DRUKUJ

 

Pielgrzym

Publikacja:

 06-05-02

Autor:

 Bezimienny
Sandrze cudownym kobietom które tchnęły życie i nadały sens tajemniczej górskiej opowieści...


Pielgrzym

Zbliżała się noc. Słońce ledwo widoczne na horyzoncie, znikało kładąc długi cień na ziemię. Odgłos kopyt odbijał się w górzystym terenie.
Poganiany przez swego pana, rumak "płynął" w otaczającym go śniegu. Z jednej strony widoczne były wysokie górskie szczyty, z drugiej głęboki kanion pełen stromych ustępów skalnych.
Zimno zaczęło przenikać ubranie jeźdźca. Jedną ręką trzymając grzywę rumaka, ostrogami u nóg zmuszał go do galopu. Jego prawa ręka spoczywała na lewym boku, z którego wykwitała stale powiększająca się czerwona plama.
Długi, czarny płaszcz falował w rytm wiatru. Kapelusz jeźdźca zerwał się i odleciał ukazując krótkie ciemne włosy pielgrzyma.
Wędrownik patrzył jak jego kowbojski kapelusz spada na dno kanionu, by spocząć na zimnych zwłokach. Bandyci nie będą już mnie niepokoić - pomyślał. Podróżnik ostatni raz omiótł wzrokiem krajobraz, po czym uderzył ostrogami konia i odjechał...

Gdzieś tu, pośród tej lodowej pustyni mieszkali ludzie. Odcięci od świata, nie starali się go szukać. Świat pełen złości i nienawiści wywołał potężną wojnę, która zniszczyła cywilizację. Bomby spadały wszędzie, ludzie przerażeni, tratowali się by uciec do bunkrów. Panika, płacz i rozpacz były symbolami tamtych czasów. Kiedy bombardowanie się skończyło ludzie wyszli ze schronów, tylko po to by zobaczyć zgliszcza świata...wynik ostatniej wojny. Zniszczone aeroplany leżały wszędzie, wraki pojazdów przykryły ziemię, a drzewa w lasach wciąż się paliły, produkując ciemny, toksyczny dym. Na Ribys zrzucono tylko kilka eksperymentalnych bomb. Miały ogromną moc - pochłonęły miasta i osady tworząc największy i zapewne najgłębszy rów na świecie. Niektóre budynki ocalały, gdyż znajdowały się na zboczach gór lub na płaskowyżach. Nie zapadły się w dół, były za daleko od centrum wybuchu. W tych budynkach mieszkali ludzie...

Dwa tygodnie minęły odkąd podróżnik wstąpił na starą ścieżkę prowadzącą do miasta Hope. Od ocalałych słyszał, że tam nie spadły bomby, podobno jakaś dziwna, mistyczna siła chroniła miasta za górami Ribys. Jeździec usłyszawszy te plotki początkowo nie wierzył, lecz po pewnym czasie przygnębiony brudem i okropnością świata, skierował swoje oczy ku lodowym szczytom gór Ribys.
Głodny, przemarznięty nocował w starych budynkach. Diablik - koń podróżnika, był coraz słabszy. Pielgrzym miał coraz mniej żywności i owsa dla konia. Na dodatek został zaatakowany przez jakiś bandytów. Zabił wszystkich a potem wrzucił ich zwłoki do Wielkiego Kanionu, jednakże przed śmiercią jeden z rozbójników trafił go. Tylko dzięki zimnu, obieżyświat był wciąż przytomny i żył. Obecnie znajdował się na jakiejś dawnej szosie. Rana strasznie mu dokuczała. Krew mimo mrozu wciąż wyciekała. Wędrownik chcąc zapomnieć o bólu przypomniał sobie dzisiejsze śniadanie...ostatnie śniadanie. Nie miał już żadnej żywności, był ranny, a w wokół był tylko śnieg. Ten sam krajobraz towarzyszył mu przez całą podroż. Obraz wiecznej zimy przygnębiał i denerwował. Powodował u Wędrowca frustrację, uwidaczniał głupotę człowieka, który myślał pokonać żywioł. Wszędzie leżał śnieg... Obieżyświat zsunął się z konia. Leżąc na białym puchu chciał zawołać by rumak się zatrzymał, lecz zdołał jedynie otworzyć usta i zemdleć.

Człowiek śpiąc długo nie zdaje sobie sprawy, jak wiele czasu mu umyka. Budząc się czuje się jakby coś mu umknęło. Nasz podróżnik ocknął się leżąc na miękkim, sprężynowym łóżku. Pokój w którym się znajdował przypominał mu dom babki - ściany koloru późnej jesieni, wielka hebanowa szafa na książki i gramofon wygrywający jazz Louisa Armstronga. Odsłonił koc by zbadać ranę. Nie krwawiła, była owinięta bandażem. Podróżnik stęknął próbując siąść na łóżku. Usłyszał odgłos tłuczonego szkła w sąsiednim pokoju. Jego zmysły się wyostrzyły a mięśnie napięły. Ktoś był w drugim pokoju. Pielgrzym wpatrywał się w dębowe drzwi oczekując. Uchyliły się powoli. Do pokoju śmiałym krokiem wkroczyła młoda kobieta, niosąc dzbanek. Słońce oświetliło jej długie, kręcone włosy koloru ciemnego kasztanu spływające na bordową koszulę i ciemną spódnicę. Kobieta miała delikatną budowę rusałki i cudowne, głębokie oczy barwy jasnego orzechu. Lekkim krokiem podeszła do stolika i nalała naparu do kubka.
- Gdzie ja jestem? - spytał Wędrowiec zauroczony jej urodą.
- Jesteś w moim domu, w górach. Kiedy Cię znalazłam byłeś nieprzytomny - odpowiedziała, poprawiając serwetkę na drewnianym stoliku.
Wędrowiec przypatrywał się tej nieznanej kobiecie z rosnącym zainteresowaniem.
Próbując zebrać myśli, zadał kolejne pytanie:
- Jak długo tu jestem?
- Leżysz tutaj już tydzień. Byłeś w fatalnej formie gdy Cię znalazłam, przemarznięty do szpiku kości. Co Cię napadło, że wyruszyłeś w czasie zimy w góry? - zapytała z wyrzutem, składając koc.
Czuł że była zdenerwowana ale postanowił kontynuować rozmowę.
- Mieszkasz tu sama?
- Tak - odpowiedziała szybko.
- Jak długo?
Nie odpowiedziała. Stała dalej odwrócona tyłem do niego, trzymając jasnozielony koc w rękach, który drżał w jej rękach. Intuicja podpowiedziała pielgrzymowi, że to pytanie nie powinno paść.
- Pięć lat - powiedziała i wyszła zamykając drzwi.
Przez następne dziesięć minut Podróżnik wpatrywał się bezmyślnie w dębowe drzwi. Głowa pękała mu od natłoku myśli i pytań. Nieznana kobieta, która uratowała mu życie i opiekowała się nim, skrywała jakąś tajemnicę. Położył się na łóżko i po chwili zasnął.

Mijały dni i tygodnie, Wędrowiec powoli zaczął odzyskiwać formę. W międzyczasie dowiedział się że jego koń żyje i ma się dużo lepiej niż jego pan. Od czasu do czasu zaglądał do stodoły, by doglądać Diablika. Północny wiatr wiał przyzywając Obieżyświata do siebie. Przypominał o celu wyprawy i o nadziei na znalezienie lepszego świata.
Większość czasu poświęcał na rozmowy z Chayenne. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Pielgrzym zadawał dużo pytań. Nie zdradził nigdy swojego imienia ani celu podróży (czym doprowadzał ją do szału) ale wiele opowiadał o Wielkiej Wojnie Technologicznej, robotach i ogromnych działach wycelowanych w niebo.
Mówił o Magach Dwunastego Kręgu i przerażających monstrach które spotykał na swej drodze, o żołnierzach, bitwach i zniszczeniach. W ten sposób spędzali każdy wieczór. Rano Chayenne wybierała się w góry by zbierać rzadkie zioła, a pielgrzym ćwiczył strzelanie. Wracała zawsze koło południa i resztę czasu spędzali razem.
Wędrowiec powoli zapominał o swojej misji, poświęcając cały czas i myśli przepięknej Indiance. Pewnego uroczego wieczoru, kiedy Obieżyświat siedział przed kominkiem wpatrując się w tańczące płomienie, usłyszał Północny Wiatr wołający o z oddali. Chayenne usłyszała go także i zbliżyła się do niego siadając bardzo blisko. Miała na sobie bordowy sweter i sukienkę sięgającą kolan.
- Wyjeżdżasz, prawda? - spytała się głosem pełnym smutku
- Tak - odpowiedział Łazik
- Kiedy?
- Jutro...
- Wobec tego, niech dzisiejsza noc należy do nas - powiedziała kończąc słowa pocałunkiem złożonym na jego ustach.
Na dworze wiał porywisty wiatr, a oni spleceni, leżąc na podłodze kochali się zapamiętale. Całując po szyi, przesuwał się w stronę jej ust. Pożądał jej a ona jego. Delikatnie ściągnął jej bordowy sweter. Przylgnęła do niego całym ciałem, czując jego pocałunki na ramionach. Opuszkami palców dotknęła jego ust i złożyła na nich ciepły, przepełniony miłością całus. Jego dłonie powędrowały w stronę jej włosów, gładząc je. Objęła go mocno, wyprężając swe ciało z rozkoszy. Subtelnie i lekko objął ustami jej dolną wargę. Pomrukując z rozkoszy, odchyliła głowę do tyłu. Oboje szczęśliwi, legli w końcu na łóżku ulegając pieszczotom. Wielbiąc swoje ciała szukali miłości i znaleźli, eksponując ją całemu smutnemu światu.
Wyczerpani, zasnęli oboje przytuleni do siebie, nie zważając na śnieżycę szalejącą za oknem.

Pielgrzyma zbudziło otwarte okno, przez które wlatywał do pokoju śnieg. Obrócił się i zobaczył śpiącą jeszcze Chayenne. Wyglądała słodko. Pocałował ją w usta i zamknął okno. Postanowił się przejść na wzniesienie gdzie stała stara szopa.
Wchodząc po lodowych stopniach zauważył że wiatr ucichł. Nagle usłyszał głos wołający "pomocy!" pochodzący prawdopodobnie ze wzniesienia. Pielgrzym ostrożnie zaczął wchodzić na górę. Znalazłszy się na szczycie zobaczył pełznącego ku niemu człowieka. Osobnik miał rozległe rany na piersi i rękach. Zostawiał za sobą długą smugę krwi.
- Zabij mnie proszę - powiedział podając długi zakrzywiony nóż Łazikowi.
Wędrowiec popatrzył na twarz nieszczęśnika i zobaczył w niej ból i wielkie cierpienie. Nie zastanawiając się długo, wziął nóż z ręki człowieka i wbił go po rękojeść w gardło. Człowiek, umarł od razu i tylko nerwy poruszały teraz jego ciałem. Podróżnik wyjąwszy nóż skierował się ku otwartym drzwiom szopy. Jego zmysły się wyostrzyły. Idąc przez śnieg pokryty krwią dotarł do wejścia. Wszedł.
Wnętrze szopy wyglądało jak rzeźnia, z jednym wyjątkiem: tu nie było żadnych prosiąt. W kącie izby leżały zwłoki postawnego mężczyzny. Przerażały podróżnika, obok trupa znajdowała się szeroka i wysoka metalowa misa zawierająca skrzepniętą krew. Nad misą znajdowała się linka, a na niej bordowe koszulki i swetry...
Pielgrzym wybiegł z szopy wrzeszcząc w stronę gór. Zdradzony, oszukany czuł pogardę dla siebie. Łzy spłynęły mu po policzkach i spadły w głęboki śnieg.
Ukląkł w śniegu, chowając twarz w rękach. Osoba, którą pokochał była żeńskim demonem zimy - befanną. To nie był jej dom. Ukradła osobie która tu mieszkała duszę i tożsamość. Przeznaczeniem befanny było zabijanie, tylko to ją utrzymywało przy życiu...
Wędrowiec podjął decyzję. Wolnymi krokami udał się w stronę domu. Czuł ciepło w lewym boku - rana się znów otworzyła. Klnąc pod nosem wszedł do kuchni gdzie zostawił wczoraj swój rewolwer. Zakręcił bębenkiem i włożył naboje. Dwustuletni Colt zabijał za czasów jego pradziadków. Ojciec podarował mu go na osiemnaste urodziny. Od tej pory Pielgrzym się z nim nie rozstawał.
Włożył go za pas i wszedł do sypialni. Chayenne jeszcze spała. Usiadł naprzeciwko wyciągając rewolwer. Chayenne zginie we śnie. Obieżyświat wiedział, że nie potrafiłby jej zastrzelić gdyby się obudziła. Ciągle targały nim wątpliwości. Uratowała go i opiekowała się nim. Był wdzięczny, lecz gdy przypomniał sobie pełznącego osobnika przed szopą to porwała go złość. Po chwili uspokoił się.
- Żegnaj - powiedział.
Odciągnął kurek Colta i wymierzył prosto w środek jej czoła...

Gdzieś tu w górach, wznosił się ku niebu wielki słup dymu. Pochodził ze spalonego domu, dawniej zamieszkiwanego przez cudownej urody kobietę.
Starodawne duchy gór widziały jak z płonącego domu wyszedł mężczyzna.
Nieznajomy wsiadł na konia i odjechał w stronę północy...
Niektórzy powiadają, że był ranny i zmarł w górach. Inni mówią że zrozpaczony wrócił na miejsce mordu kochanki i się zastrzelił. Ja jednak wolę wierzyć, że przebył góry i znalazł tak długo szukaną nadzieję....



By Edwin Duganov(tm)(r) - pseudonim artystyczny autora, zastrzeżony każdym możliwym środkiem;)

Data:

 styczeń 2006 (zmiany styczeń 2009)

Podpis:

 Edwin Duganov

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=24746

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl