https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
22

Targ - Dzień I - Rozdział II

  Zielonka poprowadził Zimę w stronę biedniejszej części Targu. Szli miarowym krokiem coraz bardziej oddalając się od Kwadratu, tym samym stopniowo pozostawiając za sobą linię murowanych budynków...  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

W kwietniu nagrodą jest książka
Folwark zwierzęcy
George Orwell
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Targ - Dzień I - Rozdział II

Zielonka poprowadził Zimę w stronę biedniejszej części Targu. Szli miarowym krokiem coraz bardziej oddalając się od Kwadratu, tym samym stopniowo pozostawiając za sobą linię murowanych budynków...

Targ - Dzień I - Rozdział I

Szczur powoli wychylił łysy łebek spod sterty odpadków. Jego wąsy ruszały się szybko, gdy gryzoń czujnie obwąchiwał teren i rzucał na wszystkie strony płochliwe spojrzenia. Po dłuższych oględzinach uznał chyba, że jest bezpieczny...

Bliskie spotkania

Chodźmy...

Dzwonnik z Notre Dame

W gruzy się sypie...

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Liście lecą z drzew

Krótki wiersz

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Brak

Wiersz filozoficzny

Zapach deszczu.

Takie moje wspomnienia.

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
1852
użytkowników.

Gości:
1852
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 82475

82475

Nieznanemu Bogu. Duchowe drogi i bezdroża.

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
24-10-17

Typ
F
-felieton
Kategoria
Aktualności/Filozofia/Polityka
Rozmiar
25 kb
Czytane
164
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
24-10-17

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: rafalsulikovski Podpis: rafal.sulikovski
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
O naszej kondycji duchowo-intelektualnej w 2024 roku.

Opublikowany w:

opowiadania.pl

Nieznanemu Bogu. Duchowe drogi i bezdroża.

Mamy rok 2024 po Chrystusie. Jest to także epoka „po II wojnie światowej, Holokauście”, wcześniej „po Koperniku” czy wreszcie „po Einsteinie”. Niektórzy sądzą, że zbliża się „koniec świata”, apokalipsa i łożą ciężkie pieniądze na budowę schronów. Żyjemy „tu i teraz”, lecz nasza współczesność to jakby jedna wielka „ciemna noc”. Nie wiemy, skąd ani na dobitkę „dokąd” idziemy? Mnożymy teorie, hipotezy, sugestie, monologujemy na forach internetowych, gdzie emocje związane z konfliktem ewolucjonizmu z kreacjonizmem sięgają czasem apogeum.
Jednak mam wrażenie, że XXI wiek jeszcze się nie zaczął, bo miał być mistyczny, a jest terrorystyczny. Tak, jak XX wiek zaczął się w 1914 roku, tak i teraz mamy nadzieję wciąż na pokój i początek nowego milienium. Stanisław Lem (zm. 2005) pod koniec życia, a więc w okresie, kiedy człowiek podsumowuje cały swój dorobek, powiedział, że z ludzkością jest jakiś „piekielny problem”. Judaizm i chrześcijaństwo nazywają od dawna ten „piekielny problem” grzechem czy winą pierworodną. Wyruszamy zatem do korzeni, aby nie tyle dokonać rewolucji globalnej, o jakiej marzyli utopiści, ile aby wiedzieć, co przeżyliśmy, zgodnie ze słowami Marii Janion („czy będziesz wiedział, co przeżyłeś?”). Da się wiele naprawić, mając świadomość, że ten świat przemija, jest tymczasowy, że jesteśmy tu przez okamgnienie, że ostatecznie nie powinniśmy tutaj budować „domu spokojnej młodości”. Jeśli już - to młodość pełną ideałów – ostatecznie, jak sądzę, żyjemy po jakiejś mitycznej katastrofie i nie widać, aby na tym martwym morzu miał zawiać pomyślny wiatr w żagle naszej łajby.

Nikt nie może dziś negować teorii ewolucji, którą określono jako „coś więcej niż spekulację czy hipotezę”. Sam Papież Jan Paweł II stwierdził, że należy doceniać wysiłki badaczy-ewolucjonistów. Jeśli tak, to od tego problemu, stanowiącego dla wielu ludzi religijnych poważny dylemat wypadnie zacząć.
Ludzie XXI wieku żyją mimo wszystko – wbrew temu, co powiedziano wyżej - w wieku religijnym. Ktoś, jeszcze zanim nastało nowe tysiąclecie powiedział, że wiek XXI będzie „religijny” (w innej wersji „mistyczny”) albo.. nie będzie go wcale. Zaczął się od tragedii w Ameryce, gdzie przeprowadzono zamach terrorystyczny, u którego podstaw tkwi zderzenie cywilizacji wschodu i zachodu. Tak naprawdę to był element walki ludzi „religijnych” (choć w negatywnym sensie) i cywilizacji okropnie jednak jednostronnej, zorientowanej na wartości materialne, pozorne i zewnętrzną ekspansję w świecie. Ten zamach pokazał, że u podstaw wszystkich ludzkich konfliktów zarówno jednostkowych, jak i globalnych leży „walka o prawdę”, co znowuż pokazały wydarzenia w Finlandii.
Terrorysta zabił tam kilkadziesiąt osób, żeby „walczyć z wielokulturowością”. A przecież podstawowym prawem biologii obok I i II prawa biologicznego jest bioróżnorodność.
Po doświadczeniach bezdusznego wieku XX, wieku wielkiego skoku technicznego, a zarazem dwóch wojen światowych, wiemy jedno: religia jest wewnętrzną, odwieczną potrzebą ludzką, pragnieniem, które jakoś trzeba zaspokoić. O ile w znanej hierarchii wybitnego psychologa Roberta Maslowa prymarną potrzebą człowieka są potrzeby fizyczne i poczucie bezpieczeństwa, to na poziomie ponadfizycznym chodzi o doświadczenie transcendencji – „coś tam jest”, „chodżcie, zobaczcie”, „coś odkryłem”, jest „coś więcej”.
Innymi słowy doświadczenie religijne koryguje naukowe tendencje do analizy i redukowania zjawisk skomplikowanych do prostych. Nauka mówi: „to nic innego, jak”, „to tylko to i nic więcej”, podczas gdy człowiek chce ‘czegoś więcej’, chce nieskończoności. Czymże są rozpaczliwe próby oszukania starzenia się, a nawet poszukiwanie Graala – pigułki nieśmiertelności, zamrażanie w ciekłym azocie czy budowanie schronów, aby przetrwać wszelki kataklizm? Wpisane w naturę jest dążenie coraz wyżej, dalej, szerzej, aż po nieskończność. Tyle, że o ile religia twierdzi, że to dążenie wpisał w nas Bóg, nauka mówi, że to jeszcze jedno złudzenie, które podlega kolejnemu rozczarowaniu.
Max Weber jako pierwszy opisał podstawowe „odczarowanie” świata – demitologizację, utratę sacrum – życie nas stale rozczarowuje. Rozczarowanie zaczyna się chyba wtedy, gdy odkrywamy, że to nie święty Mikołaj przynosi nam prezenty, że nie przyniósł nas bocian, a kręgi w zbożu, pojawiające się co roku na polach uprawnych to jedynie wygłup zazdrosnego sąsiada. Życie to pasmo nie tyle udręki, co rozczarowań.
Cóż tedy dziwnego, że coraz to pojawiają się próby „remitologizacji” – w sztuce, kulturze, w humanistyce, w działaniach codziennych małych narracji, w zaaferowaniu w pracy, pracoholizmie, który zakrywa pustkę duchową ludzi XXI wieku. Kto tę pustkę spowodował, na to pytanie odpowiedzi nie znam, jednak nie wierzę w manichejską teorię walki dobrego bóstwa i złego demona. To nie jest takie proste, że położymy się na kozetce albo zasięgniemy porady egzorcysty i od razu będzie super.
Problemem ludzi leżących w parku na ławce i nocujących na dworcach wielkich miast jest utrata sensu – cierpią oni na bezsens. Psychiatrzy nazywają takie stany depresją, dawniej melancholią, lecz to przecież tylko nazwy. Za bezsensem kryje się rzeczywistość – słowa mają wbrew temu, co twierdzą postmoderniści, swoje odniesienie: to świat niegotowy, stający się, wiecznie zmienny. Już teraz wiemy, skąd tyle pesymizmu w egzystencjalizmie połowy XX wieku – utrata korzeni na skutek II wojny, a te korzenie były trzy: a) kultura śródziemnomorska; b) antyk grecko-rzymski, c) judeo-chrześcijaństwo. Wszystko to zabrała pożoga wojenna. Nic dziwnego, że wszyscy cierpimy.

Jednak na tym doświadczeniu nie wolno się zatrzymać. Trzeba, przepracowawszy naszą tradycję (także prasłowiańską, przedchrześcijańską), iść naprzód pomimo strat, jakie ponieśliśmy choćby przez trzy dekady wprowadzania do naszego kraju kapitalizmu. Pisało o tym mnóstwo pisarzy, najpiękniej Marek Nowakowski, który piętnując wady narodowe emigracji „za chlebem”, jednocześnie potrafi dać coś w zamian, coś pozytywnego.
Stąd w tym najszerszym kontekście przypatrujemy się bolesnej wojnie między nauką i religią, a właściwie religiami, bo o ile istnieje jeden światopogląd czy metodologia naukowa, to religii jest wiele, nawet tylko tych monoteistycznych. Podkreślamy konieczność ekumenizmu, bo tylko religie, które się wzajemnie szanują, mogą podjąć wspólny dialog z naukowcami, którzy powinni liczyć się z etyką badań i bioetyką.
Nie sądzę, że możliwy jest powrót do stanu rajskiej symbiozy techne i sztuki (gr. techne – sztuka), lecz zarazem nie jestem przekonany, że poszukiwanie obcych cywilizacji czy klonowanie to dobra droga dalszego rozwoju ludzkości. Długo hamowany rozwój naukowy nagle „wybuchł” około XVII wieku i odkrycia oraz wynalazki pojawiały się jedne po drugich, niemal równocześnie. Nic już tego nie może pewnie zatrzymać, można i trzeba jednak zwolnić tempo, tym bardziej, że podczas gdy bada się lek na nieśmiertelność, miliony ludzi po prostu głodują.

Teoria ewolucji jest młoda, a jej autorem jest Karol Darwin, który sformułował ją niezależnie od innego badacza mniej więcej w II połowie XIX wieku. Jednak jeszcze przed nimi znano pojęcie „rozwoju”, kluczowego dla teorii ewolucji, które jest słowem obcym, pochodzącym z łaciny („evolvo” – rozwijam).

Kluczem do ewolucji naturalnej jest rozwój. Od form prostych organizmów jednokomórkowych ku złożonym organizmom wielokomórkowym, takim, jak małpa czy człowiek. Rozwój ten nie został zapoczątkowany zbyt blisko nas, lecz trwał miliony lat. Wedle wczesnych badaczy nie interweniowała podczas tego rozwoju żadna siła wyższa ani nadprzyrodzona, bo być może nie było takiej konieczności. Jest to ewolucja samoistna, ślepa, bezkierunkowa i bezcelowa.
Uproszczona wersja ewolucjonizmu, którą w XX wieku chętnie posługiwali się w walce z religiami komuniści, głoszona w szkołach podstawowych sprowadzała się do zdania, że „człowiek pochodzi od małpy”, przy czym stale usilnie szukano tajemniczego „brakującego ogniwa” i co jakiś czas w prasie można było usłyszeć „eureka”. Problem z banalizacją niezwykle złożonej teorii Darwina i wulgaryzowaniem idei spotyka wszelkie śmiałe, nowe i skomplikowane teorie.

Ewolucję niektórzy uznali za wszech zasadę tłumaczącą dosłownie wszystko: ewolucja kosmosu od Wielkiego Wybuchu, ewolucja gwiazd, układów planetarnych, wreszcie geologiczna ewolucja Ziemi, która liczyć ma około 5 miliardów lat. Idąc w kierunku kultury zastosowano ewolucjonizm do kultury, techniki, wynalazków, które też ewoluują w czasie, a nawet do duchowości, zmiennej zarówno w życiu społeczeństw, jak i u jednostki. Wreszcie – ewolucji podlegała…sama teoria ewolucji.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie zakwestionuje pojęcia rozwoju – przecież mówi się o potrzebie „zrównoważonego rozwoju” w polityce, gospodarce, projektach społecznych. Nauka w szkole, początkowo tylko w edukacji alternatywnej, wzmacnia (lub osłabia) rozwój ucznia. Uczelnie przyspieszają lub spowalniają rozwój, procesy społeczne w czasie są zmienne, więc podlegają ewolucji, nawet jeśli wiedzie ona przez kryzys, zjawiska chaotyczne czy nawet okresowy regres.

Jak powiedziano sama teoria przeszła znamienną ewolucję. Początkowo odkrycie Darwina wywołało znany okrzyk „bóg umarł”, które komentowano szeroko potem w całym XX wieku. Nie było miejsca dla Boga we wczesnej teorii ewolucji – nie był potrzebny, zachodziło nawet podejrzenie, że ewolucja musi siłą rzeczy obejść się bez „pomocy”, stąd Bóg był na cenzurowanym co najmniej przez I połowę XX wieku. To wtedy jakby dla reakcji powstały takie dzieła, jak „Nieuświadomiony Bóg” Frankla czy „Człowiek jednowymiarowy” Musila. Znani humaniści zwalczali pesymizm tchnący z ewolucjonizmu i w dobrej wierze popierali prymitywny, oparty na dosłownej lekturze Genesis kreacjonizm.
Do gabinetów słynnych psychiatrów (Freud, Jung, Adler, Horney) zaczęli zgłaszać się pacjenci, twierdzący, że ich życie i w ogóle życie nie ma już sensu, celu, a wieczność to urojenie. Leczenie było trudne i mało skuteczne, ponieważ wydawało się, że nauka i technika negują pośrednio Boga. W XX wieku Bóg był nie tylko zbędny, lecz i szkodliwy. Okazało się, że można świetnie urządzić sobie życie ziemskie bez odniesienia do jakiejkolwiek formy transcendencji. Ten kruchy lód jednak w pewnym momencie trzasnął. Ludzie dryfowali, pozbawieni tradycyjnego celu, jakim było zbawienie czy nawet świętość. Wreszcie nadeszła II wojna światowa…

Granice rozumu – racjonalizm i empiryzm.

Ikoną dzisiejszych czasów nie jest już fabryka, dymiące kominy i przedmieście, lecz wielkomiejskie korporacje naukowe, które projektują coraz bardziej miniaturowe (nanotechniczne) urządzenia, układy i maszyny. Dzisiejszy świat faktycznie stoi na naukach ścisłych – humaniści są postrzegani jako „hamulcowi”, którzy mają rozterki, wahania, czy jeden obrany przez ludzkość kierunek rozwoju jest tym właściwym. Otóż „zaludniliśmy świat” (jak to projektowano w Genesis), uczyniliśmy go sobie prawie całkowicie poddanym. Nie ma już w geografii białych plam – nieodkryte lądy są wyłącznie w świecie wewnętrznym. Opisaliśmy planetę, począwszy od wyprawy Kolumba, mamy dokładne, satelitarne mapy terenu, GPS i Google Street. Nie wychodząc z domu dzięki multimediom możemy być wszędzie. To już się stało, kiedy wymyślono fotografię, film, a potem telewizję. Miliony ludzi wiedzą, co się dzieje z milionami. Żyjemy w globalnej wiosce – mamy massmedia, kulturę masową i wszystko, co chcemy. Oczywiście, my, czyli ludzie z I i II świata – krajów rozwiniętych i rozwijających się. Naszym wyrzutem sumienia podczas porannego golenia pozostaje jeden szkopuł – istnienie III świata, o czym chcemy szybko zapomnieć, myśląc: „bogaci pomogą, albo poradzą sobie sami”.
Demografia to fakty – jest nas pond 8 miliardów. Jeszcze dwieście lat temu…był to miliard, w 1900 roku zaledwie dwa miliardy. Czy to dużo? Myślimy, że jest nas za dużo, gdy tymczasem już nas nie jest mało (i stąd produkcja nie nadąża za demografią), ale jeszcze…za mało, aby wszystkiego wystarczyło dla wszystkich. Większość ludzkości żyje w nędzy.
Odkrycia raz dokonanego czy wynalazku nie da się z powrotem ‘zasłonić’, ukryć. Co zostało raz odkryto (np. prąd, teoria ewolucji, atom), musi być odtąd odkryte, co już jako pewne prawo omówiła nam ewangelia. Jeśli odkrywam, to nie mogę zakryć. Zresztą nie odkryje pan X, to odkryje to samo pani Y. Wynika z tego, że dzisiejszy świat mógł być odrobinę lepszy, mógł być gorszy, lecz generalnie to, co się stało (milowe kroki w rozwoju ludzkości: wynalazek koła, druku, prądu, energii nuklearnej) stać się w takiej masie ludzi musiało. Prawdopodobieństwo odkrycia wzrasta wraz z postępem demograficznym – gdyby małpie dać syntezator i dać jej milion lat wraz z obietnicą oczekiwanej nagrody, to w końcu wystukałaby IX Symfonię. Tutaj ewolucjoniści głoszą, że za cały rozwój odpowiada…czas. Po prostu jeśli dostatecznie długo podejmuje się jakieś działanie, w końcu będzie jego wynik czy skutek. Tym samym nasz najlepszy z możliwych świat (Leibniz), musiał się w końcu ułożyć, bo miał na to aż za wiele czasu.
Wydawało się, że bez nauki świat nie funkcjonuje, czemu zresztą przeczą prymitywne, nadal żyjące plemiona, przypominające pierwotne grupy pierwszych ludzi. To prawda, że bez nauki w ogóle nie sposób się dziś obejść – nawet najzatwardzialsi dyskutanci na forach, krytykujący zachodnią cywilizacją robią to…za pomocą laptopów, czyli ikony współczesnej cywilizacji. Pytaniem tedy nie jest, czy zamknąć laboratoria, lecz kontrola społeczna badań naukowców, co się zresztą w wielu krajach dzieje. Jak napisał Francis Fukuyama w „Końcu człowieka”, nauka bez kontroli, „nauka dla nauki”, to błąd.
Nauka na służyć nie wojsku i wojnie, lecz poprawiać jakość życia, przy czym nie tylko ‘warunki mieszkaniowe”, warunki życia, lecz po prostu pomagać być. Tymczasem nie tyle chodzi już o „zbędne kierunki badawcze”, lecz o szkodliwość nauki, którą jak pisze badacz, poprawia kolejny naukowiec. Inaczej mówiąc, jeśli nauka wyprodukowała samochód, który szkodzi środowisku, to zamiast przestać produkować auta, należy za pomocą nowej techniki niwelować skutki wynalazku samochodu. To trochę tak, jak podawanie leku, który niweluje skutki uboczne uprzednio stosowanego leku.

Czy nauka prowadzi donikąd?

I tak i nie. Czymś ostatecznie musimy się zajmować w życiu. Trudno sobie wyobrazić, że od milionów lat mieszkamy w jaskini albo na drzewie, nadal zbieramy owoce leśne, polujemy za pomocą noży kamiennych i tak dalej. Życie się zmienia i dobrze, bo na tym polega rozwój. Czasem jednak nieustanne poprawianie jakiegoś dzieła, zaczyna psuć dzieło: jeśli osiągnę doskonałą wersję tekstu, powstałego przez liczne korekty brudnopisu i nadal będę chciał tę wersję poprawiać, to nie tylko nigdy nie skończę dzieła, lecz zacznę go psuć.

Problemem jest też to, czy opisywana tu ewolucja postępowała prostoliniowo od struktur nieożywionych, przez organiczne po pierwszy organizm jednokomórkowy, świat fauny i flory, aż po człowieka w jego obecnej formie. Czy był to niezmącony pochód na drodze postępu, progres niezakłócany niczym z wewnątrz i zewnątrz, rozwój pełną parą i pod wszystkimi żaglami?
Otóż wiemy już, że nie. Następowały okresy przyspieszonego rozwoju, po nich okresy zastoju (staza), kiedy utrwalane były zdobycze etapów wcześniejszych, a nawet okresy „ciemne” – regresu, inwolucji, tak, jakby trzy kroki naprzód - dwa kroki wstecz. To po pierwsze.

Jednak to jeszcze nie problem centralny – to, czy ludzkość pochodzi od organizmów zwierzęcych, raczej jest udowodnione. Dowodów na to jest sporo – także z dziedziny patofizjologii. Problemem jest co innego: czy ludzkość, jak chce księga Genesis i inne teksty starożytne pochodzi od jednej pary ludzkiej, „pierwszch ludzi”, prarodziców, naszych przodków? Czy byłoby to możliwe, aby zważywszy ryzyko śmierci w katastrofie (choćby przygniecenie drzewem, utonięcie, uderzenie piorunem, etc.) ludzkość pochodziła dosłownie od “Adama i Hewy”?
Otóż wydaje się to mało prawdopodobne. Jedną z nowych hipotez jest teoria pomnożonej personifikacji: „Adam” i „Hewa” to imiona symboliczne, określające ogólnie jakąś mniejszą czy większą grupę „pierwszych ludzi”, może rodzaj klanu, rodu czy plemienia. W tej opcji – nadal atrakcyjnej dla ludzi szukających duchowości – ocalamy pojęcie „pierwszych ludzi”, a także - co pokażemy dalej – nawet inne relacje biblijne, włącznie z teorią pierwszej winy. Tutaj liczbę pojedynczą zmieniamy na mnogą – zamiast dosłownie mówić o jednym, złym czynie (zerwania owocu z drzewa poznania) można mówić o wielu „grzechach pierworodnych”: pierwszym kłamstwie, zabójstwie (symbolizowanym w dziejach Kaina i Abla), pierwszym cudzołóstwie, bałwochwalstwie, itd. Nie ma tedy dwojga ludzi, choćby najdoskonalszych ani jednego wyróżnionego miejsca na ziemi zwanego „Edenem” czy „Rajem”, skąd nas rzekomo wyrzucono za jeden czyn. Zamiast tego cała ziemia była rajem, gdzie żyło pierwsze pokolenie ludzi homo sapiens, ale kiedy to było - trudno dociec.

Trzeba jednak pobawić się w detektywa i pokojarzyć fakty: oto Izraelici swój kalendarz datują od umownego dla nich stworzenia świata (my od narodzenia Jezusa). Jest to około 5 tysięcy lat, czyli 3 tysiące lat przed Chrystusem. Dlaczego akurat tyle? Otóż jak wskazuje archeologia wtedy należy umiejscowić początki ludzkiej, zbiorowej pamięci, przejście od opowieści ustnych (to bada z kolei folklorystyka) do zapisu. Owe tabliczki kamienne, gliniane, drewniane, potem papirus, pismo węzełkowe i pergamin – pojawiła się jakaś potrzeba zapisu i utrwalania wiedzy dla potomnych. Genesis ma datowanie na około XVIII w p.n.e., dzieła Homera nieco później. Pamięć ludzka – co do tego nie ma wątpliwości – została odciążona, ulepszona, lecz nadal była żywa, bo wszak nie istniały książki w naszej formie. Jeśli tedy opowieści o „dawnych czasach” uznajemy za czystą fantazję, to możemy się mylić. Bo nie znano wtedy pojęcia „literatury”, literackości, wartości dodatkowej (np. estetycznej), tak więc opowieści o bajkowych czasach, klechdach – zgodnie z nowym rozumieniem mitu – zawierały zawsze choćby „ziarno prawdy”.
Biblia i jej opowieści, zwłaszcza Genesis, nie są tedy ani czystą naukową prawdą (traktatem naukowym, przyrodniczym) ani czystą fantastyką naukową, czymś w rodzaju science-fiction, bujdą na resorach. Nowa hermeneutyka to doskonale rozumie – w każdej legendzie, podaniu, przekazie o mitycznych władcach polskich sprzed Mieszka I zawiera się sporo prawdy historycznej. Wiemy to i jesteśmy bardziej pokorni od czasu odkrycia przez Schliemanna ruin Troi…

Podobnie jest z weryfikowaniem biblijnej opowieści o potopie: najpierw dominowała teoria, że była to katastrofa ogólna, powszechna, potem, że nie było wcale żadnego potopu (najwyżej powódź), a dziś wiemy, że była to lokalna, ale jednak historyczna tragedia, mniejsza z tym, czy uznamy to za karę czy przypadek. I podobnie sprawa się ma z innymi kluczowymi odkryciami: odkryto wiele miejsc historycznych z czasów Jezusa (ostatnio pałac Heroda), także odkrywane są nowe tabliczki, pergaminy, teksty.
Problem w tym, że na fali scjentyzmu w XIX wieku poddawano rewizji wszystkie przekazy tradycji zgodnie z hasłem, że „liczy się nasz świat i jutro”, a nie przeszłość. Panowała pycha pod hasłem „my wiemy lepiej niż zmarli”, „zmarły nie ma racji”, itd. Wbrew logice proponowano postęp jako „grubą kreskę”, zakładaną na przeszłość, wybierano świat „tu i teraz”, no i rzecz jasna świetlaną, błogosławioną przyszłość „szklanych domów”, budowanych przez naukę i technikę. Nauka zdawała się negować cały wcześniejszy dorobek ludzkości, może z wyjątkiem Oświecenia (wtedy w ramach deizmu Boga wysłano…w kosmos) i niektórych wielkich dzieł sztuki antycznej i renesansowej. Wydawało się, że następuje „śmierć Boga” jako symbol utraty duchowości, wnętrza, wartości i tak rzeczywiście było.
Dziś wiemy, że pokolenie pozytywistyczne naszych prapradziadków mocno się pomyliło, poza tym, że poprawiono doczesny los sporej grupy populacji europejskiej w tamtym czasie. A była to „belle epoque” – świat nowoczesny, pozbawiony złudzeń i urojeń romantyków, a także optymistyczny – nauka zdawała się nie mieć granic, miała wszystko wyjaśnić, wszystko wytłumaczyć, wszystkim zawładnąć. Wkrótce osiągnięcia techniczne przeniesiono do Ameryki, a stamtąd udoskonaliwszy je i dodawszy szybko nowe, na cały świat. Rzeczywiście nie można negować myśli technicznej. Problem w tym, że jak mówi narrator czy bohater jednej z powieści Stefana Chwina, popularnego polskiego powieściopisarza, „ufaj nauce tyle, żeby zbudować bezpieczny most i pamiętaj: ani grama więcej!”. Tu tkwi cały błąd pokoleń ludzi, dla których nauka stanęła w miejscu Boga…

Ewolucja to tyle, co rozwój. Nikt mądry nie neguje faktu, że od momentu poczęcia w łonie matki wszyscy podlegamy – chcąc nie chcąc – rozwojowi. Początkowo rozwój ten odbywa się automatycznie, i jest rozwojem cielesnym: z zarodka rozwija się forma cielesna przyszłego człowieka, kształtują się poszczególne narządy, następuje różnicowanie komórek. Po 9 miesiącach rodzi się człowiek – to „noworodek”, czyli dosłownie „nowo narodzony”, nowy, świeży, tabula rasa, jak chciał Jan Jakub Rousseau, pisząc, że za wszelkie błędy ludzkie odpowiada otoczenie, które w procesie socjalizacji i wychowania tę „tabulę” zanieczyszcza. Nie wchodzimy tu w dyskusję, czy rodzimy się czyści i niewinni. W świetle teologii judeochrześcijańskiej rodzimy się – choćby w najlepszym zdrowiu – obciążeni genetycznie „winą pierwszych ludzi”. Nawet najzdrowszy człowiek na świecie podlega starzeniu się i wreszcie śmierci. Nic na to technika czy medycyna nie pomogą i nawet nie powinny pomagać.

Okazuje się, że ontogeneza noworodka, jeszcze w łonie matki, powtarza filogenezę: człowiek w niesamowicie krótkim czasie musi przejść przynajmniej kluczowe momenty ewolucji całego gatunku/rodzaju ludzkiego. Od komórki przez stadia pośrednie po niezwykle precyzyjnie dostrojony, przynajmniej na początku, organizm, który musi dostosować się do środowiska. Początkowo za rozwój odpowiada jedynie wyposażenie genetyczne oraz sprzężenie zwrotne z otoczeniem najbliższym – ważne co matka je, gdzie przebywa, jakie emocje przeżywa.
Następuje burzliwy etap rozwoju – noworodek zmienia się w niemowlę (dosłownie: „nie mówiący”), potem w małe dziecko, nadal bezradne, podobnie jak w świecie zwierzęcym. Uczy się wszystkiego – jest omnipotentne, to od dalszej historii życia, a wreszcie od własnych decyzji po osiągnięciu dojrzałego stopnia używania rozumu (ok. 16-18 r.ż.) zależy, czy wygra życie doczesne, czy będzie Kimś, czy zostanie pośród masy ludzi przegranych, zależnych przez długie lata od innych.

Oczywiście przedstawiony model/schemat jest idealny i typowy – rzadko dziś życie tak wygląda harmonijnie, tak zgodnie i tak „po kolei”. Chcieliśmy tylko pokazać, że nikt dziś nie neguje faktu, że w ciągu całego życia (od poczęcia po śmierć) człowiek się zmienia, rozwija, zachowując jednak „ja”, swoją tożsamość, swój charakter, mentalność. Wydaje się, że najwięcej zmienia się cielesność, nieco mniej psychika, najmniej – sfera duchowa, poglądy, wartości, którymi człowiek się kieruje przez całe życie.
Dlatego tak ważna jest duchowość – to ona utrzymuje ciągłość linii życiowej od początku, a co najmniej od progu dojrzałości po kres. Równie ważna jest kondycja psychofizyczna, lecz tutaj nie ma w pełni możliwości dobrowolnego kierowania swym rozwojem w tym zakresie: starzenie się jest automatyczne, rozwój psychiczny zaś skorelowany ze środowiskiem, którego wszak nikt sobie nie wybiera. Może natomiast je próbować zmieniać, nie ulegać mu biernie, stawiać opór, w miarę sił i energii witalnej.

Podstawowym uczuciem człowieka XX wieku była utrata fundamentów istnienia – żeby żyć trzeba w coś uwierzyć lub komuś zaufać, inaczej skręcamy w ciemność. Co utracono w XX wieku? Cóż, utracono kilku tysiącletnią wiarę, że istnieje wyższy niż ziemski porządek uniwersalny, różnie nazywany: jako „Bóg”, „Nadsens”, „Harmonia”, „Sprawiedliwość”, „Honor”, „Godność”. Te wyrazy pisano niegdyś z wielkiej litery, dziś nawet „boga” czasem piszemy z małej, gdy chcemy się zdystansować od wiary, czy aby nas nie wyśmiano. Tymczasem nikt nie podał nigdy mocnego dowodu na nieistnienie świata ducha, przeciwnie: sformułowano w filozofii (i w… fizyce kwantowej) wiele argumentów na poparcie istnienia niematerialnego świata, wieloświatów czy metaversum. O nich opowiemy innym razem.

***
rafał sulikowski

/No-AI/

Podpis: 

rafal.sulikovski 2023
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Targ - Dzień I - Rozdział I Bliskie spotkania Dzwonnik z Notre Dame
Szczur powoli wychylił łysy łebek spod sterty odpadków. Jego wąsy ruszały się szybko, gdy gryzoń czujnie obwąchiwał teren i rzucał na wszystkie strony płochliwe spojrzenia. Po dłuższych oględzinach uznał chyba, że jest bezpieczny... Chodźmy... W gruzy się sypie...
Sponsorowane: 21Sponsorowane: 20Sponsorowane: 20

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2025 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.