![]() |
|||||||||
Moon River cz.1 |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Nie da się zadowolić każdego. Próba dokonania takiej ekwilibrystycznej czynności często kończy się przykrym upadkiem. W moim przypadku kończy się jak zwykle ostrą reprymendą, wręcz kłótnią ze strony Virgine. - Oczywiście musiałeś mnie ośmieszyć w towarzystwie. – mówiła tym swoim przyjemnym głosikiem, kaleczącym nieco polski język, ale to normalne u obcokrajowca. - Nie, jak to sobie wyobrażasz. - Dałeś mi do przeczytania taki świński kawałek. Wszyscy się ze mnie śmiali. Mówiąc te słowa cały czas kręciła się w kółko. Jak wróciliśmy do domu, nawet nie usiadła. Kuchnię mieliśmy maleńką, więc krążąca nade mną Virgine osaczała mnie z każdej strony. - Przecież nikt nie śmiał tego zrobić. – starałem się jakoś ratować tę sytuację. - To była głupia zabawa. - Sama ją zaproponowałaś. Chciałaś żeby posłuchali mojej nowej sztuki. - Sztuki, to chyba były wypociny niedoszłego erotomana. - Bardzo dziękuję za szczerą ocenę. - Wiem po co to zrobiłeś. - Virgine przestań. – nie po to przebywaliśmy w kuchni by się wykłócać o coś czego już większość nie pamięta, raczej oczekiwałem na odgrzanie jakiegoś wczorajszego dania, czy upitraszenia czegoś. Nic z tego. Ona wciąż grzmiała. - Dla tamtej, ja wiem może ona i jest lepsza. Uważasz, że mam za małe piersi i tak kobietę z małym biustem trzeba poniżać do roli niewydarzonej dziewuchy gadającej o tych sprawach. - Wcale tak nie uważam. Mocno przesadzasz. Lilka sama chciała przeczytać tą właśnie rolę. - Tak zdzira. Może i Polka ale zdzira. Wiesz co, dawaj mi te twoje rękopisy. Nie będę z człowiekiem który pisze takie świństwa. Wyrzucę je. - Rękopisy nie płoną. - Takie, zapewniam cię, chętnie się spopielą. A jak przyjdzie jakaś tam komisja, jak będą chcieli cię nagrodzić. Nie można pisać tak jak dawniej. - Usiądź już lepiej i zjedzmy coś, zamiast roztrząsać głupie sprawy. Zrobiłaś coś dobrego? – mówią, że człowiek jak głodny to zły. Moja brunetka cała rozłoszczona może by coś przekąsiła. Jej naturalnie blada twarz cała poczerwieniała, emocje zmieniły ją diametralnie z spokojnej Francuzeczki w rozwrzeszczaną żonę. - Ja, chyba zdurniałeś. Wystawiasz mnie na pośmiewisko i chcesz jeszcze kolacji. A kim ja dla ciebie jestem. Mogę równie dobrze teraz sobie wyjść i już nigdy nie wrócić. Więcej już nic nie napiszesz. - Masz, weź to i zrób z tym co chcesz. – wyjąłem z teczki pozostawionej pod stołem plik kartek, rękopisów, wolałem już jej je oddać. Skończyć raz na zawsze. Czy nie napiszę kiedyś czegoś lepszego? Ciągnąłem przy tym dalej, by ją jakoś uspokoić, przerzucić temat na inny tor. - Tylko daj mi w spokoju zrobić sobie kolację. Będziesz jadła... Virginie! Hej. Takiej reakcji ani ja, ani pewnie sąsiedzi bardzo zainteresowani naszą rozmową (a to wszystko przez papierową grubość ścian) się nie spodziewali. Virgine, naburmuszona, zadarła nosek i nie sięgając nawet po płaszcz wyszła z domu trzaskając drzwiami. Ten odgłos wywoływał ciarki na plecach. Nie zdążyłem jej jednego powiedzieć. Słowa zapadły w próżni. - Przeziębisz się. Te wiosenne wieczory potrafią być jeszcze chłodne. * * * Przesiadując u Filipa, starego znajomego od niepamiętnych czasów, zawsze mogę się spodziewać jednego zarzutu. - Proszę cię, nie pal leżąc na kanapie. – stara śpiewka. - Ty znowu... to musi być jakaś mania tych czasów. - A poza tym byś rzucił. Na zdrowie ci to wyjdzie. Rzeczywiście gdy wchodziło się do wynajmowanego mieszkania Filipa czuć było świeżością, aż nieludzką. Parę chmurek tytoniowego dymu dodałoby tu nieco męskiego uroku. Przynajmniej firany by nieco pożółkły. - Chyba nie wiesz co to za papierosy. – musiałem go w jednym uświadomić. - Gauloises wiem, ale zrozum, że paląc wcale się nie upodobnisz do Camus’a. Tak były to „te” fajki. Wycofane już z produkcji, ale magazynowane, chowane na różne okazje i wręcz szmuglowane z zagranicy. Papierosy legenda i to nie tylko Francji lat międzywojennych i powojennych, to jak kubańskie cygaro. - Jak to. Czy z kiepem w ustach nie wyglądam jak on. O w takiej pozie, no może gdybym zrobił sobie jakąś fotkę w czerni i bieli to by to wyglądało bardziej przekonywująco. Masz komórkę? - Przestań... - Och, „ŻENADE” !!! Wyluzuj troszeczkę. Czy ty też wciąż myślisz, że ja już stałem się tak cnotliwy jak w tamtej książce. To wielkie nieporozumienie. - Pozostaw jakieś pozory, przynajmniej do czasu rozwiązania konkursu. - Tak... konkurs, trzeba nie popełnić gaf, nie rzucać kurwami, chujami na lewo i prawo. - Zgaś już tego peta, naprawdę nie ma o czym rozmawiać. – miałem nieodpartą pokusę zgasić papierosa na tapicerce jego sofy. - To jak mam pisać. Porzucić słownictwo jakie codziennie słyszę na ulicy. Wtedy wyjdzie mi jakiś idealizm. A ja wolałbym tak naturalistycznie! - Nie wiem czy kogoś przy dzisiejszym rozwoju kina grozy zainteresowałyby by opisy rozkładających się zwłok, głodu, brudu i innego ubóstwa, panie Nowy Zola. – Filip był jak zwykle bezczelny i wścibski, i to w nim najbardziej lubiłem. - Chodzi mi o naturalizm słowa. Przekleństwa. Jakoś zawsze gdy przychodzi mi przelać takie K lub Ch na papier to drży mi ręka. - Autocenzura. - Ale to jest zabójcze dla pisarza... - Pisarza, człowieku ty wydałeś tylko jedną książkę i to wcale nie buntowniczą, obiecującą, odkrywczą, ale zwykłą książeczkę, która dostała się na konkurs „Katolicka Literatura Młodego Pokolenia”, a ty mi tu chcesz porządnych katolików kusić jakiś postmodernizmem. W telewizji na pewno tego nie będą promować. - Właśnie, jakby tak nikt tego nie promował. Na cholerę mi była ta naiwność i sumienie. I tak nic się nie zmieniło do tamtego czasu. Wciąż gdy wychodzę z Galerii w tym samym miejscu siedzi na wózku inwalidzkim ten sam człowiek i tak samo błaga wszystkich o parę groszy. A wszyscy... pokolenie głuchych. Obładowani z okazji kolejnej promocji idą przed siebie, schodzą do podziemi, spoglądając od czasu do czasu na niego z rozrzewnieniem i z jakimś zadowoleniem że nim się to nie przydarzyło. Nie zdają sobie sprawy z tego co tracą pomagając temu błagającemu człowiekowi. Może i jest to pijak, lecz czy jego pijaństwo było wyborem czy jedyną ucieczką od kalectwa. Teraz przepitym głosem jęczy w ich sumieniach. W moim sumieniu, bo mimo napisania opowiadania, książki, gdzie ten człowiek staje się bohaterem i człowiekiem naprawdę godnym życia, nie przystanąłem przy nim, nawet nie podziękowałem. Nikt z przeświętych komisji, ani tych tysięcy ludzi nie wie o kim pisałem, a tym bardziej nie zdaje sobie sprawy, że ani grosza mu nie dałem. Łatwo być sędzią nie w swojej sprawie, łatwo opisać problem. To takie katharsis – obce dla wielu z was. Dla Filipa również, człowieka, który cały czas bał się bym tylko nie pobrudził popiołem jego sofy na którą polował w szwedzkim markecie od świąt. Ciekawe ile takich bezdomnych czekało pod sklepem, aby ktoś resztkę pieniędzy rzucił im do kapelusza. Ale jak trudno się jest rozstać z ciężko zarobionymi pieniędzmi wie każdy materialista. - Piszesz coś nowego? - Równie rozczulającego? Nie, właściwie to wcale nie piszę. Wszystko mnie denerwuje. - A Virgine? - Weź mnie nie wnerwiaj! * * * Specjalnie kupiłem Remingtona. Może sama maszyna do pisania napisze za mnie jakieś dzieło, które pozwoliłoby mi wyżyć. Mieszkanie było już zupełnie puste, przygotowane na przyjście weny. Od rana powtarzałem sobie, że dziś coś napiszę. Kiedyś takie planowanie przynosiło wymierne korzyści. Teraz zbliżająca się chwila rozpoczęcia pisania wywoływała we mnie opór. Czarne maszyna stojąca na biurku przy oknie kusiła, zapraszała, jakby chciała mi powiedzieć kto na takich maszynach pisał. Gdybyś tylko była oryginalnym Remingtonem a nie podróbką, choć specjalnie postarzoną kupioną na pchlim targu. Pisanie na takiej maszynie ma coś z uwodzenia, gdyż ile to trzeba się nabiegać by w XXI wieku kupić taśmę do Remingtona. Czarne cudo, Cadillac wśród maszyn do pisania. W końcu gdy wybija godzina siadam przy nim, zaciągam papier i jakoś wcale nie przepływają na papier moje myśli. Gdyby tak mieć dla kogo pisać, o kimś pisać. Za oknem, które powinno przynieść jakąś inspirację nic się nie dzieję. Gdyby tak mieć sąsiadkę jak z powieści Capote’go. Tak chwytam się tylko sprawdzonych motywów, mówię plagiatami, ale nawet czerpanie ze schematów wcale mi nie wychodzi. Na Remingtonie gram, nie piszę. Gdybym umiał słowem oddać melodię, którą słyszę. Rzeczywiście w rytm piosenki lecącej zza okna palce same ustawiają się na odpowiednich literach i nie muszę ich kontrolować. Melodia snuje się po mieszkaniu, dobiega z dołu, a brzmi... jak w najlepszych starych amerykańskich filmach. Tak... poznałem ten śpiew, poznałem ten film. Czy to byłaby prawda i szczęście się do mnie uśmiechnęło. Czy na dole nie zamieszkała przypadkiem pewna młoda dama, bardzo tajemnicza, niekiedy zapłakana, szalona, sąsiadka, która wciąż zapomina klucza. Boję się wychylać zza okna by nie spłoszyć jej grającej na gitarze i siedzącej na oknie w ręczniku na głowie. Delikatnie uderza w struny, nie jest to trudna melodia, ale takie właśnie najłatwiej wpadają w ucho. Moon River... Mam nadzieję, że pan Henry Mancinii nie ma mi za złe, że przytaczam ten tekst, ale filmowa akademia nie może się mylić. W każdej pauzie tej melodii słychać nieistniejący dzisiaj świat, słychać Oskara. Dziwna przenośnia mi wyszła, ale to wszystko przez pannę Golightly Nie mogłem się opanować. Remington zamilkł a ja doskoczyłem do okna i niezważająca na bezpieczeństwo wychyliłem się z niego, by upewniać się w przekonaniu o niemożliwym. Nie wiem, czy czułem wówczas irytację z własnej głupoty, czy zawód gdy zamiast niej i bezimiennego kota zobaczyłem radio... Piosenkę puszczała jedna ze stacji. Mało kto ją rozpoznawał. Ludzie na ulicy zamiast zachwycać się dobiegającą z pierwszego piętra melodią, gapili się na wariata, który w cyrkowy sposób starał się zajrzeć do niższego okna a zarazem nie wypaść. Czy to dla tych ludzi mam napisać kolejną, bo już drugą moją książkę? * * * Bezsenność zmusza nieraz do opuszczenia domu i wyjścia na miasto. Idąc ulicami centrum nie sposób się oprzeć przed wejściem do jednych z tysięcy knajpek, kawiarni czy wprost pubów. Zazwyczaj taki wypad wbrew potrzebie snu nie kończy się na jednym kieliszku, tym bardziej gdy przy jednym ze stolików spotyka się znajomych. Filip, szatyn, który przez cały czas ślęczy i męczy się z opróżnieniem pierwszego kufla wołał mnie skinieniem ręki. Nie sposób było mu odmówić i nie zasiąść w kącie z widokiem na całą salę. Odruchowo wyłożyłem na stół zapalniczkę. - Ponoć miał już wejść ten zakaz palenia w knajpach. – skomentował Filip - Ile by tracił na tym urok tych miejsc. - Chyba żartujesz, a zdrowie. - Wyobrażasz sobie takie miejsce bez papierosowego dymu, bez zapachu alkoholu mieszającego się z zapachem nikotyny. W tych oparach jak w opium siedzisz i smęcisz przy kieliszku. No nie oszukujmy się nie przychodzisz tutaj dla zdrowia. - Ty jeszcze rozróżniasz zapachy. Dajmy na to tej kawy? - Tak zapach kawy. Zapach kawy, kawy którą właśnie przyniosła kelnerka, ciepły wywar z egzotycznej rośliny. Zapach unosił się, gęsty i drażniący, nieco zbyt ostry dla nosa, ale ta ostrość, wyrazistość umożliwiała od razu rozpoznać gdzie sprzedają kawę. A nie była to kawa z ulicy, z automatu, lecz parzona z pietyzmem. Jednak czy dałoby się odczuć ów zapach gdy dookoła unosiłby się dym tytoni. Ja sam ledwo co go wyczuwałem. Na pewno nie mogłem rozpoznać tylu aromatów co dawniej, a kawa niezależnie od firmy czy sposobu parzenia pachniała dla mnie tak samo. Straszliwie identycznie. Po co więc smakować skoro większość naszego smaku i nie mówię tu tylko o zmyśle, lecz pewnym wyczuciu, całości doznań zmysłowych w większość opiera się na zapachu. Nie byłoby żartem mówienie o samobójstwach osób pozbawionych węchu. Czym by był świat bez jego zapachu, smrodu, odoru, a nade wszystko bez zapachu świeżo zaparzonej kawy. Dlaczego sam odbieram sobie te odczucia, nie wiem, z przyzwyczajenia. - A tak w ogóle, piszesz jeszcze. Napisałeś coś w ostatnim czasie. - Widzę jesteś bardzo tym zainteresowany. - Wolę mieć pierwszy dzieło, które może stać się bestsellerem. - Rzeczywiście, bestsellerem będzie książka o niczym. - Nie wychodzi Ci? - Daj mi temat... - Jak nie masz tematu to pisz o... trudności w pisaniu. - Książka o niemocy twórczej. Bardziej poronionego pomysłu nie słyszałem. Tekst ma być prawdziwy, a przynajmniej sprawiający złudzenie prawdziwości. Wyobraź sobie uczucie czytelnika, który razem z głównym bohaterem męczy się napisaniem książki. Ale co on robi, czyta książkę, więc autor musiał ją napisać. Pisze o czymś czego w danej chwili nie doświadcza. - Odtwarza z pamięci. - Tak, jeszcze większa sztuczność i przeinaczenia. - A ty zawsze piszesz na żywo. Tu i teraz. W tej knajpie. - Nie. Ale... – może by to coś zmieniło, ktoś by podszedł, zapytał się o tytuł poprosił o autograf, teraz proces twórczy zamyka się w czterech ścianach, a dokładniej w dwóch wymiarach ekranu komputera. Ja mam Remingtona! - No widzisz, no to co ty robisz aby napisać. - Siedzę i patrzę na maszynę, może coś napisze sama. - Daj spokój, masz laptopa. - Ale mnie denerwuje ten stukot... stukot palców w klawiaturę komputera, jest taki nienaturalny - A maszyny - Jest metaliczny, dźwięczny, tak jakbyś na czymś grał. - Napisz musical! - Wiesz co, lepiej rzucę palenie, bo ten dyn siadł ci już na mózg. Dopijamy kawkę i do domku... - Czeka na ciebie. - Kto? A Virgine. To taki urok mieć kobietę z dwóch narodowości. Gdy jej się nie spodoba zawsze może wrócić do Francji. Nie wiedziałem, że one mogą być tak nierozważne. - No, wiesz, no women no cry. * * * Może i Virgine nie robiła mi zbyt smacznych obiadków, ale do jednego się nadawała: umiała doradzić w czym się wybrać, do jakiego miejsca. Ja to zupełnie nie mam gustu i rozeznania. Już przez parę minut ślęczałem przed lustrem starając się ubrać smoking i zapiąć muchę. Na szczęście kupiono mi kiedyś muchę na gumkę, tak bym nigdy nie musiał jej wiązać. Nie wiem kto wymyślał tą modę męską, ale musiała być to kobieta mszcząca się za gorset. Kto o rękach jak bochenki chleba może zawiązać sobie muchę, albo krawat w stylu Windsor. Zapięcie elegancko koszuli pod smoking też jest nie byle jakim wyzwaniem. Teraz wydawać by się mogło, że jestem jakiś kompletnym ignorantem w tych sprawach, ale pierwszy raz przyjdzie mi wystąpić w programie na żywo. Stres może mnie pożreć, a w szczególności gdy po wejściu do studia wszyscy będą ubrani normalnie nie jak do opery. Człowieku, coś ty na siebie włożył. Tu trzeba się męczyć z rozpinaniem koszuli a ktoś jak na złość dzwoni do drzwi. - Wejść! – walić kurtuazję. W drzwiach znów stanął on. Ten chłopak po prostu mnie prześladuje. Właśnie jego brakowało, aby wszystko trafił szlak - Coś ty na siebie włożył. – zapytał Filip - No co, już zdejmuję. - Ty masz być... - Tak, gniewnym, dobrze zapowiadającym się tekściarzem... - A nie podstarzałym fordanserem. Zdejmuj to i wkładaj jakąś sztruksową marynarkę. Filip poczuł się niebezpiecznie swobodnie w moim, co musiałem mu podkreślić, mieszkaniu, otwierając szafę i przeglądając moje ubrania. - No pokaż jakie masz koszule. - Różowe... - I bardzo dobrze, róż modny w tym sezonie. - Ej, ja nie idę na zjazd krypto-gejów, ale do telewizji. - To w sam raz. - Dawaj brązową. - Poczekaj, jeszcze trzeba poprawić kołnierzyk - Filip, nie spoufalaj się. No nie wiem czy będziesz mógł tu zamieszkać. Ty w ogóle masz jakąś dziewczynę. - Tak właśnie, tak. – Filip był zajęty poprawianiem klap marynarki. - Zaczynasz mnie niepokoić. - Teraz, zobacz siebie. - Nie... jak maminsynek. – dopasowana koszula, nic z ekstrawagancji, jeśli w takiej sztampowej marynarce ma wyglądać człowiek zbuntowany, gniewny i na dodatek pisarz, to ja nie dziwię się dlaczego czytelnictwo spada. Jak młody człowiek ma brać przykład z pisarza, który idąc do telewizji wygląda jak człowiek z gazety, z reklamy, zero indywidualizmu. Ale chyba tak ma być. Po co mi indywiduum ważne żeby się sprzedało. Nieprawdaż. - Mówię, że jak maminsynek! - To akurat! Daj spokój. Mówią, że to kobieta spędza najwięcej czasu przed lustrem i nie wie w czym ma wyjść. - Najwidoczniej, to mamy ze sobą wspólne. Która jest godzina? - Dwudziesta. - Lecę! A ty... zostań, poczuj się jak u siebie w domu, tylko nie za bardzo. Śpisz na sofie i dobrze to sobie zapamiętaj. - Daj spokój, to przecież żarty. - No ja myślę. Cześć. Trąbiący taksówkarz nie pozwalał mi się dłużej zastanawiać czy pomoc Filipowi w postaci wspólnego mieszkania była dobrym rozwiązaniem. Zawsze pojawią się jakieś plotki, a konkurs... Oby odebrali to jako dobry uczynek potrzebującemu. * * * Program telewizyjny otworzyła burza oklasków, nie umilkła gdy pojawiła się prowadząca. Dopiero gdy podniosła ręce publiczność uspokoiła się, w tej chwili zgasła lampa „Aplauz”. Kilka uśmieszków do kamery i ruszyła. Młoda dziewczyna zaczęła recytować znaną wszystkim formułkę. „Witamy państwa w programie „Bezdroża kultury” w którym dziś zmierzymy się z tematem przyszłości naszej literatury. Do studia zaprosiłam młodych twórców, najpoważniejszych pretendentów do tematycznych nagród tego roku, a być może kandydaci do Nike. Oto oni: Janusz Kamiński, czyli Nagroda dla najlepszego kryminału roku, Bernard Żebrowski, czyli chrześcijańska nagroda „Pro Caritas” i ostatnia, ale równa panom Renatę Fluj, czyli nagroda dla najbardziej lewicowej autorki. Witamy.” - Kto go ubrał w tą marynarkę. – skwitowała Lila wejście Bernarda siedząc wygodnie na sofie przed telewizorem. Nie była sama, Filip sprosił do domu Bernarda wszystkich jego znajomych, by razem oglądali to medialne, ważne, przynajmniej dla nich, wydarzenie. Na słowa dziewczyny, jedynej w tym towarzystwie obruszył się auto wizerunku Bernarda. - Ja! - Żenada... - Ale i tak lepiej wygląda niż ta babka. – odezwał się Zbyszek pokazując palcem na Renatę Fluj, w prostackim stroju chłopczycy. - Bo to jest styl dzisiejszych feministek. – próbował bronić jej Filip jakby coś w ogóle wiedział o tym temacie. - Benek i tak najlepiej wypada, zobaczymy o czym będą gadać. Nie zażre go trema. – dorzucił swoje trzy grosze Grzesiek. Tak coraz mniej wpatrywali się w ekran i słuchali audycji, a częściej gadali: Lila: I tak on ma tam tylko siedzieć, odpowiadać na pytania, no wiesz promocja. Sama nagroda Nike daje wzrost sprzedaży o kilkadziesiąt procent. Zbyszek: Ile on ma dostać od tej Kurii. Filip: Jeszcze nie wiadomo, przecież nie wygrał. Ktoś jeszcze z paczki znajomych: Jak telewizji go przedstawia jako najpoważniejszego pretendenta to ma wygraną w kieszeni. Lilka: Prawda czasu prawdą ekranu. Zbyszek: Ktoś w ogóle czytał książki tamtych dwojga? Lilka: Daj spokój, ja już się boję wejść do księgarni. Co jak w ogóle mam czytać. Nie mam gustu? Zbyszek: Tego nikt nie powiedział Lilka: Widzę to w waszych oczach. Filip: Ale Lilka ma rację. Teraz jest tego wszystkie za dużo, a poza tym większość jest taka sama, jak już chcesz coś koniecznie mieć, to zapewne tego w księgarniach nie ma, kupujesz przez Internet i czekasz, a gdy książka przyjdzie to już masz tyle spraw na głowie, że nie masz czasu czytać. Grzesiek: Książka ląduje w kącie Filip: Dokładnie. Zbyszek: Chciałem kiedyś kupić sobie jakąś książkę, nawet sięgnąłem po recenzje, a tu, jeden kryminał i proste spostrzeżenie: „przyjaciele głównego bohatera nie giną po prostu, lecz są wyrzynani”. Nie dość, że w telewizji trupy to i książka spływa krwią. Inny pisze, że to całkiem śmieszna powieść, ale autor był korespondentem wojennym i nie może obejść przed aluzjami ze śmiercią. O Murakami czy Houbellebecqu nie będę mówił. Co tu się porobiło, przez takich dupków jak ci w telewizji ja mam mieć skrzywioną psychikę, to już wolę poczytać sobie „Kubusia Puchatka” Lilka: Cicho właśnie mówił Bernard. Zbyszek: I co powiedział coś ciekawego? Może coś ciekawszego niż w swojej książce. Filip: Daj spokój. Zbyszek: Kupię mu czapkę Nike’a niech się cieszy, bo na nic innego on ani ta babka, a szczególnie ten nekrofil nie zasługują. Filip: Stul..! Lilka: Chłopaki. Przestańcie. Zbyszek ty nawet gdybyś biegał z tymi transparentami po mieście i namawiał do wyborów to i tak nie trafił byś do telewizji. Zbyszek: A na co mi ta telewizji. Kochana spójrz która jest godzina. Ja dziękuje za czas antenowy po 22.30, ba już 23. Kto słucha takich rzeczy o tej porze. To chyba czas dla nocnych Marków. Filip: Rzeczywiście lepsza byłaby 18. Zbyszek: Ale wtedy leci jakaś telenowela, szczyt polskiej sztuki filmowej. Lilka: Ale zaraz, zaraz czy przypadkiem nie twoi koledzy z partii są teraz przy korycie w TVP. Grzesiek: No Zbyszek, nie ma lekko być partyjny, szczególnie przy Lilce. - O skończyło się. – zauważył nagle rozentuzjazmowany dyskusją Filip. Nie wychwycili ani jednego słowa Bernarda, nie skupili się ani na jednym pytaniu. Co ich tam interesowała szczekaczka ze szklanego ekranu jak między sobą mieli dyskusję godna telewizyjnego show. Bo warto rozmawiać. - I gówno usłyszałem przez was, a mieliśmy razem oglądać sukces kolegi. - Tak! kolegi, ciekawe czy zrobi jakąś imprezę gdy zgarnie te nagrodę. – burknął coś pod nosem Grzesiek. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |