DRUKUJ

 

Dom Zachodzącego Słońca

Publikacja:

 03-06-01

Autor:

 powietrze
Występują:
Patryk
Małgosia
Marcin
Laura
Igor





AKT I Scena 0

Proszę państwa, oto ranek w naszym Domu. Słońce pada przez okno w moim pokoiku. Słońca nigdy, proszę państwa nie dotknąłem, ale nie wszystko muszę dotknąć, żeby to nazwać. Ranek w naszym Domu. Zegar wskazuje godzinę szóstą za piętnaście minut. Za chwilę, o godzinie szóstej, zaskrzypią drzwi Małgosi. Małgosia wstanie, by przygotować śniadanie i zobaczyć ogólnie, jak dom ma się po nocy. Klapki na twardej – za twardej jak na kapcie – podeszwie będą stukać o każdy schodek dopóki Małgosia nie zejdzie na dół. Potem, o szóstej trzydzieści, wstanie Marcin. Otworzy drzwi, ale ja tego nie usłyszę, bo jego drzwi nie skrzypią. Stanie w tych drzwiach, przeciągnie się raz i drugi, głośno i przeciągle ziewnie. Szybko zbiegnie na dół na gotowe już śniadanie. O szóstej czterdzieści dopiero wstaję ja. Wiem, proszę państwa, że jest za piętnaście szósta, a ja nie śpię. Jak to nie śpię – spytacie – skoro mam spać i obudzić się dopiero o szóstej czterdzieści? Odpowiedź jest prosta: ja teraz śpię, proszę państwa. Tak, śpię. Czy ktoś widzi, że ja nie śpię? Jak to ma widzieć – parskniecie – skoro drzwi do mojego pokoju są zamknięte i otworzą się dopiero o szóstej czterdzieści? Skoro nikt nie widzi, że nie śpię, to znaczy, że śpię. Odpowiedź jest prosta. O szóstej czterdzieści otworzę drzwi mojego pokoju na korytarz i zejdę na dół. Na dole nie będzie już takiego słońca jak w moim pokoju. Marcin przez dziesięć minut zdąży już zjeść śniadanie i minie mnie w drzwiach, kiedy już będę wchodził do kuchni. Pozostawiane przez niego brudne naczynia będą zajmować cały stół. Wezmę swoją porcję, przesunę półmisek z resztkami pomidorów z cebulą po Marcinie i w ten sposób zrobię sobie trochę miejsca na stole. Śniadanie zrobione przez Małgosię będzie pyszne. Będę jadł powoli, bo Laura wstaje dopiero przed ósmą. Będę jadł powoli, rozkoszował się smakiem i patrzył na Małgosię, jak zręcznie uwija się w ogródku. Na początku będzie chodzić z konewką od studni do wszystkich grządek, do siódmej dziesięć. Potem będzie wybierać marchewki na obiad, urwie też trochę szczypiorku i koperku. Trwać to będzie do siódmej dwadzieścia. Potem Małgosia zniknie z mojego pola widzenia, bo będzie z drugiej strony domu rozwieszać pranie. Mnie to wcale nie będzie przeszkadzać, teraz już z każdą minutą coraz bliżej będzie do ujrzenia Laury. Będę patrzył, jak przesuwa się długa wskazówka na dużym zegarze z wahadłem stojącym w pokoju, który widać przez drzwi. Będę wolno pił herbatę, patrząc na zegar, zamknę na chwilę oczy i będę marzyć. Marzyć, że za chwilę, gdy te oczy otworzę ujrzę nie zegar, tylko Laurę. Laurę w jednej ozdobnej japoneczce i zarzuconym na jedno ramię satynowym szlafroczku. Jednak wiem, że po otwarciu oczu, zobaczę zegar. Będzie jeszcze za wcześnie. Laura zejdzie do kuchni o siódmej czterdzieści pięć. Nie będzie słychać jej kroków na schodach i będę się zastanawiał, czy ona na pewno z nich nie sfrunęła jak ta jej bluzka, która wiatr porwie ze sznurka Małgosi o siódmej czterdzieści trzy i Małgosia będzie ją gonić aż do grządki z marchewkami. Zauważę ja dopiero przy jabłoni i tak skutecznie pochłonie moją uwagę, że nie zauważę, że Laura jest już za zegarem i będę musiał wstawać, żeby czym prędzej opuścić kuchnię. Ta sekunda o siódmej czterdzieści pięć, kiedy będziemy mijać się w drzwiach, będzie najpiękniejszą chwilą całego dnia. Poczuję wtedy jej zapach, zapach jej snów, z których dopiero się przebudziła. Słodkich snów. Nie zapytam, co się jej takiego przyśniło, będę musiał iść do pracy. Ten jej zapach... Pójdę pracować do pokoiku naprzeciwko kuchni. Stamtąd widać będzie tylko leżącą niedbale na podłodze przy nodze krzesła jej japoneczkę. Obejrzę się raz o siódmej pięćdziesiąt dwie i wtedy ją zobaczę. Moja praca – jeśli państwo pytają – polegać będzie na sumowaniu liczb. Będę sumował je metodą pisemną, podpisując jedną pod drugą. Gdy o siódmej czterdzieści sześć dotrę wreszcie do biurka w moim gabinecie, znajdę już na nim stosy kartek z liczbami do zsumowania. Zostawi je tam Igor. Tak mi się wydaje, że to on je zostawi, bo przecież ja ani Wy, moi państwo, nie usłyszymy, żeby Igor wychodził ze swojego pokoju na strychu. A przecież słuchamy uważnie. Będziemy słyszeć, tylko tajemnicze odgłosy dochodzące z jego pokoju. Odgłosy, jakich nie usłyszymy nigdzie w całym domu. Takich odgłosów nie usłyszymy przez cały dzień. Ale wcale nie będzie nas, moi państwo, ciekawić, co on tam robi. Bo to jest Igor, moi mili. Igor. Ci…! Bo usłyszy. Nie będziemy się ciekawić. Wyliczymy dokładnie, jak najlepiej umiemy, te rachunki, które nam zostawi. I będziemy dumni, że uczestniczymy w czymś tak wielkim, co robi Igor w swoim pokoju na strychu i co wydaje takie tajemnicze odgłosy. Tak, będziemy dumni, moi mili państwo. A Igor też zejdzie na śniadanie. Ale już długo po tym, jak Laura opuści kuchnię i pójdzie do siebie. I długo po tym, jak Małgosia pozmywa wszystkie naczynia, naszykuje Igorowi śniadanie i pójdzie myć schody wejściowe do domu. Nie będzie wcale słychać, kiedy Igor będzie schodził na śniadanie. Nie będzie słychać jak je. A ja, gdy się będę odwracał, jak wcześniej, by zobaczyć japoneczkę Laury, nie będę widział jego butów. Gdy Igor z powrotem zamknie się na swoim strychu, do kuchni wróci Małgosia i wyrzuci po nim resztki do kosza. A ja nie będę wiedział, że to wcale nie są resztki. Że w rzeczywistości Igor wcale nic nie jadł. Będę robił potrzebne Igorowi rachunki.
Wielki zegar z wahadłem na dole wybił szóstą. Zaskrzypiały drzwi Małgosi. Podeszwy jej klapek – za twarde jak na klapki – stukają o każdy stopień schodów...


AKT II Scena 0

Tak… mili państwo, wielki zegar z wahadłem wybija godzinę piętnastą. Nie ma rady – za chwilę trzeba będzie skończyć rachunki. Starannie złożyć je na kupkę i zrobić sobie przerwę na obiad. Czuć już jego zapach od czternastej dwadzieścia pięć. Będzie zupa jarzynowa ze szczyptą tej niezwykłej przyprawy, która ma taki aromat. Na drugie… Nie, proszę państwa, jeszcze nie idziemy, teraz jeszcze je Laura. Na nas przyjdzie pora dopiero o piętnastej dwadzieścia. Niech państwo zapamiętają i niech nie próbują wychodzić wcześniej. Dopiero o piętnastej dwadzieścia zaraz po tym, jak usłyszą państwo stukanie japoneczek Laury o podłogę w hallu. Ale nie wtedy, tylko zaraz po tym. Na początku będą uderzać cichutko: wtedy Laura będzie jeszcze w kuchni, potem coraz głośniej – Laura przejdzie do hallu, później coraz głośniej i głośniej – wydawać się już będzie, że to już teraz, że to teraz już jest najgłośniej, ale nie… będzie wciąż głośniej i głośniej…,aż w końcu ucichną – Laura będzie już na dworze. Wtedy będziemy mogli wyjść, moi państwo, nie wcześniej. Wiem, moi państwo, że wtedy zobaczylibyśmy Laurę, no ale niestety nie możemy. Nie możemy. Po prostu. Musimy cierpliwie czekać do dwudziestej. Tak, proszę państwa, będziemy musieli czekać. O dwudziestej zobaczymy Laurę. Odsłonimy delikatnie zasłonkę w oknie naszego pokoiku… Niech państwo nie wychodzą!!! Nie teraz!!! Czy państwo nie mogą zrozumieć, że zobaczymy Laurę?! Zobaczymy ją, o dwudziestej, właśnie chcę Wam o tym opowiedzieć. Więc, słuchajcie, a najlepiej to usiądźcie sobie – tam w rogu – na tapczanie. Usiądźcie i słuchajcie, właśnie chcę wam o tym opowiedzieć. Złożę tylko te rachunki, bądźcie cierpliwi. Trzeba być cierpliwym. Trzeba, mili państwo. Bądźcie cierpliwi… Jeszcze przez chwilę… O, już. Więc o dwudziestej delikatnie odsłonimy zasłonkę w oknie naszego pokoiku i ujrzymy za szybę spacerującą po lesie Laurę. Pięknie będzie wyglądać w tej swojej białej, uszytej jakby z prześcieradła, sukieneczce. Będzie zbierać kwiaty i wtulać się w wieczorne powietrze. Na dworze będzie jasno, mimo późnej pory, bo księżyc będzie jasno świecił, a na niebie nie będzie żadnej chmury. I będzie pogoda. Piękna pogoda jak zawsze. Będzie spacerować po zimnej trawie. Boso… Tak chyba boso, będziemy musieli się przyjrzeć. I Wy będziecie się przyglądać, mili państwo, jeśli tylko zechcecie. Może Wy mi wreszcie powiedzieć, czy Laura jest boso czy będzie mieć na sobie jedne z tych swoich zwiewnych japoneczek. Może będą jasne, może białe, może przezroczyste, tak, żeby pasowały do jej stroju. W niej jest taka słodka niedbałość, nieład, ale to wszystko jest zaplanowane. Ona wie, że to ją czyni piękną. Ale przestańmy gadać. Oto trochę mocniej zawiewa wiatr. Ze spiętych wysoko włosów wypada jeden kosmyk i tańczy na wietrze. Jedno ramiączko niewinnie opada jej aż do łokcia. Ach, dotknąć jej!... Nie łudźmy się, moi państwo, nie dotkniemy jej. Będziemy czuć tylko jej zapach rano w kuchni, będziemy wyobrażać sobie, cóż takiego jej się śniło, będziemy tańczyć z wirującym na wietrze kosmykiem jej włosów, będziemy uśmiechać się lekko, gdy opadnie ją ramiączko, będziemy zaciskać usta, gdy za to nieskazitelne ramię Marcin szarpnie ją zupełnie bez wyczucie i gdy bez należytego jej szacunku złapie za szyję… Ale nie dotkniemy jej, mili państwo, nie dotkniemy jej. Nie dotkniemy jej nigdy. Nigdy. Państwo nie wiedzą, co oznacza słowo „nigdy” i nawet nie są w stanie tego sobie wyobrazić. To o wiele więcej niż dzień. Nigdy będzie ciągnąć się jeszcze długo po tym, jak zgaśnie słońce. Nigdy nie dotkniemy Laury, chociaż będzie nam się to śnić w nocy. Nie, my wcale nie chcemy jej dotknąć. Wcale nie chcemy… Ale patrzmy – zrywa się wiatr. Marcin szarpie Laurę za ramię. Laura odwraca się, a wiatr porywa jej sukienkę i chce ją zerwać z Laury całą. Misterny splot na głowie rozpada się tak, że włosy tańczą, jak same chcą i jak wiatr im każe. Zasłaniają zupełnie twarz Laury. I już nic nie widzę. Znaczy widzę Marcina, jak chwyta ją za szyję, jak opiera ją o drzewo, jak dotyka jej nogi coraz wyżej i wyżej, widzę jego łapczywe ręce… Ale wtedy musimy już iść. Weźmiemy resztki kolacji po Igorze i zejdziemy na dół dalej pracować. W ostatniej chwili jednak zobaczymy wśród włosów ogromne i czerwone usta Laury. Będą one lekko rozchylone…
Tak, mają państwo rację, dochodzi już piętnasta dwadzieścia, za chwilę będziemy iść. Ale jeszcze nie teraz – państwo wiedzą! – teraz kroki są jeszcze cichutkie – Laura jest jeszcze w kuchni. Kroki są z każdą chwilą głośniejsze i wydaje się, że to już teraz, tak teraz!… Że teraz są najgłośniejsze i za chwilę będziemy wychodzić… Ale to jeszcze nie teraz, kroki są coraz głośniejsze i słychać je jeszcze. Czekajcie!... Kroki milkną. Tak, teraz możemy wyjść. Chodźmy więc.


AKT III Scena 0

Tak, proszę państwa. Jest dwudziesta trzydzieści, a ja schodzę na śniadanie. W ręku niosę talerze z kolacją, które Małgosia zostawiła na stoliku pod drzwiami prowadzącymi na strych Igora. Kolacja jest nawet nietknięta. Moje kroki słychać w całym domu, państwo też słyszą, prawda?... Prawda?... Prawda, proszę państwa?... Proszę państwa?... Proszę państwa, gdzie państwo są, dlaczego nie idziecie za mną? Jesteście moją wycieczką! Dziś Was oprowadzam musicie iść zaraz za mną! Czemu nie słyszę Waszych kroków???
Patryk odwrócił się, by zobaczyć, gdzie się jego „państwo” podziali. Nie powinien był się odwracać. Ale odwrócił się i zobaczył Igora. Igor miał ciemne włosy związane w kucyk i patrzył na niego podkrążonymi oczami zza okularów. $T#$^*%&*^#&*^()&*)^%()*%^()*&%)*(^&%(*^%*(&^%(*&%*(^%(^%&(%^(&^%(^%(^%(*^&%*(&$)(@*(_+)*)&#%
*(&#^%()#%^_)#%&_#%*_+#*%)#_(%*)(^&*)_(&^()*_(#*()_*%)(&_#*#*+@)+(@(_*%()&%&%$)_()@#_@!**(#^%*
^%(@#&) Patrykowi naraz zabrakło powietrza. Talerze mu wypadły z rąk i potłukły się na schodach z wielkim hukiem. Co za huk! – nigdy w domu nie było takiego huku! – spanikował Patryk i naraz schylił się, aby zbierać talerze, jakby to coś jeszcze mogło dać. Zaraz przybiegła Małgosia. Podniósł głowę, Igora już nie było. &^&()@#*)(#&%*)_*@+_*()@&*()%&)_*_+)$()_+
^&%&*#(^&)_%*)*#_)()%_&*(*^&@&%#$#&^)(%$_+)@_@+_)%*(_)&@(*_)+%*()_@*)_*%)_(@_+()%_+)@+_)%_+(_
+)@(_+%(_)()_+@(_)%(*)$&(*@^^*@

MAŁGOSIA
Co Ty wyprawiasz? Co ta za huk? Jak to się mogło stać? Przecież nie mogłeś upuścić tych talerzy! Skąd ja teraz wezmę nowe?... Ale cicho. I bardzo szybko. Nie powinno mnie tu teraz być.

PATRYK
Ale ja Go widziałem. Widziałem Igora.

MAŁGOSIA
Nie gadaj głupot, szybko pomóż mi zbierać, nim wrócą Laura i Marcin.

Drzwi wejściowe do domu otworzyły się z hukiem.

MARCIN
(wrzeszczy)
Co to był za hałas??!!

Podszedł szybkim krokiem do schodów. Za nim biegła zapłakana Laura.

MARCIN
(Jednym szarpnięciem podnosi Małgosię z ziemi i uderza ją z całej siły w twarz tak mocno, że głową uderza się o framugę.)
Co ty tutaj robisz?! Wiesz przecież, co powinnaś teraz robić!

LAURA
(dotyka ramienia leżącej na ziemi Małgosi)
Uciekaj szybko, może jeszcze wszystko można wrócić do dawnego porządku.

PATRYK
Ona chyba nie ucieknie, jest nieprzytomna.


Marcin patrzy na Małgosię. Bierze ją na ręce i zanosi do kuchni.

AKT III Scena I

Laura głaszcze po policzku nieprzytomną Małgosię.

PATRYK
(do siebie)
Dotknąć cię, o pani!
Może tylko raz w życiu jest taka chwila...
Może ona była nam dana…
To nie żaden przypadek! Nie zrządzenie losu!
To próba, próba, czy jesteś wytrwały!
Ale przecież to chyba nie złamie porządku w domu.
Przecież nie złamie.
Nie, nie wolno ci, wiesz przecież!
Wyrzuć te pokusy z głowy!
Tylko raz, leciutko, nikt nawet nie zauważy.
(zamyka oczy, dotyka jej włosów)

LAURA
(ucieka do hallu, Patryk biegnie za nią)
Co ty robisz?
Nie wolno ci…

MARCIN
(wreszczy)
Cooo?.....

LAURA
(do Marcina)
Nie bij go! On nie wiedział, co robi.
To, co się stało, wytrąciło nas wszystkich z równowagi.
Nawet ty uderzyłeś Małgosię, chociaż wiedziałeś, że nie wolno.
Nie zrób więc kolejnego błędu i nie bij Patryka.

MARCIN
Milcz.

LAURA
Nie rób tego. Przez wzgląd na uczucie, jakim mnie darzysz.

MARCIN
Czemu go bronisz?
Przecież dobrze wiesz, jak się na ciebie gapi.
I jak zwąchuje z ciebie każdy twój zapach.
Tobie to pochlebia?...

LAURA
To czyni mnie piękną.
Dlatego tak ci się podobam.

MARCIN
Ty śnisz się mu po nocach.
Śnią mu się twoje nogi, dziewczyno!
A przecież jemu nie mogą śnić się kobiecie nogi.
Czy jesteś na tyle pazerna, żeby o tym nie pamiętać?

LAURA
Pamiętam przecież, dobrze wiem, o takich rzeczach się nie zapomina. Jak mogłeś w ogóle pomyśleć, że o tym nie pamiętam?... A ty powiedziałeś. Powiedziałeś to, Marcinie!

Laura rozpłakała się, wybiegła z kuchni i pobiegła na górę.

MARCIN
(do Patryka)
Myślisz, że nikt nie wie, jak na nas patrzysz.
Sprawia mi przyjemność ten ból, który czujesz, gdy patrzysz na mnie z Laurą. Gdy dotykam jej kochanego przez ciebie ciała. I gdy całuję jej szyję. I gdy okazuje się, że wcale nie jest taka święta i niewinna. Widzisz! Tak! Ty widzisz, jaką rozkosz jej to sprawia. Widzisz, jak rozchyla usta!

Patryk spuszcza wzrok.

PATRYK
Masz rację.

MARCIN
Co???

PATRYK
Masz rację.
Więcej nie będę próbował jej dotknąć.
Przysięgam ci.

MARCIN
Przysięgasz!
A na co to ty możesz mi przysięgnąć?!
Co masz wartościowego?

PATRYK
Przysięgam. Na miłość do Laury.
Dla ciebie może miłość nie jest żadną wartością,
Ponieważ nie wiesz nawet, co to jest,
Bo wszystko, co czujesz do Laury,
To pożądanie.
Tak, Marcin! Nie ma w tobie żadnych dobrych uczuć.
Jest tylko agresja, złość, żądza władzy.
Takich uczuć nie powinno w ogóle być w naszym domu.
Nie wolno, aby takie uczucia naszym domem rządziły.

MARCIN
Może w domu takich uczuć by nie było,
Ale tylko wtedy gdyby stał pusty.
Nie da się ich uniknąć.
Ja wiem, że ty masz inną wizję domu.
Ale taka jest rzeczywistość
I nie zmienisz tego.

MARCIN
A o miłości to i ty gówno wiesz!
Uczucie, jakim darzysz Laurę, nie jest w niczym lepsze od mojego do niej uczucia. W niczym nie jest lepsze!


AKT III Scena II

MAŁGOSIA
(w pustym pomieszczeniu, otwiera oczy)
Na wszystkie wartości!
Na pracę moją codzienną!
Gdzie ja jestem? Co ja tu robię?
Przecież jest już ciemno, która może być godzina…
(wstaje)
Przecież już dwudziesta pierwsza czterdzieści…
Przecież ja teraz…
(wybiega z kuchni i chce biec na górę, ale po drodze łapie ją Marcin)

MARCIN
Małgosiu, stój!
Już nie da się nic zmienić.
Przepadło.

MAŁGOSIA
To ty! To przez ciebie!
Ja widziałam! Już od dawna próbowałeś to zrobić.
Tobie nie wystarczało, to co się dzieje,
tobie nie wystarczał nasz dom.
Ty wiecznie chciałeś więcej!
Tak, ten porządek upadł przez Twoją zachłanność!

LAURA
Cicho, Małgosiu, już nic nie poradzimy.
Cicho…
Bądź cicho…

MAŁGOSIA
Nie dotykaj mnie, darmozjadzie!
Nie szanuję cię i nie mam zamiaru słuchać!

LAURA
Ja darmozjadem?
Ja przynajmniej… ja przynajmniej…
A z resztą przecież widzę Cię, że nic nie robisz po obiedzie
Że siedzisz przed domem i wygrzewasz twarz w słońcu.
Myślisz, że nikt nie wie.
Ale ja cię widzę.
Widzę, że nic nie robisz!

MARCIN
(cicho)
… to prawda.

MARCIN
Tak, zastanawiałem się, co jest poza naszym domem.
I co jest za drzewami w ogrodzie.
Ale wiesz, że nigdy bym tam nie poszedł.
Nie złamałbym porządku.
Ze względu na was, na nasz dom.
Nawet gdybym miał tyle sił.

LAURA
(do Małgosi)
Ale to nie przez Marcina.
Może nie pamiętasz, może to przez to uderzenie.
To Patryk…

Patryk siedział odwrócony na stole.

LAURA
To przez Patryka.

PATRYK
(wybucha)
Ja Go widziałem!
Widziałem Igora!

MARCIN
Zastanów się nad tym, co mówisz!
Nie mogłeś Go widzieć!

PATRYK
Ale ja go widziałem!
Ma podkrążone oczy, okulary i ciemne włosy związane w kucyk!

MARCIN
Nie mogłeś go widzieć! Nie mogłeś!
To pewnie przez te Twoje omamy.
Wciąż do kogoś gadasz.
A przecież w domu jest nas tylko czworo.

PATRYK
I Igor!!!
Jak to nie mogłem?!
Skoro istnieje, to znaczy, że mogłem go widzieć.
A może ty wątpisz w jego istnienie?

(cisza)

PATRYK
Przecież i Ty Małgosiu robisz mu śniadanie!
Gdybyś wątpiła w jego istnienie, to byś mu nie robiła!

MARCIN
Po co mu właściwie robisz to śniadanie,
skoro i tak on go nie je?!
My moglibyśmy to zjeść! A tak to się marnuje!

LAURA
Myślę, że Marcin ma rację.
Muszę szybko jeść śniadanie,
by zdążyć opuścić kuchnię przed przyjściem Igora,
a tak mogłabym jeść w spokoju,
nigdzie się nie spiesząc.

MARCIN
Proponuję, aby zmienić to i nie czekać na Igora.
Od jutra.
Wszyscy się zgadzają?

LAURA
Świetny pomysł, Marcin.

MAŁGOSIA
(spokojnie)
Może i rzeczywiście macie rację. Jego ubrania i tak nigdy nie są brudne. Szybciej powiesiłabym pranie i może wtedy nie brakłoby mi spinaczy na bluzkę Laury. I nie musiałabym się po nie wracać po mieszkania, i wiatr nie porwałby mi tej bluzki i nie musiałabym za nią gonić. To zaoszczędziłoby mi wiele czasu. Tak. I szybciej bym zaczęła myć schody.

PATRYK
Co wy wyprawiacie?
Jeśli wyeliminujemy go z naszego życia i z porządku domu,
To tak jakby go w ogóle nie było.
A może wy w niego w ogóle nie wierzycie?
Wierzycie?
MARCIN
Czy ktoś go kiedykolwiek widział?

PATRYK
... Skoro go nie ma, to kto podrzuca mi te rachunki,
które mam obliczyć i kto mi je odbiera?...

PATRYK
Może to któreś z Was, co?
Tak mi to wytłumaczycie?
Ja nie uwierzę.
Niech któreś z Was napisze mi jakąkolwiek cyfrę…!
Ja wiem, że nie umiecie.
Także nie macie żadnych dowodów.
Żadnych dowodów na to, że on nie istnieje!
Więc nie macie prawa, od jutra zacząć życia bez niego.
Nie macie prawa zacząć życia bez niego,
skoro on jest i o tym dobrze wiecie.

MAŁGOSIA
Wcale nie wiemy.
Nigdy nie widzieliśmy tych rachunków,
które ci podrzuca i które mu rozwiązujesz.
Patryk, czy ktoś widział te rachunki prócz Ciebie?

PATRYK
Co?...
Chcecie mi wmówić, że wszystko, co robię,
co zajmuje mi całe dnie wcale nie istnieje?
Że marnuję sobie życie, poświęcając się czemuś,
co nie istnieje?

MAŁGOSIA
Nikt ci tego nie mówi.
Po prostu nie mamy żadnych dowodów.

MARCIN
O której on odbiera te Twoje rachunki?

PATRYK
(patrzy przez łzy na Marcina)
Ja wychodzę o dwudziestej drugiej trzydzieści.
On musi zatem odbierać je później.

MARCIN
Dobrze, będziemy zatem czekać.
Ukryjemy się tam, za drzwiami, nie będzie nas widział.
I gdy on będzie przechodził, to my hyc!
Złapiemy go!
Złapiemy!
Będziemy go trzymać, nie puścimy.
MAŁGOSIA
Będzie nam musiał wszystko wytłumaczyć.

LAURA
O tak wiele rzeczy chciałabym go zapytać…

PATRYK
…Jak to?
Nie możemy go tak po prostu złapać…

MARCIN
Jak to – nie możemy? Jasne, że możemy.
Jeśli tylko przyjdzie, to go złapiemy i nie puścimy.
Zaczaimy się na niego.

MAŁGOSIA
Nie, Patryk ma rację, tak nie można.
Przecież to Igor.
Patryk, zrób coś!

PATRYK
On przyjdzie.
Przyjdzie, Małgosiu.
Ja go widziałem.
On istnieje.


AKT III Scena III
I czekali. Czekali, czekali, aż zasnęli. Gdy się obudzili, Igora już nie było. Rachunki z biurka też zniknęły.

MARCIN
Nie spodziewałem się tego po tobie, Patryk!
(popchnął go)
Myślałem, że jesteś z nami.

PATRYK
(zaspany)
Marcin, spokojnie.
O co ci chodzi?
Przecież jestem z wami!
Z kim mam innym być?!

MARCIN
(popchnął go tak mocno, że Patryk uderzył o ścianę i upadł na ziemię)
Nie oszukuj!
To Ty zabrałeś rachunki.
Ty zabrałeś, żeby oszukać nas, że Igor istnieje.
Nie myślałem, że aż do oszustwa się posuniesz.

PATRYK
(leząc na ziemi, wyciągał do niego rękę)
Marcin, no co ty?
Nic takiego nie zrobiłem.

LAURA
Patryk, czemu to nam zrobiłeś?
Myślałam, że robimy to wspólnie.

MAŁGOSIA
Miałam nadzieję, że naprawdę przyjdzie.
Jak mogłeś mi to zrobić?

MARCIN
(kopnął leżącego na ziemi Patryka)
To dlatego byłeś taki pewny, że przyjdzie!
Już od początku to planowałeś.

PATRYK
Marcin, to nie ja…
(Marcin kopał go coraz mocniej)

MARCIN
To wszystko ty!
To ty przez cały czas próbowałeś nam wmówić, że Igor istnieje.
Do pewnego czasu górowałeś nad nami, znałeś te swoje rachunki.
Ale to się skończyło.
Teraz role się odwróciły.
My już wiemy.
Wiemy, że Igor nie istnieje.

PATRYK
… to nieprawda…

MARCIN
Przekonamy się o tym raz na zawsze!
Chodźmy na jego strych!
Zobaczycie, że jest pusty.

LAURA
Chodźmy!

MAŁGOSIA
Chodźmy!
Wreszcie będziemy wiedzieć na pewno.

I poszli.

PATRYK
… nie możecie…
(zamknął oczy)
Ale moi państwo widzą, tak samo jak ja,
Igor wziął rachunki, Igor istnieje.
Teraz możemy już wyjść, teraz możemy już wyjść z domu.
Z tą wiedzą, moi mili państwo,
możemy wyjść z domu,
możemy wyjść z domu raz na zawsze.



AKT I Scena 0

Wielki zegar z wahadłem na dole wybił godzinę szóstą. O tej godzinie Małgosia zawsze otwierała skrzypiące drzwi swego pokoju. Schodziła po schodach, aby zrobić śniadanie, a podeszwy jej klapek – za twarde jak na kapcie – stukały o kolejne stopnie. Dziś Małgosia nie zrobi na śniadanie tego, co zawsze. Dziś na śniadaniu nie będzie pomidorów z cebulą. Dziś rano bowiem spadł śnieg. Wielki zegar z wahadłem na dole wybił godzinę szóstą, ale Małgosia nie otwierała skrzypiących drzwi swego pokoju i nie miała na sobie klapek o zbyt twardych - jak na kapcie – podeszwach. Małgosia stała w drzwiach strychu Igora. Igor, w długich włosach związanych w kucyk, z podkrążonymi oczami i z trzymającymi się zaledwie jednego ucha okularami wisiał na sznurze przewieszonym przez belkę biegnącą od okna do drzwi jego strychu. W rogu jego pokoju, na czarnym ekranie jego komputera, migał jaskrawo czerwony napis : „GAME OVER”.


Data:

 wiosna 2003

Podpis:

 powietrze

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=11

 

Powyższy tekst został opublikowany w serwisie opowiadania.pl.
Prawa autorskie do treści należą do ich twórcy. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Szczegóły na stronie opowiadania.pl