściła sadzonkę z rąk.. - Teraz my zaopiekujemy się panią i pani synem – Virginia o kasztanowych włosach spojrzała na nią z troską. – Jest następcą tronu. Zapanował chaos, tyle się wydarzyło. Podobno masz pani pierścień króla. Varvara skinęła głową. - To dobrze. To bardzo dobrze. Proszę podać mi rękę, pomogę pani wstać. Silna kobieca dłoń pociągnęła ją ku górze. Haban obserwował obcych i matkę, nie rozumiejąc, o czym mowa. Varvara przyciągnęła go do siebie. Skierowali się w stronę małego, zarośniętego dworu, który dotąd był jej domem. Wyłapywała strzępy zdań o wojnie, o Teraakarze i Rawengladzie. Tak wiele przegapiła, ale nie czuła żalu. - Chcecie, bym wróciła – powiedziała cicho, przerywając Amosowi. – Chcecie zabrać syna, przywracając nam władzę? - Tak. To jest przed nami. - Haban nie zrozumie… - Ale w końcu zacznie. - Nie ma do czego wracać. Po co mu dziedzictwo? Dlaczego po prostu nie zostawicie nas w spokoju? – spojrzała na nich ze zmęczeniem i zrezygnowaniem. Jeszcze dwa miesiące temu by się cieszyła. Ale przez dwa miesiące wiele się zmieniło. Amos zatrzymał się, spojrzał z uwagą na królową. - Powroty są konieczne – powiedział cicho. – Nie chcę zagarnąć władzy. Panuje bezkrólewie. Nie zatrzyma go pani na zawsze. Proszę nam zaufać. Nie została pani sama. Spojrzała na swojego syna, na mlecznobiałe włosy i duże, pytające oczy. Nie zatrzyma go w ogrodzie. Nie ochroni, otaczając Habana dłońmi jak rośliny. Miała wrażenie, że wszystko i tak zostało przesądzone, bo innej drogi nie było. Mogli iść tylko na przód. Świat zaginął dla niej, ale wracał dla jej syna. *** W mieszkaniu panował półmrok. Było jeszcze przed brzaskiem. Zerknął na zegarek.. Sześć po czwartej. Czas, gdy noc powoli ustępuje słońcu. Obserwował blat kuchennego stołu, krzywe krzesło, któremu kiedyś złamał nogę. Lodówka była chyba nowa. Zdziwił się, ale tylko na moment. Spojrzał w kalendarz, skinął głową w zrozumieniu. Czas zmienił się dla niego, ale nie dla innych. Przecież oni wciąż próbowali żyć w miarę normalnie, życiem z szukaniem nowych lodówek i spłacaniem rat. Pachniało jedzeniem i kurzem. Pachniało domem. Uśmiechnął się, wszedł do salonu. Porozrzucane gazety, tykający zegarek, cichy szmer pralki na korytarzu. Miał wrażenie, że tak to właśnie zostawił. Po prostu zszedł do kuchni, by napić się wody. Bolało. Wciąż bolało. Na kanapie leżała Anna, koc powoli zsuwał się na podłogę, odsłaniając nogi. Jedna ręka oparta o czoło, zasłaniała jej oczy, ale i tak wiedział, że spała. Miała spokojny oddech. Podszedł do macochy, poprawił koc, wyciągnął z jej ręki program telewizyjny. Odgarnął kosmyki z twarzy kobiety. Po prostu nie mógł się powstrzymać. Choć może powinien. Nie poruszył się, gdy się ocknęła. Powoli odsunęła rękę i otworzyła oczy. - Alan? - Cześć Ann – chłopak uśmiechnął się słabo. - To sen? O ile we śnie krople wody są normalne. Dlaczego jesteś mokry? Pada deszcz? Ostatnio śnią mi się dziwne sny. Wyobraź sobie, że raz rozmawiałam z tobą na plaży. Najśmieszniejsze, że ciebie tam nie było – uśmiechnęła się słabo, ledwo podnosząc ociężałe powieki. Niech myśli, że to sen. Nie zamierzał wyprowadzać jej z błędu.– No proszę, w moim śnie masz nawet zarost. - Dużo się zmieniło. Ale to nic. Już dobrze. Chciałem cię zobaczyć. - Daj mi dłoń. Miała cienkie, ciepłe palce. - Chciałem się pożegnać. Znajduję się obecnie… gdzieś indziej. - Nie żyjesz? - To trochę bardziej skomplikowane – przekrzywił głowę. – Nie wrócę do was. Wiesz, jak to jest wybierać pomiędzy dwoma ważnymi dla ciebie rzeczami? - Domyślam się. Ale to nie nas wybrałeś, prawda? Nie odpowiedział od razu. Z trudem wytrzymywał senne, łagodne spojrzenie Anny. - Czasami odwiedzę cię w snach. Nie martw się już tym, nie zadręczaj. Oboje będziemy szczęśliwsi. Zwiesiła głowę bez słowa. Miał wrażenie, że znowu zasnęła, ale po chwili Anna uniosła nieznacznie brodę, podparła ją ręką. Jej powieki wciąż walczyły ze zmęczeniem. - Znalazłeś swoje miejsce. Skoro to inne miasto, może nawet kraj… - Inny wymiar. - Niech będzie. Cieszę się, że mi się śnisz. Bardzo się zmieniłeś, ale to dobrze. Zmiany są dobre – wymruczała, wtulając głowę w poduszkę. Alan wpatrywał się w nią, czując jak coś w środku niego wyje z bólu. Kiedyś ucichnie. Nie ma dla niego innej lepszej drogi. Anna powoli znowu zasypiała. Powinien kończyć. - Muszę już iść – szepnął. – Dbaj o dzieciaki. Nie miał sił dodać nic więcej. Anna skuliła się, znowu strącając koc. Podniósł go z podłogi. Kobieta już spała, oddychając przez lekko rozchylone usta. Odwrócił się, zostawiając ją tak, z rękoma wczepionymi w poduszkę, błądzącą po własnych snach. Po prawdziwych snach. Pralka szumiała uspokajająco. Na zewnątrz ujadały psy. Szedł bez pośpiechu w stronę drzwi. Nie martwił się o portal, bo wiedział, że go znajdzie. O to poprosił Wrota Starożytnych. O dobre pożegnanie. Coś się kończy, coś zaczyna, nieprawdaż? Nacisnął klamkę drzwi wejściowych, kątem oka spojrzał na lustro wiszące na ścianie. Chyba nie znał tego chłopaka. Otworzył drzwi. Zamiast ulicy i domów dostrzegł fioletowe niebo, mgławice i pulsujący, emanujący światłem portal. Gdy zrobi krok, już się nie zatrzyma. Przymknął oczy. Cicho zatrzasnął drzwi i ruszył przed siebie. Czas wracać. KONIEC |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |