![]() |
|||||||||
Droga do domu |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Mgła pokryła zielone łąki, pola uprawne, dziurawe wiejskie drogi z przydrożnymi kamieniami i zaczęła wdzierać się w gęstwinę lasu. Powietrze stało się mokre i ciężkie. Ziemia oddawała całe ciepło lata; z żywej i miękkiej stawała się kościstą i nieprzyjazną, zimną skałą. Mężczyźni siedzieli na polu uprawnym, między niedużą wsią z domami pokrytymi strzechą a gęstym lasem. Od lasu oddzielała ich ubita droga i sto metrów traw. Wszyscy w polskich mundurach. Oficerowie, policjanci i żandarmeria wojskowa. Zmarznięci, słabi i głodni. Wzdłuż drogi stali żołnierze w szpiczastych czapkach z wielkimi czerwonymi gwiazdami. Na skraju pola paliły się ogniska, w których żołnierze grzali ręce i piekli ziemniaki. Zimno stawało się bardzo dokuczliwe. Od tygodnia spali na zimnej ziemi posilając się kilkoma sucharami i spleśniałym chlebem. -Czy jesteśmy jeńcami ? – młody podchorąży wpatrywał się w chodzących czerwonoarmistów. -Jesteśmy, chociaż nasze dowództwo zakazało walk z ruskimi. Ale słyszałem o kilku bitwach. Ich głosy były przyciszone i mówiąc nie patrzeli sobie w oczy. -My poddaliśmy się szybko – wtrącił Alek, sierżant żandarmerii. –Nie raz widzieliśmy ich wzdłuż granicy. Człowiek stał tam sam jak palec i trzeba było mieć oczy naokoło głowy. -Wiecie, że już rok temu strzelałem do ruskich ? – dodał z satysfakcją. Odpowiedziały mu zdziwione twarze sąsiadów. -No, jak tylko kto wysunął nos na pas ziemi niczyjej, to nie gadaliśmy z nim długo. Zresztą oni nie byli lepsi. Ale strzelałem już do sukinsynów – dodał, i jedyny od wielu dni uśmiech przemknął przez jego twarz. Nastała cisza. Wiatr przynosił żółte liście z okolicznych drzew. Dreszcze przechodziły przez ciała, płuca zaczynały rzęzić, a czoła rozpalały się jakby w odpowiedzi na pragnienia ciepła i spokoju. -Jak się czuje kapitan Wielkomski ? – szept trafił do siedzącego kilka kroków dalej chorążego Stanisława Żebilskiego. -Słabo -Ruskie nie pozwalają wynosić ciał – powiedział i umilkł, bo zabrzmiało to jak zła wróżba. -Czy mamy tu zdechnąć ? – wtrącił major Szerzewski. -Część z nas już nie żyje. Jak poleżymy tu dłużej do umrzemy wszyscy. -Rosja nie podpisała konwencji wojennych – zauważył ktoś inny. -Konwencje, konwencjami, ale pamiętam co się działo w dwudziestym. Niech Bóg ma nas w swojej opiece. -Jak was złapali ? – Alek zwrócił się do podpułkownika siedzącego obok. -Nasz oddział uciekał na wschód, aż w jakimś miasteczku naczelnik policji przekazał nam informację o wkroczeniu Armii Czerwonej i o rozkazie poddania się. Zresztą, ten policjant jest tu z nami. Chociaż nie, siedział trochę bliżej lasu i już go wywieźli. Ciekawe, do jakiego obozu ? -Nas zgarnęli od razu, na granicy – odpowiedział Alek. -Może nie będziemy siedzieć z łagrze do świąt ? Jak ruszą Francuzi i Anglicy, to wojna nie potrwa długo – dodał. -Ale jak nie będziemy mieli co jeść to wolności nie dożyjemy... Na pola wlewał się zmrok. Powoli, skradał się ciemniejącymi chmurami, ciężkim zapachem gnijących roślin i chłodem wzmagającym się z każdym podmuchem wiatru. Noc była najgorsza. Żołnierze budzili się z zimna i po rozmasowaniu członków zasypiali na następne kilkadziesiąt minut. Twarze wartowników z azjatyckich republik ZSRR wyglądały jak głowy nieziemskich istot z wydatnymi policzkami i skośnymi oczami. Wyciągali ręce nad płomienie ogniska i czerpali z niego ciepło całymi garściami. Dym zmieszany z rzadką mgłą omiatał leżących oznaczając ich zapachem zniszczenia i wyciskając łzy, które wstrzymywane przez cały dzień – teraz mogły swobodnie płynąć i wsiąkać w ziemię. Dzień dawał jeszcze jakieś ciepło, ale przychodziło ono tylko na kilka godzin południa, zapowiadając nadejście całkiem zimnych chwil. Kiedy słońce widoczne było nad linią horyzontu prawie żaden z więźniów już nie spał. Nie obudzili się jednak wszyscy. Kapitan Wilkomski, podobnie jak kilku innych zmarł tej nocy. Ciała przenoszono w jedno miejsce, tak aby odsunąć od siebie smród i widok śmierci. Lepiej radzili sobie policjanci, żandarmeria wojskowa, żołnierze Straży Granicznej i Korpusu Ochrony Pogranicza. Ci przywykli do złych warunków. Wielu z nich pochodziło z biednych rodzin, gdzie jakikolwiek skrawek jedzenia oznaczał dobry posiłek. Wyższa sfera oficerów wystawiona na warunki, w jakich nie trzyma się zwierząt skazana była na powolną agonię. Alek po przebudzeniu czuł bolesne zdrętwienie kończyn i wywołany głodem okropny ból głowy. Wstał pokonując ból mięśni i stawów. Tak jak codziennie, podniósł spory kamień i zaczął z nim wolno biegać. Wielu patrzało na niego podejrzliwie – zdarzały się przypadki postradania zmysłów, a bieganie z kamieniem mogło być tego dobitnym przykładem. Jemu zaś wystarczało, aby pobudzona krew rozniosła odrobiny ciepła po całym ciele, żeby wymarzłe po nocy mięśnie nabrały normalnej sprężystości. Usiadł dopiero wtedy, gdy krople potu pojawiły się na czole i wilgoć munduru niewidoczną parą uciekała ku chmurom. Gdyby teraz dali im coś więcej niż wodę, to i tak nie mogliby tego zjeść. Napuchnięte dziąsła odmawiały współpracy powodując przenikliwy ból przechodzący od nasady zęba, przez korzeń w głąb głowy. Taki ból wywołać może felczer nieudolnie majstrujący w szczęce. Podczas gryzienia masz wrażenie jakby cały pluton felczerów próbował wyrwać ci naraz wszystkie zęby. Jedynego pokarmu w tym dniu dostarczało pole ćwikły. Nie wszyscy przywykli do takiego jedzenia i nie wszyscy mogli je przełknąć. Alek położył bulwę na jednym kamieniu i rozłupał ją drugim. Te kawałki zaczął miażdżyć tak, aby powstała papka dała się połknąć bez angażowania obolałych zębów. Szło mu całkiem nieźle. Codziennie przyjeżdżały po nich ciężarówki i przewoziły na miejsca innych zgrupowań. Później wsiadali do wagonów i przyjeżdżali do Ostaszkowa, Kozielska, Starobielska i Katynia. Tam wielko-seryjni mordercy uruchamiali swój warsztat i tysiące zwłok wywożono później nocami i układano w długich dołach. W dołach, które miały być ich grobem przez następne pięćdziesiąt lat. Tego dnia też przyjechały samochody z wielkimi drewnianymi platformami, ogrodzonymi wokół metalowymi prętami obciągniętymi ciemnozielonym, brudnym materiałem. Załadowano je po brzegi. W takiej chwili chcesz wejść do samochodu. Chcesz zrobić cokolwiek, co zmieni twój los. Jeżeli wszystko jest już nie do zniesienia, to z ufnością przekroczysz każdy próg, który może być także twoim wyrokiem śmierci, ale na tę jedną chwilę zmienia ból w nadzieję. A nadzieja jest najważniejsza. Ci, którzy ją tracili, budzili się z matowymi, półotwartymi oczami i szarą skórą na zastygłej twarzy. Ciężarówki wzięły następną partię jeńców odkrywając część pola, która graniczyła przez drogę z lasem. Następny dzień sprowadzi tu ciężarówkę, która weźmie Alka. Weźmie w nieznane. Noc przyszła szybko, spadając na pola jak wielki, czarny ptak. Księżyc ukrywał się za chmurami, raz po raz oświetlając wypełnioną ciszą okolicę. Alek poczekał aż przygasną ogniska i zmęczenie ogarnie wartowników. Nie wiedział dokładnie, kiedy zmieniają się pilnujący, ale obserwował i czekał. Kiedy większa chmura zakryła księżyc zaczął powoli przesuwać się w kierunku lasu. Raczkował wolno jak dziecko. Był uważny, ale strach czasem odbiera siły. Patyki chrzęściły pod kolanami zadając dotkliwy ból. Alek syknął, kiedy nastąpił na zaostrzony niczym włócznia kamień. Nerwowo spojrzał w kierunku ogniska. Skośne oczy Kazacha wpatrywały się w ciemność. Wtem mocniejszy podmuch przewiał chmurę zasłaniającą księżyc. Żółte światło słońca odbite od pokrytej kraterami powierzchni dotarło do Ziemi oświetlając pole ćwikły w zachodniej części Związku Radzieckiego i klęczącego wśród liści Alka. Natychmiast przylgnął do podłoża. Wartownik korzystając z oświetlenia rozejrzał się po okolicy i ruszył wolno w kierunku drogi. Alka oddzielało od niej najwyżej dwadzieścia metrów. Leżał na ziemi przysłuchując się swemu drżącemu oddechowi i odgłosom nadchodzącego wartownika. Kiedy oddzielało ich kilkanaście rzędów ćwikły wiatr dmuchnął jeszcze raz, zalepiając księżyc nieprzeniknioną warstwą ciemnych chmur. Czerwonoarmista zwolnił, zatrzymał się i po chwili wahania zawrócił w kierunku ogniska, gdzie nie tylko było ciepło, ale także widać było coś więcej niż plątaninę cieni tężniejącej nocy. Alek kontynuował wędrówkę. Las był coraz bliżej – wydawało się, że wystarczy wstać i pobiec, rzucić się w gęstwinę i uciec od pola, zimna, trupów i ćwikły. Ale brnął dalej na czworakach, zaciskając zęby po natrafieniu na kamienie i patyki. Las powitał go ciszą i zapachem mokrej ściółki. Kiedy tylko znalazł się pod osłoną drzew zaczął biec. Trzymał przed sobą wyciągnięte ręce w oczekiwaniu przeszkody i biegł. Po chwili wiatr znowu stał się jego sojusznikiem odkrywając księżycowy reflektor. Wydawało mu się, że Rosjanie usłyszeli głośne sapanie i rzucili się za nim. Nie oglądał się – za późno było na rozmyślania. Wycieńczone ciało odmówiło jednak posłuszeństwa i miechy płuc nie nadążały z pompowaniem tlenu, krew zaczęła pulsować w skroniach, a przed oczami tworzyły się jasne koła. Potknął się i upadł, ale kiedy tylko zdołał chwycić powietrze - ruszył dalej. Odkryty księżyc świecił teraz jasnym światłem odbijającym się od mokrych igieł sosen i żółknących liści dębów. Na rzece tworzył jasną tarczę zniekształcaną przez leniwie przesuwające się fale. Alek stanął nad brzegiem ciężko dysząc. Ta rzeka stanowiła granicę, nie granicę państwa, nawet nie granicę między polem ćwikły a wolnością, ale między sowieckim obozem a ciepłym domem, w którym czekała żona i dzieci. W pierwszej chwili chciał wskoczyć i płynąć. Ale zaraz przypomniał sobie, z jaką łatwością chłód zabijał jego towarzyszy i zaraz wyobraził sobie jak szybko umrze w przemoczonym ubraniu. Zdjął więc z siebie wszystko, zwinął rzeczy w mały pakunek i wszedł do rzeki. Zimno przeniknęło ciało na wskroś odbierając oddech i spowalniając ruchy. Zaczął płynąć rozpaczliwie machając wolną ręką i uważając, żeby rzeczy nie wpadły do wody. Jak różna może być kąpiel w rzece. Przez głowę przemknęły wspomnienia o letnich wyprawach nad Wartę, kiedy dzieci pluskały się przy brzegu a on wchodził powoli, ciesząc się każdym centymetrem chłodu, który był jak ożywczy zdrój na tle lepkiej gorączki dnia. Ten sam chłód spotęgowany, silny i bezlitosny chciał teraz wycisnąć z niego ostatni haust powietrza i pogrzebać w mulistym dnie. Jednak ten grób nie był Alkowi pisany. Kiedy wyszedł na brzeg trząsł się tak bardzo, że nie mógł rozwiązać pakunku. Zgrabiałe ręce ledwo uporały się z założeniem koszuli; o zapięciu guzików nie mogło być mowy. Kiedy był już ubrany ruszył dalej, tym razem szybkim krokiem, biegł tylko chwilami, ale przestawał razem z utratą oddechu. -Muszę trzymać się skraju lasu. – pomyślał. W tej okolicy nie tylko żołnierze są głodni, a po tym wszystkim głupio by było dać się zjeść wilkom. Położył się w gęstych krzakach, które pękaniem gałązek dałyby mu sygnał ostrzegawczy przed... obojętnie przed czym – teraz samotność była najlepszym przyjacielem. Trudno było polegać na miejscowej ludności. Tutaj za bardzo nie lubiło się Polaków. Polak kojarzył się z panem i były przypadki, że któryś z żołnierzy przepadał bez wieści. Alek wiele razy brał udział w poszukiwaniach i wieś, która była z tym w jakiś sposób powiązana nie miała dobrej passy. Teraz, kiedy leżał pod krzakiem czując pod skronią miękki mech wspominał wydarzenia sprzed wojny. Kiedyś w stodole znaleziono but zaginionego polskiego żołnierza. Dowódca grupy poszukiwawczej zapytał wtedy gospodarza, co to oznacza. Gospodarz stał i kręcił tylko głową. Alek nie pamiętał nawet czy nieszczęśnik zabił tego Polaka czy nie, ale zapamiętał jak szybko upadł po strzale w głowę. Tak, okolica nie była zbyt przyjazna dla uciekiniera w mundurze rozbitej armii. Tej nocy śniło mu się ognisko. Ciepłe i jasne. Szedł do niego czując zbliżający się żar. Nad ogniskiem wisiał rumiany, ociekający tłuszczem prosiak. Musi podejść obrócić rożen, bo ogień spali mięso. Ciepłe i miękkie, pachnące ziołami mięso. Podbiegł bliżej i zakręcił prętem przebijającym skwierczący posiłek. Kiedy świnia odwróciła się na grzbiet zobaczył jej oczy. Skośne oczy wpatrzone w uciekiniera. Kaukaskie oczy wartownika przy drodze. Krzyknął i własny głos wyrwał go ze snu. Na czole perliły się krople potu a serce biło tak głośno, że sam mógł je usłyszeć. Szedł kilka dni nie wchodząc głębiej do lasu i trzymając się z dala od wsi. Zdarzyło mu się ukraść kilka jajek i napić mleka, kiedy gospodyni weszła do chaty. Głód i wycieńczenie dawały się coraz bardziej we znaki. Las się kończył, a w oddali na wielkim płacie równej ziemi widać było kilka wiejskich chałup. Alek zobaczył kobietę idącą drogą wzdłuż lasu. Wyszedł jej naprzeciw i powiedział: -Zdrastwujtie chadzjajka ! Kobieta spojrzała na niego ze zdziwieniem zmieszanym z odrobiną przestrachu. -Zdrastwujtie... – powtórzył. Chciał się dowiedzieć gdzie jest i jak daleko stąd do polskiej granicy. W zamian usłyszał polska mowę, coś co w ciemnościach lasu wydaje się legendami - miłymi, ale nie istniejącymi słowami i miejscami. -Potrzebuje pan pomocy ? -Tak, chyba tak – odpowiedział i poczuł, że doszedł do domu. KONIEC Na podstawie usłyszanych w dzieciństwie wspomnień ś.p. Aleksandra Antoniewicza, mojego dziadka. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |