![]() |
|||||||||
Rozejść się po łokciach (10-ost) |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
Gdy przyjaciel pokonywał trzema chłopięcymi krokami trzy strome schodki prowadzące do sali. Pierwszy krok zadedykował szczeniackiemu brakowi rozwagi. To właśnie to gówniarstwo i brak umiaru wtrąciły go na te trzy schodki, i serdecznie je teraz przeklinał. Drugi krok chciał zadedykować okresowi przejściowemu w życiu każdego mężczyzny, kiedy rzeczywistość otaczająca zaczyna się powoli skoszmarniać. I dobrze mu wyszedł ten krok, potknął się i zamiast trzeciego kroku efektownie wyrżnął w posadzkę. Przytłoczony dosadnością tej metafory zbierał się przez parę sekund niezgrabnie masując stłuczone kolano. Poprawił w lustrze mankiety i kołnierzyk, rozpiął guziczek pod szyją. Pustka zaczynała się po jego prawej ręce a kończyła po jego lewej ręce. Wszystkie najgorszej nawet maści rozpustnice i kurwiarze poszli spać, tylko na przyjaciela jeszcze czekała mama. I na dużego, niech przeklęte będzie jej łono plugawe. Duży stał przed przyjacielem na środku sali. Bezbłędnie skalkulował właściwe miejsce, jego cień odciskał się na przyjacielu wyjątkowo dosadnie. Pomiędzy nimi parę kulistych krzaków preriowych szwendało się bez celu w podmuchach wiatru. Przyjaciel śpiewał głośno w myślach wesołą melodie na banjo, ktoś obok zagwizdał dźwiękiem modulowanym. Obydwaj zamarli. Żyła na czole dużego wyskoczyła nagłą pulsacją. Źrenica przyjaciela zwężyła się do rozmiarów kropki grafitu do ołówka. Przestrzeń między nimi zgęstniała i pociemniała, parujące oddechy zmieszały się ze sobą jak pomięta taśma magnetofonowa, taśma z wyjątkowo fatalną muzyką. Postali tak jeszcze przez parę minut i nic się nie wydarzyło. Przyjaciel stwierdził że przestaje być groźnie, a zaczyna być głupio. - Dobra, wychodzimy. Bicepsy dużego zakołysały się pod kurtką. - Dobra. Prowadź. Przyjaciel prowadził się całkiem nieźle, lekko utykają na stłuczone lewo kolano. Duży za nim głośno tupał, starając się wzbudzić strach w przeciwniku. Stanęli w powszechnej szarości bardzo wczesnego poranka. Padał ten sam beznadziejny deszcz, latarnie świeciły blado i z wstrętem do sytuacji rozgrywającej się pomiędzy ich żelaznymi słupami. - Wiesz co, jakoś ...- zaczął przyjaciel uprzednio przygotowanym tekstem ,ale nie skończył, bo dostał w twarz. Impet przeniósł go trzydzieści centymetrów ponad chodnikami, zarył się ciężko w twardy bruk i nakrył nogami. Duży odchrząknął, roztarł pięść i ruszył w jego kierunku. Przyjaciel wstał z niemą pomocą latarni, spróbował kopnąć Dużego, odbił się od jego korpusu jak piłka i znowu przewrócił. Duży chciał kopnąć go w głowę, poślizgnął się na kratce ściekowej i plasnął na chodnik obok przyjaciela."2:1" pomyślał przyjaciel i z całej siły uderzył go w jądra. Jego przeciwnik stęknął, zmarkotniał i wstał ciężko opierając się o tą samą latarnię. Latarnia niewyraźnie pod kloszem obraziła ich przodków. Duży sięgnął po srebrnego motyla, lecz ten tkwił mocno w pękniętej czaszce kochanka, rozciągniętego w poprzek pleców tej, którego imienia nie wymieniono. Strzelił za to Przyjaciela w ucho i cały świat rozbłysnął tęczą bajeczną. Chciałby tak przez chwilę postać i popatrzyć na kolorowe kontury, ale dostał się pomiędzy dwie ręce jak imadła. Duży zaczął go dusić, jego ręce ściskały przyjaciela w poprzek, przyjaciel czuł, że zaraz imploduje. Po raz trzeci tego wieczoru oczy zaszły mu czerwoną mgłą. Bąbelki w jego płucach zaczęły jeden po drugim pękać przebijane łamanymi żebrami, serce zachłysnęło się i zamarło. Pogłaskał Dużego po krótkiej szczecince na potylicy, zgodnie z chrześcijańską zasadą przebaczania wrogom. I umarł. Wróć. Byłby umarł. Z piskiem opon spoza zakrętu wyjechał czerwony wyścigowy bolid. Uderzył w zwartą masę jaką stanowili przyjaciel i duży, wdarł się lakierowanym metalem w białko i węglowodany. Przez moment obydwoje znaleźli się na masce, wiatr we włosach, panika w oczach, przyjaciel poczuł jak grawitacja nieubłaganie znosi go w kierunku kół. Duży obok niego też zaczął się ześlizgiwać, rysując paznokciami gładką jak szkło karoserię. Ich nogi tarły o uciekającą w zawrotnym tempie nawierzchnię. Przyjaciel stracił równowagę, runął w dół rozpaczliwie machając rękami, poczuł pod palcami metalowy słup mijanej latarni i uczepił się go z całej siły. Siła rozpędu wyrwała go spod śpiewających radośnie kół, przed oczami zamigotał mu Duży znikający pod czerwoną maską. Rozległ się trzask i biologiczny chrzęst rozdeptywanego ślimaka, a mama dużego czekała jeszcze długo. Koła czerwonego bolidu pisnęły z triumfem, pojazd zarzucił tyłem na obydwie strony i znieruchomiał. Przyjaciel ciężko dysząc klęczał na mokrym chodniku. Przez zroszoną kropelkami deszczu przednią szybę ujrzał kasztanowe loki i piwne oczy, wpatrujące się w niego z rozbawieniem. Promocja siedziała na kolanach smukłego latynoskiego torreadora, który z nonszalancja palił dobre cygaro. Obydwoje pomachali mu, po czym samochód z gracja wystartował i zniknął za załomem muru. Przyjaciel był teraz zupełnie sam, oddychał płytko poprzez pęknięte żebra. Przymierzał się do swojego ostatniego dobrego tekstu. Uwaga, ostrożnie z ogniem, zabrania się korzystać w trakcie ruchu pojazdu, skasować tuz po wejściu, dobrze, jedziemy. - Życie jest strasznie do dupy - powiedział przyjaciel, odwrócił się na pięcie i poszedł do domu. Epilog Groteskowa zmienność pór roku teoretycznie nie dotyczy takich miejsc jak bary, bramy, skwery do picia wina, bo nieważną jest, nieistotną. Lecz jednak wszyscy odczuwają cykliczność skórą, przemijające sezony osiadają kropelkami na powiekach. Od razu znać jak jest naprawdę zimno, dym staje się wtedy gorzki i cierpki, ręce grabieją, czerwienieją na załamaniach czy tez w trakcie załamań. A jak zrobi się naprawdę gorąco, naprawdę upijnie, nie ma jak upojenie magiczne wśród liści i kwiatów, z kompanami czy tez bez. Bo w tej porze szalonej liście i pąki nabierają mocy i aromatu. I od tej przesady pękają w nocy boleśnie, rzygając na przechodzących pod nimi jadowitym zielonym sokiem. Lepkie od tego soku są gałęzie, lepią się ławki, i poślizgnąć się można. Sok ścieka po konarach i liściach na ręce i twarze, zbiera się w bliznach i otwartych ranach, i piecze jak jasna cholera, miąższ pali jak sól. W powietrzu unoszą się siną mgłą tysiące żyjątek. Skazany przechyla głowę i pije prosto z gwinta, skrzydlate maleństwa nakłuwają go ostrożnie żądłami i piją ze Skazanego. Piramida zwierząt trwa przez chwilę, po czym bzyczące szare drobiny odlatują popełnić samobójstwo w morzu zielonego soku. Który to los tez zresztą jest skazanemu pisany. Ludzie barwią się inaczej, pH w ustach się zmienia, śmierdzą potem i słońcem. Przyjaciel siedział przy stoliku i rozmawiał z wirtualem. - Musimy się zbierać, późno się robi. Jest pięknie, a potem może być tylko gorzej. - Nie przesadzaj, aż tak pięknie to jeszcze nie jest. - Masz rację, to ja jeszcze posiedzę. Wirtual się zamyślił. - znasz uczucie kiedy czytasz wyjątkowo pokrętne i skomplikowane zdanie, śledzisz fabułę zawiłą i podstępem podszytą, trzymasz książkę w ręku, pod twoim oknem drze mordę banda pijanych kretynów, a ty sam już nie wiesz czy to oni się drą czy to książka się drze. Zaczynasz z rozpędu czytać tych ludzi i przestajesz dostrzegać różnicę, czy to ty czytasz czy ciebie czytają, czy to ty piszesz czy tez ciebie piszą, czy to echo grało, a może to był jeleń. - To lepiej porozmawiać z przyjaciółmi. - Z tymi przyjaciółmi to tez śliska sprawa. Wszyscy uciekają przed powszechnym bzyczeniem i parowaniem. Trudno ich znaleźć jak zakamuflują się wśród liści i krzaków. Bo tez i oko nieprzyzwyczajone i dłoń niepewna. - Czasami, czasami. Wirtual popatrzył, popatrzyła? na przyjaciela i zauważył, że był naprawdę zmęczony. Patrzyła na niego z pewnym zdumieniem, bo nigdy dotąd nie spoglądała na niego w całej spoglądania istocie. Przyjaciel był lekko wytarty na zgięciach od takiego bezsensownego patrzenia, bolały go źle zrośnięte żebra, palce lewej ręki drżały nieznacznie. Skóra z biegiem lat stała się matową, marszczyła się na znoszonych kościach policzkowych. Należało go sprzedać jakiś czas temu, kiedy jeszcze przedstawiał jakąś wartość, teraz symbolizował tylko zajęte krzesło i nic więcej. - Wiem o czym myślisz. Przestań. -powiedział przyjaciel - tak już musi być, że we wszystkich dobrych książkach bohaterowie zostają na końcu sami. To jest bardzo logiczne zakończenie, kto sądzi inaczej musi dokładnie przeczytać swoja książkę, a nie głupio lecieć po tytułach rozdziałów. - Robert Jordan u Hemingwaya został na końcu sam. - I Ravik u Remarque'a też został na końcu sam. - Wroński u Tołstoja został na końcu sam. - Tyrmand u Tyrmanda też został sam. - Eden u Londona został na końcu sam. - Kelner u Hrabala też został sam. - Constant u Vonegutta został na końcu sam. - Chrząszcz u Kafki też został na końcu sam. - Lolita Humberta została na końcu sama. - A może to Humbert został na końcu sam. - Herman u Hessego został na końcu sam. - Szpady u Szekspira tez zostały same. - Niewinność u Laclosa tez została sama. - Nuda u Flauberta została na końcu sama. - Trupy u Camusa tez zostały na końcu same. - Ale je przynajmniej zżerały robaki. - westchnął cicho spod stołu fikołek. - Cholera - ucieszył się przyjaciel - jednak jest nadzieja. Koniec I tak kończy się opowieśc o Przyjacielu, Skazanym , Kochanku, Fikołku, Wirtualu, Chińskiej Promocji i Dużym. I oczywiście o etanolu we wszystkich barwach, smakach, stężeniach, naczyniach o kształtach o tyle egzotycznych co nieprzydatnych, o drinkach z parasolką, wisieńką, biszkoptem, lub też wiadrze wódki, cysternie spirytusu rozcieńczonego tonikiem, morzu złocistego cierpkiego piwa. Przeżyłem, to piszę. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |