![]() |
|||||||||
Wierność |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Wierność, czyli coś z Saula. Miasto to część świata wszechogarniająca każde zmysły i każde pragnienia. To miasto determinuje do czynów nieludzkich, bo człowiekowi raczej bliżej do ogrodu niż do stęchłych klatek schodowych. Cóż jednak zrobić, gdy cywilizacja wybija się w górę, powiększa się i ginie. Trzeba przyjąć świat za dobry prognostyk przed wiecznością. Słońce paliło w szyby biurowców. Na prowincji pewnie by się z tego wszystkiego cieszyli, ale tutaj, wśród betonu i chodników, wszystko staje się lepkie i oblane potem. Guma z opon klei się do jezdni. Spaliny przytłaczają, obraz rozmywając. A ludzie, roznegliżowani, mokrzy, bo każda kropla wody jest na wagę złota, snują się już nawet bez swej miejskiej popędliwości, tylko z flegmatycznym lepkim krokiem, ku domowi, ku wodzie, byłe by włączyć klimatyzację, jeśli ją ktoś w ogóle posiada, i zasnąć. Tu nie ma sjesty. W kraju, w którym żar spada na człowieka z dnia na dzień, po chłodnym jesiennym wieczorze budzi się w koszmarnym ukropie. Więc skąd sjesta, przyzwyczajenie, zwyczaj, gdy tu nikt nikogo nie rozumie, nikt nic nie potrafi przewidzieć. - Zasłońcie, do cholery, żaluzje! – rozlegało się po biurze, po całym piętrze, pięćdziesięciopiętrowego wieżowca. Zaraz kilku poderwało się z wygodnym biurowych krzeseł i ciągnąć za cienkie sznureczki, jakby rozwieszali żagiel, zasłaniali okna kremowymi roletami. Zaraz pomieszczenie zalało się przyjemnym cieniem, choć klimatyzacja ledwo co działała. Za szklaną ścianą, z odsłoniętymi żaluzjami siedział przy biurku człowiek. Nacisnął przycisk. Powiedział kilka słów do mikrofony, albo rzucił jej na wiatr o tak sobie. Rozłożył się wygodnie na swoim fotelu i czekał. Po chwili do „akwarium” wszedł młody mężczyzna w garniturze skrojonym na miarę, choć elegancji odbierał mu brak krawatu, choć to upał spowodował taką niekonsekwencję. Ukłonił się grzecznie, choć zza szyb wyglądało to trochę sztucznie. Reszta zespołu biurowego oderwała swój zamglony wzrok od niebieskich ekranów monitorów i przykuli uwagę do nowego obrazu. „Akwarium” zdawało się być telewizorem za którym toczył się kolejny odcinek ich ulubionego serialu. „Jak to zdziera się ostatnie koty na zasłużonych pracownikach biura.” Te gesty, ta mimika, a kłaniajcie się najlepsi komicy świata. Lekkie wydęcie policzków, rumieniec, aż płomień w oczach, Louis de Funes biura i kolejne skrywane salwy śmiechu ekipy, bo wszystko może wyjść na jaw i każdy może znaleźć się po drugiej stronie szklanej ściany. - Widzisz. Mogę już mówić ci na ty. - Oczywiście szefie. - Jasne przecież już długo tu ze sobą pracujemy. Więc wierz, że nasza firma podwoiła zyski i to nie ukrywajmy również dzięki twojemu wydziałowi. - Tak rynek Ameryki Łacińskiej jest bardzo chłonny i potrzebuje naszych produktów. - Widzisz sam. Świat idzie do przodu. On się rozwija no to i my się rozwijajmy. - Jakieś nowe zlecenie? - Nie! Teraz zachowamy spokój. Odrobina stabilizacji nam nie zaszkodzi. - Więc po co mnie pan, ty wezwałeś? - Chodzi o sukces. – kładzie mu rękę na ramieniu i poklepuje go. – Impreza. Bal. Albo jakbyś to nazwał. Takie wydarzenie należy obficie opić a szampana mamy oryginalnego. - No dobrze, ale nie wiem czy wyrwę się na kolejne podejrzane szkolenie. - Nikt tu nie mówi o konspiracji. To będzie święto całej firmy. Cała restauracja, basen, ogród, albo spotkanie w willi. - Ale i tak będę poszukiwał wymówki. - Wymówki przyjdą z nami. Żony, narzeczone, kochanki, przyjaciółki. Chodzi o kulturalne spotkanie towarzyskie. Wino, jazz, koniaczek... Wiesz. - Kiedy? - Niedługo w weekend. - Ten? - Jasne. Z żoną. No na pewno się ucieszy. Kiedy z nią wychodziłeś ostatnio? – tamten uśmiech się. – no to nadrobicie. - Dobrze szefie. - Jaki szefie, Dawidzie po prostu! – i mocno poklepał go w ramię. Nagle odwracając wzrok w stronę pracujących, którzy błyskawicznie odkleili wzrok z szklanej szyby, przenosząc go na swój niebieski ekran monitora. Młody mężczyzna wyszedł a szef wydarł się zamykając drzwi: „Do roboty! Koniec komedyjki!” Przesuwa się, lekko sunie cień między stoiskami hali. Znika gdzieś w tłumie, ale nie widać, widać ja jeszcze, czubek głowy, blond włosy. Jest lecz trochę dalej. Czy ucieka? Nie. Czy ją gonią? Ależ skąd. To tylko sunie fala ludzi w południe, wśród bluzek, spodni, zabawek, przeciwsłonecznych okularów, mięsa, masła, komórek, gazet, czego dusza zapragnie na śnieżnobiałych stoiskach, jakby w klatkach swego królestwa, lub w atelier artysty. Czy piekarz to nie Fidiasz masy chlebowej. A wizarzystka to nie Frida ze swoimi portretami pudrem i szminkom popełnionymi. Ale gdzie ona. Ta cała panorama hali spowodowała, że stracono ślad. Gdzie blond długie włosy, związane ciemną gumką w kucyk, w koński ogon. Dość staromodny ale jakże pasujący do jej urody. Jasnej opalonej posuwistej twarzy z wysokim czołem, delikatnymi powiekami, nad którymi unosiły się ciemne rzęsy. Błękitnooka, olbrzymiooka, z lekko zarysowanymi konturami swojej urody. Prosty nos, wręcz modelowy, jak i odsłonięte uszy, delikatnie opalone. No i usta – różane, pełne, lśniące w słońcu. Gdzie taka twarz mogła się skryć w bezimiennym, szarym tłumie bydła. Gdzie opalona cera, gdzież bydlętom do niej. A jednak zgubiono jej ślad, przesuwając się z prądem ludzkiego morza żądającego mleka, chleba, masła, szynki, kluczy, telefonu, kart, chusteczek, szminki, pudru... Szminki? Pudru? Tłum odpłynął a czas stanął. Eureka. Stała przy stoisku z kosmetykami, w pasmanterii, jak każda kobieta, oczywiście. Nałożyła lekko odrobinę tuszu na dłoń, by sprawdzić jak komponuje się jego barwa z jej opaloną skórą. - Ten jest bardzo dobry. – zapewniała kobieta po drugiej stronie lady - Jednak chyba wolałabym jaśniejszy. Przecież teraz tak parzy słońce. - Rzeczywiście. Ten, to ten będzie najlepszy, jak na tę porę roku, jak na pani typ urody. Naprawdę bardzo mody, no i elegancki. - Tak się pani wydaje? – mówiła z brakiem przekonania, dziewczęcym, lecz dość krzepkim głosem. – A na wieczór? - No... Jak do wystrzałowej sukienki, to na pewno. Szczególnie, gdy ktoś ma takie oczy. – zaśmiała się z lekką nutą ironii w tym śmiechu - Bo wie pani, jak to jest podczas takich wieczorów, gdy mąż przychodzi i rzuca nawet nie propozycją, lecz rozkazem. - Szczególnie jak rzadko zabiera... - Zabiera, to zaproszenie od szefa. - A to inna sprawa. Mąż pewnie wysoko postawiony? – pytała z coraz większym przejęciem, zaciekawieniem, zazdrością nawet. - Nie ma o czym mówić. - Ale na pewno będzie się pani dobrze bawić, szczególnie w tym kolorze. - Tak, tak, to ja wezmę tę tusz i puder, o w takim odcieniu. - A może nowe perfumy. - Cha!!! – zaśmiała się nagle – rzeczywiście musiałby być wysoko abym to wszystko przyniosła do domu. - No. Jak to ma być wieczór u szefa. - Nie, nie. Ile za to wszystko. – skończyła, nie chciała ciągnąć dalej takiej rozmowy, gdy ta na początku miła młoda kobieta, zmieniała się w uporczywą pijawkę, która wessała się już w ciała własnej ofiary i posmakowawszy odrobinę młodej, słodkiej krwi, chce ciągnąć więcej i więcej, aż do samego końca. Takie sytuacje trzeba szybko przerywać, zanim straci się kontrolę i rozum. Wrzuciła wszystko do błękitnego plecaczka i zarzuciła go na jedno ramię. Odwróciwszy się spłoszyła wzrok jakiegoś małolata, który pożerał swymi małymi, rozpalonymi oczami jej różową bluzkę. Dosyć tych wybryków, albo niech się patrzą. Trzeba nosić ciężar płci, wieku. Będzie czas a nikt na nią nie rzuci spojrzenia. Teraz byle by nie byli nachalni, byle by nie gadali za dużo, a wszystko będzie dobrze. Więc nie oburzyła się tylko minęła go i znów utonęła w morzu ludzkich ciał kołysząc biodrami, tak chyba dla draki, bo nigdy młodzieńczość z duszy żony z nikłym stażem do resztek nie wyparowała, choć dumnie podniesione do góry czoło i wyprostowana sylwetka miała dodać jej trochę powagi i zdecydowania. Znikła, zatopiła się, już nawet czubka blond fryzury nie było widać, a przecież jeszcze tyle spraw do załatwienia, tyle zakupów, a znów zgubiono jej ślad. Jednak czy chodzi o indoktrynację. Trzeba zachować umiar, oszczędzić ludzką intymność. - To chyba ta gęsta atmosfera. – powiedziała cicho do męża, tak aby nikt jej nie usłyszał. - Mówiłem, abyś wcześniej odpoczęła. - Wyjdę na taras, odsapnę. - Dobrze, ale zaraz wracaj. - Jeszcze mnie ktoś ukradnie. – rzuciła ironicznie. To chyba ta gęsta atmosfera wyższych sfer, jeśli tamtą zbieraninę dorobkiewiczów, maklerów, podejrzanych biznesmenów można by tak nazwać, znużyła, wykończyła ją. Kilka szampanów na cześć dyrekcji nie mogło tak bardzo uderzyć jej do głowy. Czarna sukienka z odkrytymi plecami, lekko ciągana po ziemi, była wygodna. Więc co tak bardzo zatkało jej płuca, sztuczność. Ileż to rozmów musiała wysłuchać od chwili przekroczenia progu wynajętego pałacyku. To nie są już czasy dla kopciuszków, musiała to wiedzieć, przecież filmy, o których rozmawiały kobiety w autobusach były fikcją. Już bliżej prawdy byli zgryźliwi reporterzy. Smutek i rozpacz, żadnej zabawy. Trzymając się uporczywie ramienia męża musiała rzucać na wiatr wytarte slogany innym „damą”. Dość już tego brudu. Stanęła przy barierce a jej oczom ukazywał się pejzaż na miasto. Wysokie słupy świateł, hałaśliwe ulice, i zaduch, nocny raj dla komarów, dla włóczących się po skwerach z puszką piwa. To jedyna chwila, gdy po ukropie dnia temperatura spada do normalnej na tej szerokości geograficznej. Nawet odrobina chłodnego wiatru może być sprowadzona. I to właśnie taki chłód otulał jej twarz, jakby szalem, plącząc się w rozpuszczonych wymodelowanych włosach. Ten szum zamykał ją od zgiełku sali, a nawet zatapiał w ciszy dochodzące sapanie śpiącego miasta. Stała tak z rozwianymi włosami, dość kiczowato, jak z seriali. Nieczuła, nie, albo była już do tego przyzwyczajona i percepcja w tym wymiarze zawodziła. Ktoś patrzył. Może przypadkiem zza szyby, tak od niechcenia, z ciekawości, kto to stoi tam przy balustradzie. Może to tylko mąż zazdrosny, choć raczej nadopiekuńczy. Spokojnie, tylko spokojnie można było przemilczeć takie zachowanie. Patrzono na nią, lecz skąd. Tam z dołu zza krzaków, ochrona nudziła się trochę. Z boku rzucając okiem na jej odkryte plecy. Może to tylko chłód, zawadiacki wiatr, który za parę godzin będzie piekł na czerwono wszystkie istoty rozumne. Czyje spojrzenie stąpało po linii jej lali. Nagle ktoś zbliżył się i opierając jedno dłoń na balustradzie podał jej kieliszek. Odwróciła się. To tylko kelner, jeden z tych specjalnie zatrudnionych na ten wieczór. Udający modnisia, z przylizanymi włosami, sztucznie pachnący, z krzywym uśmiechem. To on grał tu rolę nienasyconego młodzika żądnego ciała. Pewnie gdy odszedł na parę kroków, stracił ją z pola widzenia już od razu zapomniał nawet kształtu jej twarzy. Kolory pozostawały: opalenizna w kolorze lekkiego brązu, oczy w odcieniu błękitu, ust podkreślonych błyszczącym różem, ale oblicze zaniknie. Gdyby tak zamiast tej fotograficznej pamięci do twarzy mieć bardziej wyostrzoną wyobraźnie, by móc odtworzyć ją w umyśle jak na zdjęciu. Nie, to za trudne jak na rozum zwykłego, marnego kelnera. Ale w dalszym planie...wśród cieni łuków marmurowych słychać było oddech, czuć było człowieka. Pies tropiciel chwyciłby ślad i doprowadził do zbrodniarza, kryjącego się, nieśmiałego, lecz psa nie ma. Cóż jednak mógłby on wyczuć, gdy z salonu dolatywał wyłącznie wątły zapach alkoholu. Koniec z szampanem, ochłodą, lekkością, wszak się świętuje kolejne miliony. Śmiechu co niemiara, choć nie ma się z czego śmiać. Marynarki już odłożone na oparcie krzesła. Krawaty, a kto by o nich już pamiętał. Gdzieś leżą na pewno, pod stołem, na sofie. Te damy w sukniach już rumiane, czerwone, zapite likierem o wzmocnionym woltażu już bardziej skore do świńskich dowcipów, do idiotyzmu. Ktoś siadł przy fortepianie, postawionym raczej po to aby wszystko wyglądało tak bardzo kulturalnie. Nikt chyba nie myśli, że on umiał grać. Kto głośniej, kto dziwniej, a kelnerzy krążą, wymieniając butelki, wyciągając korki. Ale gdzie szef, już spity poszedł na górę, lub leży na sofie. Stoi. - To skur... – padło z tłumu śmierdzącego whisky – Jeszcze żyje? - Jesteś. – dopadła męża. Chwyciła za ramię silnie i zaciągnęła na stronę. – dawno nie byłam z tobą na takim wieczorze, i już nie mogę. - Spokojnie. – mówił rozweselony. - Popatrz na nich, na siebie. - Wolę na ciebie skarbie. - Nie ma co. Ci wszyscy podwładni, zarządzający działami, kim oni teraz są? A ty? To byli ludzie, a ty? A twój szef. - Wszystkich hamuje, wypędza na górę by spali. - Niestety za późno. – pociągnęła go mocniej. – Nie, idziemy! Biorąc pod pachę jego stęchłą marynarkę, pchała go przodem ku wyjściu, bez słowa, bo czy do zwierząt dojdzie choć odrobina kultury. Jej twarz spoważniała, rysy się zaostrzyły, a oczy przestały już błyszczeć, lecz płonęły wściekłością. Jakby ktoś kiedyś widział płonący błękit? Już miała go przy szatniarzu, by stanął na chwilę, ogarnął się i znalazł kluczyki. Ona będzie kierować. - Wychodzicie? – odezwał się ktoś trzeźwym głosem. - Tak. Musimy. - Wie pani. To nie tak miało wyglądać. - Mnie to już nie obchodzi. - Czy ja poradzę, że oni są tak zestresowani, że gdy nadejdzie okazja wybuchają. - Trzeba im stres zmniejszyć. - Nie można, taki zawód. Oni są słabi. - Pan nie. - Staram się. Ale cóż. Bardzo, bardzo przepraszam. – pocałował ją w rękę. Nie śmierdział. To od razu odróżniło go od kołyszącego się męża. - Niech się pan zrehabilituje i pomoże mi wrzucić go do samochodu. Szef złapał go i prowadził spokojnie przed siebie, za nią, za ruchem jej bioder skrywanych pod lekkim materiałem czarnej sukienki. Po nagich plecach spływała kropelka potu, aż spod karku, delikatnie, wzdłuż kręgosłupa w dół. Płynęła by zniknąć na wysokości lędźwi pod tkaniną. Niebo było dość jasne, jak na tą porę roku przystało, a na dodatek gwiazd i księżyca nic nie przysłaniało, żadna chmura. Za to gwiazdy firmy kompletnie usunęły się w ciemność, w niewyobrażalny mrok. Wiatr jeszcze chłodził czerwoną twarz „Uriasza”, równie spoconą, co gorącą. Ona spojrzała jeszcze na zdegustowanego tą całą sytuacją Dawida, który wciąż kłonił się nisko. Cykani nocnych świerszczy, towarzyszył odgłos zapalanego silnika. Do domu, byle z dala od nich. Byle było lepiej. Leżała na łóżku z mokrą głową, owiniętą w kremowy ręcznik. W domu, w trzech pokojach panowała cisza. Nikt nie szeleścił papierami w kuchni. Nikt nie krzyczał oglądając telewizję w salonie. Z pokoju gościnnego nie dobiegał chrapanie popołudniowej drzemki. W sypialni – pozostawała sama. Telefon nie dzwonił. Nikt nie pukał do drzwi. Tylko ten srebrny zegar wybijał kolejne godziny samotności. Mogła się już do tego przyzwyczaić. Przecież to nie pierwszy raz musi się z wszystkim sama borykać. Nie jest już nastolatką, jest samodzielną kobietą, a jednak pusty dom jakoś ją przytłaczał. W kuchni stały nie rozpakowane reklamówki pełne jedzenia, ale kto to miał jeść. Znów będzie musiała wszystko robić wyłącznie dla siebie. W każdym człowieku znajduje się nieodparta chęć porozmawiania, wygadania się, chwycenia za słuchawkę telefonu i wykręcenia pierwszego lepszego numeru, do przyjaciół, by przyszli, by rozpędzili tą pustkę na wszystkie wiatry. Jednak żaden numer nie odpowiadał, jakby telefon był popsuty, albo cały zewnętrzny świat gdzieś znikł, pozostawiając ją samą sobie. Zostaje więc tylko bzdurny dialog z ekspedientką, z babą na targu. Może gdy nastanie wieczór, wszystko się rozbudzi. Wyjdzie gdzieś. Ale sama? Może się bać samotności wieczorem. Tyle się kręci podejrzanych typów. Lepiej zostać. Jednak czego się bać? Wieczory o tej porze roku są zaludnione bardziej niż popołudnia. Mieszkańcy przyzwyczajają się do upałów, i zaczynają żyć trochę jak na południu. Rozpoczynać godną egzystencję po osiemnastej. Ale miasto nie jest do tego przystosowane, wszędzie pełno ciemnych zaułków, podejrzanych uliczek, przejść podziemnych. Zostaje więc ta przerażająca cisza pustego mieszkania, jak po zgonie najbliższego, a przecież można zadzwonić. Dzwoni. Ktoś dzwoni. Telefon. Poderwała się z łóżka i doleciała do telefonu. - Słucham? - Pani Hetyta. - Tak. A kto mówi. - Szef pani męża. Mam pewną sprawę... - Coś się stało. – powiedziała z przejęciem. - Nie, jest już na miejscu. Chodzi jednak o pewne dokumenty, które są u mnie. Musi je pani odebrać. - Kiedy? - Najlepiej jak najszybciej. Wieczorem. Chyba nie jest pani dzisiaj z nikim umówiona. - Nie, nie. Dobrze, wieczorem jej od pana odbiorę. - Więc do zobaczenia. - Tak, do zobaczenia. W telefonie pożegnał ją jeszcze przerywany pusty dźwięk. Wieczór znów ciągnął ją gdzieś z nie swoimi sprawami, ale co miała innego do roboty: jeść samotnie kolację, siedzieć przed telewizorem, lub z nudną książką, czekając tylko aż zmorzy ją sen. Mogła z kimś porozmawiać. Mogła czegoś się dowiedzieć. Zbliżała się do dużego domu. Bez przesady, jego właściciel nie hołdował tradycji nowobogackiego szefa z wielką willą. Raczej dom ten odgrywał rolę przytulnego mieszkania na poziomie właściciela dobrze prosperującej firmy. Czego się miała bać. Nieznajomego mężczyzny? Głupstwo. Rozejrzała się jeszcze raz po okolicy do jakiej dojechała i podnosząc wysoko głowę podeszła do bramy. Upał zelżał. Nawet można by powiedzieć, że po jej ramieniu przeszedł lekki chłód. Jej czarna bluzka była tak wycięta, że utrzymywała się wyłącznie na jednym ramieniu, prawym, drugie pozostawiając nagie. Taka moda. Zadzwoniła, lecz po chwili drzwi się same otworzyły. Widocznie szef męża nie hołdował w przesadzie architektury, ale kochał zabawy z elektroniką. Młody, inteligentny, bogaty, a i jeszcze nie zepsuty przez towarzystwo. Wiele mogło przejść przez jej umysł, gdy dochodziła do drzwi wejściowych, za którymi pewnie już ktoś stał. Byleby nie było żadnych kłopotów. Raz, dwa i już po sprawie, i znów powrót przez dogorywające miasto, zamknięcie się na cztery spusty w domu, łóżko i sen, i samotność. Czy nie lepiej zostać tu, porozmawiać choć trochę. Przecież go jakoś poznała, na chwilkę, by przetrwać czas bez nikogo przy duszy. Stara rodzina tu już nie to samo, to już ktoś bardziej daleki. Przecież po to wychodziła za mąż, aby się usamodzielnić, również przyzwyczaić do samotności. Matka i ojciec, miło ich widzieć, ale oni też są daleko. Wystarczy telefon, ale czy to coś poprawi względem samotności. Weszła do środka zaproszona przez niego lekkim skinieniem głowy i podaniem ręki. Nic nie mogło ją zszokować, wszystko pozostawało takie normalne. - To są te dokumenty. – podał jej czarną teczkę, gdy siedziała już w wygodnym fotelu. – Ale chyba pani się czegoś napije. Nie ma się co śpieszyć. Zaraz podam. - Nie trzeba, ale...No dobrze, jeden kieliszeczek. – powiedziała widząc w jego rękach butelkę wina. To nie był już czas na kawę, za późna pora. Wszystko co miało rozbudzać, by chyba nie zadziałało, organizm był za bardzo wykończony dniem i temperaturą, duchotą. Potrzebował odrobiny alkoholu, łyk, jeden kieliszek, na podrażnienie apetytu, na polepszenie krążenia, na trawienie, a może i nas sen. Jednak chyba nikt nie chciałby aby jego rozmówca zasnął w czasie opowieści przy szklaneczce czerwonego trunku. Uśmiechała się do niego, z dużą ostrożnością, ale i ciekawością, chęcią poznania człowieka i własnego męża. - Jak dzwonił to coś mówił o domu. - Nie, praca to praca. Przecież może zadzwonić bezpośrednio do pani. - No wie pan, z Argentyny to jednak trochę daleko. - A na czym on ma oszczędzać. – zaśmiał się głupio – Tyle pani sobie życzy? - Tak, tak. Wie pan kiedy wróci. - Nigdy nie planujemy powrotów, ale niech się pani nie martwi. – znów pojawił się na jego twarzy uśmiech. – Nikt nie jest pewien jak szybko pójdą interesy. Jak bardzo kto jest mobilny. Nie wiadomo droga pani. – wzięli łyk wina. – Ale co będziemy sobie „panować”. Znamy się nie od dziś. Pani mąż to świetny pracownik. Mówmy sobie po imieniu. Dawid. - Beata. - No i od razu lepiej. Czas mijał, ale zegary wybijały kolejne minuty tak cicho, że nikt nich nie słyszał. Zdradziecka pogoda nie ujawniała pory wieczoru, a później nocy. Rozmowa tliła się, lecz nie wygasała, a nawet czasami wybuchała żarem. Mówiono o pracy, o tym jak odbija się ona na życiu rodzinnym, o Ameryce, tej dzikiej, na południu pełnej kontrastów, piękna przyrody i ludzi, ale i mnoga w niebezpieczeństwa. Jednak nikt tu nie chciał nikogo straszyć. Ta noc była kiepska, jeśli chodzi o koszmary. - Ja wiem, że człowieka ciągnie do innych, że sam czuje się fatalnie.- mówił - Rzeczywiście, ile razu wyjeżdża, tym bardziej jestem zniechęcona. - Bo my robimy wszystko dla innych, bądź na pokaz dla nich. Nie ma widowni, nie ma chęci. - Pozostaje tylko zasnąć i przeczekać. - Bądź spotkać się z innym człowiekiem. – gdy mówił patrzyła na niego coraz bardziej, jakby prześwietlała go wzrokiem na wylot. Przez cały czas nie tracili kontaktu. Jakieś pragnienie mogło się kryć za tymi błękitnymi źrenicami. – Najważniejsze jest ciepło. Ciepło domu, rodziny i bliskiej osoby. Każdy potrzebuje bliskości. - Tym bardziej kobieta. – dodała czując jak przestrzeń między nimi pomniejsza się. Tyle dni samotności i głupich dyskusji z ulicznymi przekupkami. Tylko sypialnia, telewizor i puste czekanie na telefon, który był zupełnie martwy. To była jej samotność... Już jego oddech pieścił jej skronie. Usta ciągnęły do siebie podświadomie, czerwieniały, podniecały kropelkami wilgoci. Jej gładka twarz, czysta cera, puder, wszystko to miało się zmieszać z jego głosem, z jego szeptem. Lekki trzepot długich rzęs. Drżenie w oddechu. Wiatr, który wiał przez otwarte okno tarasu chłodził jej nagie ramię. Przyglądał się bacznie lekkiemu, dziewczęcemu tatuażowi, może z draki, może z miłości zrobiony na lewej łopatce. Na miękkiej, lśniącej skórze widniał motyl z rozpostartymi skrzydełkami, tak samo tajemniczy, tak samo cudowny, jak jego właścicielka. Gdy tylko jej usta poczuły smak i płomień obcych ust, motyl jakby napełniony życiodajnymi siłami, zdawał się trzepotać skrzydełkami, rozpościerając tęczowy wachlarz barw. Gdy namiętność wzrastała, zdawał się płonąć. Już wiatr go nie ochładzał, lecz porywał. Chciał złapać jego skrzydła i uwolnić z rozgrzanego ciała kobiety, której usta stawały się czarą nie odkrytych przyjemności. Nich całuje, niech całuje. Niech wyciągnie całą gorycz samotności, w niej przebywającą. Niech policzki, powieki, czoło syci jego witalność, jego obecność, cielesność. Zbliżyli się do siebie po tym pocałunku, którego smak jeszcze pozostawał na jej ustach, mieszając się z kropelkami wina. Objął ją i przycisnął do swej piersi, czując jej oddech i nerwowe bicie serca. Jej miękka skóra pieściła jego palce, gdy włożył rękę pod czarną bluzkę. Aksamit. Wystarczyło zamknąć oczy i pieścić tą opaloną tkaninę, tak ciepłą, tak płonącą. Spoglądał w jej zamglone oczy, w brwi lekko opuszczone, i w ten trzepot zatraconych rzęs. Jeszcze kropelka wina spływała po jej wargach. Nasycą się, namaszczą swe ciała własnymi pocałunkami. Zsunął to jedyne ramiączko czarnej bluzki i całować, by pieścić jej ramiona, przyciskać do siebie jej piersi, drżącymi z podniecenia dłońmi rozpiąć jej stanik, i paść wreszcie. Osunąć się wzdłuż jej talii, ud. Paść na podłogę. Na miękki dywan i w orzeźwiającym chłodzie nocy, czuć zaciskające się na nim jej nogi, tak samo gładkie tak samo aksamitne. Pragnął, pragnęła, pragnęli oboje, rozpleść jej warkocz, rozpuścić te włosy, by rozlały się wokół jej głowy. Tak, tylko już usta, i dłonie, i oddech, i smak ciała, i falowanie bioder, to ich ogarnęło, w chłodnych okowach wiatru. Tego samego, który bawił się, pieścił firany. Tańczące szaleńczo, jak tamtych dwoje, ledwo co nie uwolniły się z więzów i nie pofalowały z wiatrem w dal, tam gdzie nikt nie patrzy, gdzie nikt nie żałuje, bez ostrożności, z szaleństwem, dla siebie, wyłącznie dla własnej przyjemności. Tak, tańczyły wspaniałe tango, tak czyste, lekkie i białe, jak puch, jak chmury, jak welon tańczącej kobiety, jeszcze dziewicy. Chwilo trwaj wiecznie. Syna, cały świat pragnie syna, własnego potomka dziedzica. Takiego, któryby wszystko zmienił i po układał na nowo, lepiej. Wielu życie oddałoby za syna. Wielu poświęciłoby syna dla własnych zysków. Wielu woli potomka odrzucić by nie pamiętać, by zapomnieć o całym horrorze jego narodzin. - To nie możliwe! – powiedziała gwałtownie, spoglądając na tester ciążowy. Wynik był pozytywny. Blade światło lampki odbijało się od białych kafelków na ścianach łazienki. W małym koszu leżała sterta wykorzystanych testerów, wszystkich zabarwionych na ten sam kolor dający wynik pozytywny. Mogła sobie tłumaczyć, że to wszystko jej jednym wielkim nieporozumieniem, że to błąd tego testera i kilku innych. Uczono ją, by nie załamywać się po pierwszym razie. Wiele tego typu produktów, nawet kupowanych w najlepszych aptekach, może być wadliwe. Po prostu każdy organizm jest inny, odporny na jedne odczynniki, nadwrażliwy na inne. Jednak czy wszystkie tego typu testery w pobliskich aptekach były wadliwe. Specjalnie kupiła kilka rodzajów w kilku aptekach, a teraz wynik mógł ją tylko załamać. - A jednak. Ale jak? Wtedy? Z nim? – próbowała głośno wszystko przemyśleć. Przecież na razie nikt nie musiał o tym wiedzieć. Nic nie powinno się wydostać z tego pomieszczenia. – Byliśmy wtedy zabezpieczeni. Wiele razy to działało. Najlepsze tabletki, prezerwatywy a teraz. Może pękła, zsunęła się. Ale czy on by nic nie powiedział. Nie czuł? Może nic się takiego nie stało. Pech. Boże co to ma znaczyć. Kara boska. Wszyscy grzmieli, że nigdy nie da się stuprocentowo zabezpieczyć. Zawsze jest ten wyjątek jeden na tysiąc, że nie udaje się zatrzymać natury. Zaraz, zaraz...? Sięgnęła po torebkę, w której trzymała swój notesik. Liczyła, namiętnie odliczała dzień, po dniu, aby tylko trafiła na odpowiedni moment, gdy do tego dojść nie może, lub gdy do tego dojdzie na pewno. Dziecko to nie możliwe. Miało być za rok, za dwa, spłodzone z mężem i miało to być wszystko jednym wielkim misterium poczęcia, a naprawdę, stało się w chwili słabości, samotności, stłumienia zmysłów winem. Nie mogła w to wszystko uwierzyć. Nawet gdy notes wypadł jej z rąk, gdy usiadła wykończona na wannie, chwiejąc się i tępo spoglądając na wiszące przed nią kryształowe, prostokątne lustro. Blask błękitu jej oczu zmatowiał. Gładkie czoło zdawało się być pomarszczone. Po długiej linii podbródka spływały kropelki łez. To był koniec. W jej świecie, w tym świecie, poczęcie dziecka było już końcem pewnej rzeczywistości, wolności, chęci do życia. Już nie widziała w lustrze siebie, młodej, pięknej, dynamicznej kobiety, lecz steraną życiem matkę o obwisłych, nabrzmiałych mlekiem piersiach, powolną i niewyspaną. Trzeba zadzwonić. Uprzedzić współ-winowajcę. Ale co on poradzi. Załatwi jej rozwód, ożeni się z nią. Bzdura. Zrzuci na nią całą winę i słusznie. Myślała jak całe społeczeństwo, tradycyjnie, że to kobieta jest kusicielką, i to ona powinna zadbać o ten mankament, który jej tylko przynosi problemów. Trzeba było powiedzieć nie. Męska rzecz żądać, kobieca odmawiać. Ale przecież w tym wypadku obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa. Wyszła z łazienki, dopadła telefonu i wykręciła numer. Odpowiadał jej długi, przerywany, pusty dźwięk. Nikt nie odpowiadał w domu, a w biurze mówiono, że go nie będzie przez parę dni. „Wie pani. Interesy.” Uciekł, czyli wiedział, poczuwał się do odpowiedzialności i sam był główną przyczyną nieszczęścia. Albo rzeczywiście – interesy. Krzątała się po pokoju, gdy nagle rzuciła okiem na kalendarz. Zauważyła datę. - Przecież jutro już wraca! Wiosenna pogoda tego lata sprzyjała podróży. Jednak zderzenie stref czasowych i nagłego przeskoku z gorącego Buenos tu w temperaturę blisko dwudziestu stopni wykończyłoby największego byka, a co dopiero finansistę. Samolot wylądował o czasie. Przejęcie na twarzy kobiety musiało jak najszybciej zniknąć. Potrzebna była maska szczęśliwej żony, a nawet namiętnej kochanki. Stała w ciemnej dżinsowej kurtce, w czarnych spodniach. Związane w warkocz włosy i spuszczona głowa nie były wspaniałym obrazem radości. Jednocześnie wtapiała się w tłum ludzi równie czekających, niecierpliwych, z kwiatami, z gratulacjami, z dziećmi. To ten ostatni obrazek wprawiał ją w szał, w rozpacz, w strach przed tu, że on jakoś metafizycznie może o wszystkim wiedzieć. Przed wyjazdem na lotnisko stała prawie z godzinę przed lustrem przyglądając się swojej figurze, jeszcze nie zniekształconej, ale już z obawy okryła się kurtką, aby tylko nic nie można by było zauważyć. Gdy pojawił się w drzwiach dla przylatujących, uśmiechnął się szeroko i z otwartymi rękami szedł jej na spotkanie. Maska, w takiej sytuacji najważniejsza była odpowiednia maska i wytrwałość w zachowaniu sztucznego, acz nierozpoznanego uśmiechu. Wziął ją w swoje ramiona jakby nigdy nic. Ludzie do około kochali melodramaty, spoglądając na nich jak na film. On leżał wykończony. Ona sama pozostawała w innym pokoju. Nic nie mogli do siebie powiedzieć. Wszystko jakby prysło w oka mgnieniu, gdy przyszli do domu, gdy ona usiadła, gdy on się położył. Nie to nie było zupełnie tak. To zmęczenie, uporczywa praca i stres mogły go wykończyć. Zmiana czasu zamknęła mu oczy, pozbawiła sił. Ani jednego słowa nie mógł wydobyć. Dla niej było to ułaskawienie. Nie musiała na razie się tłumaczyć, wymyślać, ani mówić, dlaczego z kącików jej oczu płyną łzy. Dlaczego płakała, na co były jej te łzy. Ze szczęścia. Z rozpuszczonymi włosami, siedziała z pochyloną głową, drżąca, łkająca i nie podobna do siebie. Zdawać by się mogło, że cały błękit jej oczu nagle wylał się w jej dłonie. Już nie takie delikatne i ciepłe, lecz przerażająco zimne i czerwieniące. Z dala do niego, od męża, a tak blisko swej nieodpowiedzialności, swej arogancji w stosunku do natury, dotykała lekko brzucha, jakby próbując wyczuć życie i zmusić je by się nie rozwijało, by odeszło, ustąpiło dla jej dobra. Telefon był głuchy. Nikt po drugiej stronie słuchawki nie kwapił się odebrać, gdy dzwoniła do tego drugiego, tak samo winnego jak ona. Ale tam nikt nie odbierał. Może i dobrze? Co by powiedziała, czy nie zdawali sobie z tego sprawy. Jak często lubimy bawić się w dzieci, i próbować wszystkiego, wierząc, że nam to ujdzie na sucho. Mylimy się! Stała ze spuszczonymi włosami nad telefonem. Nie mogąc się ruszyć, wykręcała wciąż ten sam numer, nawet już błędny, przychodzący do myśli od tak sobie. Głupia maszyna szemrała w słuchawce: „Nie ma takiego numeru. Nie ma takiego numeru.” Nie ma nikogo, niczego, co mogłoby ją uwolnić. Szeptała do siebie, powtarzała i przeinaczała: - Nie ma takiego numeru. Nie ma takiego numeru bucika. Proszę pani. Poczuła jakby czyjaś dłoń spoczęła na jej ramieniu. Nerwowo odwróciła się. Za nią nikogo nie było, tylko powracał ten głos, jakby z zewnątrz - Niestety nie mamy takich malutkich numerów. Poprawiła nerwowo włosy, puściła słuchawkę, oderwała się jakby od tego otoczenia, wpadając w inne, zmieniając je, uciekając. Może sen, zwykły, leczniczy sen jej pomoże. Nie, bała się snu. Nie mogła przecież spać nawet w nocy, bo wciąż powracał szok porodu, gdzieś przeplatany z przyjemnością zbliżenia. Tylko nie sen. Ekspres cyknął. Kawa już była zaparzona. Wszystko było dozwolone, wszystko było mile widziane byleby nie zasnąć. Ogrzewała dłonie trzymając kubek czarnej, mocnej kawy, której opary uderzały w jej nozdrza charakterystycznym aromatem. Włączyła telewizor. Błyskawicznie przeskoczyła na inny kanał, bo już niemowlę dreptało w telewizji. Zobaczyła na innym kanale kobietę, młodą, ładną. Usiadła wygodnie, by trochę nasycić zmysły bajką, iluzją telewizji. Z czarnego pudła leciały słowa: „Każda matka odpowiada zawsze za swoje dziecko, bo to ona powiła go na świat. Jak mówią psychologowie nie ma kobiety, która nie pragnęłaby mieć dzieci. Niestety. Współczesny pęd życia, stres i inne choroby cywilizacyjne pomniejszają ludzkie możliwości reprodukcyjne.” – na dole ekranu pojawił się napis: dr medycyny Irena E. – „Wiele kobiet zabiega, by być w stanie błogosławionym. Współczesna medycyna nie wszystkim może pomóc. Chciałabym uświadomić młode mamy i dowartościować je. Jesteście wybrańcami losu, bądźcie dumne z własnego malca, z własnej ciąży.” Cisza. Umysł Beaty już nic nie mógł odebrać. Trwała jakby poza czasem, słysząc wciąż powtarzane ostatnie zdanie pani doktor. Ona nienawidziła tego stanu, który został nazwany błogosławionym. To było przekleństwo. A jednocześnie bała się wszelkich drastycznych kroków, bo to przecież człowiek. Jeszcze mąż, mąż pragnąłby własnego dziecka... - Własnego dziecka. – powtórzyła, budząc się jakby z transu. W jej młodym umyśle zrodził się plan. Nadzieja na normalność. Musiała jednak czekać, musiała uzbroić się w cierpliwość i wszystko porządnie obmyślić. Wygrać z wrednym, przebiegłym losem. Mogła być sprytniejsza od niego. Zapadł już zmrok nad miastem. Powoli w oknach kolejnych mieszkań zaczęły gasnąć światła. Cyk – jedno, cyk – drugie, cyk. Uriasz pociągnął za sznureczek lampki nocnej i od razu w sypialni zapanował mrok. Chłodne powietrze, przeciskające się przez otwarty lufcik, miło otaczało łóżko. Ułożył się na boku, lekko ocierając się plecami o leżącą obok żonę. Już podłożył dłoń pod zmęczoną głowę, gdy usłyszał słodki szept niewieści. - Chcesz już spać. Nie zdążył odpowiedzieć, bo miękkie jej usta spoczęły na jego karku. Pocałunek musiał go rozbudzić. - Bardzo chętnie, ale... Oplotła go rozpalonymi nogami i gładziła delikatnie jego włosy, szepcąc jeszcze bardziej podniecająco. - Tak króciutko... - Ale nie mam prezerwatywy. - Przerwiemy. Odsapnął i lekko zamknął oczy, gdy nagle poczuł jej palce wplatające się w meszek na jego klatce piersiowej. Usiadła na jego udach. Zdjęła jasnobłękitną swą halkę, ukazując krągłość swych piersi. Pochyliła się, by usta małżonków znów poczuły swój jedwabisty smak. Uriasz przymknął powieki, czuł przyjemność i płomień kobiecego ciała. Śnił na jawie. Leżała sama w łóżku. Która to była już godzina? Straciła orientację. Powoli przebudzała się z krótkiego snu, ale w tym przebudzeniu nikt jej już nie towarzyszył. Uriasz wyszedł. Cicho, bezszelestnie uciekł do pracy. Coś to wszystko nie tak układało się w jej głowie. Dlaczego jej nie obudził? Sam zrobił pewnie pośpieszne śniadanie i wyszedł. Bez „do widzenie”, bez szeptania do ucha, pocałunku w policzek. Po takiej nocy, oddalił się jak gwałciciel. Szybko jednak te ostatnie słowo wyrzuciła z umysłu, wdeptała w ziemię. To głupie. Leżała jeszcze, szczęśliwa. Czując ciepłe, mokre prześcieradło, emanujące męskim zapachem, wiedziała, że przechytrzyła los. Spokojne dorastanie dziecka do porodu w jej łonie mogło trwać. Miała przecież alibi. Słyszała jakby już jego płacz, widziała łóżeczko blisko ich łóżka i te małe rączki wyciągnięte do góry. Tylko krew, gdzieś jeszcze w głębi umysłu pojawiała się krew. Bała się śmierci, bała się poronienia... To ten okrzyk bólu wydarł ją nagle z przestrzeni półsnu i rozleniwienia. Położyła swą dłoń na podbrzuszu, próbowała coś wyczuć, choćby ciepło, ślad po powstaniu nowego życia. A może to jeszcze nie było życie? Tylko komórka połączona z drugą ułożyła się na ściankach macicy i pomnaża się. Gdzie tej komórce jest człowiek? Gdzie jego malutka dusza, anielska niewinność? Jednak wielka błogość nią ogarnęła, nią, czującą jeszcze rozkosz namiętności, pełnię spełnienia i wielką pewność siebie, uświadomienie sobie własnego sprytu. - Dzięki Bogu. – wyszeptała w niebiosa samoistnie, będąc mało pewna tego, że ktoś rzeczywiście tego dziękczynienia wysłucha. Dzień alarmował o swoim narodzeniu, przeciskając swoje rażące płomienie przez szpary między żaluzjami. Koniec panowania uprzejmej i ślepej nocy. Dzień każe odsłaniać się, pokazywać zaspane twarze, skazana na poparzenie przez słoneczne promienie. Zmrużenie oczu to tylko oddalenie terminu wykonania wyroku, a nie ułaskawienie. Z narzuconym na nocną koszulę szlafrokiem, rozleniwiona przechadzała się po mieszkaniu. Smagana słońcem padła na sofę trzymając w ręku książkę. Leżąc, czytała „Śniadanie u Tiffaniego”. Krocząc dalej po szalonym Nowym Jorku usłyszała wyrywający z błogiej bezradności głos dzwonka do drzwi. Ktoś czegoś chce? On czegoś zapomniał? Wstała, kładąc książkę na podłodze, a ktoś natrętny coraz mocniej „dzwonił”. - Chwileczkę! – krzyknęła Beata, trochę wyprowadzona z równowagi. Ale dzwonek, jak głuchy na jej wołanie, kontynuował swoją arię, rozdzierającą błony bębenkowe. Już trochę zdenerwowana pociągnęła za klamkę. Przed drzwiami stał ponury, niski listonosz, wciąż trzymający palec na dzwonku. Popatrzył na nią podejrzanie, później jeszcze raz na swój grafik i na numer mieszkania. Wszystko to trwało zamknięte w dwóch sekundach. - Mam przesyłkę, list polecony, dla pani męża. – wyciągnął list i podał, podnosząc głowę i spoglądając na jej jasne, rozbudzone chłodnym prysznice oczy. – Jeszcze trzeba pokwitować. Przez moment, w którym poświadczała odbiór przesyłki, czuła jak była lustrowana przez wścibskiego listonosza. Gburowatym spojrzeniem kroczył po jej ramionach, próbując czegoś innego wypatrzyć pod dobrze zawiązanym szlafrokiem. Od razu zgasił się, gdy wcisnęła mu grafik do ręki. Znów podniósł wzrok, by zobaczyć tylko jej ironiczny uśmiech i krótkie, od niechcenia, a może w celu zaczerwienienia mężczyzny: „Proszę”. Już nie zdążył odpowiedzieć, bo w miejscu gdzie wcześniej widział jej dekolt, teraz wyrosły zatrzaśnięte drzwi. Do widzenia. Beata odłożyła kopertę na stolik w przedpokoju. Przecież to list do męża. Zdążyła tylko zauważyć wijącego się na kopercie węża Eskulapa. Wolała wrócić do lektury. Jednak mimo jej usilnych starań lektura nie była już tą samą. Męczyła ją ciekawość. Po co były mu jakieś medyczne badania? Spokojnie, może to tylko do pracy. Ten szef mógł wymyślić jakieś absurdalne badania krwi, albo analizę stanu zdrowia po powrocie z Ameryki. Przecież Ameryka Łacińska to też świat egzotyczny. Spokojnie. Mimo to, krążąc po mieszkaniu i mijając leżącą spokojnie kopertę, czuła wielką chęć sprawdzenia jej zawartości, upewnienia swoich racji. Może przecież to być nic optymistycznego. Może jest chory? W jednej chwili mogą przyjść do głowy, wszystkie najgorsze utrapienia jakie mogą kiedykolwiek męczyć człowieka. Jest jednak coś co zabraniało jej otwarcia tego listu, chodziło o zaufanie. Ale o jakim zaufaniu tu może być mowa, gdy ona dopuściła się najgorszej rzeczy – kłamała swego męża. - Dość moralizatorstwa. – powiedziała głośno do siebie, odciągając wzrok od leżącego listu, a na kopercie wciąż wił się dręczący wąż Eskulapa. Już miała go w ręce, już w drugiej trzymała nóż do korespondencji, lecz zrezygnowała. „Chcąc budować od nowa, trzeba przecież zacząć od siebie”: powtarzała w myślach. Weszła do domu, obładowana torbami, no i jeszcze ten niebieski plecak, co jej robił za torebkę, choć lekki to jednak męczył. Musiała nogą zamykać drzwi mieszkania, lub rzucić wszystkie torby w przejściu. Dziwnie męcząca pogoda. Słońce paliło ją w oczy, a ciało pokrywała gęsia skórka. Ni to lato, ni to jesień. Wykończona usiadła na stołku w przedpokoju, mając to wszystko gdzieś. Pomyślała nagle o dziecku. Nerwowo i błyskawicznie położyła rękę na podbrzuszu, próbując coś wyczuć, ale tam jeszcze nic nie mogło się ruszać. To jest dopiero parę tygodni, to dopiero początek wielkiej walki o macierzyństwo, ale ten lęk wciąż powracał, a gdy się pojawiał do umysłu wdzierały się pamiątki z jego poczęcia i strach przed wyjściem na jaw prawdy. Była zdenerwowana, w porywach złości na samą siebie chwyciła leżącą spokojnie kopertę. Przyjrzała się pieczątce, z której tak ją raził, kusił ów wąż. „Prywatna klinika medyczna MEDCOM” Pociągnęła mocno za róg koperty i rozdarła ją. Wewnątrz znajdowała się duża kartka z wieloma rzędami cyfr i obfitym tekstem. Stojąc zaczęła czytać. Jej wzrok płynął po tekście. Źrenicy nagle coraz bardziej się rozszerzały, dłonie drżały, a usta lekko uchylały się by złapać więcej powietrza. Kolana powoli uginały się a ona oparta plecami o ścianę zaczęła się zsuwać w dół, na stołek. Gdy wzrok ugrzązł w jednym miejscu. Usiadła a z jej rąk kartka się wysunęła i niesiona lekkim podmuchem, miękko, delikatnie opadła na podłogę. Nie spuszczała jej z oczu, siedząc niewygodnie z podkulonymi nogami, opierając głowę o ścianę. - To już koniec. – szepnęła do siebie. Siedzieli naprzeciwko siebie, w okowach ciemności. Tylko jedna lampa rozświetlała salon. Okna były już przysłonięte zasłoną z jedwabiu. Wieczór. Na ich twarzach zmęczenie, znużenie pełnym emocji dniem. Powieki same opadają. Dłonie spoczywają na stole. Już było po kolacji, już nic nie było do jedzenia, ale oni nadal pozostawali w ciszy naprzeciwko siebie. Nie patrzyli sobie w oczy, coś z tych opuszczonych źrenic bił strach. Na środku stołu leżała rozdarta koperta, na rogu której wił się wąż Eskulapa. Gdzie był list? Pewnie adresat już przeczytał jego zawartość. Cisza. Przerażająca cisza, z której wyrywały się tylko dźwięki przejeżdżających samochodów. Beata odwróciła się, wstała i chodziła po salonie, jakby nie wiedząc, czy wyjść, czy zostać. A on nadal ze spuszczoną głowa, czekał, myślał. Ona krążyła wokół stołu. Upominana przez niego wzrokiem nie chciała usiąść. Nadal milczeli. On blady, ona w pół żywa, bez słowa mogliby spędzić całą noc. Zapomnieli o wczorajszej nocy. To już była historia. Tylko ten list, ten skrawek papieru przyciągał wciąż ich wzrok. Pewnie znali już jego treść na pamięć. Recytowali, powtarzali go w pamięci. Uriasz jeszcze raz chwycił kopertę. Jeszcze raz wąż ugrzązł w jego wzroku. Nie mogąc przestać patrzeć na nazwę „ „MEDCOM” wyszeptał: - Chciałem to inaczej powiedzieć. Nie odpowiedziała, tylko jeszcze bardziej krążyła, chcąc jakby gdzieś uciec, schronić się przed jego słowami, przed treścią tego listu. - To nie jest moja wina. – dalej szeptał, chcąc jakby wreszcie przerwać ten łańcuch ciszy, który oplótł ich i trzymał już przez parę godzin. – To jest loteria, przypadek. Jednak Beata nadal milczała, tylko na jej bladej, gładkiej twarzy rysowało się coraz większe przerażenie. Jej blond włosy i błękitne oczy zaczęły zamarzać, niknąć w przerażającej pustce. - Poradzimy sobie. Nic w naszym życiu się nie zmieni. – Wstał i podszedł do niej, przytulając ją mocno do siebie. Nie usłyszał jednak szlochu, lecz czuł jakby ściskał kamień, kogoś kompletnie wyciągniętego z rzeczywistości. – Co ci jest? Nadal odpowiadał mu tylko szum przejeżdżających samochodów. - Naprawdę nic się nie zmieni. – próbował ją uspokoić. - Ale, czy te wyniki są prawidłowe... – zdołała coś wymamrotać w zdrętwieniu. - Tak. Nagle wyrwała się z jego ramion i mocno trzymając dłoń na ustach, jakby zaciskając je, chroniąc przed wypłynięciem ich zawartości wypadła z salonu. Uriasz usłyszał tylko trzask zamykanych drzwi łazienkowych. Klęcząc na zimnych kafelkach, pochylała głowę nad muszlą. Z jej wcześniej tak słodkich, podkreślonych różem ust płynęły rzadkie, żółto-brązowe „rzygowiny”. Wymiotowała. Trzymając się kurczowo białej deski, targana własnym organizmem, pochylała głowę jeszcze niżej, tak, że jej włosy związane w kuca zsuwały się na jej twarz. Odrobiny włosów dochodził do ust, brudnych od zgniłej mazi. To musiał być już koniec. Nic nie słyszała prócz własnego cierpienia, nawet pukania męża, nawet jego przerażonego głosu. - Spokojnie. Kochanie, spokojnie. Przecież to nie koniec świata. Odpowiadały mu tylko jej jęki. W głębi umysłu, rozumiała zupełnie inaczej jego uspokojenia. Nie mogła już nawet płakać. Wszystko zmywało się na jej twarzy: słone łzy, odrobiny włosów, ślina, wymioty, puder i lekki makijaż. Gdzież jej uroda, gdzie piękno młodości? - Już lepiej? – zapytał podając jej ciepły napar z ziół. - Tak. – jeszcze bardziej otuliła się kocem, chcąc jak najgłębiej schować mokrą twarz i włosy. – Już mi lepiej. Spojrzeli sobie mocno w oczy. Jednak już nie mogli milczeć, pierwsze lody zostały złamane, a cała złość uleciała. Nic nie można było już zrobić. - Naprawdę te wyniki są prawidłowe. - Tak, ta klinika jest najlepsza w mieście w tych sprawach. - I już nic nie da się zrobić. Może przypadkiem, wszystko nagle wróci do normy. – milczał, a ona pytała dalej. – Od kiedy to jest możliwe? - Tego nie wiem, ale na pewno, gdzieś od roku, pół. - Od pół... – zamyśliła się i znów poczuła w gardle niebezpieczne oznaki cofającego się pokarmu. Lecz powstrzymała to i przełknęła jeszcze odrobinę ziół, aby wszystko wróciło do normy. Przestraszona, trzymając dłoń pod kocem, położyła ją na podbrzuszu. Nic nie czuła. - Lekarz mówił, że to jakby choroba naszego wieku. Stres, bieganina, praca, to wszystko zaburza czynności ludzkie. Natura jakby szaleje. - Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. - A jakie zwierze wytrzyma dziesięciogodzinną harówę, no i jeszcze tą niepewność, czy wszystko się uda załatwić. - Zmiany klimatu, podróże... - Tak. – przerwał i zapadła znów głęboka cisza w pomieszczeniu. Ciepło bijące od zaparzonych ziół rozgrzewało nie tylko ją, ale i jego. Pewnie jego temperatura też podskoczyła z emocji i najchętniej wskoczyłby pod prysznic chcąc o tym wszystkim jak najszybciej zapomnieć i przejść do porządku dziennego. – Więc rozumiesz? Nie odpowiedziała mu, lecz jeszcze bardziej otuliła się kocem. Spuściła głowę, przyglądając się brązowo – zielonemu naparowi, tak esencjonalnemu, jak i dziwnemu w smaku. Płynęła wzrokiem po tafli, chcąc jakby utopić wszystko w tym napoju, tak zwyczajnym, wcale nie rozweselającym. Co parę chwil czuła jeszcze w ustach mdły, okropny posmak wymiocin. Teraz była jej kolej na szok. Teraz ona mogła wyprowadzić najcięższe działa i zaskoczyć Uriasza. Ale co by zyskała? Smutek, a może i kłótnia, może nawet błyskawicznie spakowane walizki. Nie mogła tego zrobić, patrząc na jego zrezygnowane ciemne oczy, drżące dłonie, oparte na jej kolanach. Mogli tak trwać do końca nocy, przy lekkim, zanikającym gdzieś w coraz większej ciemności świetle lampy. Sami, a jakby we trzech. Ze swoimi problemami, jak w życiu. - Połóż się spać. – powiedział, odkładając pusty kubek po ziołach i pomagając jej wstać. – Ja też się już muszę położyć. Niemrawo i w pełnej ciszy wstała i posuwistym krokiem weszła do sypialni, powtarzając w umyśle swoje narzekania: „Czemu ja! Czemu on! On, bezpłodny!” I z kącików jej oczu popłynęła jednak gorzka łza, bo wszystko wracało do początku. Leżała w łóżku. Zewsząd było ciemno, tylko jedno światło jaśniało w pokoju. Czuła się jakoś inaczej, jakby już czuła pierwsze kopnięcia malca, a podświadomie już pierwsze jego jęki, nocny płacz. Chciała wstać, ale przecież to tylko jej wyobrażenia. Rozglądnęła się, lecz widziała tylko plecy swego zaspanego męża. Otulało ja ciepło, palące ciepło. Zraz na czole pojawiły się pierwsze kropelki potu, aby po chwili zalać ją całą. Coś było nie tak. Nerwowo kładła ręce na kołdrę, to po chwili chowała pod spód. Dotykała swego ciała, lecz było ono letnie, odpowiednie, lecz ukrop nie ustępował. Nagle poderwała kołdrę i cała się odkryła. Szok. Wykrzyknęła na całe gardło, lecz mąż się nie obudził. Jeszcze raz przyjrzała się samo sobie. Jej oczy matowiały z przerażenia. Cała nocna koszula w okolicach łona była czerwona, a po wewnętrznej stornie ud spływały gęste stróżki krwi. „To, to nie możliwe!”: przepływało po jej umyśle. Leżała cała zdrętwiała nie mając siły niczego uczynić. Była jak sparaliżowana. Tylko krzyk mógł obudzić Uriasza, lecz on nie reagował. - Boże! Matko! Co się stało! – szalała w rozpaczy. - Cicho. Cicho. – usłyszała niemrawy głos męża. - AAAAA! - Już dobrze. Spokojnie. – ktoś wciąż powtarzał. - Ale ja się boję. Nic nie widzę. – mówiła z zamkniętymi oczami. - Spokojnie, już dostała pani zastrzyk i będzie pani zrelaksowana. - Naprawdę, ale moje łono... - Nic nie szkodzi. Proszę szerzej rozłożyć nogi na kozetce. Wyżej! - Co pan robi. - To potrwa minutę. - Ale... – czuła jakby środek na uspokojenie zaczął działać. Po jej ciele zaczęły przechodzić zimne dreszcze. - Zaraz wyskrobiemy dziada! – wydarł się nagle ktoś głosem tak ostrym, tak świszczącym w uszach, że człowiek zaczynał odczuwać ból. Ból, a na dodatek przerażenie. - AAAAA! - Już spokojnie. – znów ktoś do niej mówił. – Już dobrze. Odzyskując jakby siłę i władanie w członkach zaczęła się wyrywać i wymachiwać pięściami. Sypała obelgami jakie tylko znała. - To tylko sen. To tylko sen. Otwórz oczy. Powoli podniosła powieki i ujrzała w świetle nocnej lampki, przerażoną i niewyspaną twarz Uriasza, który trzymał jej pięści i spokojnie mówił do niej, że to był tylko sen. Nie umiała już zdecydować co kupić na obiad, o której najlepiej wyjść z domu. Nawet już nie chciała wychodzić. Można śmiało powiedzieć, że szwendała się po własnym mieszkaniu, niewiadomo na co czekając i czemu poświęcając uwagę. Nic nie potrafiło już ją zainteresować. Okazało się, że wcale nie jest sprytniejsza od losu. To los miał możliwość powiedzenia ostatniego słowa, tak ostrego, że potrafiącego przebić najlepszy plan. Kto mógł się spodziewać, że ma męża, który nie może mieć dzieci. Pozostawała tylko jeszcze jedna możliwość, aby wszystko zatuszować. Siedziała w kuchni, opierając łokcie na stole. Jej rozpuszczone, nie umyte, nie rozczesane włosy opadały na twarz. W dłoni trzymała zwykłą szklankę, w której rozbijał się o brzegi koniak. Nic innego nie mieli w domu. Teraz żałowała, że nie uzupełniła barku o wódkę. Na wszystko było już za późno: na stanowcze nie, dla szefa Uriasza, na zmuszenie go do załatwienia prezerwatywy, na tabletki antykoncepcyjne, te przed i po zbliżeniu, nawet na przyznanie się mężowi. Może gdyby powiedziała, ze jest w ciąży jak najszybciej, nie zwróciłby uwagi, kiedy to nastąpiło, no i może by nie uwierzył specjalistom z kliniki. Na wszystko już jest za późno. - Idiotka, po prostu idiotka. Tyle razy nie wpadła, a teraz nic nie zrobiła, aby przeszkodzić naturze. – już nawet otwarcie, na cały głos mówiła do siebie. – Po prostu idiotka. Ale po cholerę on robił te badania. I on idiota. Ha, idiota z idiotka się dobrali. – upiła łyk – tylko jeden skurwiel był sprytniejszy od nich! Położyła głowę na stole, a szklankę przesunęła tak na bok, że przewróciła ją i wylała ostatnie krople koniaku. Ale co ją to obchodziło. Za bardzo kochała życie, żeby się na nie targnąć, a poza tym za dużo już było w jej życiorysie wielkich dramatów. Szkoda jej było tylko Uriasza, który nic by z tego nie rozumiał. Zostaje aborcja. Ostateczne rozwiązanie kwestii tego płodu. Gdy się myśli o aborcji najlepiej zamienić słowo dziecko na płód a wtedy może sumienie się gdzieś ulotni. Jednak gdy ona przykładała dłoń do swego podbrzusza wiedziała, że tam ktoś jest. Ktoś, a nie coś. A ona nie chciała zabijać życia, nie miała takiego prawa. - Boże jaka ja jestem głupia. – znów snuła tą swoją dołujący monolog. – Konserwatywna. Wystarczyłoby zebrać kilka tysięcy i w jeden dzień, popołudnie odświeżyć swoją niewinność. Tak, znów jej wzrok przyciągał telefon. Prywatny numer do tego człowieka znała, ale pewnie znów by odpowiedział jej tylko przerywany sygnał. Byłoby zajęte, lub by nie odebrał. Podniosła niemrawo głowę. Spoglądała jak z rogu stołu kapie na podłogę koniak, Podłożyła palec, tak by kilka kropel na niego spadły. Włożyła go do ust. Oblizała wargami, sycąc wszelką słodycz napoju. Nic nowego już nie mogło się w jej życiu wydarzyć. Zwaliła się z krzesła i kiwając się od ściany do ściany, w pełni trzeźwości umysłu, doszła do telefonu. Związała jakoś swe włosy, zarzucając jej na ramię, tak by nie opadały jej na twarz. Przetarła twarz, lecz brudne od koniaku palce, tylko sprawiły, że jej policzki stały się klejące. Odchrząknęła, jakby chciała zatuszować swój stan i mówić składnie i czysto. Podniosła słuchawkę i wstukała numer. Nastała chwila oczekiwania. - Słucham. – odezwał się. Na początku nie wiedziała co ma mówić, lecz po chwili przełknęła ślinę i zaczęła. - To ja. Pamiętasz. - Tak to ty... – mówił z lekceważeniem. - Wież czemu dzwonię? - Domyślam się, ale coś jesteś spóźniona. - Poczekaj. Zdecydowałam się. - Bardzo proszę. Mąż zapewne się ucieszy. - Jesteś cyniczny. - Tak. Powiedz mu jak chcesz, albo nie, będzie miał niespodziankę. - A ty co zrobisz. - Jeśli będziesz milczeć, zatrzymam go w firmie, dam mu awans. - A jak nie... - Sama sobie odpowiedz. – nastało milczenie, tak długie, że zirytowany rzucił nagle e do słuchawki – To wszystko? - Nie, zdecydowałam się na coś innego. - Mądra jesteś. - Czekam na twoją reakcję. - A pieniądze. Jasne, za taki dobry seks należą ci się pieniądze. - Ty sukinsynie! - Spokojnie. Dostaniesz adres najlepszego ginekologa w mieście. Szybko i bezboleśnie, no i w pełni bezpiecznie. Ja wszystko zapłacę, to mój znajomy. - Pewnie to nie twój pierwszy raz. – w słuchawce odpowiedział jej ironiczny śmiech. – Chce to jak najszybciej skończyć. - Dobrze, juto, pojutrze dostaniesz adres. Do końca tygodnia kłopoty znikną, będzie jak ręką... Rzuciła słuchawką. Na telefon popłynął strumień łez, a w pustkę domu poleciały znów najgorsze znane jej inwektywy. - Do niedzieli wszystko będzie jak ręką odjął. – powtórzyła, padając na podłogę i rozkładając się na niej, leżąc krzyżem. – A teraz, jeśli tam jesteś, ustrzel mnie jakimś piorunem, bo planuje morderstwo, ile to będzie za usiłowanie do 5 lat. Piorun nie runął z bladego, białego sufitu, ani iskra, ani płomień. Nikt jej już nawet nie chciał wysłuchać, nikt jej nie mógł pomóc. Zwykły rodzinny wieczór. Dużo światła, by móc spoglądać w twarz swemu rozmówcy. Gdzieś krzątające się dzieci, nawet nie własne, lecz siostry. Można się lubować w ognisku domowym, można tego nienawidzić. W rozległym domu na przedmieściach starano się jakieś życie rodzinne utrzymać, choćby na pozór. Rozkochani domownicy mogliby razem zasiąść do stołu, a po kolacji, udać się do salonu. Taka stara forma się tam kłania. Hierarchizacja i święty porządek, tak nawet nie z ubiegłego, lecz z jeszcze starszego wieku. Meble, jeśli coś o nich należałoby wspomnieć, kierując się dewizą Balzaka, to „graty”, a raczej bliżej prawdy byłoby słowo, antyki. Pod sufitem na środku salonu wisiała wspaniała lampa, niczym pająk mieniący się złotem, z tysiącami żarówek. Fotele obite skórą, piekielnie wygodne. A ściany ozdobione chyba nawet nie reprodukcjami, lecz oryginałami spod pędzla wielkiego mistrza. Takie to było muzeum rodzinne. Cichą porą, z nudów, wszyscy przesiadywali w salonie. Telewizor, przeklęty wynalazek techniki stał gdzieś skryty w otchłani historii, między meblami, które patrzyły na niego z pogardą. Aż strach, a raczej wstyd, było włączyć to czarne pudełko, tak lekkie, cienkie, nowoczesne. Już bardziej do tej przestrzeni pasowałby stary Rubin, albo i inny. Ojciec, matka, siostra starasz i młodsza, tej pierwszej dzieci, gdzieś w pamięci babcia, i syn – taka rodzinka. Krążyli wszyscy bez sensu po pomieszczeniu i chyba tylko dzieci cieszyły się, że razem ze swoją ciocią mogą się wreszcie pobawić na podłodze. Matka, schorowana, już tylko przykryta kocem siedziała w fotelu, patrząc niemrawo w tekst książki. Jedynie ojciec wybił się z tej historycznej przestrzeni i zakładając słuchawki na uszy, delektował się swoją ulubioną muzyką. Jedna para stała w drzwiach prowadzących, ni to na balkon, ni na taras. - Strasznie wyglądasz? – powiedziała Judyta - Nie, zdaje ci się. - To przez pracę. Wykańczasz sam siebie, a i pewnie swoich pracowników - Chcą pieniędzy, muszą dawać z siebie wszystko. – mówił obojętnie Dawid. - Ale chyba nie wszystko ponad swoje siły. - Jeśli sytuacja każe. - Nikt cię w pracy nie lubi. - Lubią. – roześmiał się. – Muszą lubić, są dla mnie jak cukierki: słodziutkie, lecz gdy stracą swój smak, lepiej je wypluć, niż gryźć zębami. - Nie rozumiem mego brata. - Twarde prawa rynku. Trochę już chłodno, wejdź do środka, a ja jeszcze postoję. Lubię taki chłód. Judyta odwróciła się i puszczając oko do swoich dzieci, poszła towarzyszyć im w zabawie. Dawid stał nadal na balkonie, patrząc na palące się nocnymi neonami miasto. - Ciekawe, czy uda się tam zainwestować. – mówił do siebie. - Wpompujemy dużą kasę w ten dziki rynek. Najgorsze jest to ryzyko, ale bez niego nie ma dużego zysku. A jeszcze te dwa tysiące na to dziecko. Mały wydatek, jednak trzeba będzie wypełnić tą lukę szybką forsą. Może sprzedamy trochę dewiz. Tak na rynku są pewne wahania, które można by wykorzystać. Ja zawszę korzysta z szansy, a jak inni w tym czasie śpią, niech sobie w brody plują. Zaraz tam wrócę i znów będą się pytać: „Jak w pracy?” i tak mnie nie rozumieją. Myślą, że to wszystko tak łatwo przychodzi. A tu trzeba wyrywać ziemię własnymi pazurami, spod stóp innego takiego jak ja. Kto się lepiej chwyci „cycka krowy zwanej kapitalizmem”, ten wyssie całe „mleko”. A i jeszcze pewnie zapytają się o narzeczoną. Co ja im powiem, że wszystkie moje „narzeczone” kończą u dr Traugutta. Jak matka chce bawić dzieci, nich poszuka na ulicy, tyle się szwenda. Ja, nie mam czasu. Obiecałem im, że po trzydziestce, ale chyba dojdę do 35, zawsze jakaś połasi się na pieniądze. Patrzą na mnie, już pewnie mama boi się o moje zdrowie. Mimo tego wszystkiego ona najbardziej jest wyrozumiała. Otworzył drzwi balkonu i nawet nie pozwalając otworzyć ust matce wyprzedził ją: - Tak wiem mamo, przeziębię się. – wszedł do środka. - Już mnie rozumiesz bez słów. – uśmiechnęła się do niego. Znowu nastąpiła cisza. Matka jakby wiedziała, że jej syn nie chce mówić o małżeństwie, lecz z nostalgią spoglądała na dwójkę rozbawionych, małych dzieci. Wszystko miała co sobie życzyła, tylko jednego od syna nie mogła wyegzekwować: potomka, a raczej dziedzica, bo o zgrozo, to właśnie Dawid był spadkobiercą nazwiska. Jakby wiedziała ile dzieci mogłoby je nosić, gdyby je uznał. Dawid nagle poczuł się strasznie nieswojo, jakby sumienie wywiercało mu wielką dziurę w umyśle. Siedział jakby przyklejony do fotela, nie mając ochoty na rozmowę. Wpatrywał się tylko w okalające go obrazy, z których to tu, to tam spoglądały na niego błękitne, błyszczące oczy namalowanych kobiet. Pamięć to zabójcza moc. Nie raz podsuwa obrazy, od których chcielibyśmy jak najdalej uciec. Niespodziewanie młodsza jego siostra, studentka, powiedziała: - Wiecie co. Muszę jeszcze na jutro coś zrobić. Przeanalizować parę przypowieści. No to pójdę do siebie. - Po co, pomożemy ci. - Studia ważna rzecz. – dorzucił ojciec zdejmując słuchawki, jakby czując, że coś wreszcie może się dziać. - Dobrze. To ja przeczytam na głos. To będzie jedna z przypowieści Natana, jak dobrze pamiętam. I wyciągając z półki grubą, czarną książkę, zaczęła czytać: „W pewnym mieście było dwóch ludzi, jeden był bogaczem, a drugi biedakiem. Bogacz miał owce i wielką liczbę bydła, biedak nie miał nic, prócz jednej małej owieczki, którą nabył. On ją karmił i wyrosła przy nim wraz z jego dziećmi, jadła jego chleb i piła z jego kubka, spała u jego boku i była dla niego jak córka. Raz przyszedł gość do bogacza, lecz jemu żal było brać coś z owiec i własnego bydła, czym mógłby posłużyć podróżnemu, który do niego zawitał. Więc zabrał owieczkę temu biednemu mężowi i tę przygotował człowiekowi, co przybył do niego.” - I co to może znaczyć? – zapytała z uśmiechem. – Dobra nie będę was męczyć. - Ale czekaj, czekaj. – zatrzymał ją ojciec. – To dotyczyło króla Dawida? - Tak, on miał rozsądzić. - I skazał bogacza na śmierć. - Ja wiem jak to zrobić. - My też wiemy. – zabawnie rzuciła matka. - Dawid i Betszeba, o to w tym wszystkim chodzi. Ich Dawid nic z tej rozmowy zdawał się nie słyszeć, był jak zahipnotyzowany. Widział tylko poruszające się wargi swojej rodziny, uśmiechy, gestykulację i czarną księgę w rękach młodszej siostry. Dawid, król izraelski, i żona jego podwładnego Betszeba. Syn ich, bękart, zmarł. Dawida czekała boska kara. Dawida. - Co wy ode mnie chcecie! – przebudził się z letargu z wielkim wrzaskiem. – O co wam wszystkim chodzi! To moje życie, moje problemy i mój wybór! Jak będę chciał to zdobędę wszystko, wszystko im zabiorę, nawet ich dzieci. To moje bydło, są mi oddani, wszystkim co mają. Nawet własnymi żonami. I gówno to wszystkich powinno obchodzić! - O co ci chodzi! – powiedziała Judyta - To nie o tobie, to o królu Izraela. – dorzuciła lekko matka, chcąc rozluźnić atmosferę, a on nigdy na matkę głosu nie podniósł. Zmieszał się więc i odwróciwszy się, znów wyszedł na balkon. - Jest strasznie nerwowy. - To przez tą pracę. - Ale o czym on w ogóle mówił. - Nie wiadomo, siedział tak i coś musiało mu się przewidzieć. - Niech sobie odpocznie na świeżym powietrzu. – zakończyła tymi słowami matka. Dawid poczuł się trochę lepiej na zewnątrz, to ten chłodny wiatr uderzał go po twarzy, jakby budząc ze snu, z opętania. Drżały mu ręce, drżało mu całe ciało. Znów mówił do siebie: - Wszelkie prawa mam w dupie. Wszelkie te ich zasady mam w dupie. Po to założyłem firmę, aby mieć wszystkich w dupie i być panem we własnym domu. Nikt mi nie będzie śpiewał jakiś przypowiastek, pouczał mnie. Jak chce ktoś mnie ukarać, bardzo proszę. Są sądy, niech wystąpią o szantaż, o uznanie dziecka, tylko jakiego. Nie ma światków, nie ma przestępstwa. Każdy się będzie bać, że straci pracę. To taki nowy sposób kontroli nad pracownikami. Niech się tylko Hetyta odezwie, a wyleci i jego piękna żonka będzie chodzić w łachach, z ruskimi kosmetykami na buźce. Cisza to najlepsze lekarstwo. Nikt nic nie mówi, nikt nic nie zrobił. O wszystkim, wszyscy zapomną. Tylko żeby te dwa tysiące nie poszły na darmo. Wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy. Wstukał numer. Krótkie oczekiwanie na połączenie i po cichym, lękliwym słucham z drugiej strony, wystrzelił bezpośrednio. - Usunęłaś tego bękarta! Kolejne telefony mógłby wywołać jakiś paraliż u domowników. Wszyscy drżeli, gdy głos dzwonka oznajmiał, że ktoś chce z nimi rozmawiać, i jakaż to była wściekłość, gdy okazało się, że to tylko jakaś pomyłka. Wszystko poszło w kąt, wszelkie problemy ustąpiły miejsca temu jednemu. W pokoju wyciągniętym gdzieś z ancien regime panowała teraz żałoba, chyba przedwcześnie, mająca więcej cech zadumy. Nikt już nie ważył się siedzieć zdał od innych w samotności, wszystko musiało być wspólne, bo tylko razem można było poradzić sobie z takim nieszczęściem. Komórka Dawida leżała na stole, wyłączona, nikt nie mógł się z nim skontaktować. Firma pozostawała sama, sobie, a tylko staną się jakieś malwersacje finansowe, od razu pół ekipy leci na bruk jak powiedział szef. Więc całe życie Dawida było zabezpieczone, przez to samo uczucie, jakie nim targało, przez strach i niepewność jutra. Ojciec siedział na fotelu półmartwy, wpatrzony gdzieś w dal, ze spuszczoną głową, jakby chciał w piekle sprawdzić, kto jest następny w kolejności. Siostry – już w czerni, z niepewnością, kręciły się od ściany, do ściany. Nic to nie mogło pomóc, lecz przynajmniej pozwalało znaleźć jakiś kres wędrówki. Jednak takie maszerowanie denerwowało całą resztę towarzystwa. Dawid patrzył na nie z wielką wciąż pohamowywaną wściekłością, bo przecież nie mieli się kłócić. Nikt nic nie mówił, trwała pantomima cieni, półludzi, którzy pozbawieni cząstki swego ja błądzili, zmierzając nie wiadomo dokąd. Czekali. Wiecznie czekali na nowe fakty, na nowe wiadomości. Lecz te nie nadchodziły, a telefon milczał, jakby konkurował z domownikami na to, kto więcej wytrzyma w pełnej ciszy. Mógł być tylko jeden zwycięzca. - Nie będziemy czekać. – wyłamała się Dawid. – Jadę tam! - Nie wpuszczą cię. Patrz, która jest już godzina. – powstrzymywała go Judyta. Ta niższa troszeczkę od niego brunetka, o wielkich czarnych oczach była największym dobrem rodziny, ze stoickim spokojem wierzyła w ludzkie możliwości. - Ma rację. Prześpij się, bo już koło pierwszej, a rano pojedziemy wszyscy. – próbował rozwiązać problem ojciec. - To za bardzo wymęczy – dorzuciła Judyta. – Niech Dawid jedzie sam. - I ja z nim. – wtrąciła się jeszcze młodsza siostra, która cały czas pozostawała w milczeniu. Teraz stanowczo przedstawiła swoją propozycję i jako najmłodsza, najbardziej rozpieszczona, nie spodziewała się sprzeciwu. - Dobrze. – powiedział zrezygnowany, a może raczej piekielnie zmęczony Dawid. – Wstaniemy wcześnie. A „wcześnie” nastało bardzo szybko. Nikt nie mógł zasnąć. Jedynie środki uspokajające mogły coś zrobić, lecz ci co mieli rano jechać musieli zadowolić się własnym usypiającym zmęczeniem. Wstali więc niewyspani, pragnący jak najszybciej wyjść z domu i wszystko załatwić, nie z lenistwa, lecz z lęku, z niepewności. Szybka toaleta, śniadanie, i tylko trzask zamykających się drzwi samochodu. To ostatnie zbudziło Judytę, która podeszła do okna i widziała odjeżdżający samochód. - Oby wam wszystko dobrze poszło. Obyście zdążyli na czas. – mówiła do siebie, jeszcze w półuśpieniu. Setka korytarzy i jeszcze to zmęczenie, blade, białe światło, droga niewiadomo dokąd prowadząca. Wszystko to musiało się na nim odbić. - Jeszcze musiała się spieszyć i na mnie nie poczekać. – denerwował się, bo kazał siostrze czekać, gdy on szukał miejsca do zaparkowania samochodu. – Popędziła. A może i dobrze. Musimy jak najszybciej dowiedzieć się ile jeszcze mamy czasu. Wcześniej mówili, że to już ostatnie dni. Szedł dalej, mijając kolejne korytarze i zagłębiając się w ten niepojęty labirynt, a jednocześnie nie przestawał mówić do siebie: - Wiem czemu to wszystko właśnie nam się stało. Boże. Jeśli tam jesteś, rzuć mi wszystkie najsroższe kary, a rodzinę oszczędź. Sprawiedliwy, tak, lecz sprawiedliwy sędzia nie stosuje odpowiedzialności zbiorowej. Spraw by mi zamknęli firmę, bym się wreszcie doigrał, nie miał dzieci, lecz zachowaj mi – rodzinę. Słyszysz coś. Gówno. Co mam atakować ślepy los. Jeśli on by tym wszystkim kierował, to kim jak jestem. Popychają mną jak trzciną na wietrze. Przecież ja mam wszystko, wszystkiemu dam radę, jak nie da się zgodnie z prawe, to podpłacę. Pieniądze nie grają roli. Jednak mówią, że zrobili już wszystko co w swojej mocy, a współczesna medycyna nie zna jeszcze wystarczającego lekarstwa. Więc co mam żądać hibernacji. Znów gówno. To wszystko nie ma sensu. Te moje gadanie, te moje starania. A ja nawet nie ożeniłem się, nie spełniłem największego życzenia. – Taki twardy, taki pewny siebie, zaczął ronić zły. – Nic nie zrobiłem takiego, aby spełnić te pragnienia. Brałem tylko dla siebie. Teraz to co zgromadziłem jest nic nie warte, a to czego nie mam, a mogłem łatwo mieć, jest bezcenne. – Nic już nie mógł powiedzieć. Szedł dalej przed siebie, ale korytarz się nie kończył. Kolejne tablice informacyjne, kazały mu się cofnąć, skręcić, bądź iść dalej, lecz do sali numer 543 było jeszcze daleko. Moloch pogrążał go, połykał do środka swego labiryntu. Mijał pielęgniarki, salowe, lecz one kierowały go jeszcze zupełnie inaczej. Czasami zdziwione mówiły mu, że onkologia jest zupełnie na drugim końcu szpitala. Rozłożyć mógł tylko ręce. Był tak przejęty tą całą sytuacją, że nie wiedział co właściwie ma robić. Rozumiał, czuł wściekłość swojej siostry, która już pewnie siedzi tak gdzie trzeba, w sali 543 na onkologii, a on. Oparł się o ścianę i próbował skupić myśli, lecz nic nie mógł zdziałać. W otchłani jego umysłu wciąż krążyły czarne płaty całunu, czerń garnituru jaki będzie musiał założyć. Nienawidził takich uroczystości, ale cóż... Nagle poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu. Obejrzał się za siebie i ujrzał znajomą twarz, na razie zlewała się ona jakoś w nieforemny kształt, lecz po chwili wszystko stawało się jasne i wyraziste. I jeszcze te: „Co szef tu robi.” Dało mu dużo do myślenia. - Uriasz, Uriasz Hetyta. - Miło mi, że mnie pan poznał. A przepraszam za pan, przecież to takie oficjalne. - Tak, tak. Masz rację, ale co ty tu robisz? - Co samo chciałem ciebie zapytać. Czyżby cała firma milczała, czyżby nie dało się tego ogłosić. Jakaż wściekłość wstąpiła w Dawida. Jak on może żądać od niego takich intymnych wiadomości, które dotyczą wyłącznie jego rodziny i którymi nie ma się co chwalić. Lecz ten jego głupi uśmiech wskazywał, że albo jest on w głębokim błędzie, albo zwariował i sam przebywa w tym szpitalu. - Nic nie mówiłeś, że będziesz miał dziecko. – zdziwienie Dawida sięgało granic. – Albo to tylko siostra. Będziesz wujkiem. - O czym ty, do cholery, mówisz człowieku! - Jak to, przecież jesteśmy na położniczym. - Ja, ja muszę gdzie indziej. - Przykro mi. Ale jak już ciebie spotkałem, to muszę się pochwalić. Mam dziecko. Naprawdę mam dziecko, a to wszystko w cholerę poszło, te badania. Jak myślałem, nie jestem jeszcze takim wrakiem człowieka i swoją siłę mam. – śmiał się cały, a z podekscytowania aż wymachiwał rękami. Lecz z pomiędzy tych wszystkich zachwytów i uniesień było można odczuć nutkę niepewności. - Nawet nie wiedziałem kiedy? Ale to moje. Na pewno moje. - Cieszę się. – Dawid tak bardzo był przejęty wszystkimi własnymi sprawami, że nie mógł skojarzyć faktów. – Gdzie jest onkologia. - Zaprowadzę. Tam, tam w tamtym korytarzu, w tamtym skrzydle. – pokazywał mu ręką. – Ale zobaczyłbyś moje, i moją. - Później. - To po drodze. Choć przez uchylone drzwi. - Śpieszę się. - O to tu. Wtedy Dawid zrozumiał. Odwrócił się i ujrzał przez uchylone drzwi, leżącą w bieli Beatę. Bladą, wykończoną, siną pod oczami, i jakby wychudłą. Jej czarująca uroda kobiety dwudziestoparoletniej ulotniła się w oka mgnieniu. Właśnie tylko te oczy pozostawały w pamięci i związane w warkocz blond włosy, miękko leżące na poduszce. Otumanionym wzrokiem chyba go ujrzała. Jakby w owym błękicie pojawiła się odrobina strachu, przerażenia. Nie dane jej było dokonać najprostszej rzeczy, najłatwiejszego z jego punktu widzenia wyjścia. Dawid na chwilę zamarł w bezruchu. Nie słyszał co do niego mówi Uriasz, nie było to ważne. Między leżącą daleko kobietą a stojącym mężczyzną zaszła jakaś zmiana. Przerzucono most po którym szły ich wzajemne spojrzenia, wzajemne wyrzuty. Atak frontalny mężczyzny, jego wypominanie, w ostrym odcieniu brązu i delikatna niewinność i bezradność kobiety ukryta w bladym błękicie. Oboje byli przelęknieni, oboje zastygli w bezruchu. Myśleli nawet o tym samym. On czuł jak jej naga pierś przyciska jego tors, jak płonie. A ona czuła jak jego usta pieszczą jej plecy, jak wytatuowany motyl opuszcza znów jej roznamiętnione ciało i ulatuje w bezkresny taniec upojenia. Jakby znów pragnął się z nią kochać. Jakby znów pragnęła się mu oddać i spłodzić razem syna. Marzyli, a może tylko wspominali i pojęli wielką przepaść między nimi. Kobieta wiedziała czego ma unikać, on wiedział z czym nigdy nie wygra. Słaby most zarzucony między obiema postaciami zaczął się chwiać, pękać aż wreszcie spłonął, musiał ostatecznie spłonąć w ich żarze. Jakim żarze, nienawiści, gniewu, zazdrości, czy raczej żarze pożądania. Nieopanowani ludzie, zwykłe istoty nadal trwały w zawieszeniu między sobą. Nagle Dawid przebudził się. Podał rękę Uriaszowi i popędził przed siebie. Rozmyślał, mówił szeptem, tak by nikt go nie usłyszał. - Nie zrozumiem. Nie zabrała pieniędzy, nic nie ubyło. Milczała. Nigdy nie zrozumiem, przecież mogła tak łatwo mnie zniszczyć. Ja mogłem tak łatwo ją zniszczyć. Nie dla mnie taka kobieta. To coś innego niż świat, to sedno życia. Uosobienie natury, której nie zrozumiem. Tej samej która chce mnie teraz upokorzyć, zabrać wszystko co mam, bym płakał, by padł do stóp tego na górze i błagał o litość jak król Dawid. A gówno z królami, ważne bym zdążył. Nie zważając na nic, pędził przez korytarze, mijał wszystkich zdziwionych tą całą sytuacją. Nie reagował na wołania pielęgniarek, krzyki salowych. Biegł przed siebie. - To tu. Onkologia. To tam. – wpadł zadyszany na korytarz. – sala 543. Sala 543. Drzwi były uchylone, lecz przed nimi na małym krzesełku siedziała skulona jego siostra. Nie mógł spojrzeć jej w twarz, ponieważ zasłaniała ją dłońmi. Ukląkł przy niej i podniósł delikatnie jej brodę, rozłożył palce. Spojrzał w jej bladą twarz i rozpłakane oczy. Nie pojął, za bardzo chciał wyprzeć z myśli wszelkie takie rozwiązania. Nie chciał nawet nic od niej usłyszeć. Objął ją i przytulił do piersi jak własne dziecko. Spomiędzy szlochów, usłyszał przerywany jej głos: - Czemu nie zdążyłeś? Matka umarła. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |