DRUKUJ

 

Trzy Wenery - Intymność

Publikacja:

 07-03-07

Autor:

 tomarz
Intymność, czyli coś z Sartre’a


Smutek, zmysły, chłód, bezradność
Ogarnięty smutkiem, siedzę. Zmysły moje otumanione. Chłód w żyłach czuję i bezradność wielką. Co zrobić siedząc pogrążony w smutku. Czy melancholii zmysły moje już nie odczuwają, tylko stopnia wyższego poszukują. Wiem, one już przeszły chłodem i wszelkim zniechęceniem. Siedzieć będę bezradny, spoglądając w szkła. Smutek szkli się w ekranach, gdzie tylko rozpacz i trwoga. Zmysły gubią się, słuch zanika w czeluści ciszy. Okna są szczelne, a czuję chłód wiosną, chłód szalony. Zrzucić wszystko na pogodę, bezradną marną naturę za oknem? Aby ją tylko zasmucić, banalnym stwierdzenie: „Twoja wina.” Odrzucić od siebie wszelkie wyrzuty sumienia. Tak jak odszedł ode mnie zmysł węchu. Nie czuję wiosennej woni kwitnących drzew. One już też są pogrążone przez chłód, przez marny, chłodny deszcz. Co mogą zrobić wobec tej straszliwej natury, które chce je najszybciej zabić. Są bezradne. Smutek przyniosłaś mi, smutek mojej własnej dumy, zamkniętej w kryształowym sarkofagu własnych kłamstw. Ale ja już utraciłem wszelkie możliwości mego zmysłu mowy. Chyba ten chłód zabił wszystkie połączenia nerwowe, zamroził. Co może teraz mój język, oschły, skalany przez twoje przekleństwa, zanurzony w bezdennej potrzebie ruchu, cierpi bezradność. Skoczę ze smutku w rozpacz, powrócę za chwilę, i tak nikt na mnie nie czeka. Może wtedy mój zmysł dotyku wyczuje jakąś przyjemność w wysiadywaniu w tym fotelu, odnajdzie rozkosz miękkości i zapadania się w puch. Ale jeśli poczuje i chłód, który zza deszczowej, wiosennej szyby wypłynie, powodzią odczuć i zagrożeń. Może i będzie koniec ze mną, który w tym małym skoku poszukuje ucieczki od bezradności. Nic nie ma przede mną, za mną, na kartce papieru, na którą chciałem wylać cały ten smutek. Może i mój zmysł smaku już zanikł. Nie czuję głodu, pragnienia, sytości. Jest tylko wielki chłodny dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa wciśniętego między mą skórę a obicie fotela. Bezradne chwytanie pióra w dłoń, która straciło nadzieję na możliwość zmian. To koniec? Spoglądałem przez okno, na zewnątrz, gdzie smutny czarny kundel tarzał się w błocie spragniony i nienasycony swych zwierzęcych żądz. Jego zmysł węchu tumanił zapach błocka. Tak do jego nozdrzy dostawał się chłód wiosenny, marny, zatracony. Bezradny kundel o czarnej, szorstkiej sierści wył z rozpaczy, z upragnionej zwierzęcości, sam, we własnym błotnym barłogu. Niech już te krople nie spadają na szyby, grając marsz smutku i żalu, bo czego mi żałować. Zmysły nie mogą setki razy sycić tego samego. Gdy odeszło inne ciało, trzeba snuć tylko domysły. W chłodnej sali pozostaje tylko proces o zatracenie człowieczeństwa. Jeśli w ogóle człowieczeństwo istnieje, w tak bezradnej powłoce jaką sam dla siebie stanowię. Nie rysował się na jej twarzy smutek. Zmysły tumanił sam mój głos, a chłód przemieniał się w płomień dzikości. Bezradnie opadała na moje ramiona. A teraz... nic. Na tym zdjęciu, jeśli go gdzieś znajdę, jest jakaś rozpromieniona, lecz te oczy, kryją jakiś smutek. Wszelki jej dotyk coś krył, mącił w głowie, zasłaniał się sztuczną potęgą zmysłów. Wszelkie muśnięcie jej warg kończyło się chłodnym uczuciem pustki. Bezradność, to jedyne określenie jej stosunku do człowieka. My targani żądzą posiadania, posiedliśmy i siebie. Razem w stęchłym pokoju, pod osłoną zasłon, w dzień, bo szkoda było dnia na smutki. Razem sycąc własną zmysłowość, w kątach własnej osobowości, odkrywaliśmy przed sobą wszystkie karty. Od chłodu bronieni przez własne ciała, pełniące rolę koców, okryci tak spleceni własnymi członkami zapadaliśmy się w sen wykończenia, lecz każdy uciekał w inną senną krainę. Bezradni w takim uścisku leżeliśmy tak do nocy, aż złodziej światła, księżyc, wtargnie na nieboskłon i nas, ludzi nocy, obudzi ze strasznego snu. Czy się teraz smuci, ta kobieta. Nie wiem, i się nie dowiem. Albo i lepiej, co mi po niej. Ciała, żądzy poskromienia, zmysłów ostudzenia zapragnę i dostanę. Sam sobie wleję chłód do wnętrza i zmieszam go z mą krwią, by więcej nie płonęła, nie drżała na widok ciał. Niech czuje bezradność moja osoba, niechęć i obrazę, dla tych podniet. Dla jej włosów, co lekko spływają na ramiona, oczu mrożących uczucia, piersi, kształtnie zarysowanych w staniku, ust, co już nic mi nie wypowiedzą. We mnie jest już tylko smutek, przygnębiony brakiem zmysłów, zatracony w chłodzie krwi i bezradności sumienia. Tylko w tym jest moje człowieczeństwo. Przede mną leży butelka smutku, a nią wierzę. Teraz zapadając się w fotelu pragnę by choć mój zmysł smaku powrócił na swoje odwieczne miejsce, by mógł poczuć smak tego wszystkiego, co kryje ta butelka. Może i chłód odejdzie w siną dal, za to okno, które wciąż okrywa deszczowa koronka kropel. Bezradny zaraz rzucę to wszystko w kąt, ją, mnie, puste karty papieru. Co ze mnie za człowiek, czytam i widzę tylko pogrążone w smutku słowa, tworzące moją głupią charakterystykę, taką ekspresję, martwotę i dziwność. Może to wszystko przez zmysł wzroku, który wciąż chce uciec do jej oblicza, a go już przecież nie ma, nie było, nie będzie! Nerwy puszczają ze schłodzonych więzów, szaleją. Biedna moja ręka, która bezradnie trzyma pióro, coś próbuje nakreślić, ale to wszystko bzdury. Opłaca się popadać w smutek, za te parę monet, groszy, opłaca się cierpieć. Tak wiem, że będę żył krócej. Poeci żyją krócej bo cierpią za miliony. Ja głupi cierpię za jedną, zmysłów moich morderczynią. Głupota razem z chłodem zdołała się przedrzeć, bo już nawet natura choroby dostała, ta przez którą popada się w bezradność siedząc samotnie w fotelu, przy butelce. Może wreszcie pryśnie ta głupia samotność, gdy otworzę flaszkę. Butelka jest pełna, czysta, dopiero co zakupiona w sklepie. Patrzą trochę z boku na człowieka, który sam ja wypije do szyby przysłoniętej deszczem. Oni też potracili w tym chłodzie swoje zmysły i rozum swój. Bezradnie stali jak manekiny, a ja roztrzaskałbym je wszystkie na ulicy. Łaziłyby manekiny bez głów, rąk, jednej nogi. Tacy są w głębi duszy. Tak samo samotni jak ja teraz. Tylko się kryją pod własną zmysłowością dotyku innej osoby w kolejce, mali zboczeńcy, pochowani po kątach. Tylko chłodzą się deszczem, niczym więcej. Tylko bezradnie leżą obok siebie od tysiąca dni, zniewoleni czymś idiotycznym, małżeństwem, miłością.
Ja jestem wolny. Wolny w samotności. Nie zabieram wolności nikomu, lecz ktoś ukradł ją mnie. Szlak trafił wszelką zmysłowość, uczucie, pożądanie, wszystko zmieniło się w zniewolenie. Ale gdy tego zniewolenia brak mam się czuć wolnym, w ten chłodny wieczór. Jaka ze mnie emanuje wolność, bezradnego w fotelu przed oknem. Przelałem czerwony płyn smutku do kieliszka, by zachować człowieczeństwo w zapiciu własnej mordy. Trzeba się sprawdzać, wytwarzać jakieś normy w tym świecie, gdzie i tak nie wiem co wreszcie można robić. Picie z kieliszka jest bardziej cywilizowane niż z butelki. Powoli budził się mój zmysł węchu, chłonąc woń wina, bo wino umacnia nas w człowieczeństwie, a wódka w zwierzęcości. Jak wypiję łyk to chłód trochę zniknie, zmaleje, zalany czerwienią. A bezradność, ona rozpłynie się w błogiej nieświadomości, i po prostu niczego nie będę chciał, zamiast chcieć a nie móc zrobić. Usta moje samotnie spijają nektary, wiedz to, że nie twoje. Teraz tylko dla siebie upajam się, siedząc w fotelu, nie patrząc na to twoje zdjęcie. Me zmysły krążą po pokoju poznając go na nowo, odszukując zmian, już tu cię oczy nie ujrzą, dłonie nie dotkną, uszy nie usłyszą, nozdrza nie poczują. Nie ma cię, wiecznie, nareszcie. Chłód już uciekł za szybę spływającą wściekłymi wiosennymi kroplami. Ponoć po burzy przychodzi spokój. Spokój w zapiciu własnej świadomości w słodkim uczuciu błogości. Już nie bezradnie trzymam się w fotelu, lecz miękko zapadam się w jego puchu, tuląc się coraz bardziej jak do anielskich skrzydeł. Mam chęć wyrzec się ciebie, robię to, wyrzekam się smutku. Łapię kartkę, palę ją nad popielniczką, czuję zapach spalenizny, moje zmysły wróciły. Chłód mnie już nie ogarnie, nie twój. A bezradność, ta też płonie razem z czystym skrawkiem papieru. Więc jestem? Stałem się nareszcie, to
Smutek, zmysły, chłód, bezradność.

Czerwień, wiatr, sen, pióro.
Czerwień uniesienia, wiatr co przewiewa przez szpary, sen, który odejść nie chce, drżące w dłoni nieme pióro. Wstałem, by choć przez chwilę spojrzeć na czerwoną wschodzącą tarczę słońca, tą targaną porannym wiatrem. Choć senny jeszcze oparłem swą głowę na dłoniach i patrzyłem, rysując piórem wyobraźni jakąś groteskę rzeczywistości. Nic więcej nie było, tylko czerwona poświata, rozchodząca się w chmurach. Wiatr co szturmował me okna nie rezygnował. Tak samo jak sen, trzymający się uporczywie moich zmysłów. Wszystko się tak rozmywało, jawa, ze snem, me pióro z rzeczywistością. Jeśli to wina czerwonego trunku, to przeklęta niech będzie natura. Może to jednak wina tego wiatru, który nie odpuszcza. Wszystko przez marność sennej, nieprzespanej nocy. Nocy trzymania pióra w pogotowiu, bo nikt nie wie, kiedy przyjdzie ten upragniony ideał. Czy sens był w tym jakiś, czerwonym atramentem napisać dzieło życia? Nie, tylko banały, banały przyniesione przez wiatr. Fantasmagorie i pornograficzne żądze zrodzone ze snu. Pióro milczało, mistrz nic nie odpowiedział. Więc piłem, drżącymi wargami obejmując kieliszek, z którego sączył się czerwony płyn. A teraz, nastał już poranek. Poranek chwytany w kleszcze wiatru i roztrzaskany o moje okno blaskiem słońca. Sen będzie musiał się bronić przed płomieniem dnia, wytoczyć największe swe działa, wysłać do boju setki wojowników, na marne. Już tylko pióro obok czystej kartki będzie mi przypominało o wczorajszej
bezowocnej nocy, aż w końcu i ono zaniknie. Spoglądam na zewnątrz, przez ciemnoczerwoną poświatę słońca, popijając odrobinę kawy na rozbudzenie zmysłów. Może ten wiatr wywieje z domu mego sen, opary wina, bezradności i palonych kartek. Może coś jednak przyniesie ze sobą wciąż dogorywające marzenie senne, miotające się między słodyczą poranka a lubieżnym uściskiem nocy. Lekko oczyszczam stalówkę mego bezużytecznego pióra, zakładam złotą zatyczkę i odkładam na półkę, na stojak, nagrodę za głupstwa wcześniejszego życia. Życia, kiedy czerwienią błyszczała moja dusza, rozpromieniona muzą, kobietą, która nie istnieje. Wywietrzał już mój umysł z beznadziejnych marzeń, zostały tylko przeraźliwe, niekończące się senne marzenia. Pióra szkoda by je opisywać, jedna wielka pogarda dla człowieka. Spoglądam przez okno na tłum ludzi, ledwo co powstałych z własnych łóżek. Już wypłynęli na ulice targani porannym wiatrem, stali się jedna wielką lawiną czerwieni, błękitu, bieli, lecz głównie szarości. Cóż tam ciekawego w szarym jak sen świecie, gdzie wszystko sączy się marnym ciurkiem ku nieznanemu, acz oczywistemu. Ktoś kiedyś weźmie ostre pióro i przetnie ten strumyk i skończy się tak samo łatwo, jak się zaczęło, lecz jeszcze narodzi się wielu takich i wielu zginie. Czy na moim grobie zapalą czerwone, czy zielone znicze. Dziwnie się nad czymś takim zastanawiać żyjąc i pragnąc. Teraz, jeszcze oplata mnie szal wiatru. Jeszcze nie chcę śnić wiecznie, ale to tylko taka ludzka głupota i tak umrzeć trzeba skończyć wszystko jednym ostatnim ruchem pióra.
Z tłumu rozszalałych nudziarzy mogłem tylko wyłapać czerwone wstążki dziewczynki biegającej we wszystkich kierunkach. Tylko ona nie szukała ucieczki przed wiatrem, lecz szalała z nim razem w dziwnym, infantylnym tańcu. Tylko ona mogła uwierzyć, że sen staje się jawą, a jawa snem, wciąż miała nadzieję. Podmuchując na białe pióro, patrzyła jak unosi się ono i lekko opada, tak bez żadnych zakazów, więzów, czy uprzedzeń, tak to pióro było wolne, jak i szalona dziewczynka. Lecz!
Szok. Uderzyła mnie czerwień jakaś. Wiatr zawiał. Sen prysnął. A pióro w dłoni zadrżało. Chwyciła dłoń dziewczynki, szepnęła tylko coś do ucha, a ja obserwowałem ruch jej jasnoczerwonych warg. Pociecha pobiegła do domu pchana wiatrem. Pragnęła snu, zabawy, marzenia, które mogłoby się zaraz spełnić, tak jak każda jej zabawa. Białe pióro chwyciła do rączki i znikła w bramie. Została ona.
Widziałem czerwień jej bluzki, lekko opadającej na ciało, lecz ukazującej wszelkie walory kształtów i kobiecości. Wiatr rozwiewał jej kręcone, jasne włosy, odsłaniając bladą twarz i ciemne plamy jej oczu. Sen mój stawał się realny. A pióro kreśliło jakby dalszy portret jej twarzy, okrągłej, rumianej o małych ustach, jeszcze niemych. Tylko te włosy były niczym potok zboża, opadały nagle na skroń, na czoło, na ramiona. Szła sama, zaczerwieniłem się, sycąc jej ruchy. Wiatr lekko obejmował ją, tulił do siebie biodra, kładł niewidzialną dłoń na dekolcie, a ja tylko czułem jakąś inność, odmianę. Senność przelewała się do pustej już filiżanki z kawą. Nie mogłem tracić zmysłów, wszystko to było prawdą, te nagie uda. Kreśliłem szybko piórem jakiś słowny portret, lecz pojąłem, że bez niej nic nie napiszę, bo znów coś mną szarpało. Jedno wielkie czerwone pożądanie ciała kobiecego, wtulenia się w te puszyste, kręcone włosy, w tą łabędzią, bladą szyję. Zazdrościłem wiatrowi, które jak wielki lubieżnik podkradał się pod jej czarna spódniczkę i tulił się do czystego łona. Nienawidziłem wiatru. Sen – kobieta, której wolność rysuje swą skargę na twarzy. Ona zatracona, poszukuje wolności prawdziwej, nie u boku męża, lecz z rzeczywistego pragnienia ciała. Nie spogląda na mnie, tego który jedwabistą bladą skórę pieści miękkim łagodnym piórem. Chłonę ją całą. Czerwonymi od emocji dłońmi, obejmuję uda, całuję łydki, pieszcząc niebiańsko. Nie widzi mnie, tego, który jak wiatr-złodziej kradnie jej niewinność, tuląc dwoje piersi do swego ciała. Sennie splatałem jakby dłonie na jej tali, przyciskając ją do siebie, całując jej dekolt. Pieszcząc marzeniami, sypałem słowa na papier, pióro w dłoni drżało, a ja wreszcie na tę chwilę czekałem. Ona będzie moja. Mimo dziecka, męża, mimo wszelkich barier, nie spocznę bez niej, nie zasnę. Nasycę się tylko czerwienią jej ust. Na wietrze rozpuszczę jej włosy. Sen nas mógłby tylko rozdzielić, albo bezwzględne pióro absurdu. Razem będziemy uwolnieni, od czerwieni wschodzącego nadaremno słońca, od powiewu wiosennego wiatru, od snu, który chciałby rozkosz naszą skończyć. Wolni od wszelkich wielce wolnych piór, co na wietrze wędrują po świecie. Tak będziemy nadzy.
Czerwień, wiatr, sen, pióro.

Intymność, kara, pragnienie, syn
Można zabrać komuś intymność. Kary się jednak nie uniknie. Lecz pozostaje pragnienie. Syn pragnął i ojciec pragnie. Pisałem, nareszcie, w oparach nocy intymnie. Sypałem na papier tysiącami słów o karze i winie, o ludziach i psach. Pragnąłem, by choć raz ktoś mógł tego doświadczyć, potęgi słów. Była nadzieja jeszcze w syna nowego wieku, może oni. Skojarzą kiedyś tą intymność z całą sytuacją, bzdurną chęcią. Oni, nowi, nie będą chyba chcieli mnie karać za szczerość. Za potęgę niezrozumiałych pragnień, które duszę, miotają się we wnętrzu i wyczekują na odpowiedni moment. Synowie mnie zrozumieją, gdy przeczytają za jakieś czternaście i pół roku. Być może to wszystko będzie już bez sensu, intymność zaniknie, sztuki nie będzie – tej która próbuje opisać tego czego nie ma. Czy czeka mnie kara, że staram się znaleźć sens w życiu, która trwa wyłącznie dla marnej egzystencji. Me życie szuka sensu w pragnieniu, one są stałe, wieczne, bo biologicznie zaszczepione w organizmie. Syn też je kiedyś poczuje, jeśli się kiedyś narodzi, ze mnie, z mojej głupoty. Po co mam dawać komuś kruche życie, bez perspektyw na wieczność, życie samotne, intymne, zamknięte w niekończącym się monologu z samym sobą. Życie polegające na ciągłym karaniu swego ja podjętymi decyzjami. A jednak to życia, rodzi się, z pragnienia. Może za bardzo pragnę syna, za wcześnie, nie teraz, nie będę zniewalał kogoś wyłącznie dla swojej chęci przekazania genów. Cicho, bo łamię wtedy intymność. Powinienem podlegać karze, za spoglądanie na obcą kobietę. Jednak czy kara powinna obejmować ludzkie pragnienia tak pragnę jej, tylko po to aby móc pisać. Robię z niej przedmiot mój nie narodzony synu. Wiec to, że w jej intymnym łonie się nie narodzisz, tam nie zakwitniesz. Prędzej mnie skarzą za gwałt, niż za nadopiekuńczość. Pragnienie. Ale czego, czy tej nieznanej mi twarzy, czarnych paciorków, co grają rolę oczu, długich, kręconych jasnych włosów, nieznanych w swym dotyku rąk, drżących ud, czego pragnę. Może tylko szeptu, nie znam go, może tylko obcowania z kimś, mam tylu ludzi na ulicy, może po prostu w celu zaspokojenia szału, nie lepiej zapłacić kobiecie na rogu. Czego pragnę tak czekając na zbawienie, na rozwiązanie. Natchnienia? Szansy na to, że sycąc jej cielesność coś napiszę. Ale czy aż tak jestem zniewolony, że muszę poszukiwać muzy, której sens i tak nie istnieje. Może tylko nie umiem robić sztuki dla sztuki. Szukam na siłę odbiorcy, przeznaczenia, aby zacząć tomik słowami: „Dla mego nienarodzonego syna i jego fikcyjnej matki AM” Nawet nie wiem, czy te inicjały są prawdziwe, również mogłem napisać MA, ale zlewałoby się za bardzo ze słowem matka. Porusza się, widzę. Próbuje za wszelką cenę ocalić swoją intymność pod przykryciem zasłon i firanek, lecz mi wystarczy jej ruch, widok oczu między firanami. Kradnę jej intymność po trochu, po kawałku. Kiedy trafi mnie karząca ręka sprawiedliwości, ta niewidzialna i wszechwiedząca. Czekam na ciebie, chodź do mnie. Nie przyjdziesz. Widać żadne moje pragnienie nie jest na miarę świata, albo jest tak marne, ze nikogo nie obchodzi. Pragnienie to wyraz mego człowieczeństwa. Pragnę, więc czuję, więc jestem. Ale po co jestem, po co pragnę, po co się zrodziłem. Ja syn zwykłych rodziców, w normalnym świecie, obok czasu, który nie zważa, kto i kiedy umiera. Tylko pragnienia czasu są w pełni wysłuchiwane.
Intymność, cóż to jest. Skrywanie się w ciemności, chowanie swej cielesności. Intymność to woalka zasłaniająca piersi, łono. Jest to dom, azyl naszej osobowości. A może intymność to wymiar wyłącznie duchowy. Zapis myśli, własnych, niczym nie kierowanych. Intymność jest zapisem naszego człowieczeństwa. Jeśli tak, to czy można pozbawić kogoś intymności? Jeśli sytuacja intymna, to akt seksualny, kreacja nowego człowieka. Jeśli sytuacja intymna to dokonywanie czynności fizjologicznych
Czy więc w intymności kryje się istota ludzka. Pozbawię ja intymności, więc uczynię ją zwierzęciem, czyś dążącym wyłącznie do prokreacji. Bez intymności nie ma uczucia. Czy zwierze kocha wybierając partnera, czy tylko dąży do stworzenia idealnego potomka? Jednak ja patrzę na nią jak na człowieka, jak na ludzkie zjawisko. Łamię jej intymność? Krępuję jej prywatność. Nie nachodzę jej, nie mogę podlegać żadnej karze. Jaka jednak może być kara, za pozbawienie kogoś jego człowieczeństwa, ile jest ono warte, ja wiem. Tylko ile bierze ta prostytutka na rogu ulicy. Czyni z siebie zwierzę, bez żadnej intymności, dla samej potrzeby zaspokojenia pragnień, dla przyjemności. Jak można spłodzić syna bez intymności, to jak zrodzić dziecko z gwałtu, ze zwierzęcego popędu. Nie chcę tobie zabrać intymności, tym moim marnym, rozmarzonym wspomnieniem. To właśnie twoja tajemniczość powoduje to, że potrafię marzyć, pisać, śnić. Nie chodzi mi o penetrację twojej prywatności, lecz o obraz, święty obraz twojej postaci. Ukarałabyś mnie za to, że spoglądam jak miękko stąpasz po ziemi, jak krążysz wokół świata, tumaniąc go ruchem bioder, kształtnością nóg. Tak tylko sycę ten obraz. Ale wciąż jest we mnie coś, co pragnie więcej, nie tylko widoku, ale i dotyku, sprawdzenia czy te włosy są rzeczywiście miękkie, czy te dłonie są zimne, usta słodkie. To pragnienie każe mi dążyć w głębsze przestrzenie mojej świadomości, gdzie nie ma tylko ciała, jest nasycenie. Ja syn marnotrawny, przetrwonię wszystko, by dotknąć twoich ramion, zauważyć te rozpalone węgle twoich oczu, które z daleka spływają się w jedną ciemną plamę. Chcę ciebie. Jednak boję się pozbawienia człowieczeństwa. Zróbmy to intymnie, nie jak prostytutka. Poczujmy do siebie coś, aby nasz związek, nie tylko naszą stosunek pozostawić w intymności uczuć. Nie chcę byś mnie kochała, bo ja ciebie i tak nie kocham. Nie chcę byś mnie nienawidziła, a tym bardziej była obojętna, jak ulicznica. Chcę tylko abyśmy oboje pragnęli tego samego. Tym uczuciem, bez miłości, się połączyli i zachowali swoje człowieczeństwo. Nikt nas nie może ukarać za to, że staraliśmy się zachować intymność, ludzkość zachowań. Mogą nas karać za zwierzęce odruchy, ale nie za zwierzęce sumienia. Chodzi tylko by móc być człowiekiem, zachowując swe pragnienia. Chodzi tylko, by dowieść tego, że się jest człowiekiem, zachowując intymność. Chodzi oto by pozostać synem, nie potomstwem zwierzęcia, lecz dzieckiem matki, o ludzkim obliczu, o ludzkich odruchach. Intymna. Spoglądasz czasami przez okno. Ciekawe czy mnie ukarzesz, za mój czyn. Czy umiesz odczytać moje pragnienia. Synu mój nienarodzony, nie spłodzi cię związek z tą nieznaną kobietą. Nie umiem ci nic więcej powiedzieć, ważne byś tylko powiedział „rozumiem.”
Intymność, kara, pragnienie, syn

Szyba, dźwięk, szept, gniew
Stała obok szyby. Ostry dźwięk. Szept leczący i nieokiełznany gniew. Samotnie spoglądałem to na dno filiżanki po kawie, to w szybę kawiarni. Jakaś kakofonia dobiegała z zewnątrz, jakieś idiotyczne dźwięki, ale cóż mnie to obchodziło, i tak nie usłyszałby nawet szeptu. Zawsze eliminowałem całe otoczenie, pozostawiając sam w kawiarni, przed szybą. I dziś żaden dźwięk nie mógł mnie wyprowadzić z równowagi. Szeptałem coś do siebie, jak zwykle. Ludzie z tej kawiarni byli do tego przyzwyczajeni, nikt nie interweniował, tylko jeden młody kelner miał na początku problemy, ale jak każdy szybko się przyzwyczaił, bo wystarczało zostawić mnie w spokoju i co chwilę przynosić kolejne filiżanki kawy, nie zmieniać serwetek na których zawsze było coś nagryzmolone. Gdy ktoś złamał te zasady, wtedy rodził się gniew, mój wielki gniew. Dlatego raczej zostawali mnie w spokoju, choć na pewno mną nie gardzili. Nie znałem osoby która gardziła by znajomością z kimś znanym, a w świecie dobrze się chwalić swymi znajomościami. Pozostawałem na „dzień dobry wszystkim”. Tak i było wtedy, gdy za szybą palące słońce prażyło przechodniów. Choć może przesadziłem, lecz to wszystko przez moje wrażliwe oczy. Słyszałem tylko dźwięki stukotu filiżanek o spodki i setki szeptów, nikt nie chciał publicznie wygłaszać swoich racji. To ich wybór. Zaraz wypowiedź by kogoś oburzyła, ktoś by wstał i rzucił filiżanką o podłogę. Atmosfera by prysła, w gniewie. Spoglądałem przez szybę na świat. Wtem nagle, przed moimi oczami rozegrała się scena teatralna, filmowa. Dźwięki nie dochodziły, zagłuszane przez pędzące samochody. Szept, może tylko z ruchu warg mogłem coś odczytać, ale byłem słaby w takie zabawy. Usta otwierały się tylko by coś wykrzyknąć. Dłonie wirowały wokół głowy. Oczy były przepełnione gniewem, a twarze czerwieniły się. Wszystko rozgrywało się przed moimi oczami. O co się kłócili. Nie wiem. Szyba jest niema. Szarpała nim, dźwięczał nieraz jego krzyk. Szeptałem coś do siebie, nikt nie podszedł do mnie, tylko wszyscy się patrzyli z miłą miną. U nas sielanka, a za oknem gniew. Kobieta płakała, lub wrzeszczała. Mężczyzna zachowywał zimna krew, lecz jego ręce drżały. Nie wiem, może z nieopanowania, a może ze strachu. Prędzej ona by go spoliczkowała, niż stałoby się to odwrotnie. Była między nimi, jakby szyba, bo oboje nie słuchali siebie nawzajem, lecz krzyczeli, zagłuszali. Dochodził do mych uszu monotonny dźwięk wrzasku. Jakże wtedy zamarzyłem o spokojnym, ciepłym szepcie matki, każda wymarzona kobieta będzie miała w mej pamięci jej szept, ten na dobranoc, wyłącznie do mojego ucha. Nigdy nie usłyszałem z jest ust wyrazu gniewu. Rozpieściła mnie, zaraziła bezradnością, poczuciem nienasycenia pieszczotami. Tymczasem szyba odsłoniła kolejny akt dramatu. Pierścionki lśniły na ich palcach, lecz ona zaczęła go zsuwać, nerwowo, boleśnie, twarz jej zawierała objawy lęku i bólu. On patrzył roztrzęsiony. Uciekała mu. Już żaden dźwięk znajomej melodii nie mógł pchnąć ją w jego ramiona. Nawet namiętny szept tracił wszelkie szanse bytu. Pozostawała tylko prośba, ba błaganie o to, by jej gniew zelżał, by się zastanowiła, by zrozumiała.
Co miała rozumieć. Kim była? Nagle zbliżyli się do szyby, a ona zgarnęła włosy ze swej twarzy. Wtedy poznałem ją. Zacząłem nerwowo wyłapywać dźwięk jej głosu z ulicznej kakofonii. Poszukiwać odpowiedzi na największe pytania z ruchu jej warg. Nie szeptała, darła się, lecz ja byłem jak głuchy, za tą barierą. Widziałem jej jasne włosy rozrzucone w powietrzu, te zimne dłoni rozgrzane przez gniew i przepełnione nim szare oczy. Nie czarne, palące węgle, lecz szare, tak samo chłodne i blade jak cera
Ale to była ona, tak samo piękna, tak samo intymna w szaleńczym, niepohamowanym gniewie. Już nie czytałem z ruchu jej warg, lecz patrzyłem na jej twarz oczami grafika, szukając załamań światła, wyrazów wściekłości w zmarszczkach pod powiekami, szkicowałem w myślach kształt nosa, uszu, czoła. Wszystko to przykrywałem jasnymi, kręconymi włosami i zasłaniałem się złudną, czystą szybą. Wszyscy w kawiarni spoglądali teraz na spektakl dźwięków i gestów. Szepty nagle ucichły, a wszyscy oczekiwali tylko aż ona uderzy zaskoczonego męża. Byli młodzi a przemawiał przez nich gniew tak straszliwy, że wydawałoby się, że przeżyli ze sobą wieki tortur. Nie było czułości, była tylko wielka namiętność. Pragnienie wyładowania emocji. Może i budziła się w niej świadomość. Może pragnął niezależności a ona go omotała. Może oboje za dużo liczyli na siebie. Czy on zabiera jej wolność, zamyka w domu z córką, w świecie marnych kolorowych pism, a ona marzy. On się boi o nią, lub zazdrości. Może martwi się o swój skarb, tak wtedy trząsł się ze strachu przed jej ostatnim słowem. Szyba prysnąć powinna gdy ona z całych sił wcisnęła mu do ściśniętej pięści swoją ślubną obrączkę. Co się stało? Czy nie słyszała głosu swojej córki. Może przed oczami nie miała innego obrazu, prócz własnego buntu. Nie chciała już szeptać kołysanek swojej blondyneczce, na dobranoc, do poduszki, by rozpieścić ją, na wieczne czasy. Nie. W tych szarych oczach rodził się gniew, a ust jakby wypełzały węże, a dłonie kreśliły wyroki w powietrzu. Taka rozpalona, żywa, rozpalała jeszcze większe pragnienie, które próbowało przebić jej intymność, moje człowieczeństwo, uczynić z niej przedmiot pożądania, zwierze. Nie chciałem tego! Odszedł. Nagle postawił się. Wyciągnął pierś, podniósł brodę, spojrzał głęboko w niebo. Odwrócił się na pięcie i odszedł. Tak po prostu zostawił ją samą przed kawiarnianą szybą. Nie wydobyła żadnego dźwięku, stała na środku chodnika. Spuściła głowę, schowała swe spojrzenie pod długie, kręcone włosy i milczała. Szepty w kawiarni zaczęły powoli narastać, skończył się spektakl, teraz trzeba go było skomentować, na bieżąco, póki jeszcze wszystko jasno w głowie się układa. Powoli wzrok odchodził od kobiety stojącej na zewnątrz, która otuliła się czarną, skórzaną kurtką i tak skulona tłumiła do końca swój gniew. Co jej zostało, chyba nic. Szyba pękła, uciekła gdzieś powierzchowność uczuć. Ucichło pragnienie. Była nie związana, lecz samotna. Dręczył mnie dźwięk kawiarnianej atmosfery, tylko te stare, marne odgłosy, zakodowane w pamięci. Chciałem usłyszeć jej szept. To wszystko, co teraz skulona mówi do siebie. Rozgląda się. Poprawia włosy. Podnosi głowę. Może doceniła swoją wolność. Spogląda przez szybę, nie wiem czy mnie wówczas zauważyła. Zebrała się w sobie i weszła do kawiarni. Dźwięk dzwonek obudził klientów, lecz gdy poznali kto wszedł, od razu odwrócili od niej wzrok i zaczęli znów szeptać. Każdemu stukotowi jej obcasów towarzyszył czyjś szept. Tu szeptali mężczyźni oglądając się za nią, gwałcąc jej intymność swoimi spojrzeniami. Jej czarna, krótka, karbowana spódnica falowała wokół bioder i przyciągała spojrzenia. Szeptały również kobiety, pełne gniewu i zazdrości. Pełne pogardy dla niej, dla jej zachowania. Mieszczanki oburzały się, młoda kołtuneria chichotała skrycie. A ona, dumna, choć zagubiona pod osłoną własnych włosów, szukała swego miejsca w tej przestrzeni. Spojrzała na mnie. Czy poznała? Nie wiem. Uśmiechem i skinieniem ręki zaprosiłem ją na wolne miejsce. Ta również dopowiedziała mi uśmiechem, lecz nagle rozglądnęła się. Spojrzała tam, gdzie odszedł jej mąż, pan, lub niewolni. Zagarnęła dłonią włosy i jeszcze raz lustrując dokładnie salę i oblicza zaciekawionych, choć ukrywających to klientów, usiadła przy moim stoliku pod szybą. Od razu w moim umyśle znikła kakofonia dźwięków, pojawił się miły szept. Jej słowa, które przebijały jeszcze roztrzęsiony i niepewny oddech, w pełni wykończony przez niepohamowany gniew. Powoli z jej twarzy opadało napięcie, znów stawała się blada, a szare oczy zapadały się w dal, lecz w tej chwili była piękna. Tak nie ma innego słowa na ten obraz. Na początku nie zwracałem w ogóle uwagi na jej słowa, gdzieś unikały, odbijały się od szyby i lądowały w głębi sali. Pragnąłem tylko, by coś wyszeptała, tylko do mnie, po cichu, spokojnie i miło. Ale przecież w tej minucie, po godzinie gniewu nic o mnie nie wiedziała. Z jej bladej twarzy nie schodził uśmiech, piła małymi łyczkami i wpatrywała się w kąt sali. Od czasu do czasu spojrzała za szybę na to miejsce, gdzie przed chwilą zmieniła całe swoje życie. Dźwięczała mi w głowie myśl, że wiążę się w jakiś głupi melodramat, w idiotyzm operetki, ale ja pragnąłem tylko jej szeptu, wypływającego z bladych, sinych ust. Przemawiał przez nią stłumiony gniew. Nie poznała mnie, nawet jak się przedstawiłem, i chwała, że była prostą kobietą, całą w swojej kobiecości, bez zbędnych upiększeń. Mogłem chłonąć ją na nowo, a ona nie znała żadnego z moich utworów, cząstki mojego zakłamanego ja. Jednak w tej prostej, bladej postaci, było coś tak wielkiego, że nie mogłem oderwać od niej wzroku. Był w niej człowiek. Chciałem sprawdzić, czy we mnie też drzemie człowieczeństwo. Chciałem odbić je w jej szarych oczach, jak w nieprzezroczystej szybie. Słyszałem dźwięczność jej mowy. Wpierw była nieśmiała. Jakoś rozmowa krążyła ospale, wokół pogody, lecz im częściej spoglądała na ulicę, w dal, gdzie zniknął jej mąż, zaczęła przemawiać do mnie szeptem, znów z opuszczonym wzrokiem, w ciszy. Wtedy budził się w niej stary gniew, odwieczny bunt człowieka przeciw zniewoleniu. Jak mówił filozof: „Kochać, to uczynić kogoś swoim niewolnikiem”
Ona chciała uciec od swego pana, ale czy go znała, czy przypadkiem ona nie była panem? Mówiła do mnie o wolności i niezawisłości kobiety, jakbym w ogóle ją rozumiał. Nie miałem pojęcia, co może ona czuć. Widziałem tylko jak na jej twarzy rysowała się przekora. W głosie drżała niepewność, ale ściśnięte dłonie zapewniały o jednoznacznym rozwiązaniu. Nie chciała widocznie szukać innej dla siebie drogi. Ponoć jej mąż był strasznie zazdrosny, o każde spojrzenie, słowo, szept. Szyba nawet nie mogła odgradzać jej od niego. Pragnął, a ona. Młoda jeszcze chciała odrobinę inności. Jej szare oczy nabrały szklistego rozmarzonego koloru. Z ust posypały się ciepłe dźwięki, lecz przerywane wspomnieniami, szeptem pełnym gniewu. Powoli otwierała dłoń, opierając długie palce na blacie stolika. Na serdecznym palcu, lewej dłoni pozostał ślad po obrączce, kryła się z nim. Uciekała od niego w uśmiech i wyzywające spojrzenia, lecz im dłużej ze mną rozmawiała, tym bardziej zapadała się w swój gniew. Skarżyła się mi, jak musi cały dzień spędzać wyłącznie z dzieckiem. Myślałem, że kobiecy instynkt macierzyński jest najsilniejszą siłą. Okazało się, że i ona ustępuje ogromnemu pragnieniu bycia wolnym, również od odpowiedzialności. Ale czy można od odpowiedzialności uciec. Gdzie? Coraz szarzej robiło się za oknem. Spoglądałem raz na ulicę, na nią, w puste dno filiżanki. Przez mój umysł przepływały coraz to nowsze dźwięki, informacje o niej, o mężu, życiu. Gdzieś w jej wymawianych szeptem słowach unikała wspominania o swojej córeczce, może za mocno o niej myślała, albo się wstydziła, przecież wciąż oczy spuszczała w dół. Wstydziła się, że targana niepohamowanym gniewem zapomniała o małej swojej pociesze. Dała się ponieść emocją, które tumanią kobiecy instynkt matki. Matka jest zrodzona dla swojej córki, ale w głębi duszy pragnie, żąda i potrzebuje czegoś innego, uwolnienia od wszystkich, od zwyczajności. Zbliżał się wieczór. Za szybą pojawiało się więcej ludzi, spragnionych przedwieczornych spacerów, a kawiarnia pustoszała, opuszczali ją stali bywalcy, przenosili się do innej, lub wreszcie oddawali się pracy, lub rodzinie. Dźwięk ulicy zaczął dominować, coraz więcej było stukotów podeszew o trotuary, odgłosów rowerowych dzwonków. W kawiarni szept zanikał, przeradzał się w głośne wołanie kelnera, proszenie o rachunek. Niekiedy nawet w gniew, gdy niezdarny chłopak zbije filiżankę, lub obleje resztką kawy jakiegoś klienta. Stoi ze spuszczoną głową, w pełni odpowiedzialny za swoje czyny, czekający na karę. Nagle otulając się czarną, skórzaną kurtką, zapytała, czy nie odprowadziłbym jej do domu. Spojrzała za okno, męża nie było, z kwiatami, z przeprosinami. W jej oczach znów zbudziło się zdecydowanie i jeszcze ta kobieca przekorność, chęć wymierzenia największej mu kary, pokazania się z nieznajomym. Zgodziłem się. Wstaliśmy razem od stolika, stojącego pod kawiarnianą szybą. Nie chwyciłem ja za rękę. Ona też nadal spoglądała niepewnie na mnie i na całe towarzystwo. Nie słyszałem innego dźwięku niż stukot jej obcasów. Weszła pierwsza, ja przytrzymałem jej drzwi i zdążyłem jeszcze wychwycić wśród resztek gości jakieś szepty, w których przeplatała się ta cała idiotyczna historia, w której padało moje nazwisko. Nic mnie to nie obchodziło, niech drażni to mieszczan, niech gniewają starzy czytelnicy, irytują recenzenci. Ja wyszedłem z nią z lokalu. Idąc przez ulice, mijając kolejne szyby wystawowe, i przechodniów, ona stawała się coraz bardziej zdenerwowana. Rozglądała się, szukała kogoś, czegoś. Szliśmy głównym bulwarem, wprost do jej domu, ale ona liczyła na coś więcej. Prawdopodobnie chciała, by ktoś ją zauważył jak chodzi wieczorem z innym, obcym mężczyzną. Szliśmy w ciszy- nie wydobywając żadnego dźwięku. Nawet szept nie wypłynął z jej mocno ściśniętych, bladych ust. Nie mogłem na nią spojrzeć, nawet nie miałem pojęcia, gdzie ja odprowadzam, lecz wydawało mi się, że im byliśmy bliżej miejsca przeznaczenia, tym bardziej wzbierał się w niej gniew. Nikt jej nie widział, nikt nie zwracał na nią uwagi. Była tak samo samotna, jak wcześniej. Takim zachowaniem mogła wzbudzić tylko politowanie a nie ukarać swego męża, za to wszystko. Jego nigdzie nie było, mogła czuć się wolna, ale nie umiała. Pragnęła zemsty za wszystko, lecz nikt jej nie widział. Nasze oblicza odbijały się w szybach wieżowców. Wędrówki nastawał chyba kres. Co ja mogłem zrobić? Nie mogłem przecież jej zdobyć jak zwierzę, bez żadnego wspólnego uczucia. Zniszczyłbym jej intymność, człowieczeństwo, gdyby mi się teraz oddała, to niczym by się to nie różniło od wizyty u prostytutki. To nie byłby dowód na nasze człowieczeństwo, zachowane w ludzkich odruchach. Dźwięk mojej myśli rozbrzmiewał i tumanił. Co mogłoby nas połączyć, utrzymać we własnej intymności. Na pewno nie miłość. Nie mogłem kochać osoby, którą znam od paru dni. Wpierw rodzi się pożądanie, później gdy się ono wypali może pozostać miłość, ale czy ja chcę być przez kogoś kochany. Chodzi tylko o związek dwóch wolnych osób, których jednak coś łączy, coś co zachowa w nich człowieczeństwo. Szepnęła do mnie, ścisnęła mą dłoń, swoją drżącą. Chciała znaleźć niezależność, swoje „ja”. Szeptem błagała mnie, bym jej nie odprowadzał, by mogła pójść ze mną, do domu, do nowego miejsca, może i życia. To te pragnienie, które pokonało gniew, tak mnie zaszokowało. Żądała od życia tylko jakiejś próby, kolejnej drogi, chciała tworzyć siebie na nowo, przy mnie. Oboje szukaliśmy w sobie człowieczeństwa, intymności. Objąłem ją, nikt nie widział, i prowadząc przed sobą doszliśmy do mnie.
Szyba, dźwięk, szept, gniew

Ja, usta, słowa, cisza
Ja, kiedy piję. Usta moczę. Słowa klecę do ucha. Aż w końcu przestaję i zostaje cisza. Ja pijąc to wino nawet nie zauważyłem, ze byliśmy jeszcze w płaszczach. Usta moje sączyły tym razem w towarzystwie czerwień trunku. Brakowało tylko słowa poety, a byłoby jak w romansie wszechczasów, nierealnie. Spoglądała na mnie, w ciszy, a jej oczy zaczęły tracić szary odcień i zaczęły błyszczeć tysiącami kolorów. Oparłem swoje dłonie na jej ramionach, zaczesała swe długie włosy za uszy. Spojrzałem na nią. Jej usta zawierały jeszcze kropelki wina, miękko spoczywały one na jej wargach, klejąc się do nich, drżąc od powietrza. Jednak te blade usta nie wypowiedziały w tej chwili żadnego słowa. Staliśmy tak, jeszcze w pół dystansie w nieogarniętej ciszy. Wszystko można było usłyszeć. Szelest powiek, szept na ulicy. Byłem otumaniony. Przycisnąłem jej ciało do mnie, poczułem jej woń, kobiecy zapach perfum, przytłumiony w kawiarni. Zrzuciła kurtkę na podłogę, usta swoje zwilżyła i spoglądając swymi rozpalonymi, choć niepewnymi, zlęknionymi oczami, zatopiła się w moje wargi. Otarłem się o jej skórę, była miękka, choć blada to jednak rozpalona. Włosy jej, kręcone opadały mi na oczy, spływały na połączone nasze usta. Tak spleceni nic nie mogliśmy powiedzieć. Żadne słowo nie wypłynęło z naszych ust. Byliśmy cisi, intymni w swoim uścisku, szeleście ciał, ubrań. Wtedy pojąłem że jej nie kocham, że nic prócz pragnienia wolności mnie z nią nie łączy, nawet ten długi pocałunek, bo nadal nie wiedziałem, czy ona całuje mnie, czy całuje męża, na przeprosiny. Jednak im głębiej się w ten pocałunek zagłębiałem, ja człowiek, czułem, że tu już nie chodzi o przepraszam, czy proszę, chodzi o głębię, o pragnienie. Pożądanie tych jasnych, bladych ust, teraz tak rozgrzanych moimi wargami. Lśniących zębów, giętkiego języka taniec oralny, triumfalny. Bez końca, bez słowa sprzeciwu
Spleceni tak staliśmy w ciszy, sycąc się zapachem włosów i delikatnością skóry. Pieszczotą swoją starałem się zbadać każdy skrawek jej skóry, dłonie trzymałem na jej biodrach, a usta topiłem w giętkiej tali. Pieściłem jej uda, namaszczając je jakby wspaniałymi olejami. Łono twoje przez czarną, karbowaną spódnicę płonęło pod naporem żądz i czułości. Usta zatapiała w moich włosach, gdym masował jej biodra, przyciskając jeszcze mocniej jej piersi do swego torsu. Rozpinała bez słowa namiętnie, nerwowo, swoją białą, bawełnianą bluzkę. Otwierała czarę swojej kobiecości, marmurowy brzuch, uwieńczony czarą niespełnienia. Cisza trwała, bo pieszczot naszych nic nie mogło zakłócić, nic nie mogło przerwać. Tylko sytości potrzebowaliśmy, związani, otumanieni. Ja w jej piersiach szukałem natchnienia, wędrując po ich kształtach, po architekturze ciała, jak konstruktor, usta twoje mierzę przerywanym oddechem, wędruję i nasycam się wspaniałością figury, wspaniałością wykonania, duma mnie rozpiera, gdy błądzę bez słowa, między twoją dłonią a szyją. Bez słowa rozwiązuje największą zagadkę, czy pieścić twoje piersi, czy włosy czesać palcami drżącymi. Ty cicho wzdychałaś, nie wołając nikogo, zapominając o świecie, wszystkich tych problemach, głowę swoją gołębią trzymałaś na mojej piersi. Cicha, intymna i piękna. Z czary jej ciała, ja czerpałem nektary, zanurzając się w jej objęcia. Ustami spijałem każdą kroplę potu z jej piersi, czując się jak odkrywca, jak heros stąpający po zakazanym gruncie. Co ona czuła, leżąc na łóżku w potoku swoich włosów, naga, w pełni oddająca się moim pieszczotą. Nie wiem, lecz jej oczy były przepełnione wielką trwogą i nienasyceniem. Starała się spomiędzy niepewnego oddechu wydobyć jakieś słowa. Czy chciała wyrazić swoją namiętność, czy mnie przekląć? Wezwać męża na pomoc, czy pokazać mu jak postawiła na swoim, oddając się obcemu, tak samo jak ona samotnemu, szukającemu wolności. Nie mogła powstrzymać oddechu, nie mogła nic powiedzieć, tylko spoglądała na moją spoconą twarz swymi szarymi, błądzącymi w myślach oczami. Była taka intymna, taka ludzka, gdy pieściłem dotykiem jej powieki, gdy łączyliśmy się z sobą w jedno ciało. Trwała cisza. Tylko jej jęk uniesienia, nieraz rozbił się o ściany mieszkania. Ja i ona, słodko spleceni, połączeni w nierozerwalnym uścisku upojenia. Jej sine usta, szkicowałem palcem na bladej kobiecej piersi, wykończony, spełniony, lecz czy bardziej przez to ludzki. Czy słowa jakie szeptała w ekstazie czyniły z niej człowieka, przy zachowaniu intymności dotyku i szaleństwa ciał. Cóż było ludzkiego w jękach zachwytu. Czy tylko pragnienie. Czy, aż strach powiedzieć, zwierzęcość. Intymność rodzi się przecież w ciszy, w słodkim szepcie, w uścisku, nie w krzyku. Leżąc na niej, tuląc się do jej kształtnych ud i opierając głowę na tali wątpiłem. Spoglądając w ciszy w sufit, wątpiłem, czy jestem jeszcze człowiekiem. Ja, ocaliłem przecież intymność, nie zdobyłem, lecz byłem z nią, razem, wspólnie w prywatności. Cóż jednak rzekną jej usta gdy się obudzi, co ja powiem. Jakie słowo pożegnania rzuci na koniec. A jeśli pożegna nas cisza. Leżeliśmy obok siebie, a ja zakrywałem oczy ręką, bo poranne słońce już biło przez nie zasłonięte okna. Była obok, a ja czułe jeszcze smak jej skóry na mych ustach. Jakieś słowa zdołały się wydrzeć z jej umysłu przez sen, nie rozumiałem ich. Noc otulała nas tylko bezdenną, pustą ciszą. Ja, trzymałem ją w ramionach, skuloną i zamkniętą we własnych śnie, może i był to koszmary, głos dziecka gdzieś biegnący przez pokój. Nie wiem. Usta jej były takie sine, twarz jakaś zamyślona. Bała się. Trzęsła się przy mnie i wtulała we mnie. Od tych wcześniejszych słów gniewu teraz trwała w lęku i niepewności, a przecież wreszcie pokazała, że jest wolna, że umie być niezależna. Ukarała męża, lecz czy ta cisza mu o tym powie. Przecież chodziło o zachowanie dyskrecji, intymności, człowieczeństwa w uczuciu, w pragnieniu, w dotyku i wszelkiej pieszczocie. Może jednak tego wspólnego uczucia nie było i zabiłem w niej intymność, posiadłem ją a nie uczłowieczyłem. Spoglądałem przez zamglone oczy, otulony w prześcieradło, samotny. Ona wstała, naga. Podziwiałem jaj jasne, gładkie plecy. Ramiona na które opadały kręcone jasne włosy. Oddychałem w rytmie ruchu jej bioder, drżenia pośladków. Znów pragnąłem odcisnąć swe usta na jej kształtnych udach, bladych i kremowych. Stąpała lekko po ziemi, nagle odwróciła się i spojrzała w bok osłaniając część swojej twarzy przez włosy. Spojrzała tak samo, jak dawniej, jak ją obserwowałem z ukrycia. Tą twarz, szare oczy, blade usta, prosty nos. Znów poczułem to dziwne spojrzenie, z wyrzutami sumienia. Lecz to nie były jej słowa pogardy, tylko moje. Mój własny lęk i wstyd dla samego siebie, że mogę czuć ten brak intymności, że mogę w jednym oka mgnieniu w otchłani ciszy, zatracić siebie, człowieka. Te jej spojrzenie, może i nie skierowane do mnie, kryło w sobie całą jej kobiecość i intymność. Wspaniale ujrzeć ją było intymną, nago stąpającą po moim mieszkaniu. Usiadła na skaju łóżka, skulona, z opuszczoną głową. Ja próbowałem ją jakoś rozbawić, uśmiechnąć się do niej zamyślonej. Jednak nastała to chwila, której się obawiałem, chwila po wszystkim, gdy opadną pragnienia, emocje. Pytanie o to jak mnie pożegna powróciło. A tym czasem, nie mogło paść z naszych ust żadne zdanie. Słowo, jedno zwykłe słowo. „Dzień dobry”, „Nienawidzę”. Coś, byle tylko przerwać tą straszną, niechcianą ciszę. Tuliła swoje ciało. Zasłaniała piersi, łono, bym ich jeszcze raz nie ujrzał. Jakby siedziała przed kimś obcym, zupełnie nieznanym człowiekiem. A ja znałem smak jej ust, zarezerwowany tylko dla męża, dla córki, skradłem go, czy zostałem obdarowany. Patrząc wtedy na nią, bałem się, że to wszystko nie różniło się od nocy z prostytutką. Ale czy prostytutka ma taką bladą twarz, takie wystraszone oczy. Przede mną siedziała, naga, intymna kobieta, wstydząca się, lękliwa, acz odważna, zdecydowana. Gdzieś ten wczorajszy gniew, te słowa, rozprysły się. Została pustka. Jakże my ludzie jesteśmy słabi, gdy porzucimy wszystko, staniemy się wolni. My do tego dążymy, acz... Widziałem, jak z kącików jej oczy spływała kryształowa łza. Opadała delikatnie po jej bladym policzku, znikała w sinych ustach. Dlaczego? Dlaczego stulona, zlękniona płacze nad utraconą niewolą. Spod morza jasnych, kręconych włosów, wydobywały się słowa. Oskarżała siebie o nieludzkość, o to, że poddała się, zniszczyła sama siebie, rodzinę, dom. Jak teraz tymi dłońmi obejmie dziecko, przecież pieściła nimi moje ciało. Jak spojrzy na innych. Cóż mogła młoda, targana namiętnością, tylko wyrzucić winy mężowi, i porwać się w wir szaleństwa. Inaczej w tej przerywanej głosem ciszy rozumieliśmy szaleństwo. Moje szaleństwo, to pozytywne wyrażenie duszy, w ruchu, oddechu, rytmie. Mój szał, to taniec, wyczerpujący i pozbawiający wszelkiej energii, oczyszczający. Jej szaleństwo, to przekleństwo, to poddanie się instynktowi. Szał to orgia. Coś nieopanowanego, i uwłaczającego człowiekowi. Ale czy szaleńcy nie są ludźmi? Szaleństwo było przeciwne jej sytuacji, młodej matki, kochającej swoją córeczkę, młodej, odpowiedzialnej żony. W jednej chwili, przez pragnienie wolności, wszystko się rozpadło. Stąd płacz, stąd łzy i lęk. Ja wiedziałem, że w tej płaczącej kobiecie pozostała intymność. Złączeni jednym ciałem obudziliśmy w sobie człowieka. Bo człowiek czuje, rozmyśla, rozumie i jest sam, sam w swoich wyborach. Jej usta drżały, a ciało cierpło. W jej nagości upewniałem się, że nic do niej nie czuję, ani pogardy, ani miłości. Sam nie pojąłem, czym zaowocuje moje spełnienie, mój eksperyment, uczłowieczenie. Czyżbym stał się oschły. Jakże jej słowa lamenty tylko przemierzały mój umysł. Cisza, wolałem już ciszę. Sam poczułem jakąś pustkę, coraz bardziej odwracając od niej wzrok. Tak obojętni na siebie wypowiadaliśmy puste i nieważne dla drugiej osoby słowa. Nadzy, skuleni i przelęknieni uciekaliśmy w ciszę. Tylko szelest jej ubrania drażnił mnie, gdy naciągała na siebie czarną, karbowaną spódnicę, ubierała białą bluzkę i płakała. Nic jednak nie mogło się zmienić, tylko odpowiedzialność pozostała i straszne upewnienie się we własnym człowieczeństwie.
Ja, usta, słowa, cisza

Samotność, dreszcz, szaleństwo, strach
Samotny na łóżku. Przestrzelony dreszczem. Upadły w szaleństwie. Zapomniany w strachu. Odeszła. Wyszła. Zostawiła mnie samego, skulonego, nagiego na łóżku. Czułem wówczas tylko dreszcz, nie wiem, czy był to wynik pogody, czy lęku. Moje myśli przedstawiały jakieś nieogarnięte szaleństwo, szał uniesień? Raczej nie. Szał przekształcił się w strach, niepewność i amoralność. Tak, nikt inny nie mógł mi pomóc, ten ból musiałem przyjąć w samotności. Skulony w dreszczach, jeszcze czułem na białej pościeli zapach jej potu, jakby wyostrzyły mi się zwierzęce zmysły, jakbym stał się psem. Więc to musiało być szaleństwo, bo cała ideologia roztrzaskała się o skały mojego instynktu. Zacząłem czuć strach przed jednym, okropnym stwierdzeniem, że byłem nie mężczyzną, lecz psem, a ona nie kobietą, lecz suką. Ustrzec się nie mogłem szaleńczej pogoni myśli, w samotności, w przeklętej samotności, po... Tylko po budzi się ta nieogarnięta siła wyrzutów sumienia. Wyrzuty sumienia kryły się w moim drżącym ciele, w chłodzie skóry, w ukropie wnętrzności. Nie mógłbym wyrzucić tego wszystkiego z mojej myśli, nawet prowokując wymioty nic bym nie zdziałał. To wszystko działo się jakby obok mnie, beze mnie, lecz też we mnie. Szaleństwo, istne szaleństwo, którego nie można było zatrzymać, tylko mu się poddać, i jeszcze bardziej skręcać swe ciało w embrion i czuć, czuć przeszłość. Im bardziej znajdowałem w przestrzeni zapach jej potu, wilgoć jej soków, ciepło jej ciała, kosmyki jasnych włosów, tym więcej wzrastał we mnie strach. Gdy tylko otworzyłem lekko oczy, czułem go. Był blisko, lecz nie dał się odepchnąć. Będąc coraz bliżej nie dal się uchwycić, tylko trwał obok mnie. Nie pozwalał mi pozostać samotnym, z własnym problemem, z własnym czynem, z koniecznością wzięcia za nią odpowiedzialności. Łamał moją intymność, prywatność, człowieczeństwo, samotność. Jeszcze raz próbowałem go uchwycić, uderzyć, by wyniósł się tak samo jak ona, tymi samymi drzwiami, na ulicę, której szum poranny wciąż słyszałem. Szum potęgował drżenie mego ciała, nie wiem dlaczego. To wszystko stawało się dowodem na moje szaleństwo, na to, że wszelka przeszłość była nienormalna, zagubiona gdzieś między prawdą, a moją własną ideą. Idea mogła upaść, a wtedy zapanowałby on, wszechobecny, łamiący moje człowieczeństwo strach. Spojrzałem na moje mieszkanie. Spoglądały na mnie puste, samotne ściany. Pochylały się nade mną, patrzyły swoimi bladymi oczami na mój ból. Sufit opadał coraz bardziej, coraz niżej wraz z kolejnym uderzeniem mego serca. Wszystko, każdy kąt zaglądał w najgłębsze czeluście mojej świadomości. Każdy dreszcz był spowodowany tym okropnym spojrzeniem pustych ścian, białych, szarzejących, niemalowanych. Nie myślałem już, nie starałem się zrozumieć, tylko potrzebowałem od razu gotowych rozwiązań, wyjaśnień i wytłumaczeń. Wytłumaczeń upadku tego szaleńczego mojego eksperymentu, w którym ta kobieta była podobna do królika. Jej szare oczy dalekie były od czerwonych oczu białych królików, lecz ta jej bladość, ta jej cera, to wszystko przypominało przedmiot badań, mojego szaleństwa. Co mi dało? Nic, nadal nie mogę uznać swego człowieczeństwa, nadal nie jestem pewien, czym ono jest. Dostałem tylko ogromny strach przed sobą samym, przed moimi myślami. Cóż z tego. Nie było nikogo, kto mógłby mi wytłumaczyć choć jeden błąd mojego eksperymentu. Sam, zawsze sam przed swoimi myślami, przed swoimi czynami, przed nią... Pełną lęku, nieuniknioną jak śmierć, tak samo bladą, tak samo szarą, z tym samym nieodgadniętym wyrazem twarzy. Jakby się nade mną pochylała i chwytała, trzymała na wieczność, na wieczne potępienie. Każdy ja zna. Natrafiła i na mnie, zziębniętego, skulonego, dręczonego dreszczami i płaczem, zwiniętego w ludzki embrion na łóżku, wśród pościeli, potu, wilgoci, w tym barłogu. Sam... Zawsze sam. W ty szaleństwie jest metoda, by oderwać się, udusić, zniszczyć, zamknąć i nie dopuścić jej, uciec przed nią wszędzie, gdzie to tylko może być możliwe. Za granicę, w kosmos, lecz nie tu, w otoczeniu tych wszechwiedzących, bladych jak jej oblicze ścian i coraz niżej opadającego sufitu. Więc gdzie? Gdzie można uciec pozostawiając tą głupią ciekawość, chęć sprawdzenia i udowodnienia, że jestem człowiekiem. Jednym jedynym człowiekiem skazanym na wszelkie przeciwności i na wieczny strach. Nie potrafiłem wstać, nie wiedziałem która była godzina i czy już wszystko się wydało. Nie miałem chęci wychylić się po filiżankę, po chleb. Głód był mi obcy. Tylko ta samotność i szum ulicy, straszliwa kakofonia codzienności. Przytłaczało mnie. Nie wiadomo dokładnie dlaczego, przytłaczało mnie to wszystko. Zaspany, wykończony, zasępiony i zlękniony – nie mogłem ruszyć dłonią, palcem, obrócić się. Nic nie było możliwe, tylko dreszcz, przemierzający moje plecy, szantażujący mój kręgosłup, morderczy. Czy szaleństwo dnia po kiedyś minie? Nie miałem nadziei, nie, nie, nie. W ciągle nachodziło mnie przeczenie, zaprzeczenie wszystkiemu co się wydarzyło, co się mogło wydarzyć. Strach nachodził, stawiając mnie w sytuacji wielce ludzkiej – w sytuacji wiecznego wyboru. Może i w tym wszystkim kryje się moja natura, ta rozreklamowana ludzkość, w wyborze i w odpowiedzialności. A intymność? Też? Wszystko to zbierało się w jeden obraz człowieczeństwa, samotnego. Oddanego w wieczne drżenie przeciwko tej jedynej władczyni – odpowiedzialności. Szalony w swoim niekończącym się poszukiwaniu i niekończących się rozczarowaniach. Stąd strach, stąd ta sytuacja, moment egzystencjalny, przeszyty lękiem. Lecz tylko wtedy mogę poczuć się człowiekiem, poczuć, że żyję, jak cała, nie odkryta ludzkość. Skulony, zziębnięty i wykończony poznałem, lecz nie zrozumiałem dlaczego. Ale czy to pytanie jest adekwatne do mojej sytuacji, do mojego stanu posiadania życia.
Samotność, dreszcz, szaleństwo, strach

Słoń, śmiech, więź, kraj
Słoń z podniesioną trąbą. I towarzyszący wiecznie śmiech. Nierozerwalna więź. I ucieczka z tego kraju. Zatrzymany, zatrzymany zostałem przez innych. Nie mogłem już sam cierpieć, nie mogłem pozostać w wszechwiedzących czterech ścianach. Przytłaczał mnie ludzki słoń, z podniesioną trąbą. Ta głupia radość. Nawet gdy siedziałem przy swoim stoliku, w środku lub na zewnątrz kawiarni, zacząłem słyszeć wszędzie śmiech, tylko śmiech, lecz to nie ze mnie się śmiali. Ze mą poszukiwali jakiejś więzi, wiecznej, nierozerwalnej i pełnej pychy, więzi z piszącym. Piszącym zapomnianym przez kraj, w którym żył, zapomnianym na całym kontynencie, starym, ledwo co dyszącym na łożu swojej nieuniknionej śmierci, bo każda egzystencja musi się kiedyś skończyć. Ale oni nadal będą sobie rozdawać te słoniki, niby to na szczęście, dla zaspokojenia swojej wiecznej chęci posiadania wszystkiego, również szczęścia na zawołanie. Ja mogę im się tylko zaśmiać prosto w twarz. Lecz po co, aby zerwać tą więź, za którą dostaję pieniądze i darmową kawę i uśmiechy i szepty i miłość i radość i brak nienawiści i brak zawiści i brak zamachów i nadmiar kwiatów i wzdychania i puszczanie oka i podpisy i autografy i gazety i książki i czasopisma i spotkania i bankiety i wszystko inne tak samo marne, zaaklimatyzowane nie w tym kraju, lecz w tej społeczności, w ludziach, we władzy, w burmistrzu, w kelnerach, w kobietach, dziewczynach, w ich mężach. Co teraz? I mi przyniesiono z okazji jakiegoś święta szczęście w małym pakunku, z uniesioną trąbą, z porcelany, pomalowane, i puste w środku, tak samo jak pusty był ten gest. Śmiech, równie dobry byłby śmiech, aby podtrzymać nienormalne, szalone więzi człowieka z innymi. Siedząc tak w ciepłe przedpołudnie patrzyłem tylko w tamtą storę i nachodziła mnie myśl, do Szwajcarii, do Szwajcarii, by w tym kraju stać się, posągiem człowieka na posągu świata, jeszcze bardziej pyszny, jeszcze bardziej pragnący zaszczytów. Ale tam nie ma słoni. Śmieszne, nie ma szczęścia w neutralności. Ja już swoją neutralność straciłem w potoku kręconych, jasnych włosów, bladej twarzy, zimnych dłoniach, sinych ustach. Była ona czymś ze mną związana, jakąś tajemnicą, skrytą przed obojętnymi gapiami, skrytą przed uległym mężem, przed niedojrzałym dzieckiem. Więź ta to intymność, w intymności związani ciałami, nie rozerwani, lecz rozplątani na chwilę. Ona też musiała słyszeć głos sumienia, czuć jej oblicze. Nienawidzić, nie znosić, lecz tak samo nie mogła nikomu o tym powiedzieć, tylko mi, dlatego targała nierozerwalną więzią własnego wyboru. Może w innym kraju by się odnalazła, może w innej społeczności, lecz nie tu. Tu tylko trzeba przyjąć ten wyrok i kryć go we własnej cielesności, we własnej intymności, w człowieczeństwie.
Słoń, śmiech, więź, kraj

Oślepienie, kwiecistość, biel, fobia
Oślepienie poranka, kwiecistość stroju, biel promieni, fobia przed wszystkim. Odsłoniłem żaluzje, by poczuć uderzenie oślepienia. Nic nie mogło oprzeć się agresji poranka, nawet kwietny krajobraz przeciwległych parapetów. Tylko jedna rzecz była widzialna, biel, straszna biel zabijająca resztę barw. Kto się boi poranka, porannej fobii, niech nie odsłania żaluzji, bo wystarczy moment i już cały zapach nocy i nadziei na to, że obudzimy się w innym świecie minie. Wszelkie iluzje oślepiają umysł, ale tworzą radość wstawania. Ten kwiecisty nastrój, gdy myśli się, że to wszystko co było, nie miało tak naprawdę znaczenia, że dziś wszystko wróci do normy, lecz do jakiej normy. Jej nie ma. Jej nocna biel przybrała w jedno oka mgnienie barwę szarości, z nalotami czerni. Fobia, przed jednym ruchem, przed rzeczywistością i nieodwracalnością, ciągłością historii. Niczego nie można rozwiązać do końca, zawsze pozostaje oślepiająca cząstka nie do zakrycia, nie do wymazania. Tak, która zasusza kwiecisty obraz jutra, ta która okrywa biel nadziei. Nasza nowa choroba, ba moja nowa choroba, to historio-fobia. Coś tak niemożliwego, że nie mogę tego pojąć. Boję się jutra, a raczej pierwszego obrazu widzianego po obudzeniu. Pozostaje niepewność, tylko ona, oślepiająca niepewność, która rodzi pesymizm i zniechęcenie do wszelakiego działania na arenie świata. Mógłbym kwiatami obsypać przechodniów, mógłbym zrobić to w południe, wieczorem, lecz po co, i tak to niczego nie zmieni, bo wszystko zamyka się w absurdalnym eksperymencie. Chcąc czarno na białym określić, pojąć uznać własne człowieczeństwo, popadłem w wieczną niepewność i poczucie klęski. Boję się siebie samego, tego wszystkiego co się zrodziło w wyniku tego eksperymentu, lecz większą fobią jest przekonanie, że nie mogę o tym zapomnieć, że jestem związany z nią, na wieki. Usłyszałem nagle dzwonek do drzwi, lecz oślepiony przeraźliwy porannym słońcem nie zareagowałem i musiało pewnie minąć parę chwil, nim podszedłem do drzwi i spojrzałem przez judasz. Po drugiej stronie mojej ostatecznej bariery prywatności stało ona, jak zwykle z opuszczoną głową, włosami skrywającymi szare, szklane oczy. Stała tam niepewnie, ze splecionymi dłońmi, mocno zaciśniętymi. Ciasno i samotnie trzymała nogi obok siebie. W błękitnej kwiecistej bluzce z niepewnością i strachem przed innymi, przed obcymi, tymi, którzy mogliby ją rozpoznać. Ale przecież była tu po raz pierwszy, odważyła się przybyć w biały dzień, bez wszelakich kamuflaży, tylko z lękiem, tylko z fobią. Bała się bardziej dzwonić. Zrobiła to raz, gdy spotkaliśmy się po raz drugi, gdy razem zbezcześciliśmy jej małżeńskie łoże, gdy tak łatwo było o skandal. Zapomniała już, że chodziło jej o skandal, o zazdrość męża. Teraz zależało tylko na ucieczce do rzeczywistości, od prawdy, którą na szczęście znaliśmy tylko my. Oślepiła ją jakaś nieludzkość wtedy, gdy przyszedłem do niej, gdy oddała mi się. Czemu to zrobiłem, odurzony kwiecistością zapachu jej włosów. Po co przyszedłem, po co rzuciłem ją w biel pościeli, nagą. Dlaczego> Przecież chodziło tylko o upewnienie się w człowieczeństwie, w intymności, ale tylko jeden raz. Dlatego się boje, mam fobie jutra, że jeszcze raz zapragnę zwierzęco i utracę ostatecznie resztki człowieczeństwa. Tymczasem moje upodlenie stało przede mną, nadal z opuszczoną głową i bladym spojrzeniem przerażenie, tak oślepiającego wszelkie zmysły. Nie wiem co wtedy mogłem poczuć, nie rozumiałem tego co poczułem. Kwiecista bluzka pięknie układała się na jej ciele, ale cóż to było dla mnie za ciało, symbol mojego upodlenia, a może raczej człowieczeństwa. Przecież wszystko to dzieje się w świecie intymności, tylko instynkt pozostaje zwierzęcy. Nie mogę być tylko niespełna człowiekiem, tak w połowie białym. Muszę, muszę uwierzyć, bo gdy nie ma niczego co mogło by mnie upewnić, muszę się cały czas sprawdzać, bo może pewnego dnia, nastanie fobia zezwierzęcenia. Weszła. Przebyła swój Rubikon po raz kolejny, tym razem z wyraźnym lękiem i niezrozumieniem. Poczułem jej kwiecisty zapach włosów, nie dała się pocałować. Ale czy ja tego chciałem. Nasza cielesność w tej chwili musiała przestać istnieć, bo to ona doprowadziła nas do takie stanu świadomości, że nie możemy żyć wśród ludzi, wśród innych, przyziemnych spraw, bo wciąż pozostaje to straszne znamię tamtej nocy. Biel intencji, tylko biel intencji musiała nam teraz przyświecać. Ale to nie takie proste, gdy przechodzi się próg z fobią, z lękiem przed samym sobą. Siedliśmy, a ona przez swoje blade spojrzenie i szklane, rozpłakane oczy ukazywała obraz ostateczności człowieka, zniszczonego przez strach i rozmyślania. Musiałem zasłonić znów żaluzje, bo poranne oślepienie nie przerywało swej agresji. Gdy światło zelżało jej twarz pozostawała marmurowa. Nie mówiliśmy nic, kwiecista bluzka traciła swe pastelowe kolory, już błękit nie był sobą, lecz granatem, biel była szarością, zieleń, czymś jeszcze innym. Oblicze strachu, fobii, oblicze kresu pewnego człowieczeństwa, a wszystko miało być tak piękne, wolne i niewinne. Oto przede mną siedziała wolna kobieta, ta która oddała się wolności, wyzwoliła się od oślepiającej mocy reguł moralności, rodziny, męża, dzieci. Ta która wybrała wolność w jednej chwili, na jedną chwilę, ale ta wolność w jej kwiecistym ciele jest wieczna, i niepożądana. Ile by teraz dała, gdyby nie obdarzono ją wolnością, białą wspaniałą wolnością. Jakże łatwo byłoby żyć w zniewoleniu, wśród norm, zasad, zależności i błogiej niewinności. Lecz nie ma niewinnych, jest tylko lęk, fobia winy, za własne nieusuwalne, nieodwracalne czyny. Szeptała mi coś do ucha, opowiadała swój sen, swój cel podróży. Czy ja byłem jej spowiednikiem, cóż mogłem poradzić na jej sny, ale zrozumiałem, że od tamtej chwili, ta intymność i tajemnica, wplątała nas w swoją grę i nie możemy o niej nikomu innemu mówić. Tylko ja mogłem ją zrozumieć, bo i ja miałem podobne sny. Mówiła, że byliśmy w tym śnie sami, że nie oślepiało nas żadne światło, a w nieznanym pomieszczeniu, chyba u niej w sypialni panował półmrok. Szalała w namiętności. Omdlewała w moim objęciu, naga i lśniąca, zwisała przez me ramiona lubieżnie, całowała dziko, w morzu włosów, w potoku rzęs, aż czułem mimo woli ten kwiecisty zapach jej perfum. Mówiła, że w bieli jej ciała zanurzałem wargi, pieściłem. Lecz nagle zapanowała pewna konsternacja, chłód owiał ponoć nasze ciała a w powietrzu krążyła pewna fobia – zdemaskowania. Widziałem to własnymi oczyma, to jej opowiadanie, oślepiające swoim lękiem. Spoglądałem podświadomie na jej kwiecistą bluzkę, na kształt jej piersi, gdy o tym wszystkim mówiła, ale nie. Nie mogłem nic uczynić, bo to wszystko, przysłaniane białą woalką przyzwolenia stawało się zezwierzęceniem zachowań. Gdzie w mym wzroku zagubiła się intymność, lekkość i poezja. Wszystko stawało się za bardzo zwulgaryzowane, pozbawione człowieczeństwa. Nie! Nie mogłem słuchać, ale ona nie mówiła tych słów z jakąś namiętnością, lecz z fobią. Bała się wypowiadanych zdań, nie czuła ulgi w wyspowiadaniu się, lecz pogłębiała w pogardzie dla samej siebie. Padły wreszcie oślepiające słowa. Gdy była w ekstazie, szczytowała, rozpalona, z rozwartymi ustami, skąpanymi w kropelkach potu, ujrzała bladymi oczyma czyjąś przerażoną postać. Kwiat jej życia, słodycz jej kobiecości, spoglądał na nią. To przerażone, aż białe oblicze małej córeczki. Niebieskie oczy nabrały brunatnego odcienia, usteczka zaciskały się z przerażenia. Dłonie mocno zaciskała, z fobii. Stała tak, mała, niewinna, przerażona patrząc jak jej ukochana matka, której oddała całe swoje serce, której wierzyła we wszystkich sprawach, której powierzała swe malutkie dziewczęce sekreciki, z którą się bawiła, na której ramionach leżała, błogo zasypiając, której śpiew uspokajał jej płacz, której dotyk rozpalał pewność, widziała jak jej matka, naga i lubieżna oddaje się obcemu mężczyźnie w małżeńskim łożu. To horror!
Siedziała przerażona, oślepiona tą wizją, znów z opuszczoną głową, i jeszcze bardziej bladym obliczem, po którym leciutką stróżką zaczęły spływać łzy. Przeklęta w kwiecistej bluzce, przeklęta ta która siedziała przede mną. A ja? Biały rycerz wolności, niewinny? Nie! Nie, tak samo winny, tak samo czujący tą przeraźliwą fobie. Ja też widziałem wtedy postać tej dziewczynki, jak też wewnętrznie uroniłem łzę, bo to był jakiś kres, bo to był koniec pewnej moralności, albo narodziny nowej, czystej. Zmierzch naszego człowieczeństwa ujawniał się w jej straszliwym śnie. Tymi jej słowami upadł cały mój eksperyment jeszcze raz, poniżając mnie do granic możliwości. Byliśmy jedyni tak upodleni. Rozumiałem to doskonale. To my doprowadziliśmy siebie samych do takiego stanu, chcąc zapanować nad wolnością, chcąc uznać siebie za ludzi, ujawniliśmy swą niedoskonałość. Płakałem, bo umarłem dla ludzkości, wziąłem ją w ramiona, jedyną mi godną, jedyną do mnie podobną, tak samo złą.
Oślepienie, kwiecistość, biel, fobia

Bierność, cisza, morze, inność
Bierność w pełni, poparta ciszą, wśród bezkresu morza, w inności. Bierność, tylko ta postawa mi pozostała. Cóż mogę uczynić dla niej w ciszy własnego sumienia. Należałoby przekroczyć morze strachu, lecz i ja się boję. Jedyna nadzieja w inności. Cóż mogłem jej poradzić, bezradnie krzątającej się po ulicach, ciągnącej za sobą malutką córeczkę. W ciszy, tylko niemrawym uśmiechem odpowiadała na powitania obcych. Morze obcości ją ogarniało, a tu i tak trzeba było żyć na poziomie, zajmować się rodziną. Lecz teraz ta rodzina była już jakaś inna. Patrzyłem na to wyłącznie z daleka, równie anonimowy jak setki przechodniów, równie bierny wobec niej. To mój wybór, moje rozwiązanie, bo nie można wiecznie pozostawać w jednym miejscy, w ciszy czekać na jakieś wydarzenie. Czas wyjechać, zapomnieć, urwać odrobinę samotności, nad morzem. Tylko takie rozwiązanie mogłoby mnie uzdrowić, mnie półczłowieka. Jeśli pokażę siłę, wkroczę w inny świat, nowy, albo i taki sam lecz z nowymi doświadczeniami. Przecież eksperyment upadł, ale czy dal definitywną odpowiedź? Nie. Widywałem ją krążącą w mojej dzielnicy, szukającą sensu. Oto wolność! Oto moja bierność wobec wolności. Musiałem się jakoś usprawiedliwiać, perfidnie, wulgarnie zmienić. Musiałem pozostać w ciszy, z dala od okna, do jej jasnych, kręconych włosów. Czy mnie pragnęła, pożądała jak ryba morza? Po co tu przychodziła. Ta więź nie mogła przecież trwać wiecznie, każdy z nas indywidualnie musi przyjmować odpowiedzialność za swoje czyny. To nie ja ją uwiodłem, to ona potrzebowała inności i ta inność ją zabiła. Co miałem do niej powiedzieć: „Idź kobieto do dziecka, do męża” Pozostała by bierna i zlękniona. Miałem ją przygarnąć, po co, bym co dzień upewniał się w ludzkiej słabości i klęsce. Tak jest ona nieunikniona, nie można przejść obok niej w ciszy, lecz trzeba odwiecznie walczyć. Szarpać się z życiem, bo w tym wszystkim pojawia się nutka sensu, lecz nadal nie ma odpowiedzi po co walczyć dla celów tylko doczesnych. Ten bunt znika w morzu absurdu rzeczywistości. Ona też jest absurdalna. Chodź dojrzała, mężatka, ale jeszcze z dziewczęcą chęcią sprzeciwu. Poszukiwała wolności, znalazła ją, zasmakowała, lecz, niezrozumiała. Wolność ją zabiła. Śmieszne, że wolność jawi się jako sędzia wszystkiego. Człowiek w stanie niezwiązanym zaczyna sam siebie osądzać, po wpierw należy pełnić rolę pokutnika. Tak człowiek wolny to pokutnik. Wybór i niezależność stają się naszą winą. Sądem jest czas, a sędzią właśnie ona – nigdy nie proszona, samoistna i nieusuwalna wolność, inność naszego życia, życia człowieka dążącego praktycznie do uwolnienia się od wolności, na marne. Z jednej strony pierwotne pragnienie wolności, z drugiej pragmatyczne przyzwolenie dla niewoli, która jest prostsza, łatwiejsza i bardziej klarowana. Potrzeba mi uwolnienia, zapomnienia jeśli to w ogóle możliwe w tej sytuacji. Jeśli komuś wydawałoby się, że ta bierność to moja bezczelność w zachowaniu, niech zrozumie, że każdy żyje na własny rachunek i sam kreuje własne życie. Cisza. Cha nikt nie chce ze mą to tym rozmawiać. Może to naprawdę drażniąca sprawa, ale trzeba przyjąć to do wiadomości, że każdy eksperyment niesie ze sobą jakąś groźbę, przestrogę. To tak jakby wypłynąć w morze wierząc, że nie będzie burzy. Burza może być zawsze. Eksperyment ma to do siebie, że często ciągnie za sobą niespodzianki, a czy to nie jest pociągające. Ale. Jakże czuje się teraz inny niż na początku. Porażka zrodziła we mnie nową naturę, jakbym naprawdę stracił nadzieję na człowieczeństwo, a przeszedł wyłącznie na konsumpcje, na egzystencję bez większych dylematów. Nie można się ich jednak pozbyć, nawet jeśli zamknie się w jakiejś ideologii, która by wszystko nam wyjaśniała i stawiała w dobrym świetle. Zawsze pozostanę jako człowiek szary i bierny, tak dla wygody, tak dla lęku przed wielkimi czynami, ale czy trzeba od razu rzucać się do walki z herosem. Ciszą więcej zdziała bym w świecie niż krzykiem, więc po co mi rozhisteryzowana kobieta, która nie wie czego chce w życiu i szuka zniewolenia u innych, w myśl idei ucieczki do codzienności w wolność. Do niej nie można uciec, a i histeria nic nie pomoże. Odpowiedzialność, wielkie morze odpowiedzialności nich ją wreszcie porwie a może dorośnie, targana namiętnością. Inna była w swoim entuzjazmie, inna w chwili upodlenia. Człowieka można poznać po umiejętności zaczynania wszystkiego od nowa. Wiem jedno, że intymność tak mi potrzebna do uznania się za człowieka straciła nagle znaczenie. Intymna była noc, dwie... taniec ciał, nie bierność ze strachu. Gdy nastąpił powrót do świata, intymność przerodziła się w lęk, zrodzony w ciszy, w tym braku słów, nad ranem, gdy wykończone ciała marzyły o śnie. Tak morze intymności umarło. Może to jednak w tym wszystkim kryło się człowieczeństwo, bo gdy widziałem w niej istotę, czułem się ludzki, gdy jej dotknąłem czułem się ludzki, lecz gdy milczałem, rozmyślałem stawałem się zwierzęciem. Może to inność otoczenia tak na mnie działa. Wulgaryzm skojarzeń zapanował nad doświadczeniami artystycznymi. Trzeba mi odbudować artyzm i intymność w relacji nie tyle do niej, lecz do samego siebie. Bierność, a cóż to znaczy. Ona też musi zrozumieć własną istotę człowieczeństwa jeśli chce żyć. Pożegnam się z nią ciszą. Ona kryje w sobie odrobinę intymności spotkania sam na sam, z kobietą, z samym sobą, z własnymi słabościami. Gdybym morzem słów ją zaatakował ani ona ani ja nie zachowalibyśmy się ludzko. Płacz i wyrzuty sumienia to też elementy intymności, lecz aby tylko nikt ich nie oglądał, nawet kochanek. Pierwszy raz użyłem tego słowa, może rzeczywiści należy nazwać się innym, nie eksperymentatorem, a kochankiem.
Bierność, cisza, morze, inność.

Sława, ludzie, przypadek, nadzieja
Sława nie musi niszczyć, a i ludzi mogą być inni, byleby przypadek nas wspierał, i wszechobecna nadzieja. Jeśliby ktoś pomyślał, że odrobina atramentu i kartka papieru może zmienić życie, niech będzie pewny, że ma rację. Ludzie dopisali mi. Szkoda jednak na to słów, po lałyby się jak z cebra. Po prostu premiera na miarę naszych czasów. Społeczność liczna, to i wielu nudząc się przyszło na taką kulturalną, z dużym znakiem zapytania, imprezę. Przypadek. Wszyscy mówią, ze nie, ale ja już ich znam, zawsze starają się wyjaśnić ta anomalia wydawnicze jakimś talentem, czy nadzwyczajnym zapotrzebowaniem społecznym na dany gatunek sztuki. Dajmy jednak tym wszystkim krytykom i dziennikarzom trochę sensacji, trochę nadziei, że ludzie chcą jednak czytać. Sława ciągnie do siebie wiele innych uczuć a i niespotykaną liczbę osób, szukających sponsora. Czy ja mógłbym być dobrym sponsorem ludzi na dnie, ludzi wspinających się. Przecież sam się wspinam, sam przebywam na dnie, co dzień, co chwila zawahania. Niech się przyzwyczają, że przypadek, taki absurd czasu robi najlepiej na ambicje, na sponsorowanego. Wymusza na nim podjęcie nieodwracalnej decyzji. Ja zdecydowałem, i wygrałem, ale czy to ma dla mnie istotne wrażenie. Nadzieją innych jest to, że we mnie nie pojawi się snob, ale czy każdy z nas nie jest po trochę snobem. Skończyły się dni, moja miła poezjo, wieszczy i posłańców, trybunów ludowych. Teraz piszę się dla sławy, choć niekiedy przybiera ona najróżniejsze nazwy. Egalitaryzm czy sztuka dla sztuki, ale z czegoś trzeba żyć. Życie ludzi jest zupełnie inne, niż poetów, marnych bądź bogatych, których zarobek zależy od przypadku, od weny. Wielkie słowo, a jakże bliskie pospolitemu fartowi. A to fart zesłał mi moment, chęć i materiał. Nadzieja umknęła, eksperyment dał model, a kobieta swe ciało, bo najlepiej zmaterializować natchnienie. I tak się to stało.
Przez zmaterializowane natchnienie i parę zapisanych kartek znów siłą, bądź za moim przyzwoleniem, bo nikt nie ucieka od rozgłosu, nałożono mi na skronie laur zwycięscy. Choć nie mam pojęcia w jakim konkursie startowałem. Tak to już jest, ludzie szukają bohaterów, a raczej osób znanych, publicznych, których by się postawiło na cokole i o których by się plotkowało co nie miara. Na szczęście unikałem jednej odpowiedzi, o natchnienie. Ta kobieta o kręconych jasnych włosach snuła się przez karty tego mojego tomiku, ale czy wszyscy muszą wiedzieć o tym co mnie sprowokowało. Zostawmy to przypadkowi, choć jest on lepszym rozwiązaniem dla bulwarowych dziennikarzy, bo każda bajka może stać się wielką prawdą, lecz co mi tam. Nadzieja leży w tym by nie dać się do końca skomercjalizować. Trzeba żyć, zarabiać, i zachować człowieczeństwo. Jeszcze raz powraca moje pytanie, moja teza, po części upadła. Zachowam intymność w tekście, w słowie, w wypowiedzi, zachowam siebie. A ja, to chyba człowiek. Jak prosto doszedłem do sedna sprawy, bez niepotrzebnej, rozdmuchanej sławy. Teza czytelna, lecz uzasadnienie, równie zrozumienia ludzkich intencji. Każdy niech manifestuje swoje człowieczeństwo na swój sposób, niech szuka go w sobie, a może przypadek mu pomoże, byleby nie tracić za wcześnie nadziei. W oparach sławy, po premierze, gdy poranne słońce wychodziło zza chmur, jak ludzie ze swoich pościeli, może nie dowierzałem własnym oczom, ale... zobaczyłem ją. W różnej koszulce, błękitnych dżinsach, jakby kilka lat młodszą, znów z rozpuszczonymi blond włosami, lecz z jasnym obliczem, z uśmiechem na ustach. Śmiała się chyba do świata nie do mnie. Więc ja wyrywam sobie ostatnie kępy włosów snując opowieści o upadłym człowieczeństwie, a tu przypadek sprawił, że widzę ją jako posąg ludzki a nie wrak człowieka. Może jednak jest w nas jakaś siła, która umie przebaczać, zapomnieć, albo jeszcze lepiej, przetłumaczyć sumieniu wszystko, jakby w pełni nadziei wyspowiadać się przed samym sobą i odpowiedzieć na najważniejsze w życiu pytanie, o własną naturę. Zaskoczony zostałem przez nią zaczepiony, ona na pewno wiedziała co kryje się za tymi strofami, wersami, całymi stronami, lecz ludzie byli o tą wiedzę ubożsi, na szczęście. Słowo które wymówiła było mi potrzebne od miesięcy. „Przepraszam.” Za co, za nieudolność natury, za to, że stała się eksperymentem, za szantaż sumienia, za wzajemne upodlenie, przecież to wszystko po paru dniach straciło ramy przypadku, straciło jakąkolwiek postać. Czym mogła to zmienić? Jak to uczyniła? Rozmową. Powiedziała, że czas stracił dla niej znaczenie, że to co było, przeszło dalej a ona została ze swoim mężem i dzieckiem. Więc jednak nadzieja? Nie. Sława? Nie. Życie. Upadek i powstanie. Dwieście upadków i tyleż samo powstań w bólu w cierpieniu w biedzie. Mówiła, jak widzi w oczach swojej córeczki oblicze bękarta, którego bym z nią spłodził. W pocałunku męża czuje zwierzęcość i wykorzystanie. W dotyku skazę. Lecz? Już wszelkie łzy spłynęły, szelka rozpacz opadła. A zgroza zezwierzęcenia stała się naturalną przestrogą. Upadło jej człowieczeństwo, a raczej upewniła się jakież ono kruche, i odbudowuje je, w ludzkim gronie, bez żadnego przypadku, wyłącznie w nadziei na to, że dojdzie do celu. Najpiękniejsza zdaje się być droga, a ona, tą drogę widziała w rozwijającej się córce, w człowieku, który jeszcze nie upadł, którego można budować w przekonaniu o swej potędze, który może dojść do sedna człowieczeństwa. Eksperymentuje. Ja raczej utonę w pysze, w sławie, a ona będzie kroczyć moimi drogami, obok czasu, obok ludzi, z dystansem, aby w przypadku dociekać prawdy, bo gdy zakończy się poszukiwani ustanie chęć życia, pojawi się monotonia kolejnych tomów, premier, nagród, a może i ekranizacji. Dobrej sławy jej życzyłem, nie zrozumiała. Odeszła. I dobrze, czy ona kiedyś w ogóle była. Tylko jej mąż w idiotycznie zaczesaną na prawo grzywką czekał przyklejony do bocznej szyby ich wiśniowego auta z obcą rejestracją. Odpalił silnik, rzucił jeszcze podejrzliwym okiem na jej bladą, lecz radosną twarz. Odjechali. Stałem, lecz krótko, bo tłum zepchnął mnie na krzesło w kawiarnianym tarasie i rzucił na stolik moje tomiki. Podawali długopisy i tylko słyszałem wciąż: „Proszę o autograf.” Ależ po co?

Data:

 wrzesień 2004

Podpis:

 tomarz

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=31347

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl