DRUKUJ

 

Mniejsze zło - część 7

Publikacja:

 08-01-18

Autor:

 Mgła
XXXIV

- To jest… To… - Laureain przyglądała się tabliczce wyrytej nad bramą wjazdową do Antim. Przez jej serce przelewały się rozmaite uczucia: zdziwienie, ciekawość, strach i gniew. – Miasto czarodziejów…
Tabliczka z napisem Antim miała trzy metry wysokości i pięć szerokości. Litery tworzące nazwę miasta były koślawe i przesadnie wielkie. Między nimi widniały malutkie gwiazdki. To jednak nie tabliczka zdziwiła Laureain, ale komentarz, który się pod nią znajdował: „Miasto cudów i przyjemności. Wjeżdżasz na własną odpowiedzialność”.
- W rzeczy samej.
- Dlaczego mnie nie uprzedziłaś?
- Bo wiem jaki stosunek do magii mają Hanici. Nie przyjechałabyś tu, gdybyś wiedziała, że Antim to miasto czarodziejów.
Amnebe skierowała się w stronę bramy. Laureain jeszcze raz spojrzała na tabliczkę. Jej ręce zacisnęły się mocniej na lejcach. Magiczne miasto.
Hanici nienawidzili czarodziei. Laureain jednak zbyt krótko przebywała w Shaudzie, żeby zrozumieć, o co naprawdę chodziło. Rimvalen twierdził, że magowie niewłaściwie używają swoich zdolności. Zamiast służyć światu, służą sobie. Gonią za przyjemnościami z taką samą zawziętością jak zwykli ludzie za jedzeniem. Kodeks Hanicki natomiast nakazywał troskę o innych. Nie tylko o Shaud i innych członków cechu, ale wszystkich ludzi narażonych na niebezpieczeństwo.
Moc psychiczną, którą Hanici zdobywali dzięki ćwiczeniom, medytacjom, ziołom i specjalnej diecie, czarodzieje mieli wrodzoną. Jedyne czego uczyli się młodzi adepci magii to wykorzystywania tej siły.
Mogli zrobić wiele dobrego, ale zamiast tego woleli bawić się, straszyć i oszukiwać. Podobno większość czarodziejów była bardziej zamożna niż królowie. Mieli swoje zamki i tworzyli prywatne królestwa.
- Jedziesz?
Laureain spojrzała na Amnebe i po chwili wahania szturchnęła stopą Amroco. Trochę bała się magicznego miasta, ale była ciekawa jak wygląda. Na całym świecie istniało kilkanaście takich miejsc. Były zbudowane przez czarodziejów i im przede wszystkim miały służyć. Na początku mieszkali w nich tylko magowie, ale z biegiem lat to się zmieniło. Dzieci czarodziejów nie zawsze zostawały magami, a ich wnuki jeszcze rzadziej. Zakładały więc rodziny i zostawały w Antim, czasami ze względów bezpieczeństwa, czasami z przyzwyczajenia.
Istniał jeszcze jeden powód, dla którego Hanici nie lubili takich miast jak Antim: nie mogli tu korzystać ze swojej mocy. Czarodzieje tworzyli naokoło miasta bariery, które blokowały zdolności psychiczne Hanitów. Chcieli mieć monopol na wszelką magię, nawet tak małą jak ta hanicka.
- Nie masz się czego bać – stwierdziła Amnebe, rozglądając się dookoła. – To zwykłe miasto, tyle, że prawie nic nie jest tu prawdziwe.
Jechały wybrukowaną kostką drużką, po bokach której rosły kwiaty. Nasturcje, tulipany, róże, stokrotki. Antim mieniło się wszystkimi kolorami tęczy. Uśmiechnięci ludzie spacerowali alejkami pojedynczo, parami lub w grupach. Sprawiali wrażenie, że czas biegnie dla nich wolniej niż dla innych. Laureain nie miała pojęcia, czy to wszystko czarodzieje. Wyglądali zwyczajnie, może odrobinę bardziej dystyngowanie niż mieszkańcy zwykłego, małego miasta, ale nie ekstrawagancko.
Laureain spojrzała na Amnebe.
- Jesteś córką magików?
- Nie. Mój dziadek był czarodziejem, ale rodzice nie interesowali się magią. Ani dziećmi, jeśli chodzi o ścisłość. Zostawili mnie i brata pod opieką dziadka i wyjechali. Nie mam pojęcia dokąd.
- Twój dziadek ich nie szukał? Nie próbował namierzyć za pomocą magii?
- Nie wiem. Jeśli tak, nie powiedział mi o tym.
Laureain szukała na twarzy Amnebe emocji, ale nie znalazła ich. Dziewczyna patrzyła przed siebie obojętnym wzrokiem.
- Zatrzymamy się u niego? – spytała, próbując nadać swojemu głosowi normalną barwę. Myśl, że miałaby spędzić kilka dni w mieszkaniu czarodzieja, przerażała ją prawie tak samo jak strach przed potworami czyhającymi w lesie.
- Nie. Mój dziadek miał obsesję na punkcie magii. Chciał okiełznać wszystkie żywioły i zostać arcymagiem, ale gdzieś najwyraźniej przesadził, bo poplątały mu się zmysły. Ostatnio widziano go trzy lata temu, jak odfruwał stąd na skrzydłach bociana.
Laureain zamurowało. Gdyby poruszała się pieszo, pewnie by przystanęła.
- Zatrzymamy się u mojego brata. On też jest czarodziejem, jego specjalnością jest magia powietrza. Potrafiłby wyrwać dom z fundamentów i postawić go w środku lasu. Gdyby chciał, oczywiście. Ale nigdy dotąd tego nie zrobił i nie zrobi. Jest na to zbyt…
Amnebe stanęła. Dojechały właśnie do wielkiego, zielonego placu. Stało na nim mnóstwo namiotów i straganów, a dookoła krążyły setki ludzi. Na targowisku panował gwar, który towarzyszy wszelkim jarmarkom.
Trzy metry przed nim stał młody, długowłosy chłopak. Z jego rąk wylatywały iskry, unosiły się dziesięć metrów w górę, po czym rozpryskiwały na wszystkie strony. Kilkanaście osób gapiło się w niego jak w obraz. Po chwili iskry zmieniły się w czerwone piłki, które wysoko ponad głowami zebranych rozpadały się na drobne ogniki.
- Niesamowite – stwierdziła Laureain.
- Bajki dla dzieci. – Amnebe uderzyła piętą konia i wjechała na ścieżkę biegnącą przez sam środek placu. Laureain ruszyła za nią. Gdy obróciła się przez ramię, młody czarodziej znów żonglował iskrami.
- Twój brat tak potrafi?
- Nie. Mówiłam ci, że jego specjalnością jest magia powietrza.
Laureain zrównała się z Amnebe. Już wcześniej słyszała, że magowie czerpią moc z żywiołów, ale nie miała pojęcia, iż są w stanie korzystać tylko z jednego z nich.
- A nie można tego jakoś połączyć?
- Można. Arcymagowie umieją posługiwać się wszystkimi żywiołami, ale większość czarodziejów specjalizuje się tylko w jednym. Na dłuższą metę to wystarcza. Podstawowe czary takie jak „iluzja”, można wykrzesać z każdego żywiołu.
- A od czego zależy specjalizacja? Wybiera się ją?
- Tak. Są testy predyspozycji, ale wybór należy do czarodzieja. Ci co chcą leczyć, wybierają magię wody, ci co wolą niszczyć, ognia. Ziemia i powietrze są pośrodku równania.
Laureain nie zdążyła zastanowić się nad tym, co usłyszała, bo jej uwagę przykuł starszy mężczyzna z dziwnym stadkiem zwierząt. Były w nim dwie kury, koza, cztery papugi, pies, dwa koty, kaczka i wąż. Siwy jegomość krzykiem informował, że jego zwierzaki mówią ludzkim głosem.
Obok stała kobieta z talizmanami, dalej uzdrowiciel, a na końcu placu wąsacz sprzedający magiczną broń. Demonstrował właśnie rudowłosemu wyrostkowi działanie magicznego miecza. Uderzył klingą w gruby kawał drewna, zmieniając go w popiół. Laureain była pod wrażeniem.
- Może coś kupimy? Podoba mi się ten ognisty miecz…
- Nigdy nie rób zakupów na magicznym jarmarku bez czarodzieja. Połowa tych rzeczy to oszustwo lub iluzja. Wrócimy tu jutro z moim bratem. Wtedy zrozumiesz.


XXXV

Za jarmarkiem ścieżka znów zmieniała się w brukowaną drogę. Po bokach ciągnęły się łąki pełne różnokolorowych kwiatów. Większość gatunków Laureain widziała po raz pierwszy. Unosił się nad nimi cudowny zapach lawendy, róż, bzów, pomarańczy, truskawek oraz wielu innych roślin i owoców. Po pół godzinie ścieżka stała się odrobinę szersza oraz bardziej kręta, a miejsce łąki zajęły domy w dziwacznych kolorach i rozmiarach. Niektóre były wielkości stajni, inne pałacu. Jedne wydawały się przesadnie szerokie, inne za wysokie. Barwy ścian łączyły w sobie żółć, czerwień i czerń. Nie istniał kolor, który nie pojawił się w Antim.
Amnebe zatrzymała konia przy niebieskim domu, otoczonym dwu metrowym, drewnianym płotem, zasłaniającym ogród.
- Jesteśmy – oznajmiła, zsiadając z konia.
Laureain zeskoczyła z Amrocco i w ślad za koleżanką podążyła do furtki. Amnebe nie zawracając sobie głowy pukaniem, pchnęła drzwiczki.
Laureain zaparło dech w piersiach. W ogrodzie rosło kilkaset różnorodnych kwiatów i krzewów, a dookoła nich płynął strumyk w kształcie serca. Rośliny były rozsiane chaotyczne. Osoba, która to zrobiła, nie zwracała uwagi na gatunki. Tulipany, róże i stokrotki sprawiały wrażenie, jakby wyrastały z jednej bulwy.
- Niesamowite – szepnęła Laureain.
Do oddalonego o jakieś sto metrów domu prowadziła wyłożona wielkimi kamieniami ścieżka. Człapała po niej w ich kierunku kaczka.
- Taak. Niesamowite.
Laureain przyglądała się kaczce. Ptak dziwnie przebierał nogami, jakby były nierówne.
- To czarodziejska kaczka?
Amnebe wyciągnęła miecz.
- Zaraz się przekonamy. Masz ochotę na rosół?
Zanim zdezorientowana Laureain zdążyła odpowiedzieć, Amnebe zrobiła zamach mieczem.
Kaczka zagdakała, a potem zaczęła się zmieniać. Jej nogi urosły i stały się ludzkimi, skrzydła przeobraziły się w ręce, a na miejscu dzioba pojawił się w nos. Laureain nie rozumiała, co ani dlaczego się stało, ale miała przed sobą dziewczynę w zielonej sukni. Jej długie, kręcone jasne włosy przeplatały kruczoczarne i fioletowe pasma a błękitne oczy uważnie wpatrywały się Laureain.
Amnebe schowała miecz.
- Cześć, Ryaia. Miło cię widzieć.
- Zapewne. Kogo chciałaś wypatroszyć tym mieczem: mnie czy moją kaczkę?
- Jeszcze nie widziałam ptaka, który szedłby tak krzywo.
- Ha! Ciekawa jestem, jak ty byś się poruszała, mając małe płetwy zamiast stóp. Może chcesz spróbować?
Amnebe cały czas patrzyła czarodziejce w oczy.
- Dziękuję. Może innym razem. Ryaia, to moja koleżanka Laureain, Laureain, to moja bratowa Ryaia.
Laureain zmusiła się do uśmiechu. Uścisnęła rękę, którą wyciągnęła do niej czarodziejka, ze zdziwieniem zauważając, że wszystkie palce jej dłoni zdobią pierścionki. Ryaia najwyraźniej uwielbiała biżuterię. W uszach miała brylantowe kolczyki, a jej szyję zdobił łańcuszek z błękitnym kamieniem.
- Słyszałam, że podobał ci się mój ogród – odezwała się Ryaia, udając, że nie widzi drwiącego uśmiechu Amnebe.
- Jest śliczny. Kwiaty wyglądają, jakby pochodziły z tego samego gatunku, a jednocześnie bardzo różnią się od siebie.
Ryaia roześmiała się.
- Tą kompozycję tworzyłam kilkanaście godzin, ale efekt okazał się wart zachodu. Chodźmy do domu. Jego wnętrze dekorowałam znacznie dłużej.


XXXVI

Laureain nie mogła oderwać oczu od ścian pokoju. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że mają kolor łososiowy, na drugi, że różowy, a na trzeci fioletowy. Barwy zmieniały się, ale nie sposób było dostrzec momentów metamorfozy.
- Niesamowite – powiedziała, podchodząc do jednej ze ścian. Miała ochotę jej dotknąć, ale nie chciała wyjść na prostaczkę, która nie wie nic o magii.
- Powtarzasz się – stwierdziła Amnebe. Rzuciła plecak w kąt izby i nie czekając na zaproszenie Ryaii, usiadła na jednym z pięciu foteli, które stały naokoło stołu tuż przy oknie.
Ryaia uśmiechnęła się i podeszła do Laureain.
- Proste zaklęcie. Chodź, pokażę ci coś lepszego.
Ryaia poprowadziła Laureain do wielkiej szafy, stojącej w rogu pokoju, niedaleko drzwi wejściowych. Oprócz stołu, foteli, kilku krzeseł i dużych doniczek z kwiatami, był to jedyny mebel w pokoju.
Ryaia spojrzała na Laureain, żeby upewnić się, czy dziewczyna patrzy, po czym otworzyła pierwsze z czterech drzwiczki szafy. Ściany pokoju zmieniły kolor na zielony i zapełniły się półkami pełnymi książek.
- A teraz… - Ryaia zamknęła drzwiczki i otworzyła drugie. Ściany stały się żółte, a na półkach zamiast książek znalazły się ozdobne kamienie, bursztyny oraz obrazy. Pojawiło się też biurko i duże lustro.
Laureain podeszła do biurka i dotknęła jego blatu. Był rzeczywisty.
- Pierwszy raz widzę coś podobnego. W ten sposób z jednopokojowej chaty można zrobić willę.
- Niezupełnie. Półki nie materializują się, tylko przemieszczają z pokoi znajdujących się po drugich stronach ścian.
- To znaczy, że tam jest biblioteka? – spytała Laureain, wskazując ręką ścianę, na której chwilę wcześniej były półki z książkami.
- Dokładnie tak.
Ryaia uśmiechnęła się, zamknęła szafę i skierowała się w stronę stołu.
- Gdzie jest Caod? – spytała Amnebe. Ryaia zajęła fotel naprzeciwko niej. Laureain jeszcze raz rzuciła okiem na magiczną szafę, po czym dołączyła do dziewczyn.
- U Galhala. Budują teleport prowadzący do waszego dziadka. Yavethin odebrał od niego jakiś sygnał.
- Jaki sygnał?
Ryaia odchyliła się na oparcie fotela i spojrzała w okno.
- Śniło mu się, że…
- Jeśli to był sygnał senny, to nie obchodzą mnie szczegóły. Kolejne urojenie, kolejnego szaleńca.
- Yavethin nie jest szaleńcem, a Galhal mu wierzy.
- A, to wszystko zmienia. – Amnebe spojrzała na Ryaię. – Proszę cię, daruj mi te bajki. Yavethin z nudów wymyślił jakąś głupią historyjkę o proroczym śnie, a Galhal dał się nabrać. Czasami nie wiem, który z nich jest bardziej szalony.
Na stół spadła taca z jedzeniem i talerze. Laureain spojrzała na sufit, ale zobaczyła tylko zbite deski. Ryaia cały czas lekko się uśmiechała. Ani zaczepny ton głosu ani słowa Amnebe nie robiły na niej wrażenia.
- Bajki… To samo można by powiedzieć o waszych hanickich wizjach. A przecież wiemy, że są tak samo realne, jak słońce i gwiazdy. Ale nie ma się o co kłócić. Caod wyjaśni ci, o co chodzi Galhalowi. Teraz zjedzmy. Pewnie jesteście głodne.
- Kaczka - Amnebe wzięła talerz i spojrzała na tacę. – Dawno nie jadłam. Mam tylko nadzieję, że to nie jakiś czarodziej.
Ryaia popatrzyła na nią.
- Przecież zamawiałaś kaczkę. Skąd jedziecie?
Amnebe zajęła się jedzeniem, więc Laureain zabrała głos.
- Spotkałyśmy się w Garvalen. Amnebe… - urwała, bo niebo nagle zrobiło się ciemne i rozdarła je błyskawica.
Ryaia westchnęła.
- Witajcie w Antim.


XXXVII

Z tarasu na dachu widać było całe Antim. Mury miasta wiły się nierówno, niczym krążące dookoła ogniska węże. Rynek był położony blisko bramy wjazdowej do miasta, ale od pozostałych ścian dzieliły go kilometry kolorowych łąk oraz różnokształtne rezydencje, dookoła których wiły się ulice i parki.
Najwyższym i najbardziej niesamowitym miejscem okazało się wzgórze mądrości. Nie było to najwyższe wzniesienie świata, miało zaledwie osiemdziesiąt metrów, a mimo to jego szczyt wydawał się dotykać nieba. Podobnie jak głowa czarodzieja, który się na nim znajdował.
Siwowłosy staruszek biegał od jednego końca wzgórza do drugiego i machał rękami, jakby walczył z powietrzem. Wiatr rozwiewał mu długie włosy, a wichura co pewien czas powalała na kolana. Czarodziej jednak zdawała się zupełnie tym nie przejmować. Podrywał się z trawy, jakby go parzyła i kontynuował swój przedziwny taniec.
- Kto to u licha jest? – spytała Amnebe.
- Aartobar. Nie poznajesz?
Amnebe zmrużyła oczy.
- Z tej odległości nie widzę dobrze twarzy. Ale… Cholera, tak czy inaczej postarzał się okropnie. I ta broda, niczym u krasnoluda.
Ryaia rozchyliła usta w uśmiechu, ale twarz miała poważną.
- O, jak najbardziej, postarzał się. Zewnętrznie ze zgryzoty i podłości, a wewnętrznie z przerostu ambicji i pychy. Postanowił za wszelką cenę opanować wszystkie żywioły i zostać arcymagiem. Siedzi całym dniami w zamku czytając mądre księgi i przeprowadzając eksperymenty.
- To znaczy?
- Nikt nie wie, co to znaczy. Obłożył zamek takimi zaklęciami, że nawet arcymagowie nie mogą się przez nie dostać do środka.
Aartobar zaczął zataczać rękami kręgi. Powietrze, które młócił, stawało się coraz ciemniejsze.
- Muszą być nieźle wkurzeni.
- Są. Kilka dni temu trzech arcymagów stanęło pod murami jego zamku, żądając rozmowy. Oczywiście nie wpuścił ich do środka. Nawet nie raczył odpowiedzieć. Próbowali wejść za pomocą czarów, ale im się nie udało.
Kule powietrza stawały się coraz większe. Na początku miały rozmiary jajek, potem słonecznika, a teraz dochodziły rozmiarów okna. Cały czas sypały się z nich iskry.
- Co on robi? – spytała Laureain, nie spuszczając wzroku z czarodzieja.
- Próbuje opanować wszystkie żywioły. Uchwycił już ogień i powietrze – powiedziała Ryaia.
Laureain przeniosła wzrok na czarodziejkę. Zaczynała oswajać się z magią, ale odkąd zobaczyła Aartobara znów poczuła strach.
- A co będzie, jeśli mu się uda?
- Nie uda mu się. Gdyby był wstanie opanować żywioły ziemi i wody, już by to zrobił. Arcymagowie zdają sobie z tego sprawę, inaczej już dawno zamknęliby go w obłożonym magią lochu albo zabili.
Laureain za słabo znała się na magii, by potwierdzić czy zaprzeczyć tej teorii. Wiedziała jednak, że zakładanie czegokolwiek, na dłuższą metę może okazać się niebezpieczne.
- A jeśli się mylą? – spytała.
Ryaia przeniosła na nią wzrok.
- To niemożliwe. Arcymagowie to najmądrzejsi ludzi na świecie. Czytają księgi sprzed tysięcy lat, studiują historię, rozmawiają z filozofami. Oni się nie mylą.
- Zwróć uwagę na to, że on nie opanował dwóch żywiołów. – Amnebe opierała się dłońmi o balustradę i uważnym wzrokiem obserwowała Aartobara. – Czarodzieje pozostawili sobie otwartą furtkę do działania. Jeśli jakimś cudem Aartobar okiełzna wodę albo ziemię, pozbędą się go.
Laureain skinęła głową.
- Rozumiem.
- Problem leży gdzie indziej – stwierdziła Ryaia. – Nie trzeba być arcymagiem, aby być niebezpiecznym. Wręcz przeciwnie. Czarodzieje, którzy czerpią moc ze wszystkich żywiołów, posiadają też głęboką mądrość i nie nadużywają siły. Co innego tacy szaleńcy jak Aartobar. Jest nieprzewidywalny.
Zapadło milczenie. Czarodziej padł na trawę i burza ustała.
- To by było na tyle – stwierdziła Ryaia, obracając się do tyłu.
Na tarasie pojawił się błyszczący na fioletowo prostokąt. Po chwili wyskoczył z niego mężczyzna.





XXXVIII

- A niech to! Wiedziałem, że przeczucie mnie nie myli. Wróciłaś – powiedział mężczyzna, podchodząc do Amnebe. Uścisnął ją i szeroko uśmiechając się, dodał: – Nawet nie wiesz, w jak odpowiednim momencie się pojawiłaś. A może już wiesz? Mówiłaś jej, Ryaia?
- Niewiele. Wspomniałam tylko o śnie Yavethina i teleporcie.
- Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Sprawa jest prosta, Galhal...
- Sprawa nie jest prosta – przerwała mu Ryaia. – A ty zapominasz o grzeczności.
Chłopak nadal uśmiechając się, podszedł do Laureain i ukłonił się.
- Przepraszam. Rzeczywiście się zapomniałem. Jestem Caod.
W ogóle nie był podobny do siostry. Miał jasne, kręcone włosy i szare oczy, w których tliły się iskierki. Nosił niebiesko-białą tunikę, która sięgała mu do łydek i długie czarne buty. Gdyby spotkali się w innym miejscu i tak domyśliłaby się, że ma przed sobą czarodzieja.
- Nie szkodzi. Mam na imię Laureain.
Caod przeszył ją tak wnikliwym spojrzeniem, że poczuła ciarki. Jednak nie na skórze, tylko wewnątrz głowy. Tak, jakby…
- Jesteś Hanitką, jak Amnebe – stwierdził czarodziej. Przyglądał jej się nieufnie, z jego twarzy znikła radość.
- Nie jestem już Hanitką, zapomniałeś? Przestań czytać Laureain w myślach i tak nieudolnie ci to wychodzi. Ona jeszcze nie jest Hanitką.
- To bez znaczenia czy ona jest Hanitką czy dopiero nią będzie. Nie powinnaś przebywać w jej towarzystwie. To zbyt niebezpieczne.
Amnebe skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała spode łba na brata.
- Wiem, co robię.
- Czyżby? Kim ona w ogóle jest?
Caod spojrzał na Laureain tak zimnym wzrokiem, że zadrżała. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. Jakim mogła być niebezpieczeństwem dla Amnebe? Pomijając fakt, że przez głowę nie przemknęło jej, by skrzywdzić Amnebe, dziewczyna była znacznie lepszą wojowniczką niż ona. Świetnie władała mieczem a do tego miała doskonale rozwinięte zdolności ponadnaturalne. Laureain nie miałaby z nią w walce szans.
Nie zareagowała na słowa Caoda, chociaż głupio się poczuła, słysząc, co o niej myśli. Ryaia najwyraźniej także, bo wtrąciła się do rozmowy:
- Nie przesadzaj, Caod.
- Przesadzam? Odkąd odeszła od Hanitów, ciągle kogoś za nią wysyłają. A teraz jak gdyby nigdy nic przybywa tu z jedną z nich. Doszła czy nie doszła, jak usłyszą, ile o tobie wie, od razu uczynią ją swoją. Jesteś chociaż pewna, że to nie pułapka? Może ona ma cię zabić albo gdzieś zaciągnąć, by sami mogli to zrobić?
- Wyobraź sobie, że to ja zaciągnęłam tutaj Laureain.
- Jaka ty jesteś naiwna! Myślałem, że się zmieniłaś, że dostałaś nauczkę od życia. Ale nie! Tyle wysiłku cię kosztowało, by uciec Hanitom spod gilotyny, a teraz sama wkładasz pod nią głowę.
Laureain miała tak napięte nerwy, jakby stała nad krawędzią przepaści. Nie czuła złości, tylko strach, że Caod przekona Amnebe, iż powinna trzymać się od niej z daleka. I tak całkiem zniszczył już jej wiarygodność.
- Nie jestem najemną morderczynią! A ty nic nie wiesz o Hanitach! Zabijanie jest zabronione w kodeksie. Jest tylko kilka wyjątków od tej reguły. I zapewniam cię, że tępienia byłych członków nie ma liście.
- Pewnie dlatego, że nie ma byłych członków – wypalił Caod. – A twoje słowa świadczą o tym, że wiesz o Hanitach jeszcze mniej niż ja.
Lureain musiała dołożyć dużo wysiłku, by się nie rozpłakać. Chciała się bronić, ale nie mogła znaleźć odpowiednich argumentów. Nie stanowiła niebezpieczeństwa dla Amnebe, ale nie miała na to żadnych dowodów, oprócz własnych słów. A to na pewno nie przekona Coada.
- Dość! – zawołała Ryaia. – Dość tego bezsensu. Chodźmy coś zjeść. Pora obiadowa dawno minęła. Porozmawiacie potem.
Caod posłał Laureain groźne spojrzenie, po czym skierował się do drzwi.


XXXIX

- Czemu jemy kaczkę? – spytał Caod, siadając do stołu. Przez okno znów wpadały promienie słońca. Po burzy Aartobara nie było już na niebie śladu.
- Na prośbę Amnebe – odpowiedziała Ryaia, zajmując miejsce obok męża. Amnebe i Laureain usiadły naprzeciwko nich.
Caod wziął do ręki nóż, ale nawet nie spojrzał na kaczkę. Przyglądał się Amnebe.
- Cóż, łatwiej jest zmienić upodobania kulinarne niż duszę.
Amnebe nabiła na widelec kawałek mięsa, który zaczęła jeść przed występem Aartobara.
- Teraz będziemy rozmawiać o mojej duszy?
Laureain wzięła do ręki sztućce. Umiała posługiwać się nimi, choć w Alcali rzadko miała do tego okazję. Poza zamkiem nikt nie przejmował się etykietą, a jedzenie za pomocą noża i widelca powszechnie uważano za wyraz pychy, podobnie zresztą jak wiele innych tak zwanych „pałacowych zwyczajów”.
Gdyby nie to, że jej ojciec był kilkakrotnie goszczony na zamku, pewnie nawet nie wiedziałaby, do czego służą sztućce.
Nałożyła na talerz kawałek kaczki. Czuła na sobie wzrok Caoda, ale zapanowała nad drżeniem rąk.
- To co porabiałaś? – spytała Ryaia. – Miałaś jakieś problemy, po tym jak Caod przerzucił cię na Południe?
Przerzucił na Południe? Laureain nie miała pojęcia, co to znaczy, ale nie zamierzała pytać, by ponownie nie zwrócić na siebie uwagi Caoda. Skupiła się na jedzeniu. Mimo, iż mięso leżało na stole co najmniej pół godziny, było gorące.
- W ogóle. To całkowicie ich zmyliło. Już zaczynałam się łudzić, że o mnie zapomnieli.
Na twarzy Caoda pojawił się kwaśny uśmiech.
- Ale w pewnym momencie poznałaś ją i wszystko się zmieniło.
Laureain w pierwszej chwili zamierzała odpowiedzieć na zarzuty Caoda, ale powstrzymała się. Liczyło się dla niej tylko zdanie Amnebe. Caod mógł mówić i wierzyć, w co chciał. Nie obchodziło jej, czy zdobędzie jego zaufanie czy nie. Tym bardziej, że sama nie ufała czarodziejowi.
- Nie chodzi o Laureain – Amnebe spojrzała jej w oczy. – Tak naprawdę to ona mi pomogła. Gdy spotkałyśmy się w Garvalen, ostrzegła mnie, że w mieście jest jeszcze dwóch Hanitów.
Laureain nie potrafiła zapanować nad drżeniem rąk. Z ust odpłynęła jej cała ślina, na dodatek trudno było jej złapać oddech. Jakby ktoś zatkał nagle wszystkie wloty powietrza w pokoju. Po głowie tłukło się jej wiele sprzecznych myśli.
Jeśli nieświadomi zdradziła Hanitów, Rimvalen będzie wściekły. Może dowiedział się o tym i dlatego jej nie szukał. Ale czy było tak, jak twierdziła Amnebe? Hanici zjechali się do Garvalen z jej powodu?
Było to raczej mało prawdopodobne. Ona i Rimvalen przyjechali do Garvalen sprzedać ametyst, a drugi Hanita najwyraźniej przybył do miasta popełnić morderstwo. Nie można było połączyć tych dwóch spraw.
Strach wpędzał Amnebe w paranoję. Nikt na nią nie polował. Laureain będąc w Shaudzie, usłyszałaby o tym.
Chciała coś powiedzieć, ale ze zdziwieniem spostrzegła, że nie jest w stanie wydusić z siebie słowa.
- To nie mógł być przypadek? – spytała Ryaia.
- Mógł. Tyle, że wcześniej przez pół roku nie spotkałam ani jednego Hanity, a teraz nagle dwóch pojawiło się w tym samym mieście co ja. I to na dodatek w tak paskudnym jak Garvalen.
Ryaia wpatrywała się w Amnebe.
- Może szukali kogoś innego – powiedziała.
- Nawet jeśli, to i tak mnie wyczuli.
- Wobec tego dobrze, że przyjechałaś do Antim – stwierdził Caod. – Tu jesteś bezpieczna. Żaden Hanita nie odważy się wjechać do naszego miasta. Pozostaje tylko jeden problem.
Amnebe uśmiechnęła się.
- Tylko jeden?
- Co jeśli ona jest pułapką?
Laureain nie patrzyła ani na Caoda ani na Amnebe, tylko utkwiła wzrok w oknie. Podejrzenia czarodzieja zaczynały ją powoli drażnić.
- Nie jest.
- Skąd wiesz? Sondowałaś ją?
Laureain przeniosła spojrzenie na Amnebe. Zdawała sobie sprawę, że niektórzy Hanici potrafią wchodzić w umysły innych ludzi i czytać z nich jak z książek, nie miała jednak pojęcia, że Amnebe to umie. Do tej pory sądziła, że osoba sondowana czuje w głowie czyjąś obecność albo przynajmniej ból, ale teraz już niczego nie była pewna. Może Amnebe wiedziała, kim jest ojciec Laureain, bo przesondowała w lochu jej umysł?
- Nie musiałam.
Laureain odetchnęła z ulgą. Nie miała nic do ukrycia, lecz świadomość, że ktoś zaglądał jej do głowy, była przerażająca.
- Wobec tego nic nie wiesz.
- Caod – Ryaia spojrzała na Laureain. – Jest bardzo nieufny i podejrzliwy. Zwłaszcza wobec Hanitów. Pewnie słyszałaś o nienawiści, jaka panuje między nami a nimi od zarania dziejów.
- Nikt nie lubi, jak się wchodzi się z butami do jego łóżka – dodała Amnebe.
Czarodziej wstał.
- Caod nie jest nieufny. Caod po prostu nie rozumie jak to możliwe, że była Hanitka i niedoszła Hanitka przyjeżdżają razem do jego domu. Stanowi to dla niego dziw niespotykany, równy ujrzenia smoka jedzącego kolację w pałacu. Ale Caod ma też ważniejsze rzeczy na głowie niż zastanawianie się nad tym. Chodź, Amnebe, przespacerujmy się. Pokażę ci, jaki artefakt zmajstrowaliśmy z Galhalem. Z jego pomocą, magią i naszymi zdolnościami znajdziemy dziadka w ciągu kilku dni.
Amnebe podniosła się.
- No to chodźmy. Inaczej chyba nikt nie zje obiadu.

Data:

 2005/2007

Podpis:

 Mgła

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=42831

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl