![]() |
|||||||||
Rozejść się po łokciach (8) |
|||||||||
![]() |
|||||||||
|
|||||||||
- Bo najważniejsze... - A tam , najważniejsze. - W jakie ubrać to słowa...- zająknął się skazany. - Stracona sprawa. - Co się liczy najbardziej. - Nieważne. - Jakby to wytłumaczyć? -Nie mam do tego głowy. Skazany z kochankiem siedzieli nad dwoma pustymi kieliszkami i toczyli rozmowę. Rozmowa swoją złożonością, wielowątkowością, ciężarem gatunkowym jak i perwersyjną skłonnością do dygresji wprawiała w zakłopotanie kółko talmudystów stolik na północ. Kochanek trzymał się za brzuch i minę miał niewyraźną, ale bez wątpienia czuł się lepiej bez czyjegoś obcasa w pępku. Kiedy podniósł oczy, zobaczył przyjaciela wchodzącego do sali, wiodącego za rękę dyskretnie tym ubawioną promocję. - Taka, naprawdę, całkowicie, jedyna... - Skazany odrzucał po kolei wszystkie zepsute przymiotniki. - Smukłonożniepłynąca, wirującooczoszyjnapodbródna - Kochanek rodził przymiotniki z zapałem Matki Polki. Skazany uległ silnemu wzruszeniu, szarpiącemu szczeniacko jego obrośniętą pierś męską, kochanek dosadnie wysmarkał nos. Ich spełnienie posuwało się w ich kierunku kołyszącym krokiem, a kochanek i skazany w jednej chwili zostali okrutnie zamknięci za kratkami jej szerokookich czarnych rajstop. Usiadła bez pytania, ale miała do tego prawo, łamiąc bezczelnie wszystkie granice perfekcji stawiała się ponad knajpianą etyką. Kochanek i skazany patrzyli jak jej fantom, ciepłe i senne wspomnienie w powietrzu przemierza salę, a ona już dawno siedziała i paliła papierosa, wzięła ich z zaskoczenia, jak Lancelot szturmujący zamek. Przyjaciel zwalił się ciężko na krzesło obok. - Przepraszam chłopcy, ale to ja porwałem. Bądźcie tacy dobrzy i kupcie jej coś do picia. - Jeśli chcesz to ty możesz pójść do baru, a ja tu posiedzę i jej popilnuję. - zaproponował skazany z złym błyskiem w oku. - O nie mój drogi - obruszył się kochanek, - jesteś znanym ze swych przywar lubieżnikiem, i wiele już dziewic zbezcześciłeś. Ja tu jej popilnuję, a ty skocz i kup. - O nie mój kochanku, z ciebie też kurwiarz ponad miarę, i wiele niewiast wylewa łzy w twojej intencji w długie zimowe wieczory. Idziemy razem. - W porządku. - To przyjaciel, my zaraz wracamy. Stanęli przed barem wobec problemu dialektycznego, który zmarszczył im ich mądre szlachetne czoła. - Co jej kupimy? - Bo ja wiem - kochanek przesuwał wzrokiem po etykietach - może kup jej piwo. Wszyscy piją piwo. - Piwo kochanku możesz kupić pierwszej lepszej dziwce, wyobracanej na wszystkie strony i sposoby, którą prowadzisz spoconymi rękami do bramy. Dla chińskiej potrzebujemy cos diametralnie innego. - Koherentnie nie wiem jak się do tego zabrać. Przed nimi na ścianie prężył się wielka kamienna tablica, na której rylcem wypisane był wszystkie dostępne trunki. - To może: "Złociste, rozszczepiające światło na orzechowo-migdałową nutę". - Prostackie i oczywiste. Lepiej : "czerwień filtruje wzrok niczym aksamitna poduszka, łezka łzę wyciska z oczu, szlachetny bukiet łączy dostojną gorycz i rozkoszną cierpkość, które chwytają się pod ręce i tańczą wśród prowansalskich łąk." - Niezła, ale co powiesz na Kryształ zaklęty w szklance, ściskający z miłością osobno każdy kubeczek smakowy, bukiet torfu pieczołowicie zmywany przez górskie strumienie ze stóp pięknych irlandek.: - Może weźmy wszystko razem. - Dobry pomysł. Pijana będzie mniej oporna. - Barman, trzy razy proszę. Barman z zażenowaniem wytarł ręce w brudna szmatę i potrząsnął głową. - Chłopcy, przykro mi, ale widzicie , nie mogę spełnić waszego życzenia. Skazany oburzył się agresywnie. - Co ty mówisz, stąd widzę wyraźnie że wszystkie butelko są, stoją w rzędzie na półkach. - Prawda, butelki stoją, ale w butelkach... Zdjął z półki opasły antałek w wiklinowym koszyku, przepasany wstęgą i obarczony medalem, i odbił korek śmiałym ruchem. Wylot szyjki podetknął skazanemu pod nos, Nozdrza skazanego drgnęły spazmatycznie - I to tak we wszystkich. - Wszystkich, obawiam się. - I tamtej też. - Tamtej też. - A w tej z kryształu górskiego na samym końcu... - W tamtej też. - Wszędzie bez wyjątku - Racja. - W każdej...czysta. - Najlepsza wódka na jaką was stać - barman uśmiechnął się z desperacją. Kochanek pomyślał przez chwilę po czym szybko zamówił cztery wódki. Skazany szarpnął go za rękaw. - Czekaj, ale wódkę to przecież można pierwszej lepszej... - Skazany, naucz się krańcowo, że wszystkie kobiety są pierwszymi lepszymi i czeka je los jednakowy, a wszystko inne jest tylko konwenansem i uprzejmością. A teraz nieś te wódki. To będą cztery dalekie jazdy. - Siedem, kupiłem jeszcze trzy na wszelki wypadek. Kiedy wrócili do stolika, przyjaciela i promocji już tam nie było. 13 Przyglądał im się ze swojego miejsca w kącie sali Wirtual. Zmęczenie trawiło jego trzęsące się ręce i bezwładne nogi. Aura tego wieczoru z lekka traciła już swój szampański akcent skłaniając się ku rzeczom przykrym i ostatecznym. Jedyną ucieczką była brama magicznego upojenia, którą wielu pechowych pasażerów przekraczało desperacko, tnąc wieczór na część która była już przedtem, jak i na część która nigdy nie nadejdzie. Transwestyta był już trochę za stary na takie okazje. Warstwa pudru nie przykrywała już cery nastolatki ani pryszczy licealisty. Ręce drżące oprzeć musiał na stole, aby nie rozlewać cieczy kuflowo zawartej. Płeć, zmęczona chaotyczną pulsacją, usiadła obok na miejscu mdłego biseksu, co już przestało kogokolwiek interesować. Zgodnie z konsekwencją godną lepszej sprawy realizowała się fabuła, wedle której od tego momentu miało być znacznie mniej śmiesznie, a trochę bardziej strasznie. Wirtual pił piwo. Obok niego siedziała blada fikołek. - To nieco smutne? - Tak? - westchnęła słabo fikołek. - Smutno mi kiedy duża wskazówka spotyka małą wskazówkę. - Masz na myśli tę chwilę kiedy przestaje być wesoło? - W pewnym sensie nadal jest wesoło ale tym razem śmieją się inni. - Na przykład ci którzy nie zrozumieli dowcipów za pierwszym razem. - Na przykład ci. - Gorzko. Wirtual spojrzał z zaniepokojeniem na fikołka, po czym na szereg szklanek, które przed nią stały. - Dobrze się czujesz? Już dawno nie miałaś żadnej jazdy. Fikołek podniósł blade rzęsy nad łzawe oczy pod białe policzki nad sine usta. - Całkiem dobrze. Tak sobie. Gorzko. - Tak myślę, czy by już nie pójść. - Jeszcze tyle czasu, przynajmniej drugie tyle... - Tak zawsze mówisz, a potem budzisz się niespodziewanie w godzinie szarej i niewłaściwej. Bo noc też się kończy. - Bardzo lubię noc. - Noc eliminuje wszystkie brązowoskóre solarne zwierzęta z parchami na skórze od wystawiania jej na słońce. Ludzie o muskularnych sylwetkach od grania na plaży w piłkę plażową nie czują się dobrze w nocy. Noc sprzyja ludziom o anemicznych kształtach, ciemnych karnacjach, pogarbionych sylwetkach, brzydkich twarzach. - Ja lubię ich bardziej niż tych, których spotykam w dzień. - zamyśliła się fikołek - To nie to, że ja ich nie lubię, ale dzień jest mi po prostu wrogi. Cała ta fabuła, zamrożony Przyjaciel, schlany Skazany, rozkochany Kochanek, umierający Fikołek i dwuznaczny wirtual, po wyciągnięciu na światło dzienne wszyscy obróciliby się w proch i w pył, rozeszli po łokciach, wyblakli jak przedwojenne fotografie. Póki jeszcze jest ciemno, mogą uwodzić, upijać, kraść i gwałcić. Z pierwszym promieniem słońca przyjaciel idzie nosić paczki w supermarkecie, Skazanego wsuwają cicho pod stół, Kochanek znika w kolejce do autobusu i gdzie tu szukać ironicznej puenty z twistem. - Może ktoś powinien opowiedzieć coś o rodzinnych śniadaniach i obiadach, spacerach z psem, opalaniu, tęczy lub o cieniu? - Jak inaczej można rozwinąć opowieść o znikającej na tle ściany fikołku, rozpływającym się w ciemności przyjacielu, za którym podąża chińską promocja trzymając go za rękę. Kryterium konstrukcji musi pozostać wyższością świeczki nad zapałką, lub poszukiwaniem straconego łoża, z którego jedno było lepsze a drugie nienajlepsze. Łoża szuka się tylko w nocy. - -Tak, tak... - Fikołek zachwiała się lekko, przyciskając dłoń do skroni. - Co się dzieje? Słabo się czujesz? - Zaraz mi przejdzie. To tylko zawroty głowy. Ale nie idź jeszcze. - - Nie, jeszcze zostanę. Fikołek przetarła zmęczone oczy. - Nocą chyba najbardziej czuć taką własną zadaną osobność. Dniem każda wspólnota się nakręca, wszyscy są kolektywni i grupowi, decyzje podejmuje się gremialnie, seks uprawia zbiorowo. Noc to jest dobra pora dla indywidualnych wycieczek. Transwestyta nachylił się nad uchem fikołka. - W dzień można by powiedzieć, że siedzimy przy stoliku razem. Nocą mówimy o stoliku, przy którym siedzi Wirtualny transwestyta i Fikołek. Przy okazji, ubrudziłaś się czymś czerwonym na czole. Fikołek skrzywiła się nieznacznie. - Tak.. zapomniałam...skaleczyłam się w palec. 14 Chuda wskazówka truchtem dogoniła tę mniejszą, ale za to grubszą, która sunęła znacznie wolniej, ale też znacząco i dobitnie sunęła, nie to co zapierdalający wiecznie gówniarz. Kochanek, Wirtual i Skazany wpatrywali się w nią z uwagą upływającego czasu, i krwi, krwi tez upływającej, którą broczyła szczodrze Fikołek. Wszyscy znajomi poszli kończyć didaskalia. - Porozmawiajmy o... - Nie, nie mówmy o tym... - To dobry temat i był nawet w telewizji program. - Ale już o tym mówiliśmy. - To teraz ja będę atakował, a ty wysuniesz kontrargumenty. - Bez sensu. Wirtual potarł czoło ze znużeniem. - To ja nie wiem co możemy zrobić. - Jeszcze dopijemy i dopalimy, i sobie pójdziemy. Fikołek chwyciła Wirtuala z mankiet i wbiła z udręką blade oczy w sufit. Wirtual nie zwracała na nią uwagi. - To jest jak straszne uczucie w pociągu, kiedy przeczytałem książkę, zjadłam jabłko, pożyczyłem od sąsiada czasopisma, ucięłam drzemkę, spojrzałem przez okno, ułożyłam limeryk i dwa moskaliki, pofantazjowałem, ogarnęło mnie przelotne podniecenie, a teraz już całkowicie nie wiem co ze sobą zrobić , więc po prostu siedzę. Jedyne co zostaje to pokazać kadr z pustym przedziałem, z książką, z ogryzkiem, z czasopismem i z sąsiadem, i z oknem też, ale mnie już tam nie ma, zniknąłem, rozeszłam się po łokciach. - Niedokładnie rozumiem co masz na myśli, ale odbieram wrażenie które chyba chciałeś mi przekazać. Obok nich przeszedł człowiek z pustymi oczami. - Widziałeś? - Skazany trącił łokciem Wirtuala. - Nie, o co chodzi? - Właśnie przechodził. Był taki trochę...bo ja wiem. Jak będzie wracał to się przypatrz. Fikołek cicho westchnął i wytarł palec w dżinsy. Nawet w półmroku było widać , że jest zaskakująco blada. Jej słabo pulsujący owal twarzy na tle ściany sprawiał wrażenie egzotycznego trującego grzyba, z dwójką oczu na kapeluszu, z nóżką kobiecą gibką i z blaszkami modnymi. - Wody - szepnęła cicho. - Oj, wody chyba nie mamy. -zauważył wirtual, lustrując półpuste, półpełne kieliszki i kufle na ich stole - ale mamy piwo. Napij się piwa. Piwo jest dobre. Ma witaminy. Fikołek z wyraźnym wysiłkiem podniósł do ust kufel i pod jego obciągnięta ciasno skórą grdyka drgnęła spazmatycznie. Na wargach pojawił się malutki czerwony pęcherzyk nadymający się przy każdym wydechu. - Fikołek chce spać... - Wytrzymaj jeszcze trochę, potem pójdziemy jeszcze gdzieś, ale wytrzymaj jeszcze przez chwilę. - Dobrze, dobrze - Fikołek wytarła palec w dżinsy. Człowiek z pustymi oczami usiadł przy stoliku obok. Skazany zaaferowany uszczypnął Kochanka. - To on, widzisz? Obejrzyj się szybko i dyskretnie. Kochanek rzucił okiem przez lewe ramię po czym splunął siarczyście. - Oj niedobrze, zaczyna się. - Już?! - Tak, to normalne o tej porze. Zwrócił się do Fikołka i Wirtuala. - Każdego wieczoru zaczyna się z pompą i szykiem, padają dykteryjki i anegdoty, dowcip uwzniośla, bon-moty niby wystrzelone pistolety i tak dalej. Postacie nadają miejscu lokalny koloryt, nie jest ich dużo, ale i tak na pierwszy rzut oka uświęconej źrenicy widać co się kroi. Nie trzeba upoić się magicznie, aby je rozpoznać. - To już przed chwilą było. - Dokładnie, ale nie przerywaj. Potem, postacie tracą werwę i wenę, tak zwaną werwenę. Dziewczyny chcą iść potańczyć, gorączka sobotniej nocy kończy się rzyganiem w kiblu dla kobiet. I te wszystkie postacie i sytuacje, to co było dobre i nowe, teraz mierzi, nudzi i żenuje. - A ten pustożreniczny, oczodołowaty? - Brak tezy, która animuje te martwe korpusy i puste wnętrza, a raczej jej dewaluacja, daje się boleśnie odczuć. Postacie rysowane są coraz bardziej niedbale, pobieżnie, detale są po prostu fatalne. Skazany rozejrzał się wokół. Istotnie, przy stoliku obok siedzący w milczeniu chłopiec miał błędnie przydane cztery palce. Przechodząca dziewczyna utykała na swoją znacznie krótszą nogę, pustooki człowiek daremnie próbował zapalić papierosa od świeczki. Ku swojemu przerażeniu zauważył, że wirtual tez jakby jedno ucho ma większe od drugiego, a warga obwisła mu niesolidnie. Czuł dotkliwe swędzenie w łopatce, ale bał się jej dotknąć. Podniósł kołnierz skórzanego płaszcza. - Straszno mi w tę godzinę. Zaprawdę, powiadam wam. I groźnie, i straszno. Fikołek wytarła palec w swoje purpurowe dżinsy. Przyjaciel wszedł do środka i zatrzymał się w ciemności. W mroku obok czuł kocią obecność promocji, zamykającej drzwi na korytarz i zdejmującej płaszcz. Za oknem padał taki beznadziejny deszcz, nie miał nawet odwagi uderzyć bardziej zdecydowanie w szybę. Pokój tonął w ciemnościach. Przyjaciel nie mógł dojrzeć wieszaka, więc po chwili zastanowienia zdjął z siebie kurtkę i położył na ziemi obok. Jego ręki dotknęła promocja, elektryzująca prężność musnęła jego policzek i na stole zapłonęła świeczka. Promocja siedziała po turecku na wielkim aksamitnym fotelu i patrzyła uważnie na przyjaciela. Dobra, pomyślał Przyjaciel. Dobra. Naprawdę dobra. Przejechał ręką po twarzy. - Zrobię sobie herbatę. Strasznie zmarzłem po drodze. Obrócił się w kierunku korytarza odchodzącego w głąb mieszkania z przedpokoju. - Tędy? Kiwnęła swoim ostrym jak brzytwa podbródkiem. - Zrobić ci też? Podbródek znowu przecina powietrze na dwie magiczne połowy. W jednej stoi przyjaciel, w drugiej promocja. Połówki paradoksalnie zupełnie do siebie nie pasują, a jak yin-yang miały przecież być. Przyjaciel spróbował wymacać na ścianie kontakt, strącił jakiś obrazek, w którym chyba stłukła się szybka, i żarówka pod sufitem zapłonęła bladym żółtym światłem. Kuchenka była wyjątkowo mała i brzydka. Przyjaciel zastanawiał się jak absolut w smukłej formie promocji może zjadać kanapki w takiej brzydkiej kuchence. Pić herbatę z kubka z utrąconym brzeżkiem, trzecia półka nad lodówką. Może właśnie z zestawienia piękna promocji i takiej małej brzydkiej kuchenki rodzą się wszystkie skręcone szaleństwem historie. Opowieść zaczyna się w małej brzydkiej kuchence na peryferiach wszystkich znanych znaczących miejsc, gdzie pewna ładna dziewczyna siedzi w małej brzydkiej kuchence. Patrząc na swoje odbicie w metalowej rączce brzydkiej lodówki myśli: "przecież ja mogę więcej, dalej." I przez to więcej, dalej staje się jeszcze ładniejszą, po krótkim czasie po prostu fantastyczną, szlachetnie odciskającą swój fenotyp na twarzach mijanych mężczyzn. Ale taka mała brzydka kuchenka zostaje na całe życie, każdego ranka siada w tej samej kuchence i pije kawę z tego samego kubeczka z utrąconym brzeżkiem. I przez taką codzienną kuchenkowatość pamięta o swoich początkach, korzeniach i przeznaczeniu, co frustruje ją i drażni. Porywa więc z tego rozdrażnienia kolejnych mężczyzn z jej gibkością odciśniętą na twarzach. Daje im siebie, znacznie więcej niż mogą objąć swoją wąską męską percepcją. Pomimo wrodzonej mężczyzn skłonności do mentalnej rotacji brył trójwymiarowych. Mogą sobie te ostrosłupy i czworościany obracać do usranej śmierci, a promocja i tak pozostanie dla nich tajemnicą, jej nie obrócą, co najwyżej wyobracają. Ona będzie się nimi bawić, potem ich zabije, okaleczy rękami następnych kochanków, odbierze ich rodzinom i obowiązkom, by ich odtrącić, odepchnąć poza kąt widzenia źrenicy. Albo, a to już jest naprawdę najgorsze, nie do zniesienia, bolesne okropnie, po prostu o nich zapomni. Przyjaciel nie miał wątpliwości że został porwany z kunsztem , stylem i premedytacją. W przeciwieństwie do swoich poprzedników, wiszących na sznurach od żelazek z wywalonymi językami i wytryskiem na spodniach, miał jednak pewne szansę przeżycia. Bo mu strasznie nie zależało. Obrazowo mówiąc, miał to gdzieś. Porwania, tragedie, umierające fikołki, skazane, kochanki (tak, tak, po drugiej stronie ulicy, wszyscy tam teraz umierają), wszystko mu wisiało. Nic w nim nie drgało, pulsowało, rwało się do bitki, picia lub rżnięcia, czuł tylko uwieranie zimnej jak lód grudki pod żebrem. Spojrzał z uwagą na czajnik stojący na palniku . - Gotuj się, kurwa, gotuj. Szedł w ciemności przez korytarz. W każdej ręce trzymał kubek z gorącą herbatą, w lewej ten z utrąconym brzeżkiem. Źle go chwycił i teraz parzył go w kciuk. W końcu wymknął mu się z ręki i rozprysnął po podłodze, oblewając stopę przyjaciela wrzątkiem. Przyjaciel zrobił po omacku krok do przodu i wbił sobie w piętę pstry kawałek porcelany. - Cholera - powiedział do siebie z umiarkowanym zatroskaniem - mamusia trzymała mnie za włosy. W pokoju ciągle paliła się świeczka, i chyba jeszcze kadzidełko, trochę duszno ale nastrojowo się zrobiło. Afrodyzjaki niczym muchy nad gównem wisiały w powietrzu. - Zrobiłem herbatę, ale... - zaczął i skończył, bo spostrzegł, że promocja już nie siedzi na fotelu. Dokładniej, promocji już w ogóle nie ma w pokoju. Postawił ocalałą herbatę obok świeczki i zastanowił się nad swoim cyklicznie paranoidalnym losem. Cały pełzający kretynizm najwyraźniej się skończył, promocja znudziła się nim szybciej niż czajnik wody wymaga, aby się, zgadnijcie, zagotował. A przyjaciel powinien bez żadnych wykrętów i dygresji zejść na dół, przejść parę kroków na północny zachód, wejść do bramy, zbiec po trzech schodkach i spojrzeć w oczy dużemu. I może jeszcze rzucić jakimś dobrym zdaniem, po którym go będą pamiętać. "Pamiętasz, Przyjaciela, bracie, to ten co stanął przed dużym i powiedział: Więcej światła" albo "Jakoś mi się nie chce z tobą gadać ". Tak właśnie powie. Podniósł swoją kurtkę z podłogi i chwycił za klamkę drzwi wejściowych kiedy usłyszał plusk. Żaden szmer, jęk, skrzypnięcie starego parkietu, ale ociekający płynem do kąpieli plusk. Na końcu korytarza, vis a vis kuchni, dojrzał obramowany przeciskającym się przez szpary światłem prostokąt drzwi. Kiedy zrobił krok w ich kierunku, ogarnął go obłok pary. Po śluzówce spłynęła mu wilgoć pomieszana z tym samym zapachem ziół który wyczuł już w pokoju, i , nie miał wątpliwości, z jadowitym aromatem promocji. Otworzył drzwi i został pochłonięty przez mlecznobiałą parę. Łazienka nie była mała, nie była też brzydka. Łazienka odzwierciedlała stan ducha promocji po tym jak już wychodziła z kuchenki, i kroczyła w kierunku jakiegoś ciemnego, zadymionego miejsca. Była sterylnie biała i czysta. Chromowane wieszaki na ręczniki wystające ze ścian wrzynały się okrutnie w białe kafelki. Na suficie zamontowane było wielkie lustro, w którym odbijała się wielka narożna wanna, zajmująca całą niemal łazienkę. Teraz wanna była pełna błyszczącej świeżej piany. I pełna promocji, nie sposób nie wypluć tego jednym fatalnym zdaniem. Promocja z głową odchylona do tyłu, wyprężona i lekko uśmiechnięta, rozczesywała swoje długie rude mokre włosy. Zobaczyła przyjaciela i lekko skinęła głową. - No chodź. Długo czekałam. Przyjaciel oparł się o framugę. Kiedyś, ach, kiedyś... Kiedyś dawno byłby w wannie, w butach i dżinsach, i w kurtce modnej też, i posiadłby promocję na tysiąc sposobów, tych najbardziej akrobatycznych. Kiedyś poczułby jak klatkę piersiową rozpiera mu bicie serca, coraz szybsze i potężniejsze, tak mocne, że niemal kołyszące jego filmową sylwetką. I to dudnienie cisnęło by go w jej ramiona, ukołysało i owinęło dookoła i z powrotem, ponownie, i rzuciło jego ciałem jeszcze raz. I skonałby niedługo po tym od strzału w tył głowy, albo zginąłby pęknięty w pół na masce pędzącego samochodu. Za kierownicą promocja oddawała by się w tym czasie smagłemu latynoskiemu kochankowi. Ale, jak już zostało wspomniane, przyjaciel miał jednak pewną szansę. - Robiłem herbatę. Wiesz, chyba rozbiłem jeden z twoich kubków. Roześmiała się, ale ktoś ze słuchem tak czułym jak przyjaciel usłyszałby niedowierzanie w jej śmiechu, i zaniepokojenie. - No chodź, chodź już. "Czemu nie" pomyślał Przyjaciel. Zdjął z siebie kurtkę i sweter, po czym położył je na martwych kafelkach. Drżącymi rękami długo nie mógł odpiąć tego denerwującego guziczka w dżinsach, spodnie na guziczki to jest w ogóle fatalny patent. Wreszcie zrzucił z siebie wszystko i zanurzył się w parującej gorącej wodzie. Kiedy piana wcisnęła mu się do oczu, prychnął i zniknął cały pod powierzchnią wody, po czym wynurzył się parskając z małą gumową kaczuszką w ręce którą znalazł na dnie wanny. Było mu bardzo przyjemnie, ciepło i radośnie. Wyciągnąłby przed siebie nogi, ale w tym przeszkadzała mu trochę promocja, skulona na drugim końcu wanny. Raz jeden tego wieczoru nie czuł swojej lat patyny zachodzącej mu na pysk jego kwadratowy. Odchylił głowę i z żalem pomyślał, że w wannie nie można palić papierosów. Ale coś do picia by się przydało, minęły długie minuty odkąd przyjaciel czegokolwiek trującego się napił. Promocja odgadując jego myśli podała mu z kubełka z lodem obok wanny zmrożoną butelkę szampana Jednym sprawnym ruchem kciuka wepchnął korek do środka i pociągnął głęboki łyk prosto z szyjki, nie bacząc na dwa kieliszki w rękach promocji. Pomimo uwierającej grudki pod jego żebrem odetchnął głęboko z zadowoleniem sięgającym do tego, co w mężczyźnie siedzi najgłębiej. Stwierdził, że jest to właściwie dobry moment aby umrzeć. Na swojej życiowej amplitudzie osiągnął w tej właśnie chwili wartość optymalną, od której wszystko zacznie się teraz tylko psuć i gnić, dla niego i jego krewnych i znajomych. Spojrzał z rozbawieniem na promocję, która siedziała coraz bardziej niepewnie, z sutkami jak czereśnie wystającymi spod piany. Udało mu się raz jeden przytulić w wannie pełnej pachnącej piany do pięknej dziewczyny, ze znaczną ilością dobrego szampana bulgoczącego mu w żołądku. I jednocześnie nie miał w sobie wcale zawiści ani zaborczości, aby tę wannę i tę dziewczynę zachować dla siebie. Mógł je w każdym momencie zostawić za rogiem, dlatego iż były niezwykle przyjemne i całkowicie nieważne. Nie jest ważne wszystko. Trzeba się zbierać. Spojrzał na jadowite oczy promocji i zaczął liczyć do trzech. "Jeden" pomyślał i krew przestała mu pulsować w dłoniach i stopach. "Dwa" pomyślał, a oczy promocji zrobiły się jeszcze większe i jeszcze bardziej zielone, topił się w tych oczach, a w gardle mu stawał szmaragd źrenicy promocji. "A ostatnie moje słowo" trochę oszukiwał przyjaciel, bo nagle zrobiło mu się mimo wszystko żal. "Nazywa się ..." i oczy mu zaszły mgłą, a serce jego zaczęło się popisywać na swoim jedynym finiszu, bo każdy ma tylko jeden. Każde uderzenie krwi niemal łamie mu żebra, ale też są to coraz wolniejsze łupnięcia, takie bardziej dosadne. "T R Z..." przyjaciel przygryzł sobie wargę w oczekiwaniu na to szarpnięcie i uderzenie, po którym bezczelnie zapaskudzi martwobiałe kafelki krwią buchającą mu z ust. Zaciekawiło go, czy którykolwiek z licznych kochanków Promocji skończył kiedyś w wannie, utopiony lub uduszony sznurem od prysznica. Ale teraz już było za późno żeby zapytać. Popatrzył w górę, na olbrzymie lustro na suficie, w którym odbijał się Przyjaciel, zdychający z uporem w wannie obok najpiękniejszej kobiety twojego, no, mojego też, życia. W lustrze na suficie widać było całą wannę, metalowe wieszaki na ręczniki, drzwi które zapomniał zamknąć przyjaciel jak wchodził, a przez drzwi, stół na którym stała świeczka i herbata. I już na krawędzi lustra odbijało się okno, za którym padał taki beznadziejny deszcz, który nie miał nawet odwagi mocniej uderzyć w szybę. W deszczu środkiem ulicy szedł duży, niosąc w rękach śmierć jednego z uczestników wieczoru. Prześledźmy to jeszcze raz dla pełnej jasności: Wanna - przyjaciel - lustro - przyjaciel - wanna - drzwi - stół - okno - ulica - duży. Źrenica przyjaciela obita w lustrze zatrzymała się na twarzy dużego, a grdyka, na której balansowało z wirtuozerią straszne "Y", zatrzymała się w połowie. Duży zamierzał kogoś zabić, tak czy siak, z braku przyjaciela, zabije Skazanego albo Fikołka albo Kochanka albo Wirtuala. Przyjaciel starał się strasznie uciec od śmierci, ale paradoksalnie strasznie dużo ludzi zabił podczas swojej ucieczki gangstera, co okaże się za stron parę. A teraz nie dość że konał, to jeszcze konał bezsensownie Nie mógł nawet krzyknąć : "Ojcze, czemuś mnie opuścił" bo dobrze znał powód dla którego tatuś pewnego dnia wyszedł z domu i już nie wrócił. Odłożył więc "Y" na jakieś pięć lat, gdy będzie przechodził po torach tramwajowych nie patrząc się w lewo. O czym naturalnie jeszcze nie wie. Wstał, wytarł się białym ręcznikiem i szybko ubrał. W kurtce wyczuł pod podszewką metalowe pudełko. Wyjął je z kieszeni i przez chwilę obracał w rękach. Po czym podał promocji. - To ty mi je wczoraj podrzuciłaś, prawda? Wsunęłaś do kieszeni kiedy nie patrzyłem. Promocja siedziała bez ruchu w wannie, na białych ramionach zaczęła jej się robić gęsia skórka. - Tak myślałem. Pudełko z delikatnym pluskiem wpadło do wanny i zniknęło pod gęstą pianą. - Je ne t'aime plus, mon amour. - powiedział przyjaciel i starannie zamknął za sobą drzwi. Teraz szedł umrzeć stylowo. |
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
|
|||||||||
Powyższy tekst został
opublikowany w serwisie opowiadania.pl. |