![]() |
|||||||||
Miś Filomiś dziwi się światu |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Miś Filomiś dziwi się światu odcinek 1 Proszę państwa, oto miś Kim jest miś Filomiś? Z pozoru to zwykły miś. Jest biały, kosmaty i kudłaty. Ma wielki pysk i cztery łapy, z tymże zwykle chodzi na dwóch, a dwoma pozostałymi majta sobie z nudów to w tył, to w przód, to w prawo, to w lewo. Ma dobre dwieście kilo wagi, a co za tym idzie i wielki brzuch. Z tej racji, choć jest misiem, często łapie go wprost wilczy głód. No i sami widzicie – miś jak miś. Jednak nie do końca, bo w misiu tym tkwi ludzka dusza. Filomiś czuje jak człowiek, myśli jak człowiek i mówi też. Tak więc miś to czy człek? Czy ciało ważniejsze czy dusza? Ja stawiam na duszę. To taki zwykły ludź, skóra na nim jeno misia. Tak samo myśli Filomiś. A raczej miśli, to bardziej pasuje do Filomisia i on sam zresztą tak swoje gdybania określa. Gdy słoneczko zaczęło przekrzywiać się powoli w stronę zachodu coś przeciągle zaburboliło w żołądku Filomisia. Był to znak, że łapie go wilczy głód. Zmartwił się tym strasznie, bo właśnie wsłuchiwał się w koncert ptasich treli w parku, a tu klops – trzeba iść jeść. Chciał, nie chcial wstał wreszcie z ławki, która jęknęła z ulgą i ruszył na miasto. Ulice Wielkiego Miasta tętniły życiem. A raczej tętniły koła tramwajów zgrzytające i piszczące złowieszczo na zakrętach, głucho pufały rury wydechowe samochodów grzęznących w korkach wypluwając z siebie kłęby spalin, migały światła na skrzyżowaniach, mrugały świetlne reklamy, fruwały na wietrze ulotki przez nikogo nie chciane, porzucone, opuszczone, same. Ludzie byli tu tylko po bokach, poza głównym nurtem tętnienia. Tysiącami, jak na manifestacji, wędrowali chodnikami to w tą, to w tamtą, to po to, to po tamto, stuk puk, stuk puk, stuk puk stukotały ich obcasy o bruk. Filomiś wbił się w ten tłum i dostosowując swoje kroki do jego tempa człapał dość szybko w kierunku centrum. Cała rzecz wyglądała dość dziwacznie, bo oto wielki, biały niedźwiedź maszeruje górując pyskiem ponad masą ludzkich głów i nie widzi go nikt. Przechodnie przechodzą obok niego, idą za nim, potrącają go, szturchają, skrobią marchewki, przepraszają i nikt, ale to absolutnie nikt, nie zwraca na ten dość absurdalny fakt uwagi. Nawet dziennikarze zajęci robieniem sensacji na politykach i urzędnikach przepuszczają tak znamienitą okazję wbicia się na czołówki gazet. To, że nikt nie zauważa Filomisia było jedyną rzeczą, która już go nie dziwiła. Zdążył się przyzwyczaić. Jeszcze jako mały brzdąc, gdy chciał pobawić się z dziećmi w piaskownicy, te ostentacyjnie go ignorowały, a gdy coś do nich mówił, nie przerywały rozmowy i odwracały się do niego plecami. Zwykle więc bawił się sam, gdzieś na uboczu, do nikogo się nie odzywając. Już wtedy Filomiś miał niejasne przeczucie, że coś z nim jest nie tak. Tylko co? Pytanie dlaczego nikt go nie zauważa nie dawało mu spokoju i rozrosło się do rangi podstawowego problemu jego jestestwa. Pierwszy element tej zagadki Filomiś rozwikłał dość szybko, bo już w wieku czternastu lat. Posiłkując się artykułem z Nationale Geographic z przerażeniem skonstatował fakt, że w niczym nie przypomina z zewnątrz człowieka, tylko polarnego, białego niedźwiedzia. I choć mama, rwąc sobie włosy z głowy, gorąco temu zaprzeczała, że przecież jak to!? Jako człowiek nie mogła urodzić polarnego niedźwiedzia! To jest n i e m o ż l i w e! Jednak lustro i zdjęcie w magazynie jasno wskazywały, że toćka w toćkę Filomiś to wykapany miś. Jeszcze przez kilka lat nasz bohater żył w stanie rozdwojenia jaźni, bo w oczywisty sposób miał wygląd misia, a z drugiej strony mama wciąż go zapewniała, że w wyglądzie niczym nie różni się od człowieka. No może trochę szybciej uzyskał zarost młodzieńczy i ma mocno owłosiony tors, nogi oraz łapy, ale to dobry znak, bo znaczy to, że będzie bogaty. Aby rozwikłać tę dychotomię Filomiś zaczął studiować filozofię. Czytał książkę za książką. W dwa lata przerobił filozofów od Platona aż po myśl współczesną. Jednak miast znaleźć odpowiedź na dręczące go pytanie, w głowie zasiał sobie jeszcze większy ferment, bo już sam nie wiedział czy jest, czy właściwie może go wcale nie ma, no i czym jest byt? W dodatku od kiedy jego mama przygarnęła kostkę Rubika („bo jak to możliwe, żeby mieć ojca (Rubik), a matki nie mieć?”) czuł się jeszcze bardziej samotny i opuszczony. Kostka Rubika zajęła jego miejsce w życiu mamy. To jej śpiewała do snu, ją kołysała, ją pieściła i bawiła – koniec z drapaniem po brzuszku i za uszkami. To ta ohydna kostka Rubika była fajniutka i milutka, to ona była teraz maminym misiem – pysiem, ona jeździła w wózeczku wyprowadzana przez jego, j e g o mamę na spacery. Filomiś modlił się o to, by coś się z nią stało, by zniknęła, by było tak, jak dawniej. Jego marzenie spełniło się po pół roku, jednak aż nadto, bo kostka zniknęła, ale wraz z mamą. Filomiś po raz ostatni widział swoją kochaną mamusię, jak jacyś faceci w białych kitlach zgarniali ją spod bloku do karetki. Przez kilka nocy wył wtedy jak pies i płakał jak bóbr, aż sąsiedzi walili w ścianę, żeby się zamknął, bo jak nie, to wezwą policję. Wył, bo został już zupełnie sam. Wył, bo wiedział już na pewno, że ma wygląd misia, choć nie wiedział czy naprawdę jest, no i czym jest byt, ale w tym momencie były to kwestie wtórne. To, że Filomiś wyglądem przypominał misia wcale nie rozwiązywało zagadki. Piętrzyło wręcz dodatkowe trudności. Przecież drastycznie odróżniał się od całej reszty ludzi – był człowiekiem, a wyglądał jak miś lub, jak kto woli, był misiem, a zachowywał się jak człowiek. Tak czy siak powinien rzucać się w oczy. Dodatkowo biały niedźwiedź polarny maszerujący w godzinach szczytu głównymi ulicami Wielkiego Miasta powinien wzbudzić powszechny popłoch i sensację. A tu nic. Ludzie sobie idą każdy w swoją stronę, każdy w swoich sprawach i nikt go nie zauważa. „Dlaczego tak się dzieje? – pytał miś od czasu swojego ostatniego odkrycia. – Dlaczego, Boże? Dlaczego mnie, właśnie mnie tak każesz?” Ale znikąd nie było dla niego odpowiedzi, a od tamtej pory minęło już ładne parę latek. Z tym pytaniem w głowie wędrował też i teraz wraz z mrowiem innych ludzi w stronę centrum. Było mu strasznie gorąco, słońce paliło w plecy, a smród setek spoconych ludzi przemieszany z oparami rozgrzanego asfaltu przyprawiał go o mdłości. Upalne lato to niezbyt dobra pora dla polarnych misi. „Albo znajdę jakieś chłodne miejsce – pomyślał. – Albo zaraz obedrę się z futra.” I zaczął rozglądać się za chłodnym azylem dla udręczonego panującym skwarem ciała. Znalazł go po kilku krokach. Była to restauracja dla ludzi z grubym portfelem. Na jej szybach widniały ogromne napisy: „Pomieszczenia klimatyzowane”. Wszedł do środka. Lokal był przestronny, urządzony z gustem i smakiem, ale to akurat najmniej interesowało Filomisia. Upajał się chłodem panującym wewnątrz. Wtem zobaczył na jednym ze stolików szklankę piwa, całą spoconą z zimna. Podbiegł tam szybko, rozgościł się na ozdobnej, obitej atłasem i wyścielonej poduchami ławie. Wziął szklankę w łapę i jednym haustem wypił trzy czwarte jej zawartości. Zimny płyn rozlewający się po jego żołądku sprawił, ze zrobiło mu się błogo i przyjemnie. W tym momencie właściciel tego cudownego trunku właśnie wyszedł z łazienki. Spojrzał na swój stolik i, o dziwo, zobaczył polarnego niedźwiedzia żłopiącego w najlepsze jego piwo. Przetarł oczy i spojrzał raz jeszcze. Teraz miś z błogim wyrazem na pysku rozsiadał się wygodniej na ławie. Jegomość wrócił do łazienki i po chwili wyszedł z niej ze zmoczoną twarzą. Tym razem miś siedział z nogą założoną na nogę i palił papierosa. Właściciel piwa stał jak wryty i nie mógł się poruszyć. Filomiś spojrzał na niego. „Ten pan chyba mnie widzi – pomyślał.” I cały w skowronkach pomachał mu łapą na powitanie, choć tak naprawdę jeszcze nie był pewien czy cud, na który tak długo czekał, wreszcie się zdarzył. Amator piwa wcale się nie cieszył. Co rusz przecierał oczy, klepał się po twarzy. Miś jednak jak nie zniknął, tak nie znikał, co gorsza zaczął się uśmiechać. Jegomość by uciekł najchętniej stamtąd jak najszybciej i jak najdalej, ale przy stoliku został jego laptop oraz teczka. „Muszę tam podejść! Muszę! – przekonywał sam siebie. – Tam są wszystkie dokumenty! To nie jest możliwe! Jesteś przepracowany! Musisz odpocząć! Niedźwiedzie nie przychodzą tak po prostu do restauracji! Nie palą papierosów! Nie piją piwa! To niemożliwe!!!” Myśląc to podchodził coraz bliżej do Filomisia, a ten uszczęśliwiony do granic uśmiechał się do niego przyjaźnie, wierząc już, że oto wreszcie się stało! Oto w końcu po długich latach bezowocnych poszukiwań wreszcie ktoś go zobaczył! - Boże, jak to pięknie! Jak to cudownie – zaczął zachwycać się miś, gdy amator piwa zbliżył się na odległość dwóch kroków. – Pan nawet nie wie co to dla mnie znaczy! - Jezu, jeszcze mówi – jęknął jegomość. Po czym zbladł jak ściana, następnie posiniał i prawie upadł. - Oj coś nie najlepiej pan wygląda – zafrapował się miś. – Niech pan lepiej usiądzie. „Gdy tylko odzyskam rzeczy i to przeżyję, biorę dwa tygodnie urlopu – myślał amator złocistego trunku lekko szczękając zębami.” Problem polegał jednak na tym, że aby odzyskać teczkę i laptopa musiał ominąć Filomisia, który tak rozwalił swoje obfite sadło, że ni w ząb nie było to możliwe i w dodatku jeszcze patrzył na niego zatroskanymi oczami, pełnymi wiary w lepsze jutro. - Możesz… - zaczął przerywając na chwilę szczękanie zębami. – Mógłby pan… podać mi moje rzeczy? – powiedział cichutko, lękliwie. - Ach, tylko nie „pan” - żachnął się Filomiś. – Proszę mówić mi „Misiu” – i wyciągnął rękę. Po chwili wahania jego nowy przyjaciel uścisnął ją delikatnie. - Siadaj. Musimy opić to spotkanie… A raczej misimy – Filomiś gruchnął gromkim śmiechem. – Misimy, nie? Niezłe, nie? Jednak jegomościowi nie było do śmiechu. Pocił się jak mysz, oczy zachodziły mu mgłą, czuł, że zaraz zwariuje. - Mógłbyś… Misiu… - zaczął jeszcze raz. – Mógłbyś podać mi moje rzeczy. - Już chcesz iść? – zasmucił się miś. – Dopiero co się poznaliśmy. - Tak muszę… Mógłbyś? – błagał prosząco wyciągając rękę w kierunku laptopa i teczki. - Myślałem, że chociaż chwilę porozmawiamy. Myślałem, że zostaniemy przyjaciółmi – glos misia był przybity, już bez wiary w lepsze jutro. - Zostaniemy… ale później… teraz nie mam czasu… - bełkotał niezrozumiale. –Mógłbyś… - No cóż, jak musisz to musisz – miś był ewidentnie zawiedziony i w sumie nie dziwota. – To może pójdę z tobą? Co ty na to? – rozchmurzył się nagle. - Nie, nie, nie! – jegomość przeraził się już do kwadratu. – Ty tu zostań. Nie chodź za mną. - Cóż, mam jeszcze ćwierć kufelka. Będę miał przy czym posiedzieć – miś próbował się pocieszyć. – Proszę, to twoje rzeczy… Mam nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy – dodał po chwili. Ale jego dopiero co poznany przyjaciel już tego nie słyszał. Wyleciał jak wariat jakiś z lokalu i od tej pory już nie zdradzał żony, kochał dzieci, oszczędzał pracowników i sam nie przemęczał się nadto, a to wszystko dzięki ujrzeniu Filomisia. Szkoda, że on sam o tym nie wiedział, tylko siedział i zalewał teraz swoje smutki, żalił się w sobie nad swoim ciężkim, misiaczym losem. - Czy życzy pan sobie coś do jedzenia? – pzerwał mu rozpaczanie wyfrakowany kelner. - Jasne! – Filomiś przypomniał sobie nagle o pustym brzuchu. - Co pan sobie życzy? – kelner czekał w napięciu na przyjęcie zamówienia cały skupiony na karteczce i długopisie. - No… - miś się lekko zagubił. – Coś… - Polecam specjalność naszej restauracji dziczyznę po francusku w sosie miodowym z przystawkami. Jest wyśmienita – kelner pozwolił sobie się wtrącić. - O tak, miodowym – rozmarzyl się miś. - I piwko też? - Tak, tak, oczywiście. Po kilkunastu minutach przed nosem misia pojawił się półmisek z wielkim połaciem mięsa polanego pysznie pachnącym sosem i małą kupką ziemniaków. Do tego jeszcze kilka małych salaterek z sałatkami i pokal dobrze schłodzonego piwa. Miś wziął w lewą rękę nóż, w prawą widelec tak, jak uczyła go mama i spałaszował wszystko w try miga. Jednak kwasy żołądkowe nie odpuszczały, zamówił więc to samo jeszcze raz. Gdy wciągnął repetę poczuł, że jego brzucho w przyjemny sposób się uwypukliło, i że wpada w błogi stan samozadowolenia. By poczuć się jeszcze lepiej zamówił kolejne piwo. A z piwkiem, jak to z piwkiem – pokale zwykle chodzą za sobą rzędami, więc na tym jednym się nie skończyło. Po pewnym czasie misiowi zrobiło się już całkiem błogo. Świat był piękny, a ludzie wspaniali. Zapomniał o swoich smutkach, o przyjacielu, który równie szybko zniknął, jak się pojawił. „Jakie fajne miejsce, szkoda że wcześniej go nie poznałem – myślał sobie nieźle już wcięty miś. – Jeść dają, piwo leją i o nic nie pytają. Uroczo. Jak u mamy – roztkliwił się.” - Życzy pan sobie coś jeszcze? – spytał kelner, który nagle wyrósł jak spod ziemi. - Dziękuję, to było pyszne – Filomiś olbrzymim jęzorem oblizał wargi od oka do oka i delikatnie zwilżył nosek. - Cieszę się, że panu smakowało. Życzy pan sobie już rachunek? - Tak… - stwierdził niepewnie miś. Zawsze to mówił, gdy nie wiedział co powiedzieć. Kelner szybko zsumował kolumnę cyfr. - Proszę, 382 złote. - Oj, jo, joj – zafrapował się miś. – To ja muszę za to zapłacić? – i zrobiło mu się głupio, bo nie miał pieniędzy. - No wie pan, wypadałoby – kelner zachował resztkę serdeczności biorąc pod uwagę to, że klient jest pijany. - Ale ja nie mam pieniędzy. - Dobrze, dobrze. Proszę sobie nie robić żartów. Proszę zapłacić rachunek – jego serdeczność prysła jak bańka mydlana na wietrze. - Ale ja naprawdę nie mam pieniędzy. - Jasne. I co? I pewnie słoniem jest pan jeszcze? - Nie, misiem. – Poprawił Filomiś - Proszę pana, moja cierpliwość się kończy. Proszę o pieniądze – teraz był już wściekły. - Nie mam – miś rozłożył bezradnie ręce. - Dobrze, idę po właściciela! Już on z panem pogada! Będzie sobie tu jaja robił z uczciwie pracującego człowieka! Szefie! Szefie! – krzyczał wychodząc na zaplecze. – Klient z dziesiątki nie chce zapłacić! Mówi, że nie ma pieniędzy! Już po chwili szef cały czerwony i z pianą na ustach był przy stoliku Filomisia. - Co to kurwa jest!? Jakiś pieprzony Caritas!? Jak się je, to trzeba płacić! –wrzeszczał do ucha lekko skonsternowanego misia. – Co pan sobie wyobraża! To nie jest fundacja charytatywna! Ja tu zarabiam! – jego głos słabł jednak z każdym zdaniem. – Nie po to wsadziłem w ten interes kupę hajcu… - przerwał i spojrzał uważnie na misia. – Nie po to… żeby mi tu jakieś łachudry przyłaziły… lub misie – pisnął na końcu cienkim głosem, oparł się rękami o stolik, wybałuszył gały oczne, rozdziawił japę i tak już mu zostało, bo oto przy stoliku zobaczył lekko dziabniętego niedźwiedzia polarnego, nonszalancko odpalającego sobie papierosa. A miś był dziabnięty już na tyle, ze nawet nie zwrócił uwagi na to, że znowu ktoś go zobaczył. - Oj tam, tyle krzyku o parę złotych. Marność, marność, wszystko marność nad marnościami. Cóż sprawy ziemskie przy wieczności znaczą? No i memento mori. – Rzekł miś i zachwycił się własną erudycją. Właściciel knajpy po tych słowach zbaraniał już do reszty. Odwrócił się i na miękkich nogach poszedł na zaplecze wypić na uspokojenie mocnego drinka. - I co szefie z tym kolesiem? – zagadnął go po drodze kelner. - Czy… - zaczął szef chcąc spytać go, czy przy dziesiątce też widzi pijanego polarnego niedźwiedzia, który siedzi rozwalony na poduchach i kopci sobie papierosa, ale w porę ugryzł się w język. Wyszedłby przecież na kompletnego debila i przez miesiąc wszyscy pracownicy mieliby z niego ubaw po pachy. Kelner jednak czekał na odpowiedź. – To… Gość Specjalny… – powiedział wreszcie i pobiegł czym prędzej czegoś się napić. - Znowu!? – kelner pobladł. – Przecież płaciliśmy im niecały tydzień temu! – i cały przerażony podbiegł do Filomisia. – Ja bardzo przepraszam – kajał się jak zbity pies. – Ja nie wiedziałem. Proszę mi wybaczyć. Skąd mogłem wiedzieć, że jest pan Gościem Specjalnym. Ostatnie słowa bardzo połechtały misia po jego dumie i ambicji. - Jestem Gościem Specjalnym – upajał się ich brzmieniem. – Tak… ładnie… bardzo ładnie. Dobrze, dzisiaj panu wybaczam… tylko żeby mi to było ostatni raz – gadał trzy po trzy rozbawiony całą sytuacją. - Tak, tak, oczywiście – i kelner jak oparzony odskoczył od stolika. Miś wreszcie poczuł się zmęczony. „No tak, było glanc do stu franc – pomyślał. – Ale trzeba spadać do domciu.” Dopił ostatni łyk piwa, przeciągnął się przeciągle, zagasił szluga i ruszył do wyjścia. Ledwo co zdążył zamknąć za sobą drzwi, orzeźwiony i uspokojony właściciel wychylił się powoli z kuchni chcąc sprawdzić kto tym razem siedzi przy dziesiątce. Jakaż była jego radość, gdy stwierdził, że stolik jest pusty. Solennie sobie obiecał, że przystopuje trochę z wódką i nie będzie już chodził na dziwki, po czym wziął się do poganiania pracowników. Obiecanki te na niewiele jednak się zdały. Filomisiowi bardzo spodobał się lokal. Drugiego dnia zjawił się już z rana i siedział do nocy, a jako Gość Specjalny, co dumnie wszem i wobec przy wejściu ogłosił, był obsługiwany właśnie przez szefa. Na nieszczęście dla niego jeśli raz zobaczy się Filomisia, nie sposób już później nie zwracać na niego uwagi. Szef więc z każdą wizytą misia łysiał, siwiał, dostawał spazmów i drgawek. Wytrzymał zaledwie pięć odwiedzin, potem restauracja zmieniła właściciela. Ogólnie w ciągu trzech miesięcy dość regularnych odwiedzin Filomisia właściciele zmienili się jeszcze dwa razy. Potem pomieszczenia stały już puste, a okna wciąż były zaklejone szarym papierem. Lokalu przy ulicy Piątkowskiej, mimo świetnej lokalizacji, nikt nie chciał już kupić. Po mieście poszła fama, że jest nawiedzony, bo każdy jego właściciel ląduje w psychiatryku opowiadając w kółko o białym, polarnym niedźwiedziu, który jest Bożym Znakiem, przesłaniem Apokalipsy, ostatnią szansą nawrócenia niewiernych i zmiany gorszego na lepsze, cokolwiek miałoby to znaczyć. Filomiś z kolei był bardzo smutny, bo jego ulubiona restauracja stała wciąż zamknięta, ale uskrzydlała go myśl, że już chyba wiedział, co trzeba zrobić, żeby ludzie go wreszcie zaczęli zauważać. To z kolei oznaczało, że niedługo w Wielkim Mieście psychologowie i psychiatrzy wszelkiej maści będą mieli roboty po same uszy. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |