https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
100

Portret

Autor płaci:
100

  Miniatura - wprawka literacka. Tak sobie do poczytania i do komentowania.  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

W maju nagrodą jest książka
Wszystkie złe miejsca
Joy Fielding
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Portret

Miniatura - wprawka literacka. Tak sobie do poczytania i do komentowania.

Bliskie spotkania

Chodźmy...

Targ - Dzień I - Rozdział IV

Dużo później Zielonka siedział wraz z Zimą w Ściętej. Była to trzecia z murowanych karczm znajdujących się na terenie Targu. Najmniejsza i zdecydowanie najmniej wystawna, jednak wciąż gwarantowała swojej właścicielce przyzwoite zyski zwłaszcza w tym

Targ - Dzień I - Rozdział III

Gdy wrócili pod Sanctum zgromadzony tłum blokował już niemal całą aleję. Zielonka rozglądał się ciekawie i chłonął wzrokiem wszystko co działo się wokół. A było co podziwiać, choć najwięcej zgromadzonych odzianych było raczej skromnie, w proste maski

Targ - Dzień I - Rozdział II

Zielonka poprowadził Zimę w stronę biedniejszej części Targu. Szli miarowym krokiem coraz bardziej oddalając się od Kwadratu, tym samym stopniowo pozostawiając za sobą linię murowanych budynków...

Targ - Dzień I - Rozdział I

Szczur powoli wychylił łysy łebek spod sterty odpadków. Jego wąsy ruszały się szybko, gdy gryzoń czujnie obwąchiwał teren i rzucał na wszystkie strony płochliwe spojrzenia. Po dłuższych oględzinach uznał chyba, że jest bezpieczny...

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Brak

Wiersz filozoficzny

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
1454
użytkowników.

Gości:
1454
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 82228

82228

Dzienniki z Peru

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
23-11-21

Typ
R
-reportaż,
Kategoria
Podróże/Hobby/Przygoda
Rozmiar
493 kb
Czytane
754
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
23-12-05

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: Artur Dubis Podpis: Artur Dubis
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Zapiski z magicznej podróży do kraju Inków w 2022 roku

Opublikowany w:

Dzienniki z Peru

Ładna wersja w formacie PDF wraz ze zdjęciami w linku poniżej (również na telefony):
https://drive.google.com/file/d/1JXpnFS5D9hlOOSP0v89NqVHyptITJthS/view?usp=sharing


2022 rok na zawsze będzie dla mnie rokiem magicznym – to w tym roku dane mi było wyruszyć w tak wyczekiwaną i odkładaną podróż do magicznego kraju Inków, Peru. Jak to u mnie często bywa, w czasie jej trwania, a także i przed jej rozpoczęciem, prowadziłem zapiski, co by kiedyś wrócić do tego czasu, który z każdym rokiem będzie stawał się coraz to bardziej odległą przeszłością.
Relację tę, a raczej dzienniki, zacząłem prowadzić już w 2020, od momentu zakupu biletów samolotowych. Nie wiedziałem jeszcze, że wkrótce nastaną posępne czasy zarazy, co pociągnie za sobą takie, a nie inne, konsekwencje. Mawia się, że nadzieja jest matką głupich – czasem warto jednak być głupcem, bo marzenia lubią się spełniać. Zwłaszcza jeśli marzy się mocno.
Zapraszam do zapoznania się z tymi notatkami, a nuż zachęcą Cię, Drogi Czytelniku, do odbycia podobnej podróży?

DZIENNIKI Z PERU
by Artur Dubis


07.03.2020*

Niespokojne czasy dla łowców wrażeń, przygód i nowych doświadczeń! Za kilka lat pewnie nikt nie będzie pamiętał o czymś takim jak koronawirus SARS-Cov-2 wywołującym chorobę COVID-19. Ot, od kilku miesięcy rozprzestrzenia się taki bezczelny skurczysyn po planecie - pierwsze przypadki wykryto w Chinach, teraz zarażone osoby są już chyba wszędzie. W Polsce, na dzień dzisiejszy, sześcioro, ale daleko nam do Włoch, gdzie zanotowano już 5800 przypadków. Śmiertelność spowodowana powikłaniami to jakieś 3%. Wiele lotów jest odwoływanych lub przesuwanych. Dlatego też obawiam się trochę o moje lipcowo-sierpniowe loty, które zarezerwowałem sobie dzisiaj w okolicach południa. Ale mam nadzieję, że do tego czasu to grypopodobne ustrojstwo już dokona żywota, jako że to coś będzie miało (podobno) trudno znajdować żywicieli, gdy zrobi się nieco cieplej. Przynajmniej, jeśli chodzi o Europę. W Ameryce Łacińskiej ludzie przeziębiają się już przy 20 stopniach, więc kto wie, może w lecie to tam to cholerstwo się też rozprzestrzeni?

Martwię się też trochę o dwie inne rzeczy:
a) dzień wcześniej wracam do Polski po krótkim wypadzie do Londynu - niech no Easy Jest zastrajkuje albo nastąpi coś niespodziewanego i będę miał, za przeproszeniem, przesrane
b) w sierpniu, w drodze powrotnej do Polski, czas na jedną z przesiadek to tylko... 1 godzina i 50 minut. Shit, shit, shit. Ale innej opcji nie było!

Mam nadzieję, że wsio będzie okay!

* Tak! 2020! To nie pomyłka!

15 03 2020

Rząd zamyka szkoły.


20 04 2020

Mały, bagatelizowany (również przeze mnie) wirus panoszący się gdzieś po odległej Azji stał się dużym wirusem, który pustoszy Europę! Jak informują media, we Włoszech i Hiszpanii umiera ok. 1000 osób dziennie! W USA i Wielkiej Brytanii to samo. Od dawna zamknięte są granice, odwołane loty... Cholera, no to się wkopałem z tym biletem...


24 kwietnia 2020

Zadzwoniłem strwożony do Lufthansy i zapytałem, jakie są szanse odzyskania pieniędzy, gdy loty zostaną odwołane. Pan z Obsługi Klienta powiedział, że pieniądze wówczas zostaną zwrócone. Nawet gdyby jeden z lotów miał się nie odbyć.
- A co, jeśli już dolecę na miejsce i któryś z lotów powrotnych zostanie odwołany? - zapytałem.
- Wtedy za odbyte loty nie zwrócimy Panu pieniędzy, ale za ten odwołany lub całą trasę powrotną.
- A co, jeśli loty nie zostaną odwołane, ale np. będę musiał po drodze przechodzić kwarantannę? Np. w Niemczech? - zadałem kolejne pytanie.
- Oj, na to panu nie odpowiem...

No i takie. Jedna wielka niepewność.


28 kwietnia 2020

Stało się! Anulowano 2 z 6 lotów! Mail przyszedł dzisiaj o 17:51, odebrałem o 18:10. Telefon do Lufthansy od 8 do 18, więc się nie dodzwonię.
Zadzwonię jutro!


29 kwietnia 2020, 10:31

Zadzwoniłem do Biura Obsługi Klienta. O dziwo, dodzwoniłem się bez problemów. Pani potwierdziła anulację, usłyszała, że chcę pieniążki z powrotem, powiedziała, że termin zwrotu na kartę, z której zakupiono bilet, może wynieść powyżej dwóch tygodni. Uspokoiło mnie to...


29 kwietnia 2020, 12:00

Do czasu! 40 minut temu Business Insider opublikował artykuł mówiący, że Lufthansa rozważa ogłoszenie upadłości by odciągnąć żądania wierzycieli w czasie (3 miesiące). Prywatna spółka nie chce przyjąć pomocy rządowej by nie stracić 100% miejsc w radzie nadzorczej na rzecz kogoś z zewnątrz (z rządu)! No to wtedy mogą paść na pysk całkowicie! I wtedy pieniędzy nie zobaczę... Obym nie był Kasandrą! :/


8 maja 2020

Opublikowano klip do piosenki „Twój ból jest lepszy niż mój” :)
Kasy za bilety nie ma.


15 czerwca 2020

Pieniędzy nadal nie ma!


16 czerwca 2020

Byłem kilka dni temu w banku aby aktywować usługę charge back. Polega ona na tym, że gdy płaciło się za coś kartą i usługa nie została wykonana, możemy ją zareklamować. Procedurę wówczas przejmuje bank. Jest ona podobno skuteczniejsza niż próba doproszenia się pieniędzy samemu. Jednak banki nie lubią się w to bawić, czego dzisiaj doświadczyłem. Odrzucono moją reklamację, bo... nie dostarczyłem jakiegoś papierka! Wydrukuję im jeszcze raz KAŻDY list będący częścią korespondencji między mną, a Lufthansą. Zarzucę ich papierami! Niech się utopią w celulozie, skurczysyny! Ten bank robiący mi problemy to Alior Bank. Na pohybel im!


17 czerwca 2020

Byłem w banku, odwołałem się od odrzuconej reklamacji i doniosłem im potrzebne papierki (również te niepotrzebne, co by ich w nich utopić).


17 czerwca 2020, później

Zwrócono mi pieniądze! Kilka godzin po powrocie z banku!
Oczywiście moje odwołanie się od reklamacji i cała reklamacja (chargé back) nie miało tu na nic wpływu, po prostu był to zbieg okoliczności.
Powiem tak - za lot, dobrze płacić kartą. Samemu, prosto na konto przewoźnika. I dobrze jest wybrać jakiegoś uznanego, narodowego przewoźnika lub porządną firmę o dobrej renomie. Wątpię by tanie linie lotnicze zwróciły mi pieniądze, a jakieś biuro podróży też pewnie oferowałoby jakieś bony, vouchery i inne zamienniki.
Jutro pójdę do banku anulować procedurę charge back, co by mnie o wyłudzenie nikt nie posądził (wszak w tym kraju wszystko jest możliwe).
Ech, moje Peru… :(
Nici z podróży!

Dopisek po trzech latach: Na złe nie wyszło, w roku 2020 za grosze mogłem polecieć do Grecji, Albanii i Holandii. Bilety kupowane 2-3 dni przed odlotem kosztowały ok. 200 zł w jedną stronę, samoloty były na wpół puste, ale mimo to latały. Nawet mogłem poczuć się jak burżuj latając z Krakowa do Warszawy i z powrotem w cenie biletu kolejowego. 25 minut lotu! Jeszcze rok później, w 2021 sytuacja była niepewna, ale po Europie jakoś można było się przemieszczać. Pewnie w normalnych czasach nigdy bym miesiąc nie przesiedział w Rumunii, czego dokonałem (lot przez Frankfurt, oczywiście z uczciwą Lufthansą!, mimo, że loty LOTem kosztowały ciut mniej), i czego absolutnie nie żałuję, ba!, wręcz polecam każdemu :)


06 05 2022

W warszawskiej Stodole usłyszałem „Twój ból jest lepszy niż mój” na żywo.
Kazik jak zwykle rządzi!
Ula, pozdrawiam!


06 06 2022

Po dwóch latach może wreszcie się uda! Dzisiaj znowu zakupiłem bilety do Peru! Na 13 lipca! Wydałem kwotę, o której wolę nie wspominać, co by nie wybuchnąć spazmatycznym płaczem i by kiedyś, czytając te zapiski, nie denerwować się jeszcze na starość. Nadmienię tylko, że dałem niemal dwa razy więcej niż dwa lata temu! Inflacja, wysokie ceny ropy (wojna Rosji z Ukrainą rozpoczęta kilka miesięcy temu przez Putina sk..syna), szał na podróże po jako-takim opanowaniu pandemii wirusa i ceny są w chwili obecnej są, jakie są... Mimo, że jak na mój budżet wydałem ogromne pieniądze, stwierdzam, że skoro została mi może jeszcze tylko jakaś 1/3 życia, nie ma więc sensu się ograniczać. Marzenia trzeba przecież gonić! I łapać! Nawet, jeśli wymaga to wyrzeczeń, ciężkiej pracy i głębokiej rozpaczy przy wpisywaniu numeru karty w czasie procesu płacenia...
Ech...


23 06 2022

W Peru szykują się jakieś strajki! Fuck!


26 czerwca 2022

Groźba strajku kontrolerów lotu w Polsce oraz anulacji lotu z powodu niewystarczającego personelu na lotnisku w Amsterdamie. Już widziałem artykuły mówiące, że w lipcu TYSIĄCE lotów z lotniska Schiphol zostaną odwołanych! Do tego nigdy też nie wiadomo, jak rozwinie się sytuacja z tlącym się jeszcze tu i tam Covidem (każde państwo ma własne regulacje), a słyszy się również o jakiejś małpiej ospie, których kilka przypadków zanotowano już w Europie. No i zawsze zastrajkować mają piloci - strajki zapowiadają pracownicy RyanAir, Easy Jet oraz SAS. Czyli tanich linii... Mam nadzieję, że te większe, jak KLM, którą w tym roku wybrałem, dbają o swoją kadrę... Mam też nadzieję, że media, jeśli chodzi o problemy na lotniskach i niedobory obsługi naziemnej, trochę panikują- patrzyłem dzisiaj w internecie na harmonogram odlotów z Amsterdamu i owszem, niektóre loty są odwołane, ale tak może co 7-my, co 8-my. Więc nie ma jakichś wielkich powodów do paniki. W Krakowie też sytuacja spokojna, nawet lepsza niż w Niderlandach. W zasadzie to media nie tyle panikują, co histeryzują, ale oczywiście bardzo cynicznie i całkiem świadomie - ludzie nie chcą czytać nudnych wiadomości, że odwołano co któryś tam lot, ale klikną i zainteresują się tematem, gdy z tych kilku dziennie magicznie zrobi się tysiące.
Będzie dobrze! Tak mi dopomóż Týr!


30 06 2022

Z wyjazdem do Peru wiązała się opcja podróżowania ze znajomym Trentem z USA. Poznaliśmy się 4 lata temu, w 2018, w Salwadorze (ale ten czas leci!!!), w małej, leżącej nad oceanem wiosce, El Tunco. Trochę tam fajnych przygód mieliśmy i polubiliśmy się wzajemnie. Trzymamy luźny kontakt w internecie. Od dwóch lat pisał mi, jak to bardzo chce się wybrać ze mną w trasę, jak to będziemy pić, palić i podrywać panienki (heh! cały Trent!), a tu odkąd napisałem mu, że kupiłem bilety najpierw nieco milczał, potem mówił, że odpisze, a wczoraj napisał, że pewnie nic z tego, że mógłby dołączyć co najwyżej na koniec mojej podróży... Ogólnie - ściemnia! Nie przyleci do Peru...
Oczywiście, jako człowiek raczej sceptyczny o rysie psychologicznym św. Tomasza, który nie uwierzył, póki nie dotknął i nie wsadził palucha w nieswoją ranę, nie nastawiałem się na to, że poszalejemy z Trentem, niemniej jednak szkoda. Zeszłoroczna, miesięczna podróż po Rumunii była trochę samotna i raczej nie obfitowała w grube imprezy, i dla odmiany chętnie bym czasem dał czadu w dobrym towarzystwie w Peru. No ale...
Niby człowiek wiedział, ale jednak...


1 lipca 2022

Zazwyczaj podróżowałem lekko i byle jak, ale do Peru postanowiłem się przygotować nieco lepiej. Do obowiązkowych trampek (które przeżyły Rumunię, a jedynie musiałem dokupić im wkładki za 9 zł) zakupiłem sobie pierwsze moje buty trekkingowe! kto wie? W sumie chętnie bym gdzieś połaził. A nie wiem, szczerze mówiąc, czego się spodziewać. Choć zakupiłem przewodnik, nie chcę go czytać od deski do deski i bawić się w planowanie całej podróży niczym jakiś wojskowy strateg opracowujący trasę wyprawy wojennej. Nie wiem więc, czy trasy są trudne, kamieniste, czy trafię gdzieś do dżungli, czy będzie deszczowo, czy nie. Kurtkę najwyżej sobie dokupię. Albo jakieś fajowe ponczo! Z wiekiem człowiek staje się trochę rozrzutniejszy, dodatkowe 100 czy 200 złotych przecież nie zrobi ze mnie bankruta. Tym bardziej, że za buty Jack Wolfskina* i impregnat dałem 300 zł, za cztery pary skarpet do biegania/trekkingu i... polowania (2 takie i 2 takie) 120 zł, za 16 litrowy mały plecaczek** na pierdoły albo wypady na zakupy... 240 zł!, a za lekką i małą lampkę na głowę zapłaciłem 90 zł***. Do tego spodnie do trekkingu 150 zł****, krótkie spodenki 75 zł*****... A jeszcze ubezpieczenie przecież trzeba dokupić! Ale z tym chyba poczekam, kupię może, jak już będę w Peru, bo nie ma sensu wyrzucać 500 czy 600 zł na podróż, która może się nie odbyć... Teraz online nie ma problemu aby zakupić jakieś dobre ubezpieczenie.

Wrzucę niżej nazwy sprzętów, ale nie po to by się chwalić, bo ciężko właściwie chwalić się zakupem rzeczy typowo praktycznych, ale tak na przyszłość gdybym kiedyś szukał czegoś podobnego. Ewentualnie by sprzęt pochwalić lub skrytykować po powrocie ;)
Jak widać z podanych cen i marek, raczej nie oszczędzałem, ale myślę, że na takich rzeczach nie warto oszczędzać. Lepiej już spać byle gdzie i jeść byle co, niż chodzić w dziurawych, przemoczonych butach czy roztarganych spodniach. W życiu ogólnie wyznaję zasadę, że skąpy dwa razy płaci. W tym pierwszy raz, niepotrzebnie... (bo za drugim i tak ma zapłacić tyle, ile powinien był na początku), poza tym często chcąc zaoszczędzić po prostu później traci się czas…

* - Jack Wolfskin Refugio Texapore Low M 4049851 Phantom/Burly Yellow Xt
** - Black Diamond TRAIL BLITZ 16 black
*** - Black Diamond Flare Headlight Graphit
**** - Magnum Atero 3.0
***** - jakieś z... Lidla :)


05 lipca 2022

"Najgłośniej jest o problemach lotniska Schiphol w Amsterdamie, jednego z największych portów lotniczych na świecie. Czas oczekiwania w kilometrowych kolejkach na kontrolę bezpieczeństwa może przekraczać czas samego lotu na większości europejskich tras. Holenderskie lotnisko już podjęło decyzję o ograniczeniu liczby obsługiwanych rejsów w szczycie sezonu letniego. Podobne problemy ma też m.in. londyńskie Heathrow czy port lotniczy w Brukseli." (money.pl)

Mało tego!

"Odwołaliśmy po jednym rejsie dziennie do Amsterdamu w dniach: 3-4.07, 12-13.07, 28.07, 29.07, 31.07, 1.08, 4.08, 15-16.08, 22.08, 25.08, 27-29.08. oraz po jednym rejsie do Londynu w dniach 9.07-11.09. Do Amsterdamu i Londynu PLL LOT latają 3 razy dziennie, a w wyżej wymienionych terminach będą to 2 rejsy dziennie. Przyczyną odwołań są ograniczenia operacyjne portów lotniczych Amsterdam-Schiphol oraz Londyn-Heathrow" - poinformowało biuro prasowe Polskich Linii Lotniczych LOT w odpowiedzi na pytania money.pl."

Ale KLM chyba nie odwołuje...
Chyba...


06 lipca 2022

Jak podaje interia.pl:
Linie lotnicze zapowiadają kolejne protesty w lipcu. Strajkować mają pracownicy m.in. Ryanair, EasyJet, Wizz Air, SAS, Lufthansy oraz British Airways.

Sprawdziłem stan moich lotów. Wszystko w porządku, póki co.


11 lipca 2022

U mnie wszystko zgodnie z planem. Właśnie się odprawiłem, mam już karty pokładowe, uzupełniłem dokumenty peruwiańskiego ministerstwa zdrowia, przewoźnikowi wysłałem dokumenty potwierdzające przyjęcie trzech dawek szczepienia przeciw Covid-19, powiadomiono mnie, że loty odbędą się punktualnie. A wczoraj wycinałem dwa pazurki w dużych palcach, w czasie kilkudniowego wypadu do Wrocławia (wczoraj wróciłem) strasznie mi dokuczały - straciłem wieeeeele krwi, aż się przeraziłem, ale stwierdziłem, że albo z tym coś zrobię, albo naprawdę popsuje mi to wyjazd. No i zrobiłem. Dzisiaj palce się goją, jutro będą prawie jak nowe :) Apteczkę już spakowałem kilka dni temu (zrobiłem ją z fajnej metalowej skrzynce po Jack Danielsie), teraz jeszcze ciuchy, elektronika, może kupię kilka gazet do porannych śniadań czy kawy.


12 lipca 2022

Odetkało mi ucho! Od kilku dni na nie nie słyszałem! Urok kąpieli - czasem tak mam. Najważniejsze, że już nic mnie nie boli i nic nie dokucza! Bogowie mi sprzyjają! I hope so!
Dzisiaj odprawiłem się online. Na lot do Amsterdamu, z miejscem przy oknie, na lot do Limy w przedostatnim, środkowym rzędzie przy przejściu obok kibelków. Przedostatni rząd ma 3 siedzonka obok siebie, zamiast 4, po lewej stronie nie ma fotelika (można nogi rozprostować!). No i istnieje ryzyko, że tylko jeden pasażer poprosi mnie o wstanie, kiedy będzie chciał wyjść za potrzebą. A może i poprosi tego drugiego? :) 12,5 godziny w powietrzu... Mam nadzieję, że nie w maseczce!
Zakupiłem też ubezpieczenie - 234,67 zł w Nationale Nederlanden. Użyłem porównywarki, bo wchodząc na każdą jedną stronę ubezpieczycieli zawsze wychodziło drożej! Obecność konkurencji w jednym miejscu to dobry pomysł - ceny wtedy muszą lecieć w dół. Ubezpieczenie to podstawa! Są tacy, którzy tego nie robią, a potem rodzina robi internetowe zrzutki na sprowadzenie zwłok do Polski... Jakby nie dość im było samej rozpaczy… Pewnych ludzi nigdy nie zrozumiem...
Znalazłem też dzisiaj mieszkanie na Airbnb - jakieś 110 zł doba. Dotrę do niego późno, bo około 20.00. Może jeszcze jakoś z grubsza obczaję okolicę, kto wie? Spędzę trzy noce w Limie i spróbuję gdzieś ruszać dalej.
Ubezpieczenie i mieszkanie zostawiłem sobie niemal na koniec, ale udało się jedno i drugie w miarę tanio załatwić. Wspominałem o odwołanych (z różnych powodów) lotach. Myślę, że moje są w miarę bezpieczne!

Pozostało kilka godzin do odjazdu. Poprosiłem ojca o podwózkę do Balic. Wyjedziemy o... 2 w nocy! Masakra! No ale...


13 lipca, 17:05 czasu polskiego

Siedzę sobie w fotelu 62e, tak jak sobie sprytnie zaznaczyłem w czasie odprawy. Patrzę na ekran na zagłówku przede mną i widzę, że jesteśmy nad Atlantykiem. Prawie pod nami majaczy malutka wysepka Vila do Corvo. Do celu mamy jeszcze 7591 kilometrów. Sporo!
Tak sobie rozmyślam, czy przejechanie jeża może przynieść nieszczęście. Powodem, dla którego moje myśli wędrują w tę właśnie stronę jest fakt, że jadąc z ojcem na lotnisko otóż to nam się przydarzyło. Tak, dokonaliśmy tego haniebnego czynu. Tzn. to ojciec dokonał, bo to on kierował, no ale to mnie przecież zachciało się wybyć do Peru i to w zasadzie ja byłem główną przyczyną nagłego (mam nadzieję!) zgonu tego zacnego stworzonka. Żal mi się go zrobiło – przypomniało mi się jak ja i moja pierwsza miłość zawsze, gdy na osiedlu zobaczyliśmy jakiegoś zagubionego jeża, braliśmy go w torbę zrobioną przy pomocy podwiniętego w górę podkoszulka i zanosiliśmy takiego nieboraka nad pobliską rzeczkę. Było tam dość dziko, było pełno krzaków, chaszczy i w ogóle flory, więc chyba słusznie ja z moją ex dochodziliśmy do wniosku, że takie środowisko bardziej jeżom odpowiada niż ogromniaste betonowe bloki made in the 80’s. O kwestii bezpieczeństwa nie trzeba chyba wspominać – nad rzeką nie było ani ulic ani groźnych samochodów. No a teraz… To wydarzenie pokazuje, że czasem są rzeczy, których się nie uniknie, choćby człowiek nie wiem jak bardzo się starał. Jak z Edypem, kurna. Bo ojciec zauważył tego jeża w ostatniej chwili i zdążył jeszcze lekko skręcić z zamiarem ominięcia go, ale skręcił właśnie tak niefortunnie, że jego posiadana od nowości Skoda Felicia (rocznik 1997) tylko podskoczyła lekko na ciemnej, gminnej drodze…
Jeśli to wydarzenie sprowadzi jakieś nieszczęście, to na kogo? Na mnie? Jego? Na nas obu? Ech, piszę, jak potłuczony. Nikomu pewnie nic się nie stanie i nie będzie żadnego nieszczęścia. Ot, stało się i już…
Ojciec to już pan starszej daty, nie używa GPS, moich rad opartych na nawigacji Google Maps słuchać nie chce, no więc zamiast jechać szybciej nowym drogami jechaliśmy sobie tymi, które pamiętał jeszcze sprzed 20 lat, co zajęło nam trochę więcej czasu, niż rzeczywiście mogło zająć. Na szczęście do krakowskiego lotniska nie mamy do pokonania gwiazd świetlnych, więc podróż czesko-niemiecką myślą techniczną jakoś specjalnie nam się nie (wy)dłużyła.
W każdym razie raz na kilka minut widząc jakieś auto nadjeżdżające z naprzeciwka mogłem wysłuchać historycznych monologów na temat upowszechnienia motoryzacji w Polsce na przestrzeni lat (by nie rzec, że wieków): „za komuny nie było tylu aut, tirów, a teraz jeżdżą nawet po nocach”. Jakbyśmy my akurat też nie jechali…
Hmm, w pewnym wieku, jeśli chodzi o rodziców, należy chyba tylko przymknąć oko (i ucho) i po prostu cieszyć się, że są.

Na lotnisku w Krakowie czas jakoś zleciał, dokupiłem sobie jeszcze jedną gazetę do śniadań (Przegląd, z opozycjonistką w czasach PRLu Barbarą Labudą na okładce mówiącą, że Kościół wymanewrował i owinął sobie wokół palca państwo, co w sumie dla każdego, kto stara się obserwować świat obiektywnym okiem, jest dość oczywiste), popatrzyłem sobie na śpiących nawet na posadzce ludzi i doszedłem do wniosku, że to trochę wstyd by na międzynarodowym, bardzo popularnym lotnisku było tak mało miejsc do odpoczęcia.
Snułem się taki bez emocji, jak zombie jakieś. Trochę mnie to przestraszyło, fakt takiej wewnętrznej obojętności, by nie rzec, że… znudzenia. Bo który to już lot w życiu? Przypomina to już trochę dojeżdżanie do pracy autobusem. Powspominałem sobie moją pierwszą podniebną podróż na Maltę tanią linią lotniczą, RyanAirem. We wspomnieniach ujrzałem ojca i brata chodzącego ze mną po tym samym lotnisku, byli ze mną do ostatniej chwili i machali, gdy szedłem w kierunku bramek bezpieczeństwa. Potem mówili, że zdążyli dojechać do domu przed moim odlotem i tam przy aplikacji Flight Radar namierzyli mój samolot i mogli go nawet zobaczyć na niebie. Razem z mamą, która do nich dołączyła, wszyscy do mnie, będącego tam wysoko na niebie, machali. No, było to dla każdego z nas, nawet tych nie lecących, nie lada wydarzenie.
Albo mój pierwszy lot poza Europę, daleko, bo na Kubę. Duży samolot, taki jak teraz!, przesiadki na lotniskach, dłuuuugi lot, prawdziwa Odyseja! Na szczęście obyło się bez cyklopów czy jakiejś Kirke, heh. Ale wówczas wszystko było takie duże, samoloty, lotniska, i wszystko było takie nowe, na przykład ekrany w zagłówkach czy gonienie z terminala do terminala by zdążyć na następny samolot…
Z wiekiem i doświadczeniem człowiek się przyzwyczaja, może i obojętnieje, przestaje się cieszyć… Szkoda…

W samolocie do Amsterdamu obok mnie usiadł facet troszkę młodszy ode mnie i od razu zagadał. Tim z Minneapolis. Czarny steward dał nam po dwa piwa (bo co to takie jedno małe?) i po dwie kanapki (heh, po prostu nas polubił, bo innym pasażerom dawał po jednej) i przy tych piwach przegadałem z Timem cały lot. Czas zleciał tak szybko, że nawet nie zauważyłem! Tim opowiedział mi trochę o USA (właściwie to odpowiedział na tysiące moich pytań), na przykład, że w 20% jego miasta, wspomnianego Minneapolis, jest dość niebezpiecznie i sam nigdy się tam nie zapuszcza. Przyznał smutno, że niedaleko jego miasta, w Chicago i Detroit, jest bardzo niebezpiecznie (w Chicago, z tego co kojarzę, w zeszłym roku było ponad 3500 strzelanin!). Tym samym potwierdził, że dokumenty na YouTubie o tych miastach, które oglądałem, nie kłamały. Opowiedział mi o żonie Ukraince (Olya), więc oczywiście zahaczyliśmy o temat wojny z Rosją, jaka toczy się na Ukrainie od kilku miesięcy. Tim pracuje w finansach, ma takie tygodniowe urlopy, ale w ciągu roku ich suma wynosi ponad miesiąc, więc tak sobie lata czasami po świecie. Teraz tydzień spędził w Krakowie, odwiedził Auschwitz, kopalnię soli w Wieliczce, kilka krakowskich muzeów i kościołów… Był autentycznie i szczerze bardzo zadowolony z podróży! W jego oczach dojrzeć można było uśmiech i ekscytację, widać było, że nie kłamał zachwalając pobyt w Polsce. Pochwalił mnie za mój angielski, a na pytanie, co sądzi o moim akcencie, powiedział, że słychać melodię wschodnioeuropejską, ale to w niczym nie przeszkadza, bo wszystko jest świetnie zrozumiałe. Potwierdził więc to, o czym wielu ludziom mówię – nie ma co udawać Brytyjczyków, których nikt nie rozumie (trochę biedni są za granicą), a lepiej mówić sobie z polskim akcentem, ale wyraźnie. Jeszcze w sumie nigdy nie miałem sytuacji by ktoś mnie nie zrozumiał (w odróżnieniu od wspomnianych, biednych Brytyjczyków). Tim rzekł, że od pierwszej minuty w Stanach świetnie bym sobie poradził i bez problemu znalazł każdą pracę, do której miałbym kwalifikacje. Heh, miło czasem usłyszeć jakiś komplement w życiu :P Jeszcze na koniec wrzucę taką anegdotkę – Tim powiedział, że sto lat temu jego przodkowie, jeden ze Szwecji, drugi z Norwegii, przybyli do Stanów, tam się poznali, po czym założyli rodzinę. Uciekali w lepszy świat. No tak, sto lat temu te kraje były, za przeproszeniem, jednymi z największych dziur w Europie, bez jakiegokolwiek znaczenia na mapie geopolitycznej, a teraz to chyba każdy by chciał mieszkać właśnie tam, bo tam i bogato, i bardzo szczęśliwie. Chociaż w Szwedach budzi się ten od zawsze w nich drzemiący niezdrowy nacjonalizm (o którym pisała chociażby Wiktoria Michałkiewicz w książce „Kraj nie dla wszystkich”), a takiej Norwegii kiedyś gaz i ropa się skończą. Co wtedy? No nieważne, tak nam zleciało na takich dyskusjach i postbukolicznych dywagacjach.

Lotnisko Schiphol w Amsterdamie było okrutnie zatłoczone. Byłem na nim kilka razy wcześniej, ale takich tłumów nigdy tam nie widziałem! O palpitację serca przyprawiał widok tablicy odlotów informującej, że pierwsze sześć najbliższych lotów zostało odwołanych! Do kontroli paszportowej wezbrane rzeki ludzi. Zacząłem naprawdę się niepokoić. Szybko zacząłem analizować sobie w głowie sytuację i tablicę odlotów – odwoływane są głównie loty europejskie. Myślę, że liczą się z koniecznością zwrotów pieniędzy – lepiej oddać mniejsze kwoty pasażerom latającym po Europie niż wielokrotnie więcej tym, którzy lecą na inne kontynenty. Niemniej jednak co jakiś czas podchodziłem sobie pod tablicę informacyjną i zerkałem na informację dotyczącą lotu do Limy.
Na lotnisku takie tłumy i takie rzeczy wynikają z braku personelu do obsługi naziemnej, tj. bagażowych i kontrolerów bezpieczeństwa. Wspominałem o tym gdzieś wcześniej, ale w czasie szczytu pandemii, Covid-19, gdy lotów było mniej, zwolniono część załogi, która w międzyczasie znalazła sobie już pracę gdzieś indziej. Przyjęcie nowych ludzi wiąże się ze długimi szkoleniami, między innymi z zakresu procedur bezpieczeństwa, a poza tym płace na lotniskach nie są podobno jakieś super zachęcające. Niemcy nie czekają i szybko ściągają do pracy Turków, u których szaleje inflacja i w ogóle zaczyna dziać się nieciekawie, ale nim będą mogli zacząć pracę trochę czasu upłynie. Nie słyszałem by Holendrzy na gwałt ściągali pracowników z innych krajów… Do tego dochodzą strajki w niektórych liniach lotniczych i bałagan gotowy.
Udało mi się podsypiając od czasu do czasu przespać jakieś 30 minut (z 4 godzin oczekiwania)! Zawsze coś!

Aż wreszcie nadeszła upragniona chwila – boarding, czy wchodzenie na pokład. Kamień z serca! Jednak cała procedura, to znaczy właściwie jej rozpoczęcie, opóźniało się i opóźniało. Czyżby mieli odwołać lot w ostatniej chwili? Strajk jakiś? Ech, napięcie do samego ostatka! Zerknąłem sobie przez szybę budynku na nasz samolot (Boeing 777-300ER – od 1994 z jego udziałem odnotowano ‘tylko’ 5 katastrof, w których zginęło prawie 550 osób, w sumie więc niewiele, co napełniało otuchą) – catering (jedzenie, picie) dopiero podjeżdżał. Czyli polecimy, ale pewnie dużo później. To w sumie dobra wiadomość, ale z drugiej strony samo opóźnienie dobrą wiadomością już nie jest, bo właścicielka mieszkania w Limie, które sobie zarezerwowałem na parę nocy, na moją wiadomość, w której poinformowałem, że zapewne dotrę później niż się umawialiśmy, odpisała mi, że ona po 18-ej mi kluczy nie da. Ale zostawi starszej pani, jej mamie, która będzie na mnie czekać. Dobra, jakoś to ogarniemy. Ważne, że samolot zapewne odleci!

Odleciał, 1,5 godziny po planowanym starcie! Ale z tego co widzę na ekranie, nadrobi trochę i spóźni się tylko ze 20 minut.

A tak z samolotowych ciekawostek. Przede mną siedzi jakaś parka. On przed startem oburzył się na innego faceta, który bez żadnego wyczucia pchał swój bagaż do szafeczki nad naszymi głowami. „Co ty robisz człowieku? Zniszczysz mi aparat!” krzyknął. Trochę się spięli, no ale jak można być taką kutwą, by dużą, twardą walizką do ściany na chama dopychać małą, materiałową torebkę? Jak można nie mieć na tyle wyobraźni, że przecież coś można komuś w ten sposób zniszczyć. Pal licho ciastka czy jakąś zabaweczkę dla dziecka (chociaż też by było szkoda!), ale profesjonalny aparat za kilka tysiaków to już przecież poważna sprawa. No cóż, idioci są wszędzie.

Zimno, jak to w lotach długodystansowych. Niska temperatura reguluje ciśnienie i nie dopuszcza do omdleń u pasażerów. Ale jest fajnie, jak już przemarznę to nakryję się kocykiem, który linia KLM daje każdemu pasażerowi. Piwo jest nielimitowane. Ale dają takie dla Liliputów, nawet nie 0,33 tylko ćwierćlitrówki…

Dobra, odkładam już tablet, przestaję pisać i lecę dalej!


13 lipca - Lima

Na mieszkaniu! (Wiem, że pisze się ‘w mieszkaniu’!)
Nim jednak doń dotarłem, musiałem przeżyć drugą podróż samolotem.
W samolocie na trasie Amsterdam – Lima nie dało się zgłodnieć! Najpierw serwowany zestaw prawie-obiadowy, to znaczy ryż z curry, do tego sałatka i ciepły kurczak. Jakiś czas potem dostaliśmy kanapkę z serem, jeszcze potem babeczkę, później panini z mozzarellą, do którego dorzucono loda z ciastem i jakąś sałatkę. Napoje były właściwie nielimitowane. Ludzie chodzili do strefy stewardess i co chwila coś sobie brali – a to soczki, a to wodę, niektórzy prosili o kawę, a inni zadowalali się piwem lub wiem. Pełen wypas. Lubię KLM!
Covid niby jest w odwrocie, może dlatego, że ludzie się już w miarę na świecie poszczepili, ale maseczki nadal mają prawo bytu, przynajmniej teoretycznie. Na początku, w samolocie, trzeba było mieć maskę, ale tylko do pierwszego posiłku. Jak każdy wie lub się przynajmniej domyśla, nieco trudno jeść z maseczką na ustach, więc ludzie oczywiście je pozdejmowali. Po posiłku jednak, gdy nie założyli maseczek z powrotem, nikt się ich nie czepiał. Obsługa nie zwracała na to ludziom żadnej uwagi. Właściwie rzec można, że przez całą drogę wszyscy pasażerowie lecieli bez maseczek. Ot, czułem się jakbym był w jakimś polskim samolocie z Polakami, którzy na wszelkie ograniczenia (przynajmniej po pewnym czasie) reagują alergicznie! A przecież KLM należy do Holendrów, a żadnego innego Polaka na pokładzie, oprócz oczywiście mojej skromnej, owłosionej osoby, nie zauważyłem.
Na lotnisku w Limie był spory tłok do kontroli paszportowej. Trochę sobie poczekałem stojąc w kolejce, a drugie tyle zajęło czekanie przy karuzeli z bagażami. Po tym jak mi zagubiono bagaż w 2019 i w Salwadorze zostałem właściwie tylko z plecakiem, mam małą traumę i podczas czekania na moje manatki od tamtej pory zawsze nieco się denerwuję. Ale tym razem się pojawił, kochany!
Na terenie budynku lotniska namierzyłem jeszcze bankomat i wypłaciłem 400 soli (solów?), ściągnięto mi za to prowizję w wysokości 40 soli. Lepiej chyba rozmienić dolary, które fizycznie mam ze sobą, a kartą dolarową tylko płacić. Za płacenie bank nie nalicza prowizji.
Minąłem kioski świadczące usługi taksówkarskie (60 soli) i wyszedłem przed lotnisko. A tam… zostałem niemal zgnieciony i zadeptany przez chmarę taksówkarzy. Tłoczyli się fertycznie wokół mnie i przepychali, byle tyko zgarnąć mnie do swojego pojazdu. Słysząc jednak moją stanowczo wypowiadaną stawkę, jaką jestem w stanie zapłacić (30 soli!), jeden po drugim rezygnowali i odskakiwali jak ćmy oparzone przez gorącą żarówkę. Widząc, że zaraz zostanę sam bez podwózki, zaproponowałem, że ‘dobra, okay, dam 40’. Zadziałało!

Na mapie stolica Peru, Lima, nie wygląda na jakąś szczególnie wielką, chatkę mam w dzielnicy Lince, więc niby blisko, ale jak obliczyć trasę, to wychodzi 14 kilometrów! Przemieszczanie się z buta po tak długiej podróży, w dodatku po zmroku, po mieście którego nigdy wcześniej na oczy nie widziałem, raczej odpadało. 40 soli, czyli jakieś 40 złotych, nie wychodzi w sumie tak dużo! No i powinno się pamiętać, że to stolica, a i dodać do tego trzeba moją białą facjatę, która każdemu taksówkarzowi w krajach latynoamerykańskich kojarzy się z niewyczerpanym źródłem Franklinów ze studolarówek.
Taksówkarz był typowym, stereotypowym taksówkarzem z hiszpańskojęzycznego kraju jeżdżącym sobie po drugiej stronie Atlantyku. Zero angielskiego, ale za to od razu zaczął gadać po swojemu, nic sobie nie robiąc z mojego (po)łamanego hiszpańskiego. Tzn. mówił trochę wolniej i prościej niż pewnie rozmawia z Peruwiańczykami, ale jadaczka mu się nie zamykała, heh. Ale to dobrze, bo już niemal od pierwszych minut pobytu w Peru byłem zmuszony zacząć używać hiszpańskiego. I o dziwo, mimo dwóch lat bez tego języka jakoś mi szło odszukiwanie w miarę odpowiednich słówek i zwrotów! Wychwalał moją znajomość języka, to znaczy wychwalał w sumie tylko fakt, że trochę w tym języku mówię i z grubsza można mnie jako tako zrozumieć. Dobre i coś, haha. Jechaliśmy dużą Kią, mój taksista (czyli taksówkarz) zaczął od narzekania na wysokie ceny parkingów pod lotniskiem, na podobno kosmiczne ceny paliwa, i dużą cenę samego auta, z którego zresztą jest bardzo zadowolony. Gdy tak sobie już ponarzekał, zaczął mi oferować to, co taksówkarze latynoamerykańscy zwykle prędzej czy później oferują samotnemu podróżnikowi – kobiety. 30 minut, 150 soli. Podziękowałem (czytaj – nie skorzystałem). To może trawka? Wyjął woreczek, kazał powąchać. Heh… Nieźle, nie spędziłem jeszcze w Peru pół godziny (lotniska nie liczę), a już takie propozycje! Poprosiłem, by ze swojego telefonu zadzwonił do właścicielki mojej kwatery i powiedział, że już jestem w drodze i poinformował ją, że niedługo dotrę. Nie mam tu jeszcze karty SIM więc dzwonienie czy internet kosztowałby mnie tu majątek. Na szczęście mój kierowca chętnie mi pomógł, a jeszcze ze śmiechem na koniec rozmowy z właścicielką kwatery dodał, że ostry ze mnie zawodnik, bo wytargowałem 40 soli pod lotniskiem. No, chyba rzeczywiście był to wyczyn, skoro koniecznie musiał jej o tym napomknąć, heh.
Zapytał, skąd znam hiszpański (choć tak naprawdę nie znam, coś tam dukam tylko!), powiedziałem mu, że byłem tu i tam. Był ciekawy świata, kazał sobie opowiadać o Kubie, Nikaragui, Salwadorze. Również o Polsce! Czasu było sporo, bo z lotniska do dzielnicy, w której znajdowało się moje wynajęte mieszkanko, samochodem było ponad 40 minut! Oprócz prostytutek i zioła polecił mi coś bardziej standardowego, mianowicie peruwiańskie dania. Mówił, co warto spróbować, ale ja z kulinariami ogólnie jestem niezbyt obeznany, więc właściwie żadna nazwa potrawy nie utknęła mi w pamięci. Ale nie szkodzi, będę tu przecież ponad miesiąc, najem się jeszcze pewnie wielu fajnych rzeczy! Polecał również alkohole – tutaj co nieco zapamiętałem (np. pisco, wino wyrabiane w Peru). Był bardzo pozytywny. Straszył mnie, bym nie brał czasem Ubera (takie taxi na aplikację), bo kierowcy ‘usypiają sprayem ludzi i ich okradają’. Dobra, dobra, a świstak siedzi i zawija czekolady w sreberka (tak się kiedyś mawiało gdy słyszało się bzdury/bajki). Czuć, że tu jedni za drugimi chyba nie przepadają. W Polsce też to przerabialiśmy, ale od zamawiania przez taksówkarzy samochodów Ubera i polewania przybyłych pojazdów nieusuwalną smołą, przeszliśmy do tego, że taksówkarze na boku dorabiają teraz pracując właśnie dla znienawidzonego nie tak dawno Ubera.
Fajny gość, ale przy rozliczaniu się wyszedł z niego zwykły taksówkarz-kombinator. Dałem mu 50 soli, a on mówi mi, nie przestając się szeroko uśmiechać, że nie ma wydać. Noż kurna, stary trik! W zasięgu wzroku żadnego sklepu, co by rozmienić. Mówię mu, żeby poszukał monedas (monet), w kieszeniach czy gdzieś. Wygrzebał skądś pieniążek i mówi mi, że to 5 soli. Zbliżyłem monetę do oczu, co by lepiej ją w półmroku zobaczyć (tutaj słońce zachodzi wcześniej!), istotnie, widać liczbę 5. Zapłaciłem więc 45 soli, nie majątek. Dał mi jeszcze wizytówkę, prosił bym dzwonił, gdybym chciał zamówić sobie zioło. Pojechał.
A teraz tak patrzę, w mieszkaniu, że to 5 soli to 5 panamskich balboa! A niech go! Ma ‘pewne’, że do niego zadzwonię, akurat! Zamiast 40 soli utargowanych na lotnisku wyszło 50. No i w razie czego, w przyszłości, oczywiście że zamierzam korzystać z Ubera!
Hmm, tak sobie porównuję te 5 balboa do peruwiańskich monet i rzeczywiście to wygląda jak tutejsze 5 soli. Ciekawe czy te panamskie pieniążki ma dla turystów/podróżników czy po prostu skądś wygrzebał? No ale skąd by miał w swojej taksówce 5 balboa, które dziwnym trafem tak bardzo przypominają tutejsze 5 soli…
Sprawdzam sobie dalej i myślę sobie, że nie jest tak źle, bo 5 balboa to 20 soli! Ciekawe czy gdzieś to uda się wymienić! Wtedy taksówka by mnie wyszła 30 soli, haha. No nic, nie będę tu rozpaczał z powodu kilku złotych (soli, balboa), bardziej chodzi o to, że nie do końca udało mi się wytargować kwotę, jaką chciałem, więc nie wykazałem się takim sprytem i zaradnością, jakiej od siebie oczekiwałem.
Wysiadłem przed okratowanym ogródkiem, a właściwie to trawniczkiem, za którym znajdował się dwupiętrowy budynek mieszkalny. Domofon był za kratą, ale na szczęście mogłem do niego sięgnąć ręką. Wcisnąłem przycisk 204. Po dwóch minutach wyszła starsza, uśmiechnięta kobieta. Otwarła bramę i od razu pokazała mi klucze. „Zielony do tej bramy. Zapamiętasz, bo zielony jak trawa, ta tutaj (wskazując na trawnik)”. Istotnie, zapamiętam! Podeszliśmy do głównych drzwi budynku. Czerwony. Weszliśmy. Korytarzem do schodów, po nich – hop! Hop! - w górę, a potem innym korytarzem prosto. I tak aż do drzwi 204.
- Tutaj ten klucz – pokazała na klucz bez żadnej kolorowej nakładki.
Oprowadziła mnie po niedużym mieszkanku. Dla jednej osoby było/jest ono jednak jak najbardziej wystarczające! Kuchnia, łazienka, niewielka sypialnia.
- Jak chcesz ciepłą wodę, to z 20 minut wcześniej wciśnij ten przycisk – rzekła, pokazując przycisk pod bojlerem.
Jak się okazało, mieszka w mieszkaniu obok i zza zaryglowanych drzwi wewnętrznych słyszę, jak ogląda telewizję, heh. Kiedyś musiało to być jedno mieszkanie. Hmm, skoro ja słyszę, co robi ona, to pewnie ona też słyszy wszystko, co robię ja – jak otwieram lodówkę, jak biorę prysznic, jak chodzę po mieszkanku. Na szczęście nie gadam do siebie! Chyba… Nawet jeśli, to chyba po polsku, więc raczej nic nie zrozumie. Może to i dobrze, że tak się słyszymy, bo będzie takim strażnikiem mego mienia pod moją nieobecność. Starsze, wścibskie panie są czasem przydatne!
Jestem już po wypadzie na mały rekonesans po okolicy. Z głodu, jakby coś, nie umrę. Jest tu kilka tanich knajpek i bodegas, czyli małych, tanich sklepików. A oprócz tego, w kilku kwartałach, które obszedłem, nic ciekawego nie ma. Nie zauważyłem jakichś podejrzanych typów czy zagrożeń, okolica wydaje się w miarę spokojna. W sklepach ludzie nie mówią po angielsku, na pytanie o ten język bezradnie, z uśmiechem, rozkładają ręce. Ale to dobrze, wymusza to na mnie używanie hiszpańskiego.
Zdarzyło mi się wpaść do ciekawego sklepu. Na półkach, jak w jakimś supermarkecie, porozstawiane były tylko… chipsy i alkohole. Na jednej półce piwa, na innej wina, na jeszcze innej rumy. A półek było sporo! Nie do końca był to monopolowy supermarket, bo na końcu sklepiku znajdowały się trzy stoliki chlejąca przy nich młodzież. Sklep z alko miał więc również swoją miniaturową część barową. Analizując ceny w tym sklepiku zrozumiałem, że Peru nie różni się w kwestii alkoholi od reszty krajów Ameryki Łacińskiej – rum jest tu dużo tańszy niż piwo! Za 0,7 litra lokalnego, peruwiańskiego rumu (Cartavio czarny), 1,5 litra Coca-Coli i ciężki worek lodu (te trzy rzeczy wchodziły w zestaw promocyjny) zapłaciłem… 30 złotych! Nalałem sobie szklaneczkę, bez coli – dobry! Smakuje karmelem! Ale nie mam ochoty na jakieś duże picie, jestem zmęczony i śpiący. Włączę sobie znaleziony film na YouTubie (telewizor ma YouTube!) o problemie rasizmu w Peru. Hmm, ciekawe. Podgryzę trochę chipsów z bananów kupione w sklepie wielkości szafy i pójdę spać. Dobranoc!


14 lipca 2022 - Lima

Sen miałem długi i mocny, ale nie tyle przez zmianę strefy czasowej, co przez potworne zmęczenie podróżą. Mimo to jednak, udało mi się wstać relatywnie wcześnie. Boiler niezupełnie zadziałał, po 25 minutach podgrzał wodę tylko trochę. Wychodząc spod prysznica trzepałem się z zimna. Kurna, czemu tu tak zimno?! Kibelek to też dziwna sprawa, bo zamontowany jest on pomiędzy drzwiami do łazienki, a prysznicem, a że łazienka jest wąska, to trzeba go przekraczać by dostać się pod prysznic. No i gdybym był z 5 centymetrów wyższy, to nie dałbym rady na nim zasiąść, chyba że z kolanami powyżej głowy – przód muszli niemal dotyka ściany! Ale jestem chyba tu pierwszym podróżnym spoza Ameryki Łacińskiej – mieszkanie dostosowane jest chyba do niższych ludzi. Peruwiańczycy są raczej niewysocy!
W opisie mieszkania była mowa o śniadaniach, ale w rozumieniu właścicielki śniadanie to chleb tostowy, masło i dwa dżemy w lodówce. No ale zawsze coś! Lepszy rydz, tfu, dżem, niż nic!
Pogoda po wyjściu z mieszkania okazała się być straszna! Było chłodno i pochmurnie. Chmur to chyba mogłem się jeszcze spodziewać. Pisano o tym w przewodniku. Garua! Już wyjaśniam (i cytuję):
„Stolica Peru cieszy się łagodnym klimatem, z temperaturami od 12 do 20 stopni Celsjusza zimą (czyli w okresie lata w Polsce). Cechą charakterystyczną miasta jest bardzo niskie nasłonecznienie, co może szokować na takiej szerokości geograficznej”.
No tak, właśnie wychodząc z mieszkania, byłem zszokowany! Niby człowiek o tym czytał, ale chyba dawno jakoś, albo niezupełnie zwrócił na to uwagę. No ale cytuję mój przewodnik dalej:
„Przyczynę stanowi tzw. garua (inaczej camanchaca), czyli mgła tworząca się z niskich chmur w niektórych miejscach zachodniego wybrzeża.”
Aaa, więc o to chodzi. To to cholerstwo tak sobie wisi i wisi nad miastem niemal cały dzień!
„Utrzymuje się ona mniej więcej od maja do listopada i powoduje dużą wilgotność powietrza (zbawienną w tym pustynnym regionie) oraz wyraźne obniżenie temperatury”.
Noo, zimnawo w ciągu dnia, a lodowato w nocy!
‘Garua wpływa negatywnie na atrakcyjność miasta – zwiedzanie we mgle lub w czasie silnego zachmurzenia jest zawsze mniej przyjemne niż w blasku słońca.”
No co ty, przewodniczku, nie powiesz?
„Zjawiska tego nie lubią również mieszkańcy miasta: jego melancholijny nastrój wielokrotnie opisywali pisarze, m.in. Mario Vargas Llosa.”
Hmm, ostatnia książka Llosy, jaką przeczytałem (właściwie tuż przed wyjazdem), „Rozmowa w Katedrze”, opisywała raczej nastroje rewolucyjno-depresyjne, związane z twardymi rządami dyktatury wojskowej w latach -50tych XX wieku. Myślę, że świetnie opisał smutne czasy w stolicy, choć książka nie była w czytaniu ani łatwa, ani jakaś przyjemna. Zupełnie jak okres, o którym traktowała. W każdym razie dokończę za przewodnikiem:
„Warto wiedzieć, że szczytowy okres występowania mgieł pokrywa się z głównym sezonem turystycznym w Andach (gdzie w czerwcu, czy sierpniu dominuje piękna pogoda), dlatego osoby przybywające eksplorować peruwiańskie góry najczęściej widzą stolicę kraju w najmniej korzystnym świetle’.
(Przewodnik wydawnictwa Pascal)
No, w takiej właśnie jestem sytuacji. I taka Lima przywitała mnie pierwszego w niej poranka.
Zaledwie wyszedłem, tak od razu wróciłem się po parasol. Zerknąłem w mapkę Google, dziarsko obrałem kurs na muzeum Larco (o nim później), jakieś 5,5 km dalej. Stwierdziłem, że warto iść pieszo, nie jest to przecież jakoś bardzo daleko, a przy okazji wchłonę trochę atmosfery miasta. Jednak priorytetem było znalezienie miejsca, gdzie mógłbym zakupić kartę SIM do telefonu.
Nie było to łatwe! Małe sklepiki, spożywczaki, mogły tylko doładować kartę, ale jej nie sprzedawały. Jak się potem okazało, dużo z tym było komplikacji.

Po drodze do Larco, rozglądając się za punktami oferującymi sprzedaż karty SIM, zdarzyło mi się mijać Narodowe Muzeum Archeologii, Antropologii i Historii Peru. Nazwa superszumna! Co mi tam? - Wchodzę!
W muzeum już takich fajerwerków nie było, poświęcone było ono głównie rozwojowi państwa jako takiego, pełno w nim nudnych obrazów rewolucjonistów, księży i przedstawicieli klasy wyższej. Są też jakieś bliżej dla mnie nieokreślone dokumenty i eksponaty ceramiki pierwotnych ludów żyjących na obszarach Peru sprzed podboju. Ceramiki nie było zbyt wiele, a zaprezentowana była nieco chaotycznie, jako że naczynia pochodziły z różnych części Peru. Jeden garnuszek z Nazci, inny z północy, i tak właściwie leżały obok siebie bez jakiegoś planu wystawowego. Do tego, wszystko, jak wspomniane wcześniej dokumenta, podpisane było tylko po hiszpańsku. Ale przynajmniej wstęp był darmowy!
Z samym wstępem też wiąże się ciekawa sytuacja, jako że przy wejściu pani poprosiła mnie o okazanie jakiegoś dowodu, że zostałem trzykrotnie zaszczepiony przeciw COVID-19. Kurczę! Nie zabrałem z mieszkania tzw. paszportu covidowego, tj. wydrukowanego potwierdzenia ze specjalnym kodem QR (którego w Peru i tak raczej nie odczytają, bo ten system obowiązuje w Unii Europejskiej). No to nie wejdę – pomyślałem sobie. Ale w życiu każdego człowieka, nawet najgłupszego, są takie momenty, że oto nagle nad głową zapala się jakaś lampka i wewnętrzny głos radośnie krzyczy – Eureka! Tak też się stało w moim przypadku. Pogrzebałem w plecaczku, wyciągnąłem paszport, otwarłem na stemplu z lotniska. „Przyjechałem wczoraj! Pani popatrz. Bez szczepienia ja nie móc przylecieć”. Uśmiechnęła się i powiedziała, że dobrze, mogę wejść. No, ale jak pisałem, w tym muzeum raczej nic ciekawego nie było. Po wizycie w nim nadszedł czas na to, by iść dalej.

Chwilę później moje oczy coś wypatrzyły! Hmm, czyżby…?
Wszedłem do jakiegoś sklepiku z kablami, telefonami, bateriami – tymi technicznymi sprawami zajmował się właściciel. W sklepie były także tanie ubrania, niskiej jakości dezodoranty oraz kosmetyki dla kobiet – tymi artykułami zarządzała żeńska połowa małżeństwa, które zarządzało tym przybytkiem. Sprzedawali taki misz-masz, ot, był to sklep ze wszystkim, ale zarazem jakby i z niczym. Jednak jeden z wyblakłych i nieco pomarszczonych już plakatów, którymi obciapane były drzwi oznajmiał, że sprzedają tu „Sim chip”, czyli właśnie karty SIM. Wdepłem!
No i zaczęło się: poprosili mnie o paszport (on poprosił), po chwili już kompletowano formularz online, potem trzeba było zrobić zdjęcia jednej strony z paszportu… Co ciekawe, w trybie selfie, bo normalny aparat w jego telefonie nie działał. Robienie selfie, gdy nie widzi się ekranu, nie jest takie proste – a to ostrość jest beznadziejna, a to coś jest obcięte, a to fotka jest krzywo… Próbę powtarzaliśmy kilka razy!
- Przepraszam, musisz poczekać, bo mi się rozładowuje bateria… - powiedział właściciel sklepu z…. ładowarkami, telefonami, bateriami…
Szewc bez butów chodzi! Ciekawe czy mają takie powiedzonko także tu, w Peru?
- 10 minut, 10 minut – powtarzał przepraszającym głosem.
No dobra, 10 minut mnie przecież nie zbawi. Starałem się nie myśleć, że co minutę z głodu na świecie umiera 11 osób, więc w ciągu tych dziesięciu… Dziesięć razy jedenaście…
No tak! Mogłem się spodziewać, że z 10 minut zrobi się 30! Ile by to już osób zmarło z głodu? Jedenaście razy trzydzieści… Podobno najwięcej ludzi umiera między 3.00, a 4.00 nad ranem. Gdzie teraz może być 3.00? Bogowie! Co za idiotyczne myśli! Ale no długo jeszcze? Patrzyłem sobie na ulicę oraz na przechodniów, którzy – o dziwo! – czasem zaglądali do tego biedasklepiku. Ciekawe czy moja obecność przy jego drzwiach ich do tego zachęcała? Nieee, wątpię. Ale ukradkiem mi się przypatrywali!
No, już mogę wchodzić! Powtórzenie procedury, jeszcze odcisk palca na specjalnym urządzeniu. Jeszcze raz, bo nie zadziałało. Dalej nie działa! No jeszcze raz! O, już! Czekanie kilka minut na akceptację kogoś siedzącego w jakimś urzędzie. O, coś wyskoczyło! Zaakceptowano. Ale karta nie działa! „Nieobsługiwana karta SIM”, głosił komunikat na ekranie. Właściciel sklepiku gdzieś dzwonił, coś z kimś konsultował, w końcu wpadł na pomysł by zrestartować telefon. „Funciona!”, działa! Wreszcie, nareszcie!
Przypomnę, że gość zajmuje się sprzedawaniem kart SIM. W jego sklepiku zakup wraz z aktywowaniem karty zajął mi… ponad godzinę!
Będąc już najszczęśliwszym na tej części globu posiadaczem ‘chipa’ SIM, mogłem wznowić moją wędrówkę.

Dziwny klimat w tej Limie. Niby pochmurnie, niby zimnawo, a jednak idąc człowiekowi robi się trochę gorąco. Na szczęście po niedługim czasie byłem już na miejscu. Muzeum Larco! Przy kutej, żelaznej bramie stał poważny strażnik. Otwierał drzwi każdemu wchodzącemu, dokładnie mu się przy tym przyglądając. Mnie również podejrzliwie zlustrował od stóp do głów, choć przecież widział od razu, żem przybył z innego obszaru geograficznego i raczej nie wyglądam na jakiegoś przestępcę (chyba!). Poszedłem chodniczkiem w górę, między wyjątkowymi, specjalnie chyba uprawianymi kwiatami. Dotarłem do lobby z biurkiem, za którym stały młode dziewczyny mówiące po angielsku. Bilet? Dla jednej osoby? Proszę do szatni, odłożyć plecaczek. W plecaczku paszport, 200 dolarów do wymianki, no ale raz kozie śmierć!, może nikt nic nie ukradnie. Szatnia to małe, zamykane na klucz pomieszczenie z szafą pełną niezamykanych na żadne drzwiczki półeczek, do których wsuwało się swoje rzeczy. Bloczek numer 36 (lubię ten numer!), ‘Miłego zwiedzania!’. Gracias!

Muzeum Larco jest prześwietne! Zdecydowanie warte odwiedzenia. Prezentuje ono ogromną kolekcję sztuki Inków – naczynia ceremonialne, biżuterię, figurki. Większość sal jest utrzymana w półmroku, co na snujących się powoli odwiedzających wymusza jakąś dziwną, pełną szacunku i uświęcenia ciszę. Niektóre eksponaty wydawały się może nieco prymitywne, ale było też sporo takich, jak zdobione misy ze złota i srebra, które były tak misternie inkrustowane, że człowieka ogarniało największe zdumienie i ogromny podziw! Ciekawym pomysłem było też utworzenie pomieszczenia bibliotecznego, właściwie to czytelniczego, pełnego półek z książkami dotyczącymi Inków (sporo z nich było również po angielsku), np. Seks w Ceramice :) Na skórzanych kanapach można było sobie usiąść i poczytać wybrane egzemplarze. W innej sali wyświetlano krótki film o historii Inków. To jeszcze nie wszystko! Wychodząc z tej części muzeum i kierując się pięknie ukwieconym lokalną roślinnością przejściem można było dotrzeć do Sala Erotica, gdzie znajdowały się wykonane z różnych materiałów perwersyjne figurki przedstawiające różne aspekty seksualnego życia Inków, z seksem analnym z rodzącą kobietą (tak! w czasie porodu!), masturbacją czy ręcznym stymulowaniem kobiecych wagin włącznie. Sporo tego było – widać, że seks dla Inków był ważnym elementem życia. Wierzono również, że śmierć żyjąca pod ziemią zapładnia glebę. Reprezentowały to figurki… onanizującej się śmierci.
W Muzeum Larco było jeszcze jedno ciekawe pomieszczenie. Trzymano w nim eksponaty nie pokazywane w głównych, reprezentacyjnych salach. Dziesiątki, jeśli nie setki tysiące mis, figurek, rzeźb, spoczywało na oszklonych półkach ciągnących się przez długie, wąskie korytarze! Z początku wszystko się zlewało w oczach, ale idąc tak przejściami, niczym alejkami w supermarkecie pełnym antycznych produktów, przypatrując się każdej z rzeczy osobna można było zauważyć w nich elementy wyróżniające je od reszty. Każda rzecz była wyjątkowa i niepowtarzalna. Były postacie budzące grozę, postacie wyrażające szczęście, były jaguary, żaby, bliżej nieokreślone stwory z zaświatów. Pomyśleć, że ktoś te rzeczy starannie niegdyś wykonywał, trzymał w rękach, używał… A teraz leżały w ciszy i w półmroku, będąc milczącymi świadkami życia, które już od dawna nie istnieje i nigdy już nie powróci…
Rzeczy przetrwały, a ludzie, którzy je wykonali już dawno pomarli. Te wszystkie eksponaty stłoczone w jednym miejscu patrzyły na nas, ludzi XXI wieku, jakby z wyrzutem, za to co im zrobiono. Za to, że trzymamy je w zamknięciu, niczym jakichś więźniów obecnych czasów i zakładników naszej okrutnej cywilizacji…
W pewnym momencie czułem się nieco przytłoczony wysokimi na trzy metry rzędami półek. Gdyby znajdujące się na nich rzeczy mogły się ruszać, z pewnością zaczęły napierać na szkło chcąc przewrócić te szafy, na których się znajdowały. Próbowałyby mnie zabić własnym ciężarem. Miałem nieodparte wrażenie, że chciały się zemścić za to, że pogrzebaliśmy ich świat, że wyrwaliśmy je z jego zgliszczy, zamiast pozwolić im leżeć tam, gdzie ich miejsce – w dalekiej, spokojnej dżungli, przy kościach ludzi, którzy powołali je niegdyś do istnienia…

Ech, dość może tych antropomorfizmów…

Odwiedziłem jeszcze muzealny sklepik – ceny były dość kosmiczne! Na przykład elegancki sweterek z wikunii (wikunia to taki mniejszy kuzyn lamy i alpaki) kosztował, uwaga!, 700 złotych! Czyli jakieś 155 dolarów! No nic, takie rzeczy to może w przyszłym życiu :)
A! W oko wpadły mi jeszcze kibelki! Zamiast tradycyjnych oznaczeń typu kółeczko, trójkącik, czy podpisów Damas, Gentes, do ścian przy drzwiach przyczepione były repliki inkaskich figurek z Sala Erotica – a więc naga figurka mężczyzny podkreślała swoją płeć gigantycznym fallusem, a figurka kobiety zaznaczała swa kobiecość dużymi piersiami. Nie można się było nie uśmiechnąć. W myślach już widziałem oburzone facjaty co bardziej znanych polskich konserwatystów robiących raban wokół seksualizacji przestrzeni publicznej, w której są też dzieci – chociaż dzieciom to pewnie ‘lotto’, w odróżnieniu od wyczulonych na jakąkolwiek goliznę delikatnych panów z nacjonalizujących polskich organizacji.

Lustrujący wszystko i wszystkich strażnik łaskawie mnie wypuścił i wyszedłem sobie przed muzeum. Wbrew ostrzeżeniom taksówkarza-oszusta (grr!), który wiózł mnie z lotniska, zamówiłem sobie Ubera. Jak niby kierowca z 5 gwiazdkami, czyli najwyższymi ocenami od klientów, może być złodziejem, mordercą i w ogóle człowiekiem, który para się złem, a nie przewożeniem klientów?! No i to jest Peru, a nie jakiś kraj bezprawia czy Dziki Zachód! Chciałem dostać się do serca Limy – na piechotę było już dla mnie trochę daleko. Odczuwałem lekkie zmęczenie.
Gdy tak sobie czekałem na taksi-ubera, zobaczyłem, że pod fontanną luzacko siedzi jakiś młody człowiek w dość fikuśnych, już na oko bardzo drogich ciuchach. W uszach miał srebrne kolczyki (co jak na facetów tu raczej niespotykane), był w miarę zadbany. Gadał coś i gadał, jakby do samego siebie. Ale nie, to nie żaden wariat – po chwili zobaczyłem stojącą na trójnogu kamerę, a za nią stojących troje ludzi. Obok rozwalone były trzy walizki z jakimś innym sprzętem. Gdyby kamera była większa, pomyślałbym sobie, że to telewizja, ale pewnie to był jakiś tzw. influencer, których w internetach jest teraz całe zatrzęsienie (zawsze zastanawiam się, kto ich w ogóle ogląda i co taki dwudziestolatek może mieć mądrego i ciekawego do powiedzenia o życiu…). No dobra, bawią się, zarabiają, ale moją uwagę przykuł stojący kilka metrów dalej człowiek, wyglądający jak… jakiś komandos! Klata jak (u) Goliata, kamizelka kuloodporna, duża giwera w rękach. Ochroniarz! 20-letni człowiek ma już ochroniarza?! Chyba, że chodzi bardziej o te torby! Ochrona przy wejściu do muzeum, teraz jakiś Rambo strzegący influencera… Hmm, przypomniało mi to, że jestem jednak w kraju Ameryki Łacińskiej i trzeba troszkę zwiększyć czujność. Nigdy nic nie wiadomo!
O, jest i Uber! Gdy tak sobie ze starszym kierowcą zacząłem ćwiczyć mój hiszpański, chciałem sobie jeszcze sprawdzić, czy w plecaku wszystko było na miejscu – jakby nie patrzeć, przecież jeszcze chwilę temu, w muzeum, mój plecak przez jakiś czas był niepilnowany. Przegrzebuję więc go sobie pobieżnie i coś mi nie gra. O co może chodzić? Ewidentnie coś jest nie tak. O kurna!

„Stop!” – spanikowany krzyknąłem. „Zatrzymajmy się!”

„Nie mam paszportu!” – dokrzyczałem jeszcze. Kierowca spełnił moją prośbę (właściwie to żądanie), zapłaciłem część sumy, nie było problemu. Dobrze, że nie ujechaliśmy jeszcze zbyt daleko. O dziwo, wcale nie panikowałem, wręcz przeciwnie. Serce moje przestało bić, a z ust wiało chłodem. Poczułem się jak maszyna, jak Terminator w sławnej barowej scenie, tzn. w scenie gdy T-800 wchodził do baru w poszukiwaniu odzienia. ‘Assessing probability’, ‘scan mode’, ‘analysis’. Zdawałem sobie sprawę, że najgorszą rzeczą, jaką mógłbym zrobić, to spanikować. Że to by absolutnie nic nie dało. Byłem zaskoczony chłodnymi kalkulacjami, jakie od razu zaczęły pojawiać się w mojej głowie. W muzeum raczej by mi nie zwinęli paszportu, zwłaszcza, że obok niego miałem 200 dolarów na wymianę, a tych nikt nie tknął. Jeśli nie muzeum, to gdzie? Jak? Paszport wyjmowałem w… sklepie z kartą SIM! Tak, to musi mieć związek z tym sklepem! Ta konkluzja wywołała kolejny tok myślowy, przejawiający się pytaniem – gdzie ten sklep był? Cholera wie, gdzie wysiadłem! To jest jeszcze do sprawdzenia, ale gdzie był ten sklep? Pytanie – natychmiastowa odpowiedź! Znajdowała się ona w aplikacji Google Maps. Śledzi ona przecież każdy mój krok, zapisuje je co chwila. Wreszcie się do czegoś przyda! O! To nawet nie tak daleko! Zacząłem (bardzo) szybki spacer w tamto miejsce. W międzyczasie w moim czerepie pojawiło się kolejne pytanie – jeśli mają mój paszport, to czy właściwie… nadal go mają? Tzn. mogą go już nie mieć, bo mogli go przecież oddać wezwanym policjantom. Jeśli tak było, to ile potrwa znalezienie go na komisariatach? Przecież na komisariatach może panować chaos i mogą odsyłać mnie z posterunku na posterunek. Albo właściciele, tudzież policja, powiadomili ambasadę, a ta… unieważniła paszport (chociaż właściwie to niby czemu mieliby unieważniać paszport i czy w ogóle tak prędko to można zrobić?). Szybko, jak Robert Korzeniowski w Atlancie, Sydney i Atenach, przemierzałem ulice Limy. Po ciągnących się nieskończenie, jak jakaś guma do żucia, 20 minutach wpadłem do tego sklepiku, wyjąłem wysłużonego AK-47, oddałem dwa strzały powietrze i ryknąłem „Gdzie jest, do stu diabłów, mój paszport!?’…. Nie, nie, to chyba niezupełnie tak się odbyło. O, już pamiętam! Otóż wpadłem do tego sklepiku, właściciela nie było (‘Przehandlowuje z bandziorami mój paszport?!’ – gdzieś taka niefajna ewentualność przemknęła po nerwosplotach, ponaglana przed kolejną, sugerującą, że opowiada na jakimś posterunku policji o wizycie jakiegoś Polaka, który wyszedł zostawiając paszport.). Była tylko jego żona z inną panią, której wcześniej tu nie było. Gadu, gadu, jak to dwie kobiety w jednym małym miejscu. Przerwałem zapewne interesującą konwersację, od progu wykrzykując: „Panie, macie mój paszport?!” I jakaż ulga ogarnęła całe me jestestwo, gdy usłyszałem magiczne ‘Si!’. Bogowie! Podały mi go, a ja dziękowałem głośno i długo. Na koniec wskazując na siebie palcem rzekłem ‘Estupido!’ (Głupi!), na co kobietki zaśmiały się serdecznie.
Wyszedłem. Stwierdziłem, że do starego miasta przejdę się na nogach, bo i tak niepotrzebnie wydałem już te kilka złotych (soli) na Ubera. A przy okazji uspokoję sobie tętno, może po drodze coś sobie zjem albo napiję kawy, a i jak bogowie pozwolą, natrafię na jakiś kantor….

Idąc, miałem czas zastanowić się, co ja też zrobiłem! Jak mogłem zostawić gdzieś tak ważną rzecz, jaką jest paszport!? Pierwszy raz w życiu coś takiego mi się przytrafiło! Jakieś roztargnienie, ale czym właściwie spowodowane? Przecież czułem się dobrze, nie miałem kaca, nie byłem pod wpływem jakichś substancji, a i byłem wyspany… No tak, cała ta procedura z kartą zajęła sporo, sporo dłużej niż powinna, toteż chciałem już iść do muzeum jak najszybciej. No ale gość nie mógł mnie zawołać? Może zauważył u siebie mój paszport troszkę później, może jeszcze wziął go w dłoń, pobiegł do wyjścia, ale już mnie nie zauważył? Ech, spokojnie, to przecież dość ludzkie, prawda? Ludzie zapominają portfeli w supermarketach, gotówki sterczącej z bankomatów, tysiące uczniów każdego dnia zapomina zadań domowych, niezliczona ilość ludzi parasoli w autobusach (eghem!), czasem się, cholera, każdemu zdarzy czegoś zapomnieć. Ale paszport?! W Peru?! Jakieś 11 tysięcy kilometrów od domu?! Dobrze przynajmniej, że tu ambasada polska jest (nie we wszystkich krajach są). No nic, żyje się dalej, nie ma już co rozkminiać, zlituj się nad sobą Arturze. Są przecież dużo gorsze rzeczy; ludzie przy 40-to stopniowym upale zapominają o dzieciach z tyłu samochodu…
No, już, już… Wszystko dobrze się skończyło, w tym przypadku nastąpił na szczęście happy end. Powoli mi przechodziło. Trochę jeszcze podumałem nad moją dziwnie zimnymi reakcjami i brakiem oznak choćby najmniejszej paniki, dziwiąc się właściwościom mojego mózgu i mojej psychiki. Zacząłem się nawet podejrzewać o jakąś psychopatię, ale zbiłem te straszne domysły kolejną dawką racjonalnych argumentów przeczących takiej tezie (chociaż czy na pewno? hmm…).

Po drodze istotnie, natknąłem się na kantor. Sprawdziłem sobie w internecie, ile mniej więcej mogę otrzymać za 200 dolarów i poprosiłem pana za kasą by powiedział mi, ile dostanę u niego. Różnica prawie niezauważalna, nie próbował mnie oszukać. Za 200 dolarów dostałem 778 soli. Solów. Whatever! Pokazałem mu również tę nieszczęsną balboę otrzymaną od taksówkarza i zapytałem, czy by mi jej nie wymienił. Zerknął pobieżnie, zapytał co to, po czym przeszedł do dokładniejszej inspekcji pieniążka. Patrzył na niego tak uważnie, jak zegarmistrz patrzy w miniaturowe trzewia zegarków. Zaczął się śmiać, że nikt tu nie wymienia panamskich pieniędzy. Opowiedziałem mu historię tego pieniążka, zaczął się jeszcze bardziej śmiać (ale tak serdecznie, nie prześmiewczo). No nic, gracias, a dios, do widzenia!

Jakiś czas potem dotarłem do malutkiej knajpki, gdzie zakupiłem kawę za niecałego dolara. Troszkę odpocząłem, skorzystałem z WC i poszedłem dalej. Przed wejściem do jednego z centrum handlowych zaskoczył mnie pewien widok – na ulicy, właściwie to na chodniku, na szybko, bo na stojąco, dokonywano… szczepień! Nie, nie w zaciszu czystych i sterylnych gabinetów lekarskich, nie w warunkach zapewniających jakąś prywatność, ale na… ulicy! Jedna pani wbijała się w rękę, obok niej jakiś pan wypełniał papiery z danymi osobowymi szczepionego. Z głośnika leciały słowa zachęcające ludzi do szczepień, padała nazwa szczepionki. Moderna. Była jakiś czas dostępna w Polsce, obecnie u nas jest tylko Pfizer (ja jestem po dwóch dawkach Astra Zeneci i jednym Pfizerze).
Szedłem i szedłem i powoli zaczynałem cieszyć się miastem, tym bardziej, że wyszło wreszcie trochę słońca. Zaczynałem oswajać się z tym latynoskim chaosem, w którym jest jednak jakaś logika. Korki na ulicach, ogłuszający momentami dźwięk niezliczonych klaksonów. Im bliżej centrum, tym więcej ludzi i samochodów. Minąłem monumentalny budynek Pałacu Sprawiedliwości, siedzibę sądu Najwyższego z 1938 roku. Zbudowany jest z szarego, ciężkiego kamienia. Do tego jest ogromny, a od frontu przypomina trochę brukselski Pałac Sprawiedliwości. Zaraz potem minąłem Edificio Rimac, dawniej nazywany Domem Rosevelta, którego architektem był… Polak! Był to Ryszard (Ricardo) Jaxa Malachowski. Cytując Wikipedię:
‘Absolwent paryskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Tuż po studiach w 1911 przyjechał do Limy, by objąć kierownictwo nowo tworzonego wydziału architektury na Wyższej Szkole Inżynieryjno-Górniczej (Escuela Especial de Ingenieros de Construcciones Civiles y de Minas del Perú, obecnie Universidad Nacional de Ingeniería). Wydziałem tym kierował przez trzydzieści trzy lata. Trzy lata po przybyciu poślubił Peruwiankę, Maríę’.
Małachowski był w sumie głównym z architektów Limy. Budynek, który mijałem, jest zrobiony na styl francuski, dosyć popularny za czasów Napoleona III, zresztą sporo jego elementów sprowadzano specjalnie z Francji. Od przodu wygląda jak pałac! Jest bardzo bogato zdobiony. Jego boczne ściany rozchodzą się po trapezoidalnych, równoległych bokach, ciągnących się wzdłuż dwóch ulic, co w pewnym stopniu odróżnia go jakoś od prostokątnych pałaców.

Nieco dalej odbywał się protest. Właściwie, to dopiero się on zaczynał. Ludzie coraz liczniej zbierali się na niewielkim placu (Plac św. Marcina). Z trzymanych przez nich transparentów wywnioskować mogłem, że brakuje im tanich miejsc do życia. No, po prostu są deficyty tanich mieszkań. Zresztą ten problem powoli staje się problemem ogólnoświatowym, jednak dzisiaj to w Peru ludzie zdecydowali się wyjść na ulice. „Miejsce do życia, to prawo, nie przywilej”, głosił jeden z transparentów. Protest spowodował jedną niedogodność, mianowicie policja zamknęła wszystkie ulice dookoła placu głównego. Nie wpuszczano nikogo! Ludzi, którzy w czasie zamykania ulic już się na nich znajdowali nie wyrzucano, po prostu nadal siedzieli sobie spokojnie przy kawiarnianych stolikach i spacerowali niespiesznie za barierkami. Hmm, czyżbym się tyle udreptał aby już musieć wracać? Pokręciłem się trochę, jak jakiś dickensowski nicpoń chcący ukraść jabłko na targu, a może raczej jak Agent 47 z niezapomnianej pierwszej części gry Hitman, uczącej analizy otoczenia, wyczekiwania na odpowiedni moment i przedostawania się w niedostępne miejsca. Znowu ten zimny tryb i analityczne podejście do sytuacji! Zupełnie jakbym niezupełnie był sobą! W każdym razie udało mi się wypatrzyć restaurację z wejściem od niezamkniętej strony ulicy i ogródkiem ze stolikami od strony zamkniętej. Z tego ogródka można było wejść na zamkniętą ulicę. Żal było nie skorzystać! Dzień dobry więc mówię, wchodzę, dzień dobry słyszę w odpowiedzi - nawet się zbytnio nie kryłem, nie udawałem, że biorę menu by coś z niego wybrać, szybko przeszedłem przez lokal, wyszedłem w ogródku piwno-restauracyjnym i stamtąd już na ulicę. No dobra, quest pierwszy zaliczony. Teraz w stronę placu. Ale co jasnej ciasnej?! Plac też odgrodzony? Przy katedrze, na placu, zostały jeszcze jakieś niedobitki turystów, nie wypraszano ich stamtąd tylko cierpliwie czekano, aż sobie wyjdą. Hmm, skoro pozwalają tam sobie jeszcze łazić ludziom i skoro plac jest dość szczelnie ogrodzony barierkami i siłami policyjnymi, to może uda się wejść, ale jakoś inaczej niż szukając słabych punktów w pilnowanych miejscach? Statystki moich Persuasion Skills chyba nie są znowu jakieś niskie, zwłaszcza że nigdy zbyt wielu punktów nie inwestowałem w Strenght. A policjanci to przecież też ludzie, jakby nie patrzeć. Kuzyn nawet z jedną policjantką się ożenił - czasem ją widzę w dużych stacjach telewizyjnych, bo została rzeczniczką jednej z powiatowych komend, a nawet byłem na ich ślubie i życzyłem im owocnego współżycia. Pożycia. Życia. I w ogóle owoców płynących z życia razem wszelakich. Czasem mi teraz trąbi na ulicy, jak przejeżdżając swoim czarnym Nissanem Qashqaiem.
Podszedłem do jakiegoś starszego policjanta, aczkolwiek ze sztywnej, twardej postawy i pewnego siebie sposobu chodzenia widać było, że jest to jakiś wysoki rangą funkcjonariusz, a nie przysłowiowy krawężnik szykujący się powoli na leniwą emeryturę. Zbliżyłem się do niego i mówię, żem przybył prosto z Europy, z bardzo daleka, że jestem turystą i zapytałem, czy mogę przejść, por favor. No na litość go po prostu próbowałem wziąć. Popatrzył na mnie uważnie, jak to tylko policjanci potrafią patrzeć na osoby podejrzane, czyli niepolicjantów, po czym nie tracąc poważnego i napiętego wyrazu twarzy (na służbie samcem alfa trzeba być w każdej sekundzie!) rzekł: „Dobra, tylko na środek placu nie wchodź”, po czym przesunął się w bok, odsunął barierkę i mnie przepuścił. Udało się! Nunca te rindas! Nigdy się nie poddawaj!

Od razu znalazłem się pod katedrą. Jej pełna nazwa brzmi: Katedra metropolitarna św. Jana Ewangelisty w Limie. Jan Paweł II był w niej dwa razy, w 1985 i 1988 roku, mnie pewnie wystarczy ten jeden raz. Nie chcę tu opisywać przewodnikowych szczegółów, napiszę krótko i prosto: z zewnątrz budynek jest bardzo duży, fasada pełna jest rzeźb i zdobień, które wymagają trochę renowacji. Ot, chociażby górująca nad dużych rozmiarów wejściowymi wrotami figura Jezusa wygląda strasznie. Nie dość, że jest cały pociemniały, to jeszcze część głowy i twarzy zaszła mu jaśniejszym kolorem, jakby polano go jakimś kwasem. Wygląda trochę nieciekawie, jak jakiś zombie.
Wstęp do środka 10 soli, do tego przy wejściu stała sobie sympatyczna, niepozorna pani w dużych okularach, i dobrym angielskim zaproponowała mi swoje usługi. Tzn. nie! Nie była to prostytutka! To była przewodniczka! Zwiedzanie katedry z przewodnikiem, czy przewodniczką, kosztowałoby dodatkowe 35 soli. Zrezygnowałem z tej możliwości. Wszedłem sobie sam, dostałem broszurkę z najważniejszymi informacjami. Wnętrze katedry było bardzo przestronne, długie, miała żebrowe sklepienie, a po bokach znajdowało się czternaście różnych, bogatych ołtarzy (fachowo zwanych kaplicami bocznymi). Za neoklasycystycznym ołtarzem głównym znalazłem zejście do grobowca, w którym pochowano najważniejszych katolickich kapłanów Peru. Oczywiście wszedłem do środka. Nie było tam rzeźbionych podobizn zmarłych leżących na wiekach trumien (jak na Wawelu), po prostu pochowano ich w zimnych ścianach, przytkano zwykłymi, szarymi płytami, na których zainstalowano skromne tablice z najważniejszymi informacjami, to jest z imieniem i nazwiskiem; i tak sobie tam leżą, niektórzy już jakieś 200 lat. Tyle zostaje z największego, najpotężniejszego nawet człowieka, tyle pozostaje z całej władzy, ze splendoru, za którym człowiek nieraz tak bezsensownie się ugania…
Ciekawe wrażenie robiło też kilkadziesiąt czaszek leżących na kupce kości we wnęce zakrytej tylko szybą. Patrzyły dziwnie jakoś swoimi pustymi oczodołami w stronę zwiedzających, a właściwie to tylko na mnie, bo turyści właściwie się wykruszyli, a nowi, z racji zamkniętego placu i wychodzących z niego ulic, nie przybywali. Przez szparę między ścianą, a szybą, można było wrzucać monety. Jedna z nich osiadła jednej z czaszek w oczodole, co sprawiało, że wyglądała ona nieco komicznie. Ciekawe, jak zareagował wrzucający widząc, że jego moneta wpada czaszce do oka. A raczej w miejsce, gdzie kiedyś znajdowało się oko. A gdyby tak spróbować wrzucić w drugi oczodół tę balboę, tego niewymienialnego tu pieniążka od taksówkarza? Nie no… Bez przesady Arturze!
W grobowcu było jeszcze inne, prowadzące jeszcze niżej pomieszczenie, w którym eksponowano stare groby zwykłych ludzi, z tym, że ludzi, a właściwie ich szkielety, pozostawiono tylko dwoje, męża i żonę, resztę nieboszczyków przez mroki czasów przeniesiono w inne miejsca. Podobno pod katedrą znaleziono ciała setek ludzi – wiadomo, każdy chciał być pochowany jak najbliżej serca Kościoła, kraju, narodu…
Pochodziłem też po części muzealnej katedry, aczkolwiek patrzenie na bogate szaty biskupów i arcybiskupów to raczej nie jest moja największa pasja (co innego koszulki piłkarzy!). Ciekawe były złote, misternie zdobione tabernakula czy krzyże, aczkolwiek ilekroć patrzę na takie rzeczy, myślę sobie, ileż to energii ludzkiej marnowanej jest na tworzenie takich zbytków, którym przecież sam Jezus był przeciwny (nie mówiąc o usuniętym przez Kościół katolicki przykazaniu: „Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek, co jest na niebie w górze, i na ziemi w dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i nie będziesz im służył’). No i przecież całe to złoto we wszystkich tych katedrach i kościołach mogłoby posłużyć do uczynienia naprawdę wielkich rzeczy! Kiedyś na bazach kosmicznych i koloniach na innych planetach pewnie będą uczyć o fenomenie religii wszelakich i ich wypaczeniach… No, chyba, że i tam ktoś założy jakieś religie i będzie z tego czerpał różne (np. złote) frukta.

Wyszedłem, pogoda była fatalna. Tzn. temperatura była taka sobie, ale szare, nijakie niebo wyglądało nieco depresyjnie. Ptaki latały nisko, jak to zawsze latają w Polsce przed deszczem. Nawet i one miały wrażenie, że za chwilę będzie lać, aczkolwiek chmury w Limie tak wiszą i wiszą i w sumie nic z tego nie wynika. W katedrze spędziłem chyba ponad godzinę. Pooglądałem sobie znajdujący się na tym samym placu Pałac Prezydencki, po czym chcąc sobie zrobić selfie z katedrą w tle jakoś… wszedłem, zaszedłem nieświadomie na środek placu. Przez chwilę przez moją głowę przeleciało „Oh fuck’, bo spodziewałem się interwencji licznych sił policyjnych zgromadzonych wszędzie wokół, ale o dziwo nikt na mnie ani nie krzyczał, ani nie chciał mnie aresztować. Cały plac, serce kraju tylko dla mnie! Po Janie Pawle II byłem więc drugim Polakiem, który mógł się poczuć jak prawdziwy VIP w Peru! W międzyczasie, gdy tak stałem sobie SAM na tym najważniejszym placu w kraju (Plaza Mayor de Lima), ze starego autobusu, który szybko podjechał pod ratusz i zatrzymał się bardzo gwałtownie, wyskoczyło w wielkim pośpiechu ze dwudziestu naprawdę uzbrojonych po zęby policjantów, którzy zaczęli ciężko (mieli na sobie hełmy, kamizelki, w rękach duże strzelby i masywne tarcze) biec w stronę jednej z ulic. Na mnie nikt nie zwracał uwagi. Zrobiłem sobie kilka fajnych zdjęć, zaś fotkę z napisem LIMA z katedrą w tle zrobił jakiś starszy pan z obsługi ruchu turystycznego (ale za to poprosił o jakiś wpis w księdze gości, którą ze sobą nosił). No cóż mi pozostało jeszcze do roboty na tym placu?
Zerknąłem na mapkę Google – hmm, gdzieś tu jest dworzec kolejowy. Chciałem się przejechać gdzieś pociągiem, ale wcześniej chciałem sobie zakupić bilet. Wiadomo, pragnąłem zobaczyć jakieś fajne widoczki. Udałem się w stronę barierek, lecz niespodziewanie jakaś bardzo ładna kobieta stojąca obok nich powiedziała mi, że tędy nie wyjdę. Mówię jej, że stacji szukam, bo chcę pociąg i piękne widoczki (Quiero un tren y vistas bonitas!). Idąc ze mną w kierunku innych barierek wytłumaczyła mi powoli, że od dwóch lat pociągi już stąd nie jeżdżą, jedynie towarowe. W Cusco do Machu Picchu coś jest, ale w Limie to do transportu ludzi służą jedynie autobusy. Wydawała się świetnie zorientowana, ubrana była na biurowo (żakiecik!), więc albo pracowała w jednym z tutejszych kancelarii (prezydenckich, miejskich) albo miała jakiś związek z turystyką. Zaufałem jej, chciałem nawet zaprosić na kawę (strasznie mi się podobała!), ale szczerze mówiąc, byłem już padnięty i myślałem tylko o odpoczynku. Co do pociągów – poczułem się lekko zawiedziony. No nic, jutro pomyślę, gdzie i jak jechać pojutrze. Podziękowałem miłej pani, wymieniliśmy uśmiechy (ależ miała ładny!) i poszliśmy sobie w różne strony.

Była może 17.00 gdy uświadomiłem sobie, że cały dzień nic nie jadłem. Trzeba było znaleźć jakieś pożywienie! Kawa i powietrze, to jednak trochę mało jest. Postanowiłem powoli zmierzać sobie w stronę mieszkanka i znaleźć jakieś jadło po drodze. Czy to w postaci jakiejś knajpki, czy też sklepu oferującego jakieś artykuły spożywcze. Idę więc sobie i idę, gdy ktoś nagle mówi mi ‘hola’. Patrzę, a to jakiś bardzo niski facet o typowo peruwiańskiej urodzie. Metr pięćdziesiąt może! ‘Skąd jesteś?’, pyta. Zazwyczaj nie odpowiadam na takie zaczepki, bo często, jak np. na Kubie, są wstępem do wciśnięcia człowiekowi jakiegoś badziewia po zawyżonych cenach. Ale ten gość zagadał tak jakoś… normalnie. Tak spontanicznie jakoś. No to mówię mu, że jestem z Polski. A on się pyta, czy Komorowski nadal jest prezydentem! A zaraz dodaje, że nie!, nie! że Duda jest! Szczęka mi opadła! Mówi mi, że zna Lech Poznań, i piwa, Warka, Okocim! Eee? Co jest, kurna? Jakaś abstrakcja! Dorzuca nazwy miast, Varsovia, Cracovia, mówi po polsku ‘do widzenia’, ‘dziękuję’. Nie mogłem się nie śmiać, totalna abstrakcja! Pytam, skąd tak dużo kojarzy. ‘Marek, Polak, ma tu knajpę w Limie, ma polskie piwa’. Za chwile przystaje, wyprzedzam go troszkę, a gdy się odwracam, widzę jak facet trzyma… polską flagę! Cooo? Skąd to masz? – pytam totalnie zaskoczony! ‘Marek mi dał!’. Haha, nieźle! Pytam się go więc, gdzie te polskie piwa są, pójdziemy, wypijemy, ja stawiam, a przy okazji pogadam sobie z tajemniczym Markiem, który mi coś może opowie o Peru, podpowie, gdzie jechać, i tak dalej…
Po chwili już dziarsko szliśmy, a mój towarzysz pokazał mi, że to tutaj. Pokazał na spuszczoną blachę, zamknięte miejsce. Szkoda! Ale na piwo iść możemy, o tu, 10 metrów dalej! Rekomendowane miejsce było takim peruwiańskim barem mlecznym z lokalnym jedzeniem, dosyć czysty i tani – obiad kosztował jakieś 13 złotych (w Polsce obecnie około 20-25). Pedro, bo tak nazywał się mój kompan, zamówił nam po dwa duże piwa Cusceńo. Tutaj duże piwo oznacza piwo półlitrowe, czyli standardowe piwo w Polsce. Sobie zamówił do tego jeszcze Coca-Colę. „Wtedy jest słodsze”, wytłumaczył mi, gdy zapytałem go, po co mu ona. No kurczę, ale cały urok w przypadku ciemnych piw to właśnie ich smak! To tak jak pić whisky czy rum z colą – robi się wtedy zupełnie coś innego. No ale wiadomo, rzecz gustu, skoro takie lubi, niech mu na zdrowie wyjdzie. Wydaje mi się, że on wziął to piwo ze względu na fakt, że to – jak na tutejsze warunki – najmocniejsze piwo (5,6%). I chyba chodziło mu o zawartość alkoholu, a nie o jego smak. Pogadaliśmy dosyć długo. Pedro jest muzykiem, gra na gitarze, puścił mi na youtubie ze swojej komórki jakiś polski utwór, gdzie babeczka śpiewała o swoim ukochanym. Mówił, że mu się to podoba. Włączyłem mu Bałkanicę Big-Cyca, mówiąc, że Polacy to raczej tego słuchają. Nie chciałem katować go Sławomirem (i jego miłością w Zakopanem) czy symbolem polskiej piosenki, Marylą (choć Maryli to raz na ileś lat lubię posłuchać, haha, no ale bez znajomości polskiego i tekstów Cygana, Pedro by nie zrozumiał czemu tak wielu Polaków ją lubi). Disco-polo to chyba byłoby zbyt wiele jak na jego muzykalne uszy. Jak się okazało, słyszał o teoriach spiskowych i o tym, że są w Polsce członkowie pewnej specyficznej grupy wierzącej w to, że Rosjanie wysadzili samolot rządowy w Smoleńsku 12 lat temu. Czasem wydawało mi się, że wie więcej o sytuacji w Polsce niż polscy nastolatkowie! Po ponad godzinie i dwóch wypitych ze mną piwach (wypiliśmy po dwa) pokazał na zegarek i rzekł, że musi już wracać do domu. Poprosił bym dyskretnie dał mu pieniądze na zapłacenie rachunku. Nie chciał by obsługa widziała, że to ja postawiłem mu piwo. Dziwna gra z jego strony, heh. Widać, że chciał utrzymać pozory, ba, chciał by nawet wyszło na to, że to on stawiał mnie. Jaki miał w tym cel? Nie wiem… Podszedł do lady, zapłacił, i w wielkiej tajemnicy, upewniając się, że nikt nie patrzy, wydał mi resztę. Hmm, wydaje mi się, że to biedny człowiek był, ale dumny, przynajmniej pośród swoich. Zresztą nie tylko, bo dał mi dwie rzadkie monety! „Pamiątka”, rzekł.
Zamykano już restauracje. A było kilkanaście minut po szóstej! Nadal nic nie zjadłem! Brzuch domagał się pożywienia! ‘Chodź’, powiedział i zaprowadził mnie do innej knajpki. Dopytał, co chce, pogadał z właścicielką i załatwił ryż z wołowiną. I się zwinął! Heh, ciekawy człowiek. Jedzenie było pyszne i duże. 15 złotych. Ceny są tu bardzo fajne. Pamiętać też trzeba, że to stolica! W łazience jednak nie było wody, a ja po siku namydliłem już łapki. Z opresji wybawiła mnie właścicielka, która z wiaderka lała mi wodę na namydlone ręce trzymane nad umywalką. Czy to oby na pewno stolica?

Z powrotem szedłem pieszo, niestety odezwa się paznokieć w lewej stopie. Kurczę! Używałem więc do chodzenia głównie pięty. Szedłem jednym z głównych bulwarów Limy, a latarnie – mimo ciemności – nie świeciły. Jedynie światła samochodów rozświetlały ulice. Nie było nawet ósmej, a tu ciemno jakby człowiek wpadł do wiaderka smoły! Restauracje, zamiast kwitnąć o tej porze, to się zamykały. Niektóre z nich, będące jakby barami mlecznymi, zmieniały swój gastronomiczny charakter i zmieniały się w malutkie, ciasne dyskoteki z migającymi oślepiającymi kolorowymi światłami stroboskopami, błyszczącymi kulami pod sufitem i technopodobną muzyką. Bym zapomniał! Jedno wydarzenie z tej mojej drogi powrotnej jest warte odnotowania!

Idąc sobie powoli z włączonym telefonem i OD CZASU DO CZASU zerkając sobie w jego ekran, na którym Google Maps podawało mi drogę do mojej kwatery, wszedłem sobie legalnie, na zielonym, na przejście dla pieszych. Gdy wchodziłem na przejście, nic w jego okolicach nie stało, nie jechało, ale gdy już się na nim znalazłem, zza rogu wjechał szybko motor i nic sobie ze mnie i zielonego dla mnie światła nie robiąc, ewidentnie jechał w miejsce, w którym zaraz miałem się znaleźć. Przystanąłem więc szybko celem uniknięcia potrącenia, a motocyklista przejeżdżając przede mną wyciągnął rękę w moją stronę i…. delikatnie PUKNĄŁ nim w mój wyciągnięty telefon. PUKNĄŁ! Pacnął lekko opuszkiem lewego, wskazującego palca. Celowo, ostrożnie, tak by nie wytracić mi mojego Samsunga z ręki – niesamowite wyczucie! Centymetr, dwa i telefon leżałby popękany, może i rozbity na asfalcie! Mimo, że nie patrzyłem w ekran, gość zrobił to tak szybko, że nie zdążyłem odsunąć telefonu! Stanąłem jak wryty i tak stałem jeszcze na pustym przejściu, na pustym skrzyżowaniu ze 2-3 sekundy ogłupiały. Zrozumiałem lekcję! Zrozumiałem, że to dobry człowiek jakiś był i tym gestem pokazał mi, jak łatwo tu stracić telefon i jak nierozważny jestem. Przecież gdyby to była jakaś nikczemna persona, to mój telefon zostałby mi po prostu szybko wyrwany i mógłbym mu tylko pomachać w geście smutnego pożegnania na wieki wieków (ament!).

Ech… czasem wierzę, że gdzieś tam, to znaczy tu, ktoś mnie strzeże. Jak anioł tego pijaka w niesamowitym filmie Marka Koterskiego „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Nawet mógłbym sobie teraz pomyśleć, że to nie był żaden motocyklista, to znaczy żaden motocyklista-człowiek, ale jakiś anioł stróż zapierdzielający na motorze. Jakaś projekcja kogoś, kto nade mną czuwa. Może to był jeden z jakichś bogów? Niemniej jednak trzeba uważać, to nie Europa, gdzie nikogo czyjś telefon już nie interesuje.

Dotarłem bezpiecznie na mieszkanie. Chciałbym napisać, że cały i zdrowy, ale zdrowy to chyba trochę nie za bardzo jednak. Duży palec w lewej stopie cały we krwi! Nie spodziewałem się takiej rany! To już chyba nie kwestia wrastającego paznokcia, bo ten malutki fragment przecież wyciąłem, ale to chyba problem rany po tym rzeźniczym zabiegu. Obmyłem dokładnie, znalazłem tu, w mieszkaniu, alkohol medyczny 90% (no czy ktoś nade mną nie czuwa?!), przemyłem, ech… Idę spać!


15 lipca 2022 - Lima

Palec mniej boli, po naciśnięciu wypłynęło trochę krwi i ropy. Masakra! Ech… Ale oczyściłem alkoholem. Dzisiaj zdecydowałem troszkę spokojniej spędzić dzień. Głównie ze względu na ten cholerny palec. Nie chodzić tyle! Chcę przecież troszkę potrekkingować sobie jeszcze w późniejszych dniach (tygodniach?), zaliczyć jakiś dłuższy spacer po dżungli, czy coś! A tu minął raptem jeden pełny dzień, a już sobie załatwiłem palec. Mierda!
Zaraz po wstaniu skontaktowałem się z właścicielką mieszkania i zapytałem, jak można się dostać do Nazca (miasto takie). Przez aplikację Whatsapp napisała, że do Nazca to nie bardzo się można bezpośrednio dostać, że trzeba najpierw jechać do Ica i tam sobie kupić następny bilet. Poprosiłem o jakieś namiary, gdzie można zakupić bilet do Ica, bo szczerze mówiąc, szukałem, ale nic konkretnego nie znalazłem. Zrobiła mały research i po kilku minutach podała mi adres ‘dworca autobusowego’. W Limie nie ma czegoś takiego jak, przykładowo w Krakowie, jeden Dworczec Centralny. Jest za to dużo małych dworców, a z każdego autobusy odjeżdżają do innych miejscowości. Podziękowałem za namiary i ostrożnie stąpając wyszedłem z mieszkania. Znowu chmury! Wiszą i wiszą, jakby miał spaść z nich ulewny deszcz, ale nie pada ani kropla! Depresyjnie to wygląda! Dworzec, który mnie interesował, jak na kondycję mojego palca znajdował się dość daleko – 3,5 km. Nie chciałem tak łazić z tym palcem (może się trochę wygoi?), zaryzykowałem więc uśpienie (heh) i bycie okradzionym (heh) i zamówiłem sobie Ubera. Troszkę poużywałem mojego hiszpańskiego, pogadaliśmy z kierowcą o piłkarzach peruwiańskich, np. o emerytowanym już Pizzaro, którego pamiętam z czasów gdy grał w Niemczech, jak i o obecnym, Guerrero, którego szczerze mówiąc nie znam, bo już nie interesuję się piłką jak kiedyś, a nie jest to jakiś wielce wybitny piłkarz bym o nim gdzieś słyszał czy widział jego nazwisko w nagłówkach sportowych. Miejsce, gdzie mogłem kupić bilety znajdował się w pobliżu stadionu, gdzie drużyna peruwiańska rozgrywa swoje mecze. Niestety, nie można go sobie zwiedzić. Dotarliśmy do dość nieciekawej, brudnej, zaśmieconej dzielnicy. Wszędzie szwędali się jacyś podejrzani ludzie. W połączeniu z szarością dnia i zaniedbanymi budynkami nie wyglądało to zbyt ciekawie.
Tak się szczęśliwie złożyło, że szukając polecanego ‘dworca’ X, minąłem ‘dworzec’ Y. A co mi tam? – pomyślałem. Wdepnę! Zapytam o bilet do Ica, a jeśli też będą mieli, to załatwię sprawę szybciej. Ta literka Y to firma, linia autobusowa, Tucna. Okazało się, że wbrew temu, co mówiła mi właścicielka mieszkania, istnieje, właśnie u nich, bezpośrednie połączenie z Nazcą. Nie trzeba zatrzymywać się w Ica. Super! Pogadałem z sympatyczną panią za ladą. Nie, nie mówi po angielsku. No ale dobrze, tyle to się przecież (chyba) dogadam, heh. No więc mówię prosto, dukam niemal: Nazca, jutro, godzina 10,00, tańsza opcja (fotel, nie łóżko-fotel), być 30 minut wcześniej, 50 soli, okay. No i poszło, udało się! A jeszcze pani się uśmiała z mojego zmagania się z ich językiem. Była bardzo pomocna, mówiła do mnie powoli i pomagała mi kończyć niektóre słówka.

Z tego ‘dworca’ blisko było do tej knajpy Polaka, niejakiego Marka, o której wczoraj mówił mi Pedro. Dotarłem tam (pieszo!) w 5 minut. Miejscówka tym razem była otwarta, ale wyglądała po prostu jak mała, lokalna knajpka. Zapytałem, gdzie tu w okolicy jest lokal, którego szefem jest Polak (‘Un restaurante de polaco aqui? En esta via? Esta calle? Polaco, un jefe’). Zaskoczone kelnerki nic nie wiedziały o jakimś Polaku. Hmm, poszedłem do tego baru mlecznego, w którym wczoraj piłem z Pedro piwo. Było otwarte. Zamówiłem sobie kawę i danie Combo 3, czyli ryż z wołowiną, i jak się okazało kawałkami jajecznicy ze szczypiorkiem. Zapytałem właściciela, który obsługiwał nas wczoraj, o knajpę w okolicy prowadzoną przez Polaka. Mówił, że o takiej nie słyszał, ale sprawdzi. Patrzył uważnie z 5 minut w swój telefon, nawet gdzieś zadzwonił, po czy przyszedł i oznajmił mi, że nie ma tu żadnej knajpy prowadzonej przez Polaka. Hmm, zastanawiam się, czy Pedro czasem nie kłamał chcąc naciągnąć mnie na piwo? No ale kto nosi polską flagę w plecaku (przecież nie miał chyba nie wiadomo ilu flag w torbie, co by wyciągnąć odpowiednią przy każdej okazji, gdy zagadywał do obcokrajowca?), mówi o Smoleńsku i wie tak dużo o Polsce? Nie wiem co o tym sądzić!
Siedzę teraz w mieszkaniu, po obiadku od razu wróciłem. Znowu wziąłem sobie Ubera, i dalej żyję! W jedną stronę z centrum wychodzi jakieś 10 złotych, więc nie majątek. Znowu porozmawiałem z kierowcą, tym razem o celu mojej wyprawy, czyli Nazca. Są tam przeciekawe linie wyryte na pustyni, geoglify, ale o nich może napiszę więcej, jak już tam dotrę i zobaczę na własne oka. Taksówkarz polecił mi jakąś wyspę nieopodal - hmm, zerknę w internecie, lubię wyspy! Fajnie ci kierowcy Ubera, można sobie z nimi miło porozmawiać, pożartować, są sympatyczni i uśmiechnięci. No i nie mówią po angielsku, co ma swoje plusy (można się uczyć!). Oczywiście kierowca taksówki, który wiózł mnie z lotniska, straszył mnie tą firmą, bo Uber to pewnie tu konkurencja dla zwykłych taksówkarzy, o czym doskonale wiedziałem i zdaję sobie sprawę. Niemniej jednak korzystałem wcześniej z usług tej firmy w wielu krajach i jeszcze nigdy nic przykrego mnie nie spotkało (w odróżnieniu od nielicznych kobiet, którym zdarzały się molestowania, również w Polsce, zazwyczaj przez kierowców-imigrantów, którzy nie muszą przechodzić żadnych kursów i weryfikacji i często są zatrudniani właściwie od razu).
Po przybyciu ogarnęła mnie senność. Czułem się jakoś wyziębiony (w Peru?!), zmęczony (po czym? – wczoraj przecież wypiłem tylko dwa piwa z Pedrem, a dzisiaj nigdzie właściwie prawie nie chodziłem), słaby… Czułem, jak boli mnie ciało. Nie, to nie grypa czy Covid, jakieś przemęczenie. Może teraz odczuwam jakiś jeden z rzadszych objawów jet lagu, może po prostu wczoraj przeszarżowałem (cały dzień chodzenia)?
Trochę może i marnuję czas siedząc teraz w mieszkaniu, no ale to też w końcu mój urlop, więc odpocząć też trochę trzeba. Do Limy jeszcze przecież wrócę pod koniec podróży! (mam stąd lot powrotny do Europy)
Dobra, otworzę sobie ten rum, co go kupiłem przedwczoraj, a którego zaledwie skosztowałem, biorąc dotychczas łyk czy dwa…
Zdrowie!


16 lipca 2022

Jadę autobusem, do którego właśnie przed momentem się wpakowałem, a który wyjechał 30 minut po czasie (czy w tej podróży wszystkie środki transportu muszą się spóźniać?), siedzę obok około 20-latka, który założył słuchawki, podłączył je sobie do telefonu i… śpiewa. Co tam, że ktoś, na przykład taki ja, sobie obok niego siedzi. Co prawda autobus jest prawie pusty, jest nas tu może z 10 osób, mogę się więc przesiąść, ale poczekam jeszcze trochę, zobaczę czy zaraz się tu nie zwali tłumek pasażerów z jakiegoś innego ‘dworca’. Póki co, siedzę na miejscu wskazanym na bilecie.
Muszę napisać, że fotele w tym pojeździe są przewygodne! Skórzane, szerokie (po lewej są dwa, po prawej jeden, wszystkie mają zasłonki od strony przejścia, gwarantujące trochę prywatności). Wszystkie mają podnóżki! Słowem, jest niezły wypas!
W autobusie nad siedzeniami jest 5 ekranów, wyświetlają jakiś film z hiszpańskim dubbingiem. Z ekranowych głośników leci więc sobie dźwięk z filmu, pasażer siedzący obok mi śpiewa, jest więc dosyć żywo i głośnawo!
Podróż ma potrwać siedem godzin, nie ma źle. Mam książkę, jak coś!


16 lipca, 13:30

W drodze! Krajobraz od ponad godziny jest mocno przygnębiający. Piasek i skały, niekończące się przestrzenie koloru wyblakłej żółci. Do tego zachmurzone niebo, ma się wrażenie jakby to piasek wisiał, niczym jakaś złowieszcza mgła, w powietrzu i zakrywał słońce. Czuję się, jakbym był na Marsie. Często przez całe kilometry nie pojawia się ani odrobina śladu życia! Jak już pojawią się jakieś wioseczki, a raczej przysiółki, to są to malutkie, biedne domki z cegły, kryte tanią blachą, o wielkości może kilkunastu metrów kwadratowych. Wygląda to bardzo depresyjnie, ale z drugiej strony również, dla oczu Europejczyka, bardzo ciekawie.
Zmieniłem miejsce, siedzę za tym chłopaczkiem, który na szczęście już nie śpiewa, mam więc miejsce przy oknie, toteż czasem zrobię jakąś fotkę tego posępnego krajobrazu. Przede mną jeszcze jakieś 4 godziny podróży!


16 lipca, 20:20 - Nazca

Już w hosteliku! Piszę hostelik, ale panują tu warunki godne dobrego, trzygwiazdkowego hotelu. Ba, mam nawet balkon z widokiem na ulicę. Właściwie jest to niewyłożona asfaltem niewielka uliczka, ale przynajmniej z balkonu widzę prawdziwe oblicze tego miasteczka.
Już je troszkę poznałem, bo sobie je trochę – chcąc nie chcąc – obszedłem. Autobus zajechał w zupełnie inne miejsce niż znajduje się moja, znaleziona na booking.com, kwatera. Tzn. hotel. Tfu, hostel! Więc jak już zostałem wysadzony gdzieś w zupełnie innej części miasta niż spodziewałem się zostać wysadzonym (domniemywałem, że będzie to dworzec, więc w jego okolicach wynająłem pokój… - autobus jednak nie wjeżdżał na dworzec), musiałem iść najpierw, przez dość długi czas, główną drogą, po zmroku. Dodam, choć chyba nie muszę, że główna droga była tragicznie oświetlona, właściwie to nie była w ogóle oświetlona. Nie stała przy niej ani jedna, nawet najnędzniejsza latarnia. A pędziły nią praktycznie same, masywne i głośne ciężarówki! Ciekawe, co one tak wożą i wożą? Przecież wokół tylko piach i pustynia. I jakieś góry. Myślę, że wożą jakieś minerały!
Przed dotarciem do hotelu chciałem udać się do obczajonej przeze mnie na mapie agencji turystycznej. Chciałem załatwić sobie lot nad słynnymi liniami na pustyni Nazca. Było w sumie po osiemnastej, no ale kto wie, może akurat było otwarte. Tak sobie, idąc w tych ciemnościach, myślałem. Okazało się jednak, że żadnej agencji tam nie ma, a ja na darmo chodziłem sobie pustymi ulicami słabo oświetlonego miasta, po których leniwie szwendały się patrzące na mnie jak na dziwaka psy. Na szczęście nie były agresywne, ale człowiek jednak nigdy nie wie, jak takie zwierzęta zareagują na obcą osobę w okolicy, w dodatku po zmroku. Ulice nie miały asfaltu, ot, po prostu udeptana, sucha ziemia. Zresztą wszystko jest tu jakieś suche. Pustynię czuć nawet na ulicach porośniętych niewysokimi domkami.
Gdy autobus zbliżał się do Nazci, jakąś godzinę zanim do niej dotarliśmy, zaczęło się ściemniać. Najpierw mogłem podziwiać piękne, zachodzące słońce nad rudoskalistymi górami, a potem patrzeć jak ciemniejący horyzont wydawał się niknąć za piaskiem. Mgła piaskowa – tak bym to nazwał. Wszystko dookoła nabierało miedzianego, ochrowego koloru. To już nie był Mars, ale Arrakis, czyli Diuna! Ciekawe, jakby to było żyć na takiej pustyni. O zmierzchu i w początkach nocy zaczęła nabierać prawdziwie mistycznej atmosfery. Z łatwością można wyobrazić sobie duchy szwędające się po takich bezkresnych przestrzeniach. W bezchmurne noce widać pewnie wszystkie gwiazdy. Człowiek czuje się wtedy tak mały wobec tak rozległej przestrzeni. Zarówno ta niekończąca się przestrzeń wokół, jak i tej nad nim, na niebie – przecież gwiazdy są tak daleko!
Ciekawą rzeczą była bramka poboru opłat, jak u nas na autostradach, tyle, że ta była na zwykłej drodze, na środku pustyni! Coś zupełnie abstrakcyjnego!
Krajobraz co jakiś czas się zmieniał, pod koniec podróży jechaliśmy po wydrążonych w skałach drogach. Nie, nie były to tunele, bo nad nami było niebo, po prostu były to otwarte korytarze o wysokich ścianach w kolorze ciemnej pomarańczy. Czasem ściana takiego tunelu otwierała się na kilka chwil, niczym magiczne okno, i można było zobaczyć rozpościerające się niżej zielone doliny! Jakby człowiek nagle wśród tak nieprzyjaznego krajobrazu dojrzał w oddali jakiś zaginiony Eden. Lub mityczną krainę Punt. Zieleń, wreszcie zieleń, po całym dniu patrzenia na nieruchome, martwe piaski i księżycowe skały! Oczy cieszyły się na te widoki, a serce zaczynało bić mocniej.
Wracając jednak do mojej pieszej wędrówki przez Nazcę – po tym jak nie odnalazłem biura turystycznego, ale jeszcze przed tym, nim dotarłem do mojego hoteliku natrafiłem na uliczkę pełną lokali gastronomicznych. Takie biedne knajpki, z plastikowymi krzesełkami porozstawianymi na zewnątrz, bo wnętrza tych restauracyjek przypominały wielkością średnie pokoje hotelowe. Ot, były to miejsca, gdzie nie można zmieścić więcej niż zaledwie trzy lub cztery stoliki.
Było już ciemno, ulicę rozświetlały jedynie światła z tych knajpek oraz kilka żarówek zwisających luźno z kabla rozwieszonego nad stolikami na zewnątrz. Ciężko było znaleźć jakieś wolne miejsce (co też o czymś świadczy – jedzenie w takich biedaknajpkach jest popularne wśród Peruwiańczyków!), ale akurat coś się zwolniło i jedna z pań obsługujących jeden z lokali zaprosiła mnie do stolika, do wewnątrz. Stolik był zasyfiony jak jasna cholera (przepraszam za wyrażenie). Jak można tak jeść by połowę jedzenia zostawić na stole?! Byłem jednak tak głodny, że usiadłem. Chyba tylko ze zmęczenia nie wstałem od razu i nie wyszedłem. Pani na szczęście wszystko starła i mogłem już zamawiać. Chaufa con tortilla. Ryż z mięsem, kawałkami warzyw i… No właśnie. Liczyłem na to, że ryż będzie zawinięty w fajną tortillę, ale zamiast niej otrzymałem… omlet, którym przykryto, niczym jakąś kopułą, cały posiłek. Z tortillą tu trzeba uważać, bo w Peru nie oznacza tego samego co w Polsce czy w Ameryce Centralnej! Niemniej jednak nie oburzyło mnie to, ot, po prostu fajna ciekawostka. Omlet też przecież można zjeść. Gdy odkroiłem jego kawałek, aby dostać się pod niego, tj. do ryżu, prawie wybuchłem śmiechem, bo ten ryż pod omletem wyglądał, jak jakieś ciemne robaczki, które wylazły właśnie spod zgniłej tkanki rozkładającego się nieboszczyka. Aż przypomniały mi się książki Billa Bassa, założyciela słynnej Trupiej Farmy w Tennessee (miejsca, gdzie martwe ciała pozostawia się w różnych warunkach, by w ten sposób naukowcy mogli uczyć się o ich rozkładzie, co przydaje się później w śledztwach w sprawie morderstw).
Heh! Ale było pyszne, i kosztowało 14 soli. Do tego Inka Cola! Hmm, to coś niby lemoniada, ale posiada tak specyficzny smak, że trudno wytłumaczyć, jak to smakuje – trochę słodkie, ale gdy jest schłodzone, to orzeźwia świetnie (może za sprawą trawy cytrynowej, która jest jednym ze składników). W każdym razie chłodzi świetnie.

Do mojego hostelu był już kawałeczek. Drzwi wejściowe znajdowały się za bramą, toteż przywarłem do niej i zacząłem krzyczeć „Hola!”. Zaraz pojawiła się grubiutka i niziutka pani po pięćdziesiątce, mająca bardzo indiańskie rysy. Jej szczery i szeroki uśmiech sprawił, że od razu ją polubiłem. Przywitała mnie serdecznie i szybko, po hiszpańsku (bo ona nic a nic po angielsku) załatwiliśmy procedury meldunkowe. Nagle, tak ni stąd, ni zowąd zapytała, czy nie miałbym ochoty by jutro przelecieć się nad Liniami Nazca. Nie spodziewałem się, że zada mi takie pytanie, liczyłem się z tym, że lot będę załatwiał sobie sam właśnie jutro, a odbędzie się on pewnie pojutrze (więc będę musiał przedłużyć pobyt), a tu taka niespodzianka? Ile taki lot? Ze wszystkim w sumie 100 dolarów, czyli tyle samo, ile podają przewodniki i internet. Nie naciągała mnie więc. Oczywiście wziąłem! Podzwoniła gdzież, popisała z kimś na Whatsappie (taka aplikacja) i wszystko było gotowe. Jutro 9.10 wyjazd spod hoteliku. Ale mało tego! Gdy już dograliśmy lot nad Liniami, zaproponowała mi jeszcze jedną rzecz – wyjazd na jakiś stary cmentarz i do jakichś piramid. I inkaskie akwedukty. Ile? 150 soli. No co mi tam, biorę. A da się to zrobić zaraz po lataniu nad Liniami (‘Possible despues Lineas?’), w ten sam dzień? O 13-ej? Super! Będzie fajny, aktywny dzień! Sprzedała mi jeszcze ćwiartkę rumu na sen i zaprowadziła do pokoju na pięterku. Fajny, obszerny, z dużym łóżkiem i balkonem wychodzącym na ulicę. Ulica nie stanowi jakiegoś super widoku, zwłaszcza gdy jest już ciemno, ale miło sobie usiąść wieczorem na balkonie, odpalić cygaro i delektować się lokalnym rumem. Siedzę sobie właśnie teraz i co prawda nie mam jeszcze cygara (nabędę!), ale jakieś grube cygaretki zakupione jeszcze w Polsce, no ale też jest fajnie.

Najważniejsze, że wszystko się dobrze ułożyło, bo obawiałem się, że jutro się będę nieco nudził. Chociaż ponudzić się też czasem dobrze. Pewnie ktoś mógłby rzec, że nudziłem się dzisiaj w autobusie, no ale niezupełnie by to było stwierdzenie prawdziwe. Z ciekawością, niemal przez cała podróż, wchłaniałem niesamowite, obce dla nas w Polsce, widoki zza okna autobusu. Były to nowe doznania dla mojego wzroku i dla mojego mózgu. W autobusie ani na minutę nie zmrużyłem oka! Naprawdę!

No nic, robi się zimno. Spadam do środka i w końcu do spania!


17 lipca, Nazca, 17:27

Siedzę sobie...
O skubany! Pijany gdzieś pojechał! Ale o tym zaraz, zaraz, po kolei!
No więc siedzę sobie na wspominanym przeze mnie wczoraj balkoniku i obserwuję, jak na tej ulicy toczy się codzienne, peruwiańskie życie. Po jednej stronie ulicy, na progu jednego z domków (jest to w zasadzie zabudowa szeregowa, ale tak naprawdę każdy dom jest inny, każdy ma inny kolor, kraty osłaniają drzwi i okna, domy są różnej wielkości, niektóre jeszcze w budowie, lub tylko takie udają, co by nie płacić podatku od ukończonej już nieruchomości, więc wystają z nich druty zbrojeniowe i sztywno pną się ku niebu – ogólnie panuje tu budowlana samowolka i miszmasz) siedzą sobie faceci i się po prostu alkoholizują. Na środku ulicy, która nie ma asfaltu, bawią się dzieci i biegają bezpańskie psy. Po drugiej stronie ulicy, gdzie znajduje się mój hotelik (i balkonik!) siedzą sobie kobiety i rozmawiają. Gdzieś w okolicy pieją koguty (faktem jest, że ogólnie to koguty pieją nie tylko rano! – gdzieś kiedyś czytałem, że pieją do 140 decybeli, a tylko dlatego nie głuchną od swojego piania, bo gdy pieją, zamyka im się kanał słuchowy, co stanowi rodzaj takiej sprytnej samoobrony przed samym sobą, heh; założę się, że niektóre ‘gwiazdy’ polskiej piosenki mają tak samo!).
Jest więc gwar rozmów, szczekanie psów, pianie koguta i jakaś muzyka dobiegająca z innej, położonej gdzieś dalej, ulicy. Widać, że mieszkańcy dobrze się tu wzajemnie znają i życie towarzyskie tutaj kwitnie. Jeden z mężczyzn pijących naprzeciwko mojego balkonu, widać, że taki samiec alfa, w dodatku najbardziej pijany, wsiadł właśnie do auta i gdzieś pojechał. Nikt nie zwrócił na to, ani jemu, uwagi. Hmm, jazda pod wpływem nie jest tu więc czymś niespotykanym, szokującym czy społecznie potępianym.

A dzisiaj był cudowny dzień! Czemu? Już opisuję!

Wstałem sobie rano, przed siódmą, wypoczęty, świeży, gotowy do skopania tyłka bezgranicznemu wszechświatowi! Wziąłem prysznic, zszedłem na recepcję i poprosiłem właścicielkę, Elvię, o dwie kawy (2 sole sztuka!). Przyniosła mi na górę dwie szklanki wrzątku i słoik kawy rozpuszczalnej. Heh, mogę sypać ile chcę. Wcisnęła mi też cukier… dla cukrzyków (nie chciałem cukru, ale nie dlatego, bo mam cukrzycę, po prostu wiem, że cukier ogólnie szkodliwy jest, no ale nie było sensu jej tłumaczyć, że cukier źle wpływa na mózg, pamięć i w ogóle jest be). No dobra, wsypię sobie go troszkę, a co? Po jednej saszetce dziura w mózgu mi się nie zrobi. Chyba.
Wsypałem i usiadłem na balkoniku, a po chwili mogłem być świadkiem ciekawej sceny. Środkiem ulicy jechał sobie mały Daewoo Tico (są tu nadal bardzo popularne!), z głośnika roznosiły się po okolicy jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa. Po chwili w jednym z domów naprzeciwko otworzyły się drzwi, wyszła z nich kobieta, coś krzyknęła, a autko natychmiast się zatrzymało i cofnęło. Z tyłu już ktoś siedział i przez otwarty bagażnik podawał jej jakiś woreczek. Ciekawe, co to było! Jakiś handelek obwoźny, pewnie ktoś z okolic miasta rozwozi świeże krowie mleko czy inne artykuły rolne. Wypiłem dwie kawy i prawie była już dziewiąta. Widziałem, jak pod hotelik podjeżdża jakieś auto i się zatrzymuje. Czyżby to po mnie? Tak! Przeczucie mnie nie myliło. Do mych drzwi pukała już po chwili uśmiechnięta od ucha do ucha Elvia. Artur! Auto! Lotnisko! Nie musiała na mnie czekać, bo ja już byłem od dawna gotowy, wystarczyło tylko otworzyć drzwi i wyjść.

Ależ tu powietrze jest suche, masakra! 30 minut i mam suche krótkie spodenki! Do spodenek wrócę jeszcze później. O ile nie zapomnę!

No więc wsiadłem sobie do tego samochodu, który czekał już na mnie pod hotelikiem, a w nim już, z tyłu, siedziała sobie jakaś parka. Szybko się przywitaliśmy – Szwajcarzy spod Lozanny. Przylecieli dzień wcześniej niż ja, też zostają w Peru przez jakiś miesiąc. Ludzie około 30-tki, bardzo spokojni z natury. Przy nich czułem się jakbym miał ADHD, ciągle tak fotografując drogę, pytając kierowcę o różne rzeczy. Na przykład o wszystkie te mijane przez nas psy. Tak, są bezpańskie. Jedzą resztki ze śmieci, ale nie stanowią zagrożenia. Zapytałem, co jest w tych wszystkich ciężarówkach gęsto sunących przez miasto. Są ich tu setki, tysiące! Minerały, odparł. Miedź, cyna, siarka. Peru surowcami stoi. Powiedział mi, że miasto nie żyje z turystów, ale z górnictwa i wydobycia. Węgiel? Nie, węgla tu akurat nie ma. Korzystając z faktu, że w samochodzie siedziałem ze Szwajcarami, zapytałem ich o ich rodaka, Ericha von Dänikena. Nie znali! Będąc w Nazce! Jadąc na lot nad liniami! Wytłumaczyłem więc im, że von Däniken zapoczątkował fenomen tak zwanych ‘Starożytnych Kosmitów’ (Ancient Aliens). Nadal im to nic nie mówiło. Wyjaśniłem więc, że zgodnie z założeniami fanów tej teorii, kiedyś odwiedzali nas kosmici, mogli nawet stworzyć nas, istoty ludzkie, majstrując przy DNA mniej rozwiniętych naczelnych. Linie na pustyni Nazca, które zamierzaliśmy zobaczyć, mogły być prośbą ludu zamieszkującego ten rejon, aby przybysze z kosmosu (ponownie) ich odwiedzili. Po co mieliby rysować ciągnące się kilometrami linie widoczne tylko z powietrza w czasach, gdy nikt nawet nie wyobrażał sobie czegoś takiego jak samolot, sterowiec, czy choćby balon? Szwajcarzy patrzyli na mnie jak na… kosmitę! Troszkę zeszło z nich ciśnienie, gdy dodałem, że to tylko teoria i niekoniecznie w to wierzę, jako iż nie ma na to póki co twardych dowodów. No ale być Szwajcarem, być w Nazca i nie słyszeć nigdy o van Dänikenie… Obiecali nadrobić zaległości (chociaż bez jakiegoś entuzjazmu, haha).

Przed wejściem na lotnisko trzeba było okazać potwierdzenie szczepienia. Mężczyzna, który te rzeczy sprawdzał, nawet nie otworzył mojej żółtej książeczki (książeczka szczepień – pilnowałem w Polsce, by ją też mi uzupełniano). Przy kasie firmy Aeronasca podałem wydrukowany unijny certyfikat – to samo, pracownik na chwilę wziął ode mnie karteczkę, udał, że na to patrzy, i oddał. Takie pozory! Na malutkim lotnisku, oprócz głównej opłaty za lot, czekało nas kilka drobniejszych opłat (ale wszystko nie przekraczało 100 dolarów). Szwajcarzy za wszystko płacili kartą, ale przy jednym ze stanowisk poinformowano ich, że kart nie akceptują. Tylko gotówka! Brakło im 9 soli. No dobra, macie. Tego jeszcze nie było, by biedny Polak finansowo ratował Szwajcarów, haha. Takie dwie ciapy, no…

Przed wejściem na bramkę kontroli bezpieczeństwa nas rozdzielono. Zerknąłem na listę pasażerów, do których mnie przydzielono. Dwie Norweżki, Chorwat i jeszcze jedna osoba z jakiegoś kraju, który wyleciał mi z pamięci. Czekaliśmy w małej sali, aż w końcu zaproszono nas na płytę lotniska. Czekała już na nas biała Cessna, mieszcząca 8 osób (z dwoma pilotami włącznie). Nas było siedmioro. Wręczono nam ładne certyfikaty poświadczające, że odbyliśmy lot nad tajemniczymi liniami Nazca. Wejście na pokład niewielkiej awionetki w moim przypadku było nieco bardzo trudnawe – przy moim wysokim wzroście i długich kulasach musiałem się nieźle nagimnastykować, by jakoś upchać się w środku. Miejsce nie miało większego znaczenia, z przodu i z tyłu były takie same szybki, a piloci robili kółka nad wzorami wyrytymi w pustynnej glebie raz z lewej, raz z prawej strony. Mieliśmy założone słuchawki, pilot informował nas gdzie lecimy, gdzie dokładnie patrzeć, czego się spodziewać. Sama pustynia z góry robiła niesamowite wrażenie. Była biało-szarego koloru i pięknie komponowała się z jasnobłękitnym niebem (pogoda nam się udała!). W tle majaczyły majestatyczne Andy! Oprócz kilkunastu ogromnych, geometrycznych wzorów przedstawiających na przykład pająka czy małpę oraz ciągnących się kilometrami linii przypominających czasem lądowiska (po co? dla kogo?) w ramach bonusu zobaczyiśmy kilka mniejszych, jak na przykład kot, których w oficjalnym planie nie było.
Nie ukrywam, że było to moim marzeniem, przelecieć nad tymi liniami i figurami. Jak pytałem Szwajcarów w czasie jazdy na lotnisko – po co robić coś, czego z ziemi nie można zobaczyć? Do tego dochodzi jeszcze pytanie, w jaki sposób zrobiono tak ogromne wzory? Nie chodzi o samo rycie w ziemi, ale o to, by na takiej powierzchni wszystko tak idealnie ze sobą współgrało. Te geoglify, nad którymi dane mi było polatać, współcześni odkryli dopiero jakieś 80 lat temu, a powstały przecież między V wiekiem przed naszą erą, a V wiekiem naszej ery. Czyli minimum 1500 lat temu! Jak, po co? Nikt nie zna odpowiedzi na te pytania, dlatego na certyfikacie, jaki kiedyś sobie oprawię i powieszę na ścianie, linie określono mianem ‘mysterious’, czyli słowem znaczącym ‘tajemnicze’.
Trzydzieści kilka minut lotu było wspaniałym przeżyciem. Warto podjechać do Nazci aby doświadczyć czegoś takiego!

Po lądowaniu powiedziano mi bym czekał, że kierowca pewnie pojechał po innych amatorów lotów nad pustynnymi liniami, więc porozglądałem się trochę po lokalnych stoiskach. Kupiłem sobie liście koki do żucia. To nie kokaina, nie odurza, tutaj te liście są legalne. Podobno są dobre na choroby wysokościowe, a że zamierzam się dostać do wysoko położonego Cusco, to te liście mogą okazać się przydatne. Poza tym, nigdy nie żułem liści koki! W sklepiku z pamiątkami kupiłem sobie jeszcze ładną koszulkę z rysunkiem astronauty, którego mogłem zobaczyć z góry, z lotu ptaka. Rozbawiła mnie jedna pani, która znała kilka polskich słówek, np. ‘koszulka’ albo ‘fajna, fajna’. Haha. Brzmiało to dość zabawnie z ust Indianki gdzieś na peruwiańskiej pustyni. Używała w dodatku ‘fajnego’, heh, akcentu. Zastanawiam się czy ja aby tak samo zabawnie nie brzmię po hiszpańsku! Kierowcy czekający na ludzi kończących loty proponowali mi jakieś wycieczki, ale przecież na godzinę 13.00 miałem już jedną zamówioną, więc grzecznie odmawiałem. Jeden z młodszych kierowców zobaczył moją czarną koszulę z krótkim rękawkiem, a właściwie jej tył obszyty naszywkami metalowych zespołów (Behemoth, Bathory, Death i parę innych), po czym zaczął mi śpiewać kawałek Metallici, ‘Master of Puppets’.

„Master of puppets, I'm pulling your strings”

Znał słowa skubaniec! Dołączyłem się do niego!

“Twisting your mind and smashing your dreams
Blinded by me, you can't see a thing
Just call my name, 'cause I'll hear you scream
Master, master”

Świetnie się pobawiliśmy machając głowami, ku uciesze kilku obserwujących nas osób, heh. Gość po pracy gra na gitarze, kiedyś – jak mi powiedział - miał kapelę metalową! Metalowa brać wszędzie solidarna – ta muzyka naprawdę łączy ludzi!

W międzyczasie znaleźli się Szwajcarzy, porozmawialiśmy trochę o swoich krajach, po czym zawołano nas do malutkiego vana przystosowanego do przewozu turystów. Siedziało w nim już czworo starszych ludzi, przez których zostałem zagadany. Argentyńczycy! Polecali mi gorąco wizytę w ich kraju, opowiadając o ciekawych miejscach i miastach. Widać, że byli bardzo dumni ze swojego kraju i darzyli go wielką miłością. Dla mnie tak żarliwy patriotyzm jest czymś niezbyt zrozumiałym, bo właściwie państwo to twór sztuczny, w dodatku to przecież przypadek, że człowiek się w jakimś określonym urodził. Gdyby ci Argentyńczycy urodzili się w Wenezueli zapewne kochaliby Wenezuelę. Gdyby na świecie pojawili się na Haiti, pewnie kochaliby Haiti. Ale w zasadzie czemu? Często ludzie kochają biedne państwa, które nic im nie dały, a w których żyje im się bardzo ciężko. Widziałem w życiu żarliwie kochających swój kraj Kubańczyków (zarabiających 30 dolarów miesięcznie), również Nikaraguańczyków (żyjących bardzo skromnie). Skąd ta miłość do kraju, który ma ich w d…? Kwestia propagandy? Możliwe… Ludzie kochają przecież bogów, których na oczy nie widzieli. Nawet piłkarzy, ba, kluby (będące firmami do robienia pieniędzy), które nie mają pojęcia o ich istnieniu. Skąd ta potrzeba przywiązania do czegoś, utożsamiania się z czymś, przynależenia do jakiejś grupy? Czy to atawistyczna potrzeba gromadzenia się wokół jakiegoś totemu, który przybiera nowoczesną formę, np. flagi, symbolu religijnego, godła klubu? Myślę, że Claude Lévi-Strauss, gdyby tylko żył, miałby tu coś mądrego do powiedzenia.
Nie pytałem Argentyńczyków o oczywiste oczywistości, czyli o Messiego czy Maradonę, zapytałem o postać kontrowersyjną. Skoro Rumunów pytałem o Ceausescu i zawsze był wdzięcznym tematem do rozpoczynania dyskusji, to ich postanowiłem zapytać o Juana Perona (kontrowersyjny przywódca państwa w latach 1946-1955 i 1973-1974). Zgodnie pokazali kciuki w dół i zrobili zdegustowaną minę. Trochę sobie pogawędziliśmy, polecili mi kilka miast, po czym wysadzono mnie w okolicach mojego hoteliku. Znalazłem dworzec autobusowy, kupiłem sobie bilet do Cusco. Na jutro! Zjadłem też coś szybkiego na mieście i wróciłem do miejsca mojego zakwaterowania. Była 12:30.

„Artur, gdzieś ty był?! Jest prawie godzina pierwsza, martwiłam się, że gdzieś się zgubiłeś i nie przyjedziesz!” – roześmiana Elvia zaczęła na mnie sympatycznie krzyczeć. Kobieta-wulkan, normalnie! W tak małym ciele tak duży duch. I tyle energii!
Nie, nie zgubiłem się, poproszę kawę, zaraz zejdę i sobie wypiję. Umyłem szybko ząbki i zszedłem. Zacząłem sobie pić kawę i trochę pogawędziłem z Elvią. Hotel prowadzi osiem lat, sama twierdzi, że to w zasadzie niedużo. Z Polski ma raczej niewielu gości, zazwyczaj zjawiają się u niej Niemcy lub Francuzi.
Pod hotel w czasie naszej rozmowy podjechał nieduży samochód i wysiadł z niego niewielki mężczyzna w wieku około 50 lat. Jakieś 165 centymetrów wzrostu, co jak na faceta, stanowi tu w sumie normę. Poprosiłem, by chwilkę poczekał, bo chciałbym sobie dopić kawę, co by mieć więcej sił na podróż. Nie robił problemów, w międzyczasie wdał się w pogawędkę z Elvią – widać, że bardzo się lubili i nawet… mieli się ku sobie, że tak rzeknę. Kawa dopita, estoy listo! – jestem gotowy!

Z Carlosem, bo tak miał na imię mój kierowca, od razu złapałem bardzo dobry kontakt. Nie przejmował się faktem, że mój hiszpański jest straszny, rozmawialiśmy praktycznie przez cały wspólnie spędzony czas. Gdy zapytałem go, czy jego i Elvię coś łączy, zmieszał się jak nastolatek przyłapany z rękami pod kołderką, po czym gorączkowo zaczął zapewniać mnie, że oni to tylko współpracują, że ona ma przecież męża, poza tym on woli wyższe kobiety z dużym ‘culo’, czyli tyłkiem, heh. Jest rozwodnikiem, ma dwójkę dzieciaków (jedno 8, drugie 20 lat). Dość szybko wyjechaliśmy z miasta (Nasca jest zresztą niewielka – ma niecałe 40 tys. mieszkańców) i jechaliśmy kamienistą drogą. Carlos pokazywał mi uprawy, jakie pojawiały się po obu stronach drogi. Fasola, ziemniaki, bawełna, a nawet… kaktusy! Zaraz, zaraz, tutaj uprawia się kaktusy?
Tak – potwierdził Carlos.
Na sok? – pytam.
Nieee – odrzekł – Widzisz jakie są białe. To owady.
Nie rozumiałem, ale drążyłem dalej.
- Kaktusy chore? – pytam.
- Nie, specjalnie tak – odparł.
- Nie rozumiem – mówię w końcu.
- Tu nie chodzi o kaktusy, ale o owady. Kaktusy nieważne! Z owadów robi się różne rzeczy, np. kosmetyki.
- Aaaa! – załapałem.
Hodują kaktusy po to, by żerowały sobie na nich owady, które potem się zbiera.
- A patrz tu! – krzyczy Carlos znienacka – Drzewo huarango! Niektóre bardzo stare, mogą mieć nawet tysiąc lat!
Mijaliśmy szpalery suchych, średniej wielkości drzew z szeroką, pełnej gałęzi koroną. Czytałem niedawno, że to z ich powodu lud Nazca wyginął. Badacze z Cambridge twierdzą, że ludzie tu żyjący wycięli – na swoje nieszczęście - niemal wszystkie te drzewa. Były one bardzo, bardzo ważne, ponieważ ich korzenie były niezbędne do podtrzymywania w glebie wilgoci i pomagały tworzyć żyzną glebę. Bez nich nie dało się nic uprawiać. To oczywiście tylko teoria, ale trzeba przyznać, że ma sens.
W którymś momencie naszej podróży zobaczyłem krzyżyki przy drodze. Co to? – zapytałem. Carlos poinformował mnie, że jakieś dwa lata temu spadła tu awionetka. Z turystami? – dopytywałem, wszak sam jeszcze niemal chwilę wcześniej (dosłownie!) leciałem, ciesząc się jak głupek, awionetką. Tak – potwierdził Carlos. Czterech Francuzów, dwóch Chilijczyków i pilot Peruwiańczyk. Przykra sprawa. Cieszyłem się, że mój samolot nie spadł. Postanowiłem zmienić temat na trochę bardziej optymistyczny, a przynajmniej na jakiś bardziej neutralny.
- Carlos, dużo roślin się tu uprawia. Pero minerales importantes tambien, si? (Ale minerały też ważne, tak?) – zapytałem, bo poprzedni kierowca, wiozący mnie na lotnisko Nazca, mówił o cynku i miedzi. Carlos potwierdził i zaraz zaczął opowiadać, jak to kiedyś pracował w kopalni. Peruwiańska kopalnia w górach funkcjonuje inaczej niż polskie kopalnie na Śląsku, gdzie podjeżdża się 15 minut samochodem, wpada na kopalnię, zjeżdża na parę godzin w dół i w ten sam dzień wraca do czekającej z obiadem żony i gromadki uśmiechniętych dzieci. W Peru górnicy jadą w nieprzyjazne góry na cały tydzień, mają tam prowizoryczne szałasy i pracują tak długo, jak to tylko możliwe. Mają płacone za godziny, tak mówił mi Carlos, chociaż pewnie logiczne jest też, że im więcej pracują, tym większy z tej pracy jest urobek. Peruwiańscy górnicy właściwie żyją i pracują w miejscu pracy. Carlos pokazywał mi na telefonie zdjęcia między innymi kuchni - nazwijmy ją polową - gdzie stał przy dużym kotle ze swoim kolegą i razem coś tam pichcili. Kocioł znajdował się pod prowizorycznym zadaszeniem z zardzewiałej blachy, podtrzymywanej przez cztery długie gałęzie wbite w suchą ziemię. Tak pokazując mi zdjęcia z pracy, Carlos jeszcze wyjął kamyk pokryty złotem w kilku miejscach. „Drogi kamyk”, powiedział, śmiejąc się nieco szalmowsko. Dał mi go nawet potrzymać, heh – ciekawe ile był wart?
Wreszcie dotarliśmy do pierwszego punktu naszej wesołej wyprawy. Acueducto de Ocongalla. Nazwa jest dość, rzekłbym, szumna, aczkolwiek nie są to akwedukty w rzymskim stylu. Nie są to przytłaczające, wysokie konstrukcje ciągnące się kilometrami i służące do dostarczania wody do bardzo oddalonych od jej źródła miast. W wydaniu peruwiańskim są to po prostu kamienie poukładane jeden na drugim, które tworzą coś na kształt wysokich i szerokich schodów. Woda, spływająca z oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów gór (w tym przypadku z góry Sierra Blanca, Białej Góry), jest doskonale filtrowana przez te kamienie. W przypadku jednego z Acueducto de Ocongalla (bo jest ich w okolicy więcej), woda spomiędzy kamieni wypływała sobie dość powoli. Carlos wyjaśnił mi naturę tego stanu rzeczy:
- Tu mało wody teraz, ale w lutym mamy prawdziwe powodzie. W lutym bardzo dużo wody.
Podobało mi się, że mówił do mnie prosto, czasem używając bezokoliczników lub w ogóle nie używając czasowników, haha. No ale dzięki temu mogłem więcej i łatwiej pewne rzeczy zrozumieć. Tak jeszcze gwoli wyjaśnienia, zima w tym regionie jest bardzo sucha, niby jest prawie 30 stopni, ale ludzie i tak tu chodzą w kurtkach i czapkach, lol. Noce są zimne, ale znowu nie na tyle, by uszczelniać okna czy montować kaloryfery, po prostu dwa lub trzy koce wystarczą, aby spokojnie sobie spać, jednak lato jest podobno dość ekstremalne; temperatura ponad 40 stopni Celsjusza to norma, no i gdzieś tam w wyższych rejonach gwałtownie topią się śniegi sprawiając, że wody gwałtownie rwą w dół, ku miastom, często powodując bardzo niebezpieczne powodzie. W dole konstrukcji, u stóp tych tworzący półokrąg schodów, znajdowało się małe jeziorko, w którym kąpały się dwie dziewczynki. Rodzice siedzieli sobie troszkę wyżej, w cieniu rosnących drzew. Bardzo miłe, spokojne miejsce.
Post scriptum: Wszystkie mądre informacje tu przeze mnie podawane, są informacjami przekazywanymi mi przez Carlosa.
Zrobił mi on kilka fotek, po czym, gdy wracaliśmy już do jego rozklekotanego samochodu, zawołał mnie i sam pobiegł w jedno miejsce. Udałem się za nim. Okazało się, że celem jego biegu był kaktus. Rosnął sobie on po prostu, jak to kaktus, ale pokrywał go biały nalot. Po bliższym i dłuższym przyjrzeniu się zobaczyłem, że ten biały nalot to maluteńkie białe owady, jakby przyklejone do kaktusa. Carlos podszedł do rośliny, zrobił teatralną pauzę, po czym rzekł: Mira! (Patrz!). Oderwał jedno żyjątko. Było bardzo malutkie, miało coś na kształt chitynowego pancerzyka. Carlos umieścił je na środku otwartej dłoni, po czym palcem drugiej przycisnął owada i… trysnęła z niego krew. Masa krwi! Całe wnętrze dłoni pokryło się ciemnoszkarłatną substancją. Wydałem z siebie, zaskoczony, okrzyk obrzydzenia. Yuuuuck! Takie malutkie coś, mniejsze niż najmniejsza karta SIM, a ma w sobie aż tyle krwi! To krew tego owada? – zapytałem, chcąc się upewnić. Tak, tak, to nie komar, to nie ludzka krew. Po dokładniejszej analizie stwierdziłem, że wygląda jak dżem truskawkowy. Wziąłem trochę na palec, a w miarę jak schła, stawała się mocno bordowa. „Ciężko zmyć”, śmiał się Carlos. „Ale popatrz na to!”, rzekł. Podniósł z ziemi jakąś starą limonkę, z łatwością ją rozerwał (była bardzo miękka), i na wnętrze umazanej wcześniej owadzią krwią dłoni kapnął kilka kropel. Wymieszał te dwie substancje pocierając je palcem. Mira! Patrz! Zmienia kolor! Toxico? Pytam. Nie, nie toxico. Acido? Kwaskowata? No acido! Nic z tych rzeczy! Zdrowa, naturalna, używana do kosmetyków, szminek. Patrz, jaka piękna czerwień!
- Wiesz, do czego jeszcze używa się takiej mieszanki? – zapytał z lekko łobuzerskim uśmiechem.
Oczywiście nie wiedziałem. Peliculas! Sanguine! Filmy, krew. Aaa! No rzeczywiście, sztuczna krew. Jak realna, ludzka! Ciekawa sprawa! Jedziemy dalej!
Rośliny zaczynają powoli się przerzedzać, drzewa huarango również. Po chwili jakiekolwiek ślady flory nikną całkowicie. Jest tylko pustynia. Nie jest to pustynia typu saharyjskiego. Nie było wielkich diun, piasek nie złocił się w słońcu. Piasku właściwie to było niewiele, dookoła tylko białe, wysuszone przez gorące słońce kamyki i biała ziemia. Wszędzie wokół dominował albo płaski teren, albo co najwyżej jakieś pagórki, a nad tym wszystkim rozpościerało się niesamowicie błękitne niebo z bardzo rzadkimi, mlecznobiałymi chmurami. W oddali, po naszej prawej stronie górowały świetnie widoczne, wysokie Andy. ‘Andes de costa’, cytując Carlosa. Andy wybrzeżne. Jedziemy sobie powoli, sami jak palec na tej pustynie, aż nagle moje oczy zauważają coś ciekawego. Para! Zatrzymajmy się, zatrzymajmy się! No jak tu się nie zatrzymać obok… cmentarzyka na pustyni!

Widok, jak ze starych westernów! Na małym, nagim pagórku, i tuż u jego stóp, wbite w ziemie proste, drewniane krzyże. Carlos się zatrzymał, wyszliśmy z samochodu. Pytam mojego przewodnika, co to takiego jest. Cmentarz ludzi żyjących w okolicznych wioskach. Wioskach? Tu nie ma żadnych wiosek! Są, parę kilometrów stąd są. Ale czemu ludzie postanowili zrobić cmentarz tutaj, w tak odludnym miejscu? (Mam nieładny nawyk dopytywania innych o wszystko)
- Słuchaj Artur – mówi mi Carlos – Ludzie mieszkając w tych wioskach są naprawdę bardzo biedni. Nazca jest blisko, jasne, jest tam normalny, ładny cmentarz, ale on kosztuje. Firma pogrzebowa, ksiądz, miejsce. A tu… Tu sobie możesz pochować człowieka całkiem za darmo.
Użył prostego hiszpańskiego słowa ‘gratis’.
- Y mira– mówił dalej – tu są kwiatki. To znaczy, że bliscy tej osoby żyją.
Podchodzę do niskiego, szarego krzyżyka z dwóch desek. Białą farbą napisana data – 2016. Pani urodzona w latach 1940-tych. Po osiemdziesiątce! Idziemy powoli dalej, drewniane krzyże stają się coraz bardziej wypłowiałe, skąpe, zdają się być coraz bardziej wyniszczone przez czas i pogodę. Z niektórych ostały się tu już tylko słupki, ramiona odpadły. Im dalej szliśmy, tym bardziej krzyże zaczęły przypominać jedynie patyki wbite w nieprzyjazną ziemię.
- Widzisz, Artur? Tu już są groby, o które nikt już nie dba. Rodziny tych zmarłych też już nie żyją.
Zrobiło mi się dziwnie przykro. Pustynia, piasek, proch, patyki wbite w ziemię. I ta przejmująca, całkowita cisza, jakiej próżno szukać gdziekolwiek w pobliżu osad ludzkich… Ta cisza, która tak pięknie oddaje spokój, jaki przynosi ze sobą śmierć. Jakie to wszystko jest kruche. Jakie ulotne! Ludzkie życie, tak pełne uczuć, namiętności – życie, po którym zostaje tylko nieruchoma cisza…

Czas się zbierać, jedźmy. Carlos zaczął ochoczo śpiewać do muzyki z radia – internetu tu nie ma, ale radio odbiera! Mówi mi, że śpiewa jakaś peruwiańska diwa, w jego typie, bardzo piękna, ma duże culo, no i ta piosenka… Piosenka o utraconej miłości! Mocny, namiętny głos! Słychać, że pani nie należała do tych filigranowych, musiała mieć ogromne płuca! Pogłośnił, zaczął stukać sobie palcami w kierownicę, aż tu nagle… ostre hamowanie! Mira, Artur! Patrz! Kondory! Wychodzimy z samochodu i powoli kierujemy się w stronę tych trzech pochylonych nad czymś ogromnych ptaków. ‘Widzisz? Pies!’, krzyknął Carlos, mając na myśli truchło zwierzęcia pożeranego przez grupkę padlinożerców. Rzeczywiście! Ale nie zbliżyliśmy się nawet na 30 metrów, a dwójka z trzech ptaków już poderwała się do lotu. Dość płochliwe istoty! Wróciliśmy do samochodu. Zapytałem Carlosa, co psy robią na pustyni.
- No wiesz, ludzie tu czasem podjeżdżają wyrzucić zwierzęta – odrzekł.
Trochę jak w Polsce, kiedy niepotrzebnego pieska wywozi się do lasu. Ludzie to okazują się czasem być chujami niezależnie od szerokości geograficznej…
Kiedyś czytałem, że kondory jak homo sapiensy, żyją jakieś 60-70 lat. W odróżnieniu od ludzi są jednak monogamiczne (heh). Dzięki skrzydłom o rozpiętości prawie trzech metrów potrafią się wznieść na 7 kilometrów!
Wróciliśmy do samochodu i przez kilka minut jechaliśmy przy dźwiękach peruwiańskich piosenek o miłości. Wyobrażałem sobie latynoską wersję Violetty Villas, dużą kobietę z dużym culo, dumnie stojącą na scenie, i siedzących przed nią, palących papierosy, śliniących się na widok jej rubensowskich kształtów chudych Latynosów w białych kapeluszach i ciemnych garniturach z lat trzydziestych. Erotyczny półmrok, dym, słodki zapach rumu, potu oraz feromonów, a w centrum tego wszystkiego ona, bogini lokalu, latynoskie wcielenie Wenus Boticellego. Prawdziwa seks bomba, swoim głosem uwodząca, ruchami kusząca, spojrzeniem przyprawiająca o szaleństwo zmysłów i erekcję członków wszystkich tych lekko zarośniętych, napalonych, lekko podpitych już samców. Oczywiście nie mają u niej żadnych szans – wiedzą o tym, ale nic nie poradzą na natrętne, brzydkie myśli co chwila pojawiające się w ich głowach.
Z tego pustynnego mirażu może nieco zbyt bogatej wyobraźni wyrwał mnie Carlos, który zatrzymał auto. Chodź, mówi mi, patrz.
Moim oczom ukazała się leżąca na piasku duża, biała jak wapno… kość!
- Ludzka! – rzekł mój towarzysz.
- No me diga! – odparłem oszołomiony.
Nie gadaj!
- Potrzymaj sobie – powiedział z uśmiechem Carlos.
Biorę więc ją w rękę. Jaka ona duża, a jaka lekka! Ewidentnie udowa.
- A teraz, Artur, popatrz sobie dookoła. Tylko uważnie – rzekł mój przewodnik.
O kurna! Doktor Hunter z książek Simona Becketta miałby tu co robić! Podobnie jak dr Brenna z serialu ‘Kości’. A czworonogi na pewno nazwałyby to miejsce swoim pieskim rajem! Jaka piękna kość miednicy! A tu kawałki obojczyka! Setki, tysiące kości i kosteczek! Nie może być!
- Chodź dalej! – zaproponował Carlos, po czym nie czekając na mnie ruszył przed siebie.
Minęliśmy pagórek, a za nim znajdował się…. stos czaszek! Również większe kości! Klatka piersiowa, żebra, noga z zaschniętą skóra i dobrze widocznymi ścięgnami! Podniosłem jedną z czaszek, oczywiście z szacunkiem. Jaka leciutka! Kiedyś zawierała w sobie mikrokosmos, duszę, zmysły, czyjeś ‘ja’! To takie abstrakcyjne! Odłożyłem ją z pietyzmem, bardzo delikatnie. Wokół kości leżały całkiem nieźle zachowane szaty pogrzebowe, zwłaszcza opaski na głowę. Carlos powiedział mi, że te kości mają po kilkaset lat. Cemetario Profanado. Sprofanowany cmentarz. Ciała, jak w Egipcie, wykopali złodzieje grobów, hieny cmentarne, w poszukaniu co cenniejszych artefaktów. Jakiejś biżuterii na przykład. Hmm, możliwe, że mówił prawdę. Nie wydawał się wciskaczem ciemnoty białym podróżnikom. Ciekawa sprawa, zobaczyć tyle prawdziwych, ludzkich kości. No i dotknąć, zaspokajając tym samym swoją nieco dziecięcą ciekawość. Zapytałem Carlosa, dlaczego nikt nie zrobi im jakiegoś niewielkiego cmentarza, nie zbierze tych kostek i nie pochowa z szacunkiem w jakimś jednym miejscu. „Rząd nie ma na to pieniędzy”. No, w sumie odpowiedzi to mogłem się domyśleć. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to najpewniej chodzi o pieniądze.
Ruszyliśmy dalej. Jak ten Carlos tu nawiguje? Podłoże jest dosyć twarde, nie ma tu zbyt wiele piasku. Dla mnie ten teren wygląda identycznie, ale Carlos czasem zmieni kierunek jazdy – widać, że wie, gdzie jedzie. Naszym celem są piramidy w Cahuachi.

Docieramy bez problemu i ku mojemu zaskoczeniu jesteśmy tu… sami! Moim oczom ukazały się olbrzymie place i murki z suszonej cegły pokrywające niewielkie pagórki.
- Tam jest główna piramida – powiedział Carlos wskazując na najwyższą konstrukcję. Była to piramida schodkowa wysoka na około 20 m. Na jej szczycie w czasie zebrań i rytuałów stała najważniejsza wtedy osoba i przemawiała do ludu. Za nią znajdowała się troszkę mniejsza piramida.
- Nie trzeba żadnego mikrofonu – powiedział mój kompan – Posłuchaj tylko.
ECHO! Krzyknął. ECHO! Krzyknąłem ja. No rzeczywiście nieźle, głos pięknie niósł się w dal. Carlos zaczął mi opowiadać co nieco o tym miejscu. No więc w tym kompleksie mieszkały najważniejsze osoby w okolicy, ówczesne władze. Ogólnie było to miejsce zgromadzeń okolicznych ludów. Ściągali tu w czasie świąt, aby odprawiać religijne ceremonie. Zwykli ludzie mieszkali tam, daleko daleko, gdzie widać zieleń oraz w wielu innych pomniejszych wioskach. Teren tego centrum ceremonialnego był dość rozległy, zajmowało ono w przybliżeniu 25 kilometrów kwadratowych.
Szliśmy sobie powoli ścieżką wytyczoną położonymi po bokach kamyczkami, doszliśmy do niewielkich murków.
- Tutaj trzymano chorych – Carlos wskazał miejsce między ścianami – Dotknij ziemi, czujesz wibracje? One leczyły chorych.
Dotknąłem dłonią twardego, suchego jak pieprz podłoża. Chciałem coś poczuć, bo możliwe, że jakieś pole magnetyczne może być silne w niektórych miejscach, ale… nic nie poczułem. Może to przez moją naturę sceptyka, a może po prostu nie mam takich ‘mocy’ – nigdy nie potrafiłem przy pomocy gałązki wyczuć cieków wodnych, a teraz miałbym wyczuć jakieś wibrowanie ziemi? Indianie i ich potomkowie są bardzo uduchowieni, może rzeczywiście potrafią wyczuć coś, czego nie poczuje biały Słowianin? Chodziliśmy sobie spokojnie między murkami jakieś 10 minut. Dowiedziałem się, że kompleks ten porzucono około 1,5 tysiąca lat temu! Tak dawno?! Takie to wszystko stare?! No nieźle, nieźle! Ziemia, murki, piramidy – wszystko to miało szary kolor. Niby była to pustynia, ale jak wspominałem, Nazca to nie jest pustynia na wzór afrykański. Nie ma dużo, mieniącego się złotem piasku. To w dużej mierze po prostu wysuszona na wiór, wypalona na szaro, przynajmniej o tej porze roku, ziemia. Nad nami górowało to samo niebo, które towarzyszyło mi w czasie lotu nad liniami Nazca – przepięknie błękitne, bez jakiejkolwiek, najmniejszej choćby, chmurki. I duże słońce, które jednak nie parzyło. Wokół nas panowała cudowna cisza. Tylko czasem pod butami, jak sobie tak chodziliśmy, chrzęściły cicho malutkie kamyczki.
- Czemu tu w ogóle nie ma turystów? – zapytałem – To takie piękne miejsce! Zbudowanie go musiało wymagać bardzo dużo wysiłku.
- Turystów o tej porze nie ma, bo jest dla nich jeszcze za gorąco – odpowiedział, śmiejąc się, mój towarzysz – Jacyś na pewno zjawią się troszkę później.
30 stopni Celsjusza może, hmm, jak dla mnie było całkiem znośnie. Ale zaraz, zaraz, cóż to? O wilkach mowa!
- Popatrz, jadą! – krzyknął Carlos. Istotnie, nadjeżdżał jakiś buggy, taki topornie wyglądający pojazd z poskręcanych (pospawanych?) razem rurek, bez jakiejkolwiek karoserii. Za samochodem niósł się biało-szary pył. Scena jak z jakiegoś Mad Maxa! Wewnątrz tej konstrukcji siedziało ośmiu głośnych turystów. Słyszeliśmy ich krzyki coraz wyraźniej. Ucieszyłem się wtedy bardzo, że nie byłem w ich grupie tylko przez cały czas mojego pobytu na płaskowyżu Nasca, na tej pustyni, mogłem na spokojnie, w ciszy, cieszyć się poznawaniem tego obszaru. Że mogłem go przeżywać, próbować poczuć, wchłonąć każdym zmysłem. Był ze mną Carlos, bardzo spokojny człowiek, cierpliwy, miły, który mi absolutnie nie przeszkadzał; miał jakieś wyczucie, kiedy coś powiedzieć, czy kiedy zakomenderować dalszą jazdę. Spokojnie odpowiadał na wszystkie moje pytania, w dodatku tak zmyślnie dostosował do mnie swój hiszpański, że mogłem prawie wszystko zrozumieć. Nie było krzyków czy głupich żartów rozentuzjazmowanych gringos, dla których jazda przez pustynię byłaby źródłem małpiej radości (nie umniejszając nic małpom). Po prostu fajny, spokojny wypad z okolicznym mieszkańcem. Skoro już o nim piszę, to napomknę, że Carlos to nie jest jakiś profesjonalny, zawodowy czy licencjonowany przewodnik. Ale zna się na rzeczy, umie pokazać ciekawe rzeczy i interesująco o nich (i nie tylko o nicj!) poopowiadać, kreuje on miłą atmosferę i jest bardzo przyjaznym człowiekiem. Ot, taki całkiem zwyczajny lokals, co to dorabia sobie oprowadzając wpadających w okolice Nazci podróżników. Lubi swoją pracę, ale żałuje, że nie zna angielskiego. Dla mnie to dobrze, bo przebywałem z nim dobrze ponad 3 godziny i byłem zmuszony do porozumiewania się z nim po hiszpańsku. Ot, to dla mnie taki darmowy gratis do fajnej wycieczki – rozmowa i praktyka z native speakerem, heh.
W drodze powrotnej minęliśmy dwa kolejne pojazdy typu ‘buggy’. Przy piramidach, tak jak mówił Carlos, zaczęło się więc powoli robić tłoczno.
- Artur, a małe muzeum ceramiki chcesz zobaczyć? – zapytał mnie mój przewodnik-kierowca.
W zasadzie to z moimi dwoma lewymi ‘ręcami’, to garncarzem pewnie nie zostanę, ale pomyślałem, że może warto sobie coś takiego zobaczyć. W drodze tam, w większości przez pustynię, rozmawialiśmy sobie o różnych rzeczach, między innymi o armiach i wojnie. Carlo powiedział mi, że oni tu z Ekwadorem mają jakiś konflikt i dlatego między innymi utrzymują armię. Po chwili pokazał mi w telefonie zdjęcia, jak był w mundurze. W rękach trzymał naprawdę wielki karabin maszynowy. „To ja! Patrzy jaki młodziutki byłem! 29 lat temu!” – przeżywał nadal, komentując swoją fotografię. Zapytałem go, ile w Peru trwa służba wojskowa. 2 lata? Sporo! Służba jest obowiązkowa, aha. (Tylko w zasadzie co to za służba, skoro jest się zmuszanym – pomyślałem, acz wolałem tego nie mówić na głos).
- W dodatku, tu w górach, mamy jeszcze partyzantów, komunistów. Bez armii przejęliby kraj, jak na Kubie. Ale póki co wojny nie ma, jest spokojnie. Pomagamy Ukrainie – rzekł.
- Serio? Jak? – nie dowierzałem, bo jakoś nigdzie nie natknąłem się na taką informację.
- Wysyłamy broń. Antyczołgową, a także drony.

Dość sceptycznie podszedłem do tych zapewnień. Peru jest superdaleko od Ukrainy, a nie jest to też przecież jakiś bardzo bogaty kraj. Tę informację oceniłbym na 50-50, a nawet jeśli jest prawdziwa, to ciężko mi żywić przekonanie, że pomoc militarna ze strony Peru jest jakoś bardzo istotna.

Muzeum ceramiki to był długi, parterowy domek z trzema salami. W głównej, środkowej, do której prowadziły drzwi wejściowe, znajdowała się pracownia. W rogu jakiś starszy pan formował rękoma wazoniki. Główny stół znajdował się na środku Sali. Jakiś młody człowiek, ledwo co po 20-tce, zaprosił mnie do niego. Wzbudził moje zdziwienie, bo zaczął mówić świetnym angielskim! Zaczął opowiadać mi historię swojego dziadka, który znajdował sporo ceramiki na pustyni i w końcu, powoli, zaczął się tym tematem pasjonować (tu pokazał mi wypłowiały plakat z dziadkiem na pierwszym planie). Metodą prób i błędów zaczął odkrywać, jak wytwarzać podobną, wytrzymałą ceramikę. Chłopak pokazywał mi różne minerały, mogłem każdy potrzymać w dłoni, ale w zasadzie to zapamiętałem tylko tyle, że aby uzyskać idealną gładkość i lśnienie ceramiki, trzeba dodać do niej… ludzkiego potu. Przejechał palcem po lekko spoconym czole i zaczął smarować potem wilgotny jeszcze wazonik. Dziadek przekazał rodzinie wiedzę i pasję. „Kochamy to robić!” – usłyszałem. Po chwili chłopaczek pokazał mi jedno ze swoich dzieł. Dzbanuszek z rączką.
- Uderz tym w stół – usłyszałem polecenie.
No dobra, ale żeby nie było na mnie. „Bach!” – pacnąłem dzbankiem o stół.
- Mocniej!
Oki doki, skoro chcecie i skoro prosicie, no to BACH! Garnuszkowi nic się nie stało. No, nieźle! Autentycznie się zdumiałem.
- Widzisz, jakie to wytrzymałe? A teraz weź w ręce to, tylko bardzo ostrożnie. To oryginalny fragment sprzed wielu, wielu lat. Ma około dwóch tysięcy lat!
Trzymałem coś, co istniało wtedy, kiedy być może na Ziemi żył Chrystus! Po około 10-cio minutowym pokazie chłopak wziął mnie do drugiej Sali, zlokalizowanej po lewej stronie. Znajdowało się w niej, ustawionych na półkach, setki ceramicznych produktów na sprzedaż! Ich własne wyroby, wszystkie wykonane ręcznie. Hmm, no dobrze, ale to miało być muzeum, a w sumie była to tylko prezentacja wykonywania ceramiki i sklepik. Pochodziłem troszkę, pooglądałem, ale nie zdecydowałem się kupić czegokolwiek. Nie mam walizki do przewozu takich rzeczy, tylko ciasny plecak (właściwie to dwa). Rozbije się to to jeszcze, nic takiego ze mną do Polski w jednym kawałku nie doleci.
- Mam zapłacić coś za prezentację? – zapytałem.
- Nie, nie trzeba – machnął ręką sympatyczny chłopak.
Potem, gdy już wsiadłem do auta, trochę żałowałem, że jednak nie dałem mu jakiegoś napiwku czy coś, albo też, że czegoś nie kupiłem… No ale napiwku ewidentnie nie chciał, a po co też kupować coś, czego się nie potrzebuje? Ale jednak mogłem kupić coś chociaż za 10 soli dla wspaniałej właścicielki hosteliku, w którym się zatrzymałem. Na pewno by się ucieszyła! Ech, czasem nie chciałbym mieć takich dziwnych wyrzutów sumienia…

Elvia, wspomniana właścicielka hosteliku, gdzieś zaginęła, nie miał mi kto otworzyć drzwi. Może wróci później? – pomyślałem. Postanowiłem przejść się i coś zjeść. U jakiejś wesołej staruszki stojącej za wózkiem na kółkach kupiłem za 5 zł naprawdę sporych rozmiarów hamburgera z frytkami w środku. Na moje nieszczęście jednak jedna taka frytka wypadła z bułki i uderzyła o moje jasne, krótkie spodenki. Została na nich naprawdę spora, czerwona plama! Fuck! Jak ja to dopiorę? Da się ręcznie doprać taki ketchup? A co tam, najwyżej tak będę łaził, jakbym przechodził jakąś menstruację!
Gdy wróciłem, Elvia już była w hotelu. Otwarła mi bramę i wpuściła do środka. Poinformowałem ją od razu o tym, że mam bilet do Cusco na jutro na dopiero 21.30 i poprosiłem o możliwość zostawienia bagażu (Puedo dejar mi maleta aqui?).
- Jasne, Artur, nie ma problemu! – krzyknęła serdecznie.
Jej entuzjazm, nawet przy mówieniu tak prostych i przyziemnych rzeczy autentycznie głęboko mnie rozbraja. Ona jest jednym chodzącym uśmiechem! Doprawdy, naprawdę wspaniała kobieta!

No i tak, dopiero teraz, wracam do początku tej notatki z dnia dzisiejszego. Spodenki umyłem pod kranem w łazience, polewając je obficie szampo-żelem pod prysznic i mocno trąc je w rękach, zwłaszcza w miejscu ketchupowej menstruacji. Powiesiłem je na krześle obok mojego stolika na balkonie i po 30 minutach… całkowicie wyschły! I uwaga! Nie ma żadnego śladu po tej plamie! Ani minimetra, podejrzanej, czerwonej, pomidorowatej substancji! Jestem z siebie niezmiernie dumny!
Ale teraz… Czas na spanie!


17 lipca, niedługo potem

W telewizji mają tu sporo kanałów z kaznodziejami mówiącymi o grzechu i Chrystusie. To takie dość typowe dla Ameryki Łacińskiej. Są też trzy kanały z amerykańskim wrestlingiem! (m.in. Fox) Jest też świnka Peppa po hiszpańsku. Oczywiście nie muszę pisać, co wybrałem. Chrum, chrum!


18 lipca 2022

Siedzę sobie w autobusie. Jeszcze nie ma 22.00, dopiero co wyruszyliśmy, a już wszyscy zdają się spać. Za oknem ciemność. Mam bardzo fajne, wygodne miejsce, bo siedzę sobie na górze (to autobus piętrowy), zaraz przed dużą, przednią szybą. Mogę sobie położyć wyprostowane (!) nogi na desce (rozdzielczej) zaraz pod nią, a i sam fotel mogę odgiąć w tył aż o 160 stopni. Właściwie to mam tu łóżko! Mam tez małpkę rumu na sen, czasem sobie pociągam małego łyka.
Dzisiejszy dzień był dosyć nudny, aczkolwiek może lepiej byłoby napisać, że było po prostu bardzo spokojny.
Do wyjścia z hotelu byłem gotowy już o 9-ej rano. Trochę zbyt wcześnie, zważywszy na jeden, dość istotny fakt – autobus miałem o 21.30, a więc ponad 12 godzin później! Zszedłem sobie leniwie na dół, Elvii nie było. Była chyba jej mama – malutka, drobniutka, ciężko poruszająca się staruszka w okularach tak ciemnych, że nie można przez nie było dojrzeć jej oczu (przypominały mi okulary, jakie nosił ongiś towarzysz Jaruzelski – próbowałem walczyć z tym skojarzeniem, no ale jakoś nie mogłem się go pozbyć!). Ale też się uśmiechała! Ciekawa czy tak pozytywną postawę wobec świata i ludzi można odziedziczyć, czy to może jakaś kwestia wychowania? Wychowanie przez przykład może? – mawia się, że uśmiech, jak ziewanie, jest zaraźliwy. Powiedziałem jej, że Elvia mówiła, że mogę sobie tu zostawić na cały dzień bagaż. Si, si! – potwierdziła starsza pani.
- A Elvia? Gdzie? – zapytałem.
- Pojechała do Ica – odparła uśmiechnięta staruszka.
- A będzie potem? – zadałem kolejne pytanie.
- Nie, nie, jutro dopiero – usłyszałem w odpowiedzi.
Szkoda, bardzo chciałem jej podziękować i pożegnać. I podkraść jej trochę tego pozytywnego nastawienia i entuzjazmu z życia!
Zostawiłem bagaż (duży plecak) i udałem się na miasto. 12 godzin do zagospodarowania. No to może sobie zjem gdzieś jakieś lekkie śniadanko? Wyczaiłem wczoraj taką knajpkę, która wygląda może i nieco skromnie, ale za to dyskretnie elegancko. Są plecione krzesełka, szklane stoły z ładnymi, ludowymi obrusikami. Napisałem ‘dyskretnie’, bo tę elegancję, ten wysiłek właścicieli, po prostu trzeba chcieć dojrzeć. Całościowo to wygląda po prostu jak tania, peruwiańska knajpka, ale gdy tylko człowiek przyjrzy się szczegółom, potrafią one zachwycić.
A właśnie! Tak w ogóle podoba mi się, że ludzie tu nie próbują się tak strasznie amerykanizować, jak to czynią mieszkańcy Ameryki Środkowej. Nie ma tu MacDonalsów, knajpki sprzedają lokalne jedzenie, dekoracje je zdobiące są dziełem lokalnych rękodzielników, a nie tandetną masówą. Nawet zwykli ludzi, czy to starzy czy młodzi, czy to mężczyźni czy kobiety, noszą sweterki w lamy, a nie jakieś zwesternizowane bluzy Nike czy Adidasa, których podróbek może w sumie jest tu sporo, ale których raczej dużo się nie nosi.
Zamówiłem fasolkę z ryżem i mięsem. 11 soli (11 złotych). Jak taniutko! I jakie dobre! Do tego kawka, potem Inka Cola i tak zeszły dwie godziny. Jeszcze dziesięć!
Poszedłem w stronę centrum tej północnej części miasta. Miasto żyje! Dużo w nim samochodów, które jak zwykle nigdy nie ustępują miejsca pieszym, dużo sprzedawców ulicznych (nawet dzieci!), kioseczków z gazetami, sprzedawców świeżowyciskanych owoców. Dużo sklepów i sklepików, knajpek z jedzeniem. Dotarłem na plac główny – fontanna, zielona trawka, drzewa. Coś, czego brakuje betonowym placom polskich miast i miasteczek. Deptaki w okolicy placu udekorowane są chodnikowymi płytami z rysunkami geoglifów, które oglądałem z samolotu latając nad pustynią okalającą miasto. Gwar rozmów, krzyków (głównie sprzedawców), klaksonów, silników aut i motorów. Do tego kuszące zapachy wydobywające się z niewielkich restauracji. Lubię kraje latynoskie – tu słychać życie, czuje się jego zapach, wyczuwa wibracje również mniejszych miast. Ludzie nie są tak posępni, milczący jak w Europie. Nie są tak rozdrażnieni jak w Polsce.
Za 7 soli kupiłem sobie solidny pasek do spodni trekkingowych. Wytargowałem z 10. Tu za wszystko właściwie można zapłacić mniej – za taksówki, za pamiątki, nawet za rum w sklepie. Co do paska jeszcze – pisze na nim Adidas, ale dziwnie ‘gangsterską’ czcionką. Podróba oczywiście, ale mocna. I tania!

Postanowiłem udać się do prywatnego muzeum prezentującego eksponaty będące rzeczami zebranymi na pustyni, na której byłem wczoraj z Carlosem. Było to muzeum Antonini, nazwane tak na cześć Włocha, który postanowił utworzyć to miejsce zebrawszy sporo różnych artefaktów na piaskowym odludziu. Carlos mówił mi, że to muzeum prywatne, bo rząd peruwiański nie jest za bardzo zainteresowany dbaniem o zabytki w okolicach Nazca. Dba się tylko o te główne placówki, mniejszych państwo nie chce tworzyć i utrzymywać.
Do muzeum szło się około 15 minut. Po drodze mijałem między innymi remizę ochotniczej straży pożarnej. Obok niej znajdowało się ogromne jezioro, będące zbiornikiem zzieleniałej wody. No, straż skądś musi brać wodę. Mijałem szkoły i uczniów w mundurkach. Ta idea mundurków zawsze mi się podobała, w pewien sposób zmusza uczniów do samodyscypliny poza murami szkoły, a i w szkołach nie widać kto jest biedny, a kto bogatszy. W uboższych krajach ma to chyba większe znaczenie, niż na przykład w Polsce, chociaż i przecież u nas nie brakuje biednych rodzin.
Muzeum jest niewielkie, ale ładnie zrobione i starannie utrzymane. Byłem w nim jedynym gościem! Wpuszczono mnie przez masywne, stalowe drzwi, po przyciśnięciu guzika dzwonka. Dostałem niewielką książeczkę po angielsku z tłumaczeniem tabliczek objaśniających znaczenie eksponatów i mówiących o historii ludów, do których owe eksponaty kiedyś należały i przez które zostały wytworzone.
Było więc dużo pięknie zdobionych naczyń, świetnie zachowanych tkanin, narzędzia oraz – co najfajniejsze! – głowy będące trofeami. Prawdziwe! Były to nie tylko czaszki będące już tylko kośćmi, ale również głowy z prawdziwymi włosami i wyschniętą skórą. Z łatwością można było sobie wyobrazić twarze osób, do których te czerepy należały. Wszystkie te nieszczęsne głowy łączył fakt, że miały wydrążoną dziurę w czole, przez którą przeciągało się sznureczek i taką czaszkę na sznureczku można było sobie powiesić przy wejściu do domostwa. Sporo tych czaszek jak na niecały tydzień pobytu! Chodziłem sobie po salach wolno, w ciszy, otoczony przez przedmioty wyrwane pustyni. Przedmioty z innej epoki, innych czasów, jakby z innego wymiaru lub innej planety. Może i wielu ludzi nudziłby pobyt w takim miejscu, gdzie obejrzeć sobie można przedmioty właściwie codziennego użytku, ale głupio byłoby być w Peru i nie odwiedzić kilku takich miejsc. Poza tym posiadam dość bogatą wyobraźnię, więc potrafię sobie wyobrazić, jak niepozorny dzbanek z namalowanymi na nim żabami trzymany jest przez niską Indiankę, która nalewa z niego wody lub jakiejś herbaty z liści koki. Potrafię sobie wyobrazić osobę, która wytwarzała jakąś miskę czy garnuszek i z zadowoleniem śmiać się w duchu, że człowiek ten nigdy, ani przez moment, zapewne nie wyobrażał sobie, że za tysiąc lat ktoś z bardzo odległych krain, o których istnieniu żaden z najmądrzejszych kapłanów jego ludu nie miał nawet pojęcia, będzie podziwiał misterny kunszt wykonania zwykłego przedmiotu codziennego użytku, ba! traktował to jak jakieś prawdziwe dzieło sztuki. Twórca takiego naczynia nie wyobrażał sobie pewnie, że przetrwa ono tysiąc lat, a on sam z rzemieślnika, w oczach przyszłych pokoleń, awansuje na artystę. Taki garncarz na pewno byłby teraz z siebie bardzo dumny! Jednak gdyby powiedzieć mu o tym wtedy, w czasie kiedyś lepił ten czy inny eksponat, pewnie zaśmiałby się, bo dla niego byłby to tylko jakiś głupi żart.
W muzeum tym, dość kameralnym, skromnie urządzonym, ale z dość bogatą kolekcją, spędziłem około dwóch godzin! Cieszyłem się tym czasem, tym spokojem, bo oprócz mnie i młodej bileterki siedzącej przy wejściu, nie było tam nikogo. Mogłem więc w ciszy patrzeć sobie na te wszystkie rzeczy z dawnej epoki i wyobrażać sobie ich powstawanie oraz ludzi i świat je użytkujący…
Nadal miałem sporo wolnego czasu, postanowiłem więc troszkę się poszwędać po północnej części Nazci. Dziwna sprawa – na samym skraju miasta znajdowała się świetnie zrobiona droga (dwa pasy w jedną i dwa pasy w drugą stronę), aczkolwiek oprócz jakichś pojedynczych pojazdów i śmieciarki nic po niej nie jeździło! Może dlatego, że po jednej stronie znajdowały się zwykłe domki, nie żadne sklepy czy restauracje, a po drugiej stronie było trochę wyschniętej przestrzeni, na końcu której znajdowały się ziemne wały chroniące przez wzbierającą tu w styczniu rzeką (Rio Aja). Ponad wałami majaczyły w oddali góry. Droga była nowa, chodniki jeszcze były w budowie. Chociaż budowa chodnika od strony wałów, gdzie nie ma właściwie NIC, jest jakąś totalną głupotą. Inwestycje publiczne nie są tutaj chyba najlepiej przemyślane. Kolejnym przykładem jest jeden budynek, który samotnie stał sobie po tej niezabudowanej stronie drogi, na samym skraju miasta. Była to jakby hala sportowa, szumnie podpisana Coloseo. Przypominała trochę miniaturkę katowickiego Spodka, w skali 1:100. W środku mieściło się pewnie jedno boisko do piłki nożnej i naprawdę małe trybuny, wielkości trybun w szkolnych salach gimnastycznych. Napis Coloseo już się smutno łuszczył, podobnie jak cała żółta farba, którą pokryty był budynek. Ewidentnie niszczał, był nieużywany, wyglądał żałośnie i opłakanie. I jakoś tak strasznie, w tej ciszy i prażącym słońcu. Postapokaliptycznie. Czemu nie używać tak fajnego budynku, który swoje przecież też kosztować? Z drugiej strony po co go robić na całkowitym, dosłownym skraju miasta, gdzie stoi ledwie parę domów? Kolejne pieniądze wyrzucone w błoto. Lub raczej rzucone w piach.
Wróciłem do restaruacji, w której kilka godzin wcześniej jadłem fasolkę z mięsem i ryżem. Zgłodniałem już trochę, w dodatku nabiłem kilka ładnych kilometrów. A może zupkę tym razem? Przed podróżą nie ma co w siebie za dużo pakować. Sopa de Moron – taki rosołek z dużą ilością warzyw i mięsem! 4 sole, mniej niż jeden dolar! Znowu troszkę posiedziałem, zamówiłem kawę i jak zawsze wyśmienitą Inka Kolę, uzupełniłem notatki na tablecie i tak do podróży zostały mi… 3 godziny! Zmieniłem miejscówkę, poszedłem gdzieś indziej, do dużej, porządnej restauracji pełnej rodzin z dziećmi. Wypiłem sobie w niej dwa piwka i udałem się do hostelu po bagaż. Otwarła mi starsza pani, życzyła udanej podróży! Nazcę będę miło wspominał. No nic, zasnę sobie chyba. Małpka skończona, notatka chyba też!
19 lipca, nad ranem
Stoimy gdzieś w górach. W korku! Skąd nagle korek w górach? Ano z powodu protestu kierowców. Ludzie z naszego autobusu wyszli rozprostować kości. A co mi tam, też sobie wyjdę.

19 lipca, godzinę później

Zlitowano się nad autobusami i vanami z turystami. Chwała im za to! Po co utrudniać życie ludziom, którzy z sytuacją kierowców nie mają przecież nic wspólnego. Korek w górach ciągnął się kilometrami! Można było dojrzeć sporo policjantów, przejechała nawet karetka na sygnale. W tym momencie doceniam dobrodziejstwo w postaci wielkiej szyby, przed którą sobie wygodnie siedzę, gdyż mogę podziwiać przepiękne górskie krajobrazy, nad którymi rozciąga się przepiękne fioletowe niebo z podłużnymi, białymi chmurami, jakby ktoś kilka razy przeciągnął pędzlem po niebie. W autobusach nad ranem nie wolno spać! Zwłaszcza w Peru!
19 lipca, wieczór
Do Cusco dojechaliśmy po godzinie 13-ej. Od jakiegoś czasu czuję bardzo dziwny ból głowy. Nie jest mocny, ale jest bardzo dokuczliwy. I czuję również jakieś dziwne zmęczenie. Takie… niedomaganie. To może mieć związek z chorobą wysokościową. Cusco leży przecież na wysokości 3,400 metrów nad poziomem morza! Zazwyczaj żyję sobie i egzystuję na wysokości zaledwie 320 metrów, Nazca zaś leży na wysokości 520 metrów… W ciągu 15 godzin dostałem się 3 tysiące metrów wyżej. No, organizm musi jakoś zareagować na tak gwałtowną zmianę. Nie jest przyzwyczajony do takich wysokości i rzadszego powietrza.
Przypomniały mi się fragmenty książki Mario Vargasa Ilosy zatytułowanej „Rozmowa w ‘Katedrze’”. Jeden z bohaterów, mieszkający całe życie w Peru, cierpiał na chorobę wysokościową w Arequipie, położonej tysiąc metrów niżej niż Cusco. Jak wrócę, to poszukam i przepiszę. A, przypomniał mi się też i inny cytat, ale to po powrocie!

[EDIT Po powrocie:

Jak obiecałem, oto fragmenty ‘Rozmowy w ‘Katedrze’’. Trifulcio dotarł do Arequipy, 2.300 metrów nad poziomem morza, czyli 1/3 niżej niż Cusco. No ale oddaję głos Mistrzowi, Mario Vargas Llosie:

„Może mam górską chorobę? myślał Trifulcio. Kiedy oddychał, wydawało mu się, że powietrze nie chce mu wchodzić do płuc. To ta wysokość, myślał Trifulcio. Już mu o tym mówili: serce waliło jak młot i brak ci powietrza. Czuł się tak, jakby długo biegł albo jak po bójce: przyspieszony puls, coś tłucze w skroniach, żyły się napinają.
(…)
Po tej cziczy to mi jeszcze gorzej, pomyślał Trifulcio. Krew w nim przestała krążyć, jakby za chwilę miała się zagotować. Ale nie dawał po sobie poznać, wyciągał rękę po swoją ogromną szklanicę i uśmiechał się do Télleza, Uronda, Ruperta i majstra Martineza: no to zdrówko.
(…)
Trifulcio pomyślał: gdybym wziął dwie pastylki zamiast jednej, już by było po chorobie. Patrzył na zakopcone ściany, na kobiety, które dreptały pomiędzy kuchnią a stolikami roznosząc półmiski z pikantnymi daniami, i brał się za puls. Nie, krew się nie zatrzymała, nie przestała krążyć, ale krążyła powolutku. I wrzała, tak, wrzała, jej gorące fale tłukły mu się w piersi. Żeby już był wieczór, żeby już było po tej robocie w teatrze, żeby wreszcie wrócić do Ica (406 m. n.p.m. – przyp.)
(…)
Dziwna choroba, pomyślał Trifulcio, to przychodzi, to mija. Wydawało mu się, że umiera, że znów odżywa, że jeszcze raz umiera.
(…)
Trifulcio oparł się o ścianę, przymknął oczy: chyba tu umrze czy co? Po trochu świat przestawał wirować, krew znowu krążyła normalnie.
(…)
Zbliżał się wieczór, pochłodniało, pomiędzy straganami z towarem stały
stoliki z zapalonymi świecami, ludzie jedli przy tych stołach. Drżały mu nogi, plecy miał
mokre, ogień w skroniach. Osunął się na jakąś skrzynkę i dotknął piersi: serce biło.
Sprzedawczyni płótna z Tocuyo spojrzała ña niego zza lady (…) Pan chory? Powiedziała kobieta, może wody? Tak, dziękuję. Nie jest chory, to ta wysokość. Wypił wodę i poczuł się lepiej.”

Mnie na szczęście aż tak straszne objawy nie dokuczały, ale więcej o nich napisałem troszkę dalej.
Miałem dodać jeszcze jeden cytat. Jest to fragment relacji Polaka jadącego koleją w Peru ze starej, bo wydanej w 1982, kupionej przeze mnie niedawno na Allegro, książki „Ameryka Łacińska w relacjach Polaków”. Już poszukam, bo z pamięci oczywiście nie zacytuję!
Jest!
Autorem wspomnień jest Michał Gieysztor (1871-1954), podróżnik i inżynier, a fragment dotyczy roku 1929, kiedy przemierzał on Peru.

„Tak dojeżdżamy do wysokości 4835 metrów. W pociągu jest stały lekarz, który pielęgnuje pasażerów chorych na chorobę wysokości. W naszym wagonie jest ich sporo. Niektórzy leżą jak martwi, aby nie czynić najmniejszego ruchu, inni łapią ustami powietrze, jak ryby na piasku, inni wymiotują, itp. Ja trzymam się dobrze, nawet chodzę od okna do okna oglądać cudowne widoki i fotografować. Boli mnie tylko trochę głowa, jakby ciężar jaki gniótł ją”
Hmm, czyli znowu głowa! Przypomnę, Cusco jest na wysokości 3400 metrów n.p.m. Wyżej niż Arequipa, niżej niż wysokość opisywana przez pana Gieysztora, natomiast ja zazwyczaj egzystuję na wysokości około 300 metrów.
No dobrze, dość cytatów!]
Zaraz po przybyciu za 10 soli wziąłem sobie taksówkę pod hotelik. Normalnie pewnie bym sobie spróbował dojść na nogach, od razu próbować zacząć wchłaniać miasto, ale po wyjściu z autobusu stwierdziłem, że coś jest ze mną nie tak i lepiej może nie ryzykować. Nigdy nie doświadczałem tak dziwnego stanu – naprawdę, trudno to opisać. Oprócz bólu głowy i zmęczenia było mi jeszcze jakoś niedobrze i czułem się zdezorientowany. Obawiałem się, że dostanę jeszcze jakiegoś napadu paniki albo gdzieś zemdleję. Takie obawy dopełniały tragizmu mojego stanu. No więc stąd pomysł na taksówkę. W Cusco miałem zarezerwowany hostelik (pokój prywatny, z łazienką) na dwie noce. 55 zł za noc! Śniadanie w cenie!
Zakwaterowano mnie w pokoju czteroosobowym z dwoma piętrowymi łóżkami, ale obiecano, że nikogo do mnie nie dokwaterują. Jest prywatna łazienka, nie ma źle! Od razu zaproponowano mi rezerwację do Machu Picchu! Była opcja kilkudniowego łażenia po dżungli, ale mam problem z palcem, o czym już wspominałem, więc zdecydowałem się na opcję podjazdu samochodem, mimo to jednak kilka godzin dreptania mnie nie ominie. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni! Gdzieś tam mam spędzić noc w okolicy. Nie zapamiętałem, czy jedną, czy dwie, byłem rozkojarzony, pękała mi głowa, a moja ‘znajomość’ hiszpańskiego dodatkowo utrudniała proces rezerwacji. Szczegóły mieliśmy obgadać później.
Pojawił się w końcu i on. Głód. Mimo, iż nie miałem na to ochoty, musiałem wyjść na miasto w poszukiwaniu pożywienia. Znalazłem jakiś kantor po drodze, wymieniłem troszkę dolarów, znalazłem jakąś chińską knajpkę i zamówiłem jakieś niedrogie jedzenie.
Tutaj, w Peru, chińskich knajpek jest po prostu zatrzęsienie. Nie MacDonaldsy, nie KFC, ale z obcych kuchni dominuje tu kuchnia azjatycka. Nie są to takie 100% chińskie knajpki. Nazywają się Chifa (tudzież Chaufa) i nie serwują one typowego chińskiego jedzenia. To właściwie mieszkanka kuchni chińskiej i peruwiańskiej (a raczej składników typowych dla kuchni peruwiańskiej). Troszkę historii może? W XIX wieku (pierwsze udokumentowane przypadki pochodzą z 1849 roku) i na początku XX wieku do Peru przybyło wielu imigrantów ze Wschodniej Azji. Pracowali przy najcięższych pracach, tak jak to miało miejsce w podobnym okresie w USA, w kopalniach, przy budowie kolei… W Peru dodatkowo zbierali guano, tak! ptasie odchody! Jak czytałem w pomocniku historycznym „Dzieje Ameryki Łacińskiej” wydanym przez Polityke (Nr 9/2019), guano wykorzystywano do produkcji nawozów, głównie na potrzeby Anglików, którzy handel guanem w końcu przejęli całkowicie jako rekompensatę za niespłacone im przez Peru pożyczki. No i wiadomo, tacy Chińczycy próbowali gotować to co umieli, po swojemu, ale że nie wszystkie składniki były dostępne, dodawali więc to, co akurat było pod ręką. Siłą rzeczy więc musieli dodawać składniki lokalne. I tak, z czasem, obie kuchnie się wymieszały tworząc taki specyficzny mix kulinarnych tradycji Azji oraz Peru. Oczywiście istnieje kuchnia typowo peruwiańska, chaufa nie zastąpiła tradycyjnych peruwiańskich dań. Jednak jest tu bardzo popularna, a ja właśnie wylądowałem w knajpce serwującej taki rodzaj jedzenia.
Knajpka była pełna, z trudem znalazłem wolne miejsce. Nic dziwnego, ceny były bardzo przystępne. Za 14 soles dostałem talerz ryżu z wołowiną i lokalnymi warzywami. Było tego tak dużo, że nie mogłem tego dojeść! Zamówiłem jeszcze piwo, myśląc – i mając nadzieję – że może alkohol złagodzi trochę ten cholerny ból głowy, na którą kilka tabletek APAPu nie pomogło. Po wypiciu połowy butelki mój stan się nie poprawił, a powiedziałbym, że się jeszcze pogorszył! Zostawiłem niedojedzoną wołowinę i niedopite piwo i udałem się z powrotem do hostelu. Byłem trochę zły na całą tę sytuację, bo chciałem zobaczyć trochę miasta, zostało mi jeszcze sporo godzin do końca dnia, ale byłem tak potwornie zmęczony… Myślę, że 15-godzinna podróż, chociaż była bardzo komfortowa, również przyczyniła się trochę do mojego tragicznego samopoczucia.
Zaczynałem sobie zasypiać, gdy obudziło mnie pukanie do drzwi. To pukała inna recepcjonistka, chyba nawet sama właścicielka tego hostelu (Gringo’s House). Przynosiła złe wieści dotyczące Machu Picchu. Potruchtaliśmy na recepcję, do komputera, i zobaczyliśmy, że pierwszy termin to… 28 lipca! Wyjazd 27-go. Za tydzień?! Cholera, no i co tu robić? Czytałem, że są spore problemy teraz z rezerwacjami, to w sumie szczyt sezonu. Hmm, rezerwację i tak trzeba zrobić, brać każdy najwcześniejszy termin, bo przecież być w Peru i nie zobaczyć Machu Picchu to byłaby rzecz, której żaden podróżujący by sobie nie wybaczył! Działamy, trudno. 135 dolarów. Dużo! No ale w tym dwie noce w hotelu, przejazd tam i z powrotem, cena wejściówki. Niby to jakieś 600 zł, ale gdy się to rozłoży na te kilka dni to nie wychodzi jakoś bardzo nieprzystępnie i cena właściwie nie przyprawia o zawał serca. Biorę!
Zacząłem zastanawiać się, czy by sobie gdzieś nie pojechać i nie wrócić za tydzień, no ale w Cusco chyba jest co robić? Zapytałem o jakieś aktywności, ciekawe rzeczy, które mogliby też dla mnie zorganizować. Od razu pokazano mi trzy plakaty wiszące na ścianie! Są tu dobrze przygotowani, heh. Pokazując mi te plakaty i widniejące na nich obrazki, przedstawiono mi kilka propozycji. Quady, wycieczka krajoznawcza i coś jeszcze. Zaczęliśmy więc planować – zorganizowałem sobie to w ten sposób, że w jeden dzień będę coś robił, w kolejny odpoczywał i włóczył się po mieście, potem znowu coś mi zorganizują, po czym kolejny dzień znowu poświęcę na cieszenie się Cusco. Nie powinno być nudno! Zrobiłem rezerwację na więcej nocy, dostałem małą zniżkę, wychodzi 50 soli za każdą noc. Dostanę też, ale to już jutro, osobny pokój z jednym łóżkiem, dużo bardziej przytulny. Będzie dobrze!
Spadam spać. Padam. Myślę, że występuje u mnie niedotlenienie. Niby oddycham, ale powietrze jest rozrzedzone (aczkolwiek nie czuć tego), więc organizm dostaje mniej tlenu, niż się przyzwyczaił dostawać. Stąd takie dziwne rozbicie, będące jakby mieszanką objawów grypy, zmęczenia i kaca…

20 lipca 2022, Cusco

Ależ dzisiaj był fajny dzień!
Jak pisałem wczoraj, zamówiłem sobie kilka atrakcji do czasu, aż wyruszę pod Machu Picchu. Jedną z takich atrakcji była wycieczka po cudach Świętej Doliny. Jest to obszar rozciągający się na długości 60 kilometrów i można na nim znaleźć wiele zabytków związanych z Inkami.

Zaczęło się od spóźnienia kierowcy, który miał po mnie przyjechać. Niby była to tylko godzina (heh), no ale zważywszy na fakt, że wyjechać mieliśmy o 6-ej rano, wywołało to u mnie lekką irytację – wiadomo, mogłem pospać sobie troszkę dłużej. No ale w końcu przyjechało po mnie auto, które po drodze zebrało jeszcze kilka innych osób. W pewnym momencie nasz van zatrzymał się na przystanku i wpadła do niego jakaś pani, krzycząc moje imię. Zmiana pojazdu! Inna firma! No, nieważne, byle bym zobaczył to, na co się zapisałem. Podobny pojazd, ni to van, ni to bus, coś między-między, a w środku my, spragnieni wrażeń turyści-podróżnicy, stłoczeni blisko siebie jak sardynki w małej puszce. I tylko ja niezbyt hiszpańskojęzyczny! Przewodnik, siedzący obok kierowcy, obiecał mówić, specjalnie dla mnie, po angielsku, oczywiście po uprzednim objaśnieniu wszystkiego po hiszpańsku. No, czułem się wyróżniony!
Atrakcji troszkę dzisiaj było, pora przejść do napisania o nich kilku słów.

1) Chinchero – sztuka tkania

Po jakichś 40 minutach dojechaliśmy do miasteczka Chinchero (11 tys. mieszkańców) i tam podjechaliśmy pod dosyć spory sklepik, gdzie przy wejściu czekały na gości młode dziewczyny, w wielobarwnych, misternie utkanych lokalnych strojach. Podawały nam gorącą herbatę – ranek był jeszcze bardzo chłodny! Przeszliśmy przez sklep, a właściwie to przez dużą halę z licznymi produktami z wełny lamy, zaprowadzono nas do wydzielonej części na jego tyłach. Usiedliśmy na drewnianych ławeczkach. Przed nami stał stolik, do którego podeszła pani w kolorowym, ludowym stroju i zaczęła objaśniać nam tajniki farbowania tkanin. Okazało się, że owad, którego Carlos rozgniatał na moich oczach, a który w chwili miażdżenia wydzielał z siebie duuuużo krwi, używany jest również do farbowania tkanin! Pani przejechała sobie jeszcze jego krwią po wargach, które nabrały ciemnorubinowego koloru! Naturalna szminka! No ale całuj tu później taką, z krwią robala na wargach!
Mogliśmy potrzymać różne owoce i rośliny wykorzystywane do farbowania. Pani mówiła jeszcze o tkaniu, o wełnie, ale tutaj przewodnik dał ciała, bo nie tłumaczył na bieżąco. Coś niecoś jednak rozumiałem, aczkolwiek nie było to temat, który by mnie jakoś specjalnie pociągał (tak, jak garncarstwo, heh). Ten wykład nie był oczywiście tylko stricte wykładem, bo chwilę później przewodnik powiedział nam, że mamy 10 minut na zakupy. Sklep był dość porządny, dzieci mogły głaskać sobie prawdziwe lamy, natomiast dorośli mogli coś sobie zakupić – ceny jednak były dość wysokie, aczkolwiek trzeba przyznać, że sprzedawane rzeczy były bardzo wysokiej jakości. Niektórzy z naszej grupy kupili jakieś mniejsze (czytaj tańsze) elementy garderoby, jak na przykład czapki zimowe czy rękawiczki.

2) Chinchero - ruiny

Przewieziono nas kawałek dalej i poinformowano, że musimy kupić sobie bilet. W Peru, przynajmniej na chwilę obecną (rok 2022) są dwa typy biletów turystycznych – za około 70 złotych można kupić uprawniający na wstęp do 5-ciu określonych atrakcji, natomiast za 130 złotych, można sobie pooglądać aż 15 atrakcji. W przypadku tych 5-ciu nie można jednak ich sobie ot tak dowolnie wybierać, bo na przykład można zobaczyć 5 atrakcji tylko w Świętej Dolinie, 5 muzeów tylko w Cusco, albo 5 jeszcze w innym miejscu. Nie można ich mieszać (np. 2 atrakcje w Dolinie, 2 w Cusco, 1 gdzieś indziej). W sumie żałuję, że nie kupiłem tego droższego biletu, no ale w sumie kościołów to już nie zamierzam chyba zwiedzać, a jak zajdzie taka potrzeba, to dam drugi raz 70 zł i zwiedzę sobie coś jeszcze. Bilet, który kupiłem, w Chinchero uprawniał, między innymi, do wejścia do najstarszej części miasteczka.
Po wejściu (wdrapaniu się!) po stromych schodach na szczyt, na którym się ona znajduje, moim oczom ukazał się trawiasty plac, na którym siedziały Indianki sprzedające swoje produkty. Głównie ubrania (bardzo ładne!), wisiorki, biżuterię. Handel tutaj odbywa się od setek lat, więc tradycja ta jest w jakimś sensie nadal kultywowana. Jakiś Indianin przygrywał na flecie wpadające w ucho tradycyjne andyjskie melodie, więc klimat był bardzo pozytywny. Aczkolwiek miałem nieodparte wrażenie, ze wszystko to był taki show dla grup turystycznych. Z drugiej strony, na kim niby mieliby zarabiać rzemieślnicy wyrabiający te wszystkie rzeczy? Zieleń otoczona była brukowaną kamieniami ścieżką, a wszystko to otaczały – jakby w uścisku - niskie, kolonialne budynki. Nad placem górował stary kościół, zbudowany tu we wczesnym XVII wieku przez zajmujących wtedy to miejsce Hiszpanów.
Przewodnik w tym miejscu zajął się mną naprawdę profesjonalnie, bo po tym, jak wszystkim opowiadał o okolicy po hiszpańsku, podchodził zaraz do mnie i indywidualnie mi wszystko jeszcze raz tłumaczył po angielsku. Miał na imię Frank, jego angielski był przyzwoity, choć czasem musiałem mu podpowiadać jakieś słówko (albo tłumaczyć z hiszpańskiego, lol). Dowiedziałem się, że tu również działała Święta Inkwizycja, która – jak to zwykła czynić w Europie – dopuszczała się okrutnych tortur i paliła opornych na konwersję na stosach. Krzyż to dla wieku tu jednak symbol przemocy, odpowiedzialny za wykorzenienie kultury przodków, co jednak nie przeszkadza im być członkami Kościoła Katolickiego…
Najciekawszy punktem wyprawy były kamienne mury, które pozostały po mieszkańcach tego miejsca. Kamienie były bardzo masywne i bardzo ciężkie, ale tak idealnie do siebie dopasowane, że zwolennicy teorii Starożytnych Kosmitów wierzą, iż w budowie ich pomagały bardziej zaawansowane, pozaziemskie, cywilizacje. Przykładowo, gdy któryś kamień miał malutki, kilkucentymetrowy ubytek w prawym górnym rogu, to nakładany na niego inny kamień miał w prawym dolnym roku wystający, identyczny rozmiarowo, kawałek, którym wypełniano mikroskopijną lukę. Między kamienie nie można było wcisnąć kartki papieru, tak dokładnie były one przycięte! Mury były jak wielotonowe puzzle! Tak świetnie połączone nie kruszyły się, nie pękały i nie waliły w czasie częstych w tym regionie trzęsień ziemi. W zasadzie dzięki temu, że ich kamienie tak świetnie do siebie pasują i tak dobrze, dokładnie się zazębiają, mogły one przetrwać do dnia dzisiejszego!
W tym kompleksie, poza placem handlowym, znajdował się również plac ceremonialny, a pod nim poletka służące do uprawy ziemi. Te poletka znajdowały się na zboczach gór, ale nie zostały one dostosowane do ich nachylenia, jak na przykład w Polsce, ale góry pocięto jakby w schodki, a każdy schodek był miejscem na uprawę roślin. Na przykład ziemniaków, które suszono i mogły one przetrwać w spichlerzach wiele lat. Inkowie byli na tyle mądrzy i inteligentni, że zabezpieczali się na wypadek klęsk naturalnych, z których najczęstszą była susza. Widmo głodu było im obce, czego nie można powiedzieć o XX-wiecznych ‘cudownych’ cywilizacjach, jak Związek Radziecki odpowiedzialny za Hołodomor na Ukrainie, czy maoistyczne Chiny, gdzie z głodu wymarło miliony ich mieszkańców. Nie wspominając o głodzie w niby rozwiniętej, XIX-wiecznej Europie, wywołanym chorobą właśnie ziemniaków (Irlandia). Ale to już tylko moje, niepotrzebne chyba dygresje. Chociaż może i potrzebne, bo pokazują, że te niby ‘dzikie’ cywilizacje, żyjące całe wieki temu, były o wiele mądrzejsze i zaradniejsze od niektórych cywilizacji czy tych ‘idealnych’ systemów współczesnych.
- Cały ten kompleks był przeznaczony oczywiście dla ważnych ludzi. Plebs mieszkał poza takimi miejscami, nie potrzebował kamiennych budowli – powiedział Frank. To samo usłyszałem od Carlosa w czasie odwiedzin w kompleksie piramid w Cahuachi.
Pochodziliśmy sobie po placu ceremonialnym, mogłem podotykać murów, popatrzeć na piękne, zielone góry i doliny, wdychać przyjemnie zimne, świeże powietrze. Schodząc w dół, do autobusu, czułem jednak ból w płucach. Może to i złe słowo, raczej miałem wrażenie, jakby ktoś na klatce piersiowej położył mi z 10 kilogramów. Jakbym nie do końca mógł wziąć pełny wdech. Sprawdziłem sobie wysokość tego miejsca – 3765 metrów nad poziomem morza! Czyli jeszcze wyżej niż Cusco! Ale przynajmniej nie odczuwałem już tego cholernego bólu głowy, który tak strasznie dokuczał mi wczoraj.
Miałem przy sobie liście koki, zakupione jeszcze w Nazca. Siedziałem na samym tyle naszego vanobusa, po prawej stronie, przy oknie. Wyjąłem je sobie, zapytałem ludzi, jak się tego ‘używa’. Como usarlo? :) Od razu wszystkie trzy osoby siedzące w ostatnim rzędzie odwróciły się w moją stronę i zaczęły mi doradzać. Peruwiańska rodzina z Arequipy – mama (mająca azjatyckie rysy), tata (typowy Peruwiańczyk) i ładna, 23-letnia córka, mająca fizyczne cechy mamy i taty. Hmm, czyli wziąć kilka listków do ust i po prostu żuć? Połykać? Tak, połykać! Dziwny smak! Ano, dlatego nie wszyscy lubią. Ta rodzina akurat za liśćmi koki nie przepadała, ale mnie po jakimś czasie zaczęły smakować. Po ich przełknięciu w ustach zostaje posmak jakby odświeżającej herbaty. Można zapytać, skąd znam wiek tej dziewczyny. Po prostu okazało się, że w miarę fajnie zna angielski i gawędziliśmy sobie właściwie przez cały dzień podróżowania. Co się okazało, żadne z nas nie zapytało drugiego o imię, więc chyba od razu zakładaliśmy, że nic z tego nie będzie, heh. No, dobrze, nie zawsze coś musi być. Zwłaszcza jak jedno, to płci żeńskiej, podróżuje z rodzicami :)
Na kilka dni przyjechała z rodzicami do Cusco, wszyscy są z Aequipy. Ona w Cusco jest trzeci raz, ale rodzice dopiero pierwszy raz. Powód jest zarówno prozaiczny, jak i dość przykry – po prostu dopiero teraz ich na stać na taki rodzinny wyjazd. Ja za wszystko, łącznie z biletem na pięć atrakcji, zapłaciłem 140 soli, oni 115 od osoby – mnie pewnie troszkę z hotelu doliczyli w ramach prowizji. Ale wiadomo, oni jeszcze muszą doliczyć dojazd, jakiś nocleg, jest ich troje, a w Peru nie zarabia się kroci. Peruwiańczycy są w większości bardzo biedni, co zauważyłem od razu opuszczając Limę. Wielu ludzi mieszka w ubogich domkach wielkości mojego pokoju hotelowego. Nie ma mowy o jakichś ładnych przydomowych ogródkach, kutych ogrodzeniach, uroczych bramach, nawet o tynku czy farbie na ścianach. Moja towarzyszka rozmowy uświadamiała mnie dokładniej w tej kwestii – na wsiach jest tragedia, nie ma wody bieżącej, nie ma nawet prądu. Duża bieda. A politycy kradną na potęgę. Kraj toczy wszechobecny rak korupcji. Nawet niby prywatne media są dotowane przez rząd, ale jedynie po to, aby nie informowały o niewygodnych dla niego rzeczach, jak na przykład zanieczyszczanie środowiska przez kopalnie.
- Dużo tu kontroli policyjnych – mówię, pokazując przez okno na kolejny już kontrolowany samochód.
- Ich dodatkowy dochód. Kontrolują tak, by coś znaleźć – odrzekła moja nowa znajoma.
- Chodzi o łapówki, tak? – dopytałem, choć wiedziałem.
- Tak. Kierowca musi wykupić się łapówką.
Porozmawialiśmy też o sobie. Ona jest projektantką wnętrz, ale też maluje. Przyznała, że marzy o tym, by tworzyć kiedyś w Europie. Powiedziałem jej, że teraz w Europie sprzedaje się sztuka kontrowersyjna, agresywna, oraz przede wszystkim prosta. Taki Damien Hirst na przykład, robiący eksponaty z na wpół przeciętej krowy. Albo sztuka przypominająca memy w telefonie. Odpowiedziała mi bardzo ładnie, bo zaczęła mówić o uczuciach, przekazie, wadze znaczenia. Mówiła, że ma nadzieję, iż prawdziwa sztuka, nie ta tworzona na siłę, na chwilę i dla poklasku, prędzej czy później znajdzie swoich odbiorców. Hmm, pomyślałem sobie, że tacy właśnie artyści to zawsze klepali biedę albo po pewnym czasie jednak przechodzili na komercyjną stronę sztuki. No ale dziewczyna ma dopiero 23 lata, ja w jej wieku też byłem takim idealistą. Ale dobrze, świat potrzebuje idealistów!
Dość zanudzania, pora na punkt trzeci!

3) Prezentacja lokalnego napitku w vanobusie

W drodze do kolejnego miejsca naszej destynacji do naszego pojazdy wsiadł młody chłopaczek, miał może z osiemnaście lat. Zaczął z zapałem prezentować nam, pasażerom, dwie buteleczki, ładnie owinięte w tkane mundurki, w których znajdowały się lokalne napoje alkoholowe. Chłopak zaczął opowiadać o ich właściwościach prozdrowotnych. Każdemu z pasażerów wręczył 50 mililitrowy kubeczek i tak idąc po pojedzie, którym na nieasfaltowanej drodze rzucało na lewo i prawo, nalewał najpierw jeden napój (kilkanaście kropel), a potem drugi. Zabrał kubeczki i zaoferował buteleczki po 12 soli za sztukę. Sprzedał trzy. Napitki smakowały jak delikatne napoje ziołowe z leciutko wyczuwalną nutką alkoholu. Czuć było w nich coś jakby odświeżające olejki, ale daleko mi do geniusz Grenouillea (‘Pachnidło’!) abym pokusił się o sprecyzowanie dokładnych składników. Po zainkasowaniu 36 soli chłopaczek wyskoczył, dość zadowolony, w szczerym polu. Teren był pagórkowaty, porośnięty niską, wysuszoną na żółto trawą. Z jasnym błękitnym niebem i ośnieżonymi Andami w oddali stanowił piękny widok. Po jakimś czasie dotarliśmy do kolejnego punktu naszej wyprawy.

4) Moray

Moray to miejsce z wydrążonymi w ziemi ogromnymi, okrągłymi otworami. Składają się one ze schodków, z tak zwanych tarasów. Coś jak gigantyczny, gwintowany otwór na bardzo dużą, szeroką śrubkę, zwężający się do dołu. Każda pionowa część schodka zrobiona była z kamieni. Nie tyle po to, by ziemia się nie osuwała, ale również po to, aby kamienie w ciągu dnia nabierały ciepła, które oddawane było powoli ziemi w ciągu nocy, dzięki czemu rośliny hodowane na każdym schodku nie odmarzały. Sprytne! Te otwory w ziemi były głębokie na… 30 metrów! Największy zaś ma 45 metrów szerokości! Gigantyczne dziury! Mówi się, że było to swoiste laboratorium agrarne Inków posiadające kilka mikroklimatów – działało to w ten sposób, że cały rok hodowało się określoną roślinkę na jednym schodku (tarasie), po czym przenoszoną ją w górę, gdzie znowu uprawiano ją przez rok. Dzięki temu można było stopniowo przyzwyczajać rośliny do różnych temperatur i przenosić je w inne miejsca na obszarze Świętej Doliny. Różnica w temperaturach pomiędzy najniższymi, a najwyższymi poziomami tych otworów, czyli w obrębie 30 metrów wysokości, wynosiła nawet 15 stopni Celsjusza! Stopniowo więc można było przystosowywać rośliny do wegetacji w wyższych partiach gór, co wiązało się oczywiście z możliwością zasiedlania tych terenów i dostosowywania ich do zamieszkania przez ludzi. Niech ktoś powie, że Inkowie to była prymitywna cywilizacja!
Moray to nie była jakaś tam ciekawostka mogąca zaciekawić jedynie zapalonych studentów Akademii Rolniczej; nawet zwykli ludzie, tacy jak ja, słuchali o tym z zachwytem. Nie mówiąc o walorach estetycznych tych ‘dziur’, których symetria, położenie i ogólne wrażenie, jakie sprawiają, po prostu zapierały dech w piersiach!

5) Maras Sal, czyli miejsce, gdzie wydobywa się sól

Później dojechaliśmy na wzgórze, z którego rozciągał się zaiste piękny widok. Na zboczu tego wzgórza, schodzącym w dół doliny, znajdowało się kilka tysięcy małych baseników (tak zwanych salin) służących do wydobywania soli. Działa to w ten sposób, że z wnętrza góry ścieka… słona woda (pozostałość po wypiętrzaniu się lądów, spowodowanymi ruchami tektonicznymi – kiedyś był tu ocean!), która wypełnia te baseniki i ścieka sobie coraz niżej i niżej. Słońce odparowuje wodę, zostaje sól, która jest deptana w celu jej rozkruszenia, a potem zgarnia się ja w kupki czymś na kształt grabi, aczkolwiek końcówka zamiast ząbków zrobiona jest z płaskiej, niewielkiej deseczki. Soli są trzy rodzaje, każda, w zależności od wysokości, z której została zebrana, ma inne właściwości.
Tenże sposób produkcji trwa od dawien dawna, od czasów przed Inkami. Zarówno oni, jak i później Hiszpanie, chętnie przejęli teren tej produkcji. Nic nie zniszczyli, sól była zbyt rzadka i zbyt cenna – pozwolili lokalnej ludności się tym zajmować, oczywiście w ten sposób bogacąc się jej kosztem. Coś na zasadzie – nie wyrżniemy was, ale macie dawać nam sól! Cóż… Obecnie te solanki są wspólnotowe, coś na kształt naszych dzisiejszych spółdzielni – zyski są dzielone między wszystkich, którzy zajmują się pracą na tych basenikach.
Miejsce wygląda naprawdę urokliwie, bardzo kolorowo i jak na lokalizację, w której się znajduje (w dolinie, między górami!) bardzo nietypowo. Napisałem, że miejsce jest kolorowe – tak, baseniki mają różne barwy – białe, różowe, brązowe. Ot, taka mozaika o symetrycznych kształtach wrzucona w zieloną florę, wprost w dziką naturę.
Gdy już się napatrzyliśmy, przewodnik zaprowadził nas do niewielkiego sklepiku, gdzie za naprawdę niewielkie pieniądze można było nabyć mniejsze i większe woreczki soli wyprodukowane w tym miejscu.

6) Obiad

Po zwiedzeniu miejsca wydobycia soli udaliśmy się do miejscowości Urabamba (brzmi trochę afrykańsko, prawda?). Miasto widziane z góry wydawało się bardzo malutkie. A widzieliśmy je z góry, bo zjeżdżaliśmy ku niemu w dół, w dolinę, w której jest położne.
Restauracja, do której przyjechaliśmy, była restauracją głównie ogrodową, na świeżym powietrzu. Znajdowała się pod jakąś wielką, o niemal pionowym nachyleniu, górą, a oddzielona od niej była tylko dwoma pasami drogi. Góra majestatycznie i dumnie górowała na całym restauracyjnym kompleksem. Kompleks miał spory, zieloniutki ogród, wokół którego znajdowały się zadaszone miejsca do jedzenia. Gdzieś niedaleko jakiś lokalny zespół grał andyjskie melodie (wiadomo, fleciki!), słońce pięknie świeciło, dzień był cudowny. W takich warunkach można jeść! Miejsce jest w szczególności idealne na śluby i przyjęcia weselne na świeżym powietrzu – na pewno takie rzeczy mają tu miejsce, ale na pewno do najtańszych nie należą; całość wyglądała jak ogrodowa scenografia z jakiegoś filmu o wyższych sferach!
Obiad był to dłuuugi, tak zwany szwedzki stół w kształcie podkowy, z którego można było sobie brać, na co tylko się miało ochotę. Zapłacić trzeba było jedynie za napoje. To tu, korzystając z tego, że była darmowa, po raz pierwszy skosztowałem ceviche. To taka popularna tutaj sałatka z małymi kawałkami surowej ryby marynowanej w soku z cytrusów Do ryby dodawana jest cebula i listki sałaty, a wszystko ma kwaśnawo-ostry smak. Pierwsze wrażenie jest dość szokujące dla jamy ustnej – po prostu nieźle targa podniebieniem. Ale z każdym następnym kęsem potrawa robi się smaczniejsza i smaczniejsza! Na pewno jeszcze gdzieś spróbuję tego, nieznanego w Polsce, dania. Do tego wziąłem, jak to Polak, co tam jeszcze się dało, wszystkiego po trochu – w sumie… dwa talerze! Mięso, fasolka w jakimś sosie, różne rodzaje tutejszych ziemniaków. Aha, plus mała miska zupy. O dziwo, ani nie pękłem, ani nie miałem problemów gastrycznych. Dano nam jeszcze 30 minut na relaks, a i w autobusie w drodze do kolejnej atrakcji zafundowałem sobie małą, przyjemną drzemkę.

7) Ollantaytambo – ruiny

Dotarliśmy to miasteczka Ollantaytambo. Samo miasteczko robi ciekawe wrażenie. Czuć tu hippisoski luz, jest bardzo prowincjonalnie, wszędzie widać wielu podróżników, ale mam wrażenie, że w tej naprawdę małej mieścince wpadają oni tu tylko przejazdem, lub co najwyżej zostają na dzień lub dwa by naładować baterie, troszkę odpocząć, po czym, jadą dalej. Jest gwarno, kolorowo i wesoło. Wszystko jednak jest tutaj nakierowane na ich potrzeby – małe, urokliwe knajpki, bazarki, hoteliki. My przybyliśmy tutaj w innym celu, niż zwiedzanie samego miasteczka, chociaż troszkę udało nam się poszwędać. Przyjechaliśmy by zobaczyć gigantyczne tarasy uprawne Inków!
Z dołu wyglądały jak ogromne schody w górę, zrobione jakby dla gigantów. W trakcie tej samej recorrido (wycieczki) widzieliśmy podobne tarasy w Chinchero i Murray, ale te w Ollantaytambo wszystkie biły na głowę! Nie dość, że miały wysokie, wyłożone masywnymi kamieniami ścianki, to jeszcze były bardzo szerokie. Po lewej stronie były mniejsze schodki, już dla osobników naszej wielkości, którymi można było iść w górę, bez wspinania się po tych ogromniastych ścianach tarasów. W połowie drogi już musiałem odpocząć. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Myślę, że nie chodziło o moją kondycję, ale po prostu o zbyt małą ilość tlenu, jaki organizm mógł dostarczyć do kończyn, zwłaszcza ich dolnej części, do łydek. Czułem się, jakbym maszerował cały dzień! Gdybym nie usiadł, jeszcze kilka kroków i niechybnie bym upadł. Płuca nadal nie przyzwyczaiły się do nabierania rozrzedzonego tlenu! Później jeszcze raz musiałem zrobić sobie przerwę, ale w końcu dotarłem na samą górę.
Na górze szło się wokół kamiennego murku, przechodziło się również przez pozostałości niewielkiej bramy wykonanej z kamieni. Co robiło wrażenie to znowu idealne dopasowanie wszelakich nierówności – między kamienie nic nie można było wsadzić! Brama cieszyła się dużą popularnością, każdy chciał sobie zrobić przy niej zdjęcie (ja także!), więc ruch troszkę się blokował. Gdy się ją mijało i po kilku kamiennych blokach weszło jeszcze wyżej, docierało się do niedokończonej Świątyni Słońca. Już kawałek ściany zdradzał, jak potężna miała to być konstrukcja – konstrukcja składała się z sześciu ogromnych kamieni (monolitów), a każdy z nich ważył 50 ton! Skąd je brali? O tam, daleko, jest kamieniołom. A jak to tu wytaszczyli? Przewodnik otwarł małą książeczkę przedstawiającą obrazki związane z tym miejscem. Wszystko odbywało się przy pomocy ludzkich mięśni – głazy wciągano linami po drewnianych, okrągłych belkach. Jakby jednak nie patrzeć, wymagało to przeogromnej siły i nakładu gigantycznej pracy.
Na przeciwległej górze widać było budynki, w których składowano żywność. Ogólnie inkaskie królestwo było królestwem dość komunistycznym – wszystko, co zostało wyprodukowane, należało do całej społeczności. Żywność i ubrania dystrybuowano wedle potrzeb. Młodym małżeństwom budowano domki, a urzędnicy dawali im rzeczy niezbędne na start – narzędzia niezbędne do pracy, dwie lamy przydatne do transportu. Ludzie od państwa dostawali, ale od ludzi państwo również wymagało – każdy mężczyzna musiał uczestniczyć przynajmniej w jednej bitwie, dzięki temu królestwo rozszerzało się dość prężnie.
Obok budynków na żywność można było dojrzeć wykutą w stromej skale twarz Wirakochy (największego bóstwa Inków), chociaż niektórzy twierdzą, że to postać z brodą, co prowadzi do różnych (dziwnych) teorii, włącznie z tą, że dotarli tu kiedyś Wikingowie (bo Inkowie nie mają bród, a to z tej przyczyny, że nie rośnie im zarost na twarzy). Była z naszą grupą taka dziewczyna z chłopakiem, czasem coś pogadaliśmy po angielsku (choć byli z jakiegoś kraju z Ameryki Południowej) – gdy usłyszeliśmy teorię o Wikingach, popatrzyliśmy na siebie zdumieni. Powiedziałem im, że Wikingowie byli raczej agresywni, na co ona odparła, że jeśli ta teoria ma jakąkolwiek rację bytu, to Wikingowie przybyli tu w dobrych zamiarach. Odparłem, że nawet jeśli tu dotarli, to pewnie w tak małej liczbie, że żaden podbój czy działania wojenne nie miały sensu. Poza tym od strony zachodniej kontynentu nie mogli przybyć, a na wschodniej nie ma ani śladu ich pobytu. Równie dobrze ta broda na twarzy mogła wynikać z tego, że rzeźby tej najzwyczajniej w świecie nie dokończono. Dziewczyna dodała, że może to po prostu być jakieś złudzenie. Może! Przypomniał mi się słynny przypadek ludzkiej twarzy na Marsie (i nie tylko, bo niektórzy twierdzą, że na Marsie znajduje się również skalna rzeźna ludzkiego palca!) i zjawisko pareidolii, które występuje wtedy, gdy nasz mózg doszukuje się znanych kształtów tam, gdzie ich nie ma).
Rekapitulując – tarasy w Ollantaytambo tu naprawdę fantastyczna sprawa. Swoją wielkością robią wielkie wrażenie, pokazują, że Inkowie potrafili tworzyć gigantyczne konstrukcje rolne. No i potrafili wciągać ogromne głazy na ogromne wysokości, uprzednio jeszcze transportując je z odległych kamieniołomów.

8) Pisac

Pisac to ostatnie miejsce, do którego dość długo się jechało. Raz – z powodu odległości (sprawdziłem, że to około 60 km). Dwa – jechało się właściwie cały czas pod górę, więc dwa, trzy razy wolniej, niż jechałoby się po płaskiej drodze. Naszym celem był Park Archeologiczny. Zabrano nas do ruin fortecy, która dawniej służyła jako centrum administracyjne okolicy oraz była punktem poboru podatków. Jako że Inkowie nie znali pojęcia pieniądza, podatki pobierano w naturze. Forteca była bardzo ładna; jak to wiele kamiennych konstrukcji Inków, zbudowana była ze świetnie przylegających do siebie kamieni. Z fortecy rozciągał się czarujący widok na tarasy uprawne. Wyglądały one zwłaszcza świetnie, gdy zjeżdżaliśmy busikiem w dół, gdy zachodziło już słońce. Ogromny cień kładł się na tych wielkich konstrukcjach, które zdawały się w zapadających ciemnościach nabierać jeszcze rozmiarów i wyglądać bardzo, bardzo tajemniczo. Patrząc na ciemniejące tarasy z dołu, docierało do człowieka, jak dużych dzieł potrafili dokonywać Inkowie.

9) Pisac – pokaz biżuterii

W samym miasteczku Pisac, już po zmroku, zatrzymaliśmy się by skorzystać z toalet i przy okazji odwiedzić dość spory sklep jubilerski. Przygotowano dla nas również wykład na temat pracy ze srebrem, mieszania go z innymi minerałami oraz prelekcję na temat różnych kamieni i ich (ezoterycznego) wpływu na człowieka. Jedne są dobre dla ochrony, inne sprzyjają zdrowiu, jeszcze inne przynoszą szczęście. Myślę, że część Peruwiańczyków wierzy w takie rzeczy, jako że potomkowie Indian są bardzo religijni i wyczuleni na sprawy duchowe. Zresztą w Polsce ezoteryka też ma się dobrze – czytałem gdzieś, że Polacy na wróżki i wróżbitów wydają dwa razy więcej niż na dentystów! No a ja, jak to ja… Patrzyłem sobie nieco sceptycznie, przekazując bez żalu dalej kamyczki podawane przez panią prowadzącą wykład. Oczywiście takie wykłady, jak również ten na temat włókiennictwa na początku naszej wycieczki, nie są robione bezinteresownie – także i w tym przypadku dostaliśmy 10 minut na rozejrzenie się po sklepie i ewentualny zakup jakiejś biżuterii. A było jej sporo! Ja jednak, noszący sygnety jak z horrorów zamówione za 5 złotych z platformy Ali Express, nie bardzo chętny byłem do zakupu śliczniutkiej biżuterii ze srebra czy innego drogiego minerału.

Do Cusco dotarliśmy już bardzo późno, około 19-ej! Ponad 13 godzin jeżdżenia za jedynie 140 soli! W tym porządny obiad! Żal było żegnać się z grupą, którą polubiłem. Nie tylko z tą dziewczyną, która zrobiła sobie wycieczkę z rodzicami, ale też z innymi, którzy specjalnie dla mnie dodawali coś po angielsku po przewodniku, albo po prostu zagadywali do mnie prostym hiszpańskim. Traktowano mnie jak gościa z odległej krainy, którego trzeba wesprzeć drobnym słowem, mrugnięciem oka czy zwykłym uśmiechem. Czasem chce się wierzyć w ludzi!

Doprawdy, świetny wypad!

21 lipca

Spałem w nowym pokoju! Wieczór jednak było ciężko, bo znajduje się on obok kuchni, a wieczór tam ktoś, około 23-ej, jeszcze gadał i gotował. Ale w nocy już było cicho, rano również nikt nie hałasował. Porozmawiałem z właścicielami o tym wieczornym hałasie, obiecali, że będą na to zwracać uwagę. Ja też napisałem kartkę, po angielsku i hiszpańsku, aby nie rozmawiano przy moich drzwiach po 22.00. Opatrzyłem to rysunkiem Jacka Skellingtona i śmiesznej lamy, po czym przykleiłem na drzwi.

Otrzymałem śniadanko, które było dość bogate – były świeżutkie bułeczki, masło, marmolada, oraz pokrojone awokado, ale jego wnętrze było jakoś specyficznie ugotowane, bo można było go użyć zamiast masła, rozsmarowując po pieczywie. Do tego kawa lub herbata, ewentualnie liście koki, które można sobie było zalać wrzątkiem. No nieźle!

Poszedłem na miasto, połazić sobie po jego centralnej części. Wczoraj, wracając z wycieczki, widziałem lokal, który oferował usługę prania. Dzisiaj, idąc do centrum oddałem tam dwa podkoszulki. Poszedłem dalej, docierając do położonego kilka minut drogi pieszo centrum miasta.
Centrum jest piękne! Zwłaszcza jego serce, czyli Plaza de Armas. Jest to dość spory plac, a w jego sercu stoi pomnik Pachacutiego, uważanego za największego wodza Inków (porównuje się go do Aleksandra Wielkiego, bo to on rozpoczął bardzo udaną ekspansję na ogromne obszary). Plac otaczają bardzo duże, stare budynki sakralne, w tym katedra. Budynki te są ładne, ale ze względu na to, że wykonane są one z kamienia, wyglądają na dość przytłaczające. Wtapiają się jednak ładnie w resztę budynków zbudowanych w stylu kolonialnym. Plac tętni życiem, zbierają się tutaj grupy na wycieczki po okolicy, jest sporo knajpek i dużo sklepików z niedrogimi pamiątkami. Nad wszystkim dominują góry porośnięte tysiącami domków, w większość skromnych, nieotynkowanych, mających kolor lekko czerwonych pustaków. Góry podtrzymują, przynajmniej w obecnych dniach, błękitne, bezchmurne niebo. Sam plac kiedyś był dużo większy, ale Hiszpanie podzielili go na dwa lub trzy inne place, budując swoje domy i budynki administracyjne. Podziwianie placu głównego psują troszkę natrętni sprzedawcy wszystkiego, zwłaszcza obrazów, obrazków, malowideł. Każdy taki sprzedawca twierdzi, że sprzedaje swoje autorskie dzieła, ale dziwnym trafem wszyscy prezentują takie same rzeczy. Zapewne wszyscy oni pędzel po raz ostatni mieli w ręce w szkole podstawowej, no ale wiadomo, że powiedzą wszystko aby tylko zarobić kilka soli. Jeden z takich sprzedawców zażyczył sobie 1 sola za… samo oglądanie ‘jego’ obrazków. Oczywiście wyśmiałem go i zignorowałem to niedorzeczne żądanie. Próbował coś tam jeszcze mówić, ale zrezygnował widząc, że nie należę raczej do ludzi, którzy zapłacą dla świętego spokoju. Inny, widząc, że malunki mnie nie interesują, zaczął mi szeptem oferować narkotyki. Po placu chodzi również sporo kobiet, próbujących sprzedać ludziom wisiorki. Dzieci sprzedają słodycze. Są pucybuci niemalże rzucający się pod nogi. Niektórzy sprzedają tylko papierosy. Inni swetry. Zaoferowano mi nawet usługi prostytutek. Co chwila ktoś podchodzi i coś oferuje – jest to po pewnym czasie dosyć męczące!

Na bocznych uliczkach występuje podobne zjawisko, ale już na o wiele mniejszą skalę. Na jednej z takich uliczek kupiłem sobie ichniejszą gazetę – Liberal. Zanim dokonałem zakupu, zerknąłem sobie na ostatnie strony z działem sportowym. Jest! Piszą o Polaku! O kim? Ano o Lewandowskim, który w weekend przeszedł z Bayernu Monachium do FC Barcelony. Przekręcają jego ksywkę, Lewy, na żeńskobrzmiącą, Lewa. Usiadłem sobie przy stoliku na ulicy, należącym do jednej z kawiarenek, zamówiłem sobie kawę i zacząłem trochę czytać tę gazetę. Co nieco rozumiałem! Oczywiście co jakiś czas ktoś do mnie podchodził i próbował wcisnąć to i owo, ale zdecydowałem się wspomóc tylko starego (ale uśmiechniętego i grzecznego) sprzedawcę papierosów, który widząc, że odpaliłem sobie cygaro, zaoferował mi załatwienie podobnych. Zaraz tylko, jak wyraziłem zgodę, poleciał gdzieś i po kilku minutach przyniósł mi dość fajnego cygara. 28 soli za dwa. I tak pewnie przepłaciłem, ale to naprawdę niedrogo w porównaniu z cenami za cygara w Europie. Tak sobie pijąc kawę i cygaro napisałem jeszcze kilka pocztówek do rodziny i znajomych. Wiem, dziwny zwyczaj w dzisiejszych czasach, ale zawsze wysyłam! SMS czy wiadomość na jakiejś apce przepadnie, a taka pocztówka zostanie u kogoś może i nawet kilkadziesiąt lat. Ma to swój urok!
Kupiłem później kilka drobnych rzeczy nadających się na prezenty, a nie będących rozmiarowo czy wagowo obciążeniem dla moich plecaków. Chodząc tak po sklepikach zobaczyłem napis Tatoo i… postanowiłem wejść!
Przeszedłem przez sklep z ubraniami, na jego końcu wąskimi schodkami trzeba było iść do góry. Tam już były dwa pomieszczenia. Jedno przypominało salon fryzjerski, było dość sterylne, stały w nim fotele i łóżka z regulowanymi oparciami. Drugie pomieszczenie, bardziej przytulne, obwieszone było rysunkami i szkicami tatuaży. Przywitał mnie niejaki Andy, chłopak dopiero co po dwudziestce, w białej koszulce i czapeczce ze prostym, sztywnym daszkiem. Powiedziałem mu, jak mniej więcej widziałbym mój tatuaż. Pachamama (Matka Ziemia) w środku (taki zawijas przypominający małpi ogon) i osiem niedużych trójkątów wokół symbolizujących promienie słońca. Poszukaliśmy w necie, wysłałem mu obrazek na tablet, włączył jakiś program, jeżdżąc rysikiem po ekranie połączył dwa obrazki (jeden Pachamamy, drugi trójkątów), przygotował ekierki, kazał poczekać 10 minut. Gotowe? No to chodźmy do drugiej sali. Posadzono mnie na łóżku. Jakąś muzyczkę? Metallikę? Okay! Zgolił mi włosy na łydce, przyłożył papierek z namalowanym wzorem, odbił się on na skórze. Zerknąłem w lustrze. Hmm, za wąski ten rysunek. Chciałbym by był idealnie symetryczny, proporcjonalny. No dobra, namaluje jeszcze raz. Widziałem, że nie był zbyt zadowolony. Hmm, jeśli ma mi zrobić coś na całe życie, powinien zrozumieć, że mam prawo trochę pogrymasić. Zastanawiałem się czy nie wyjść, widząc jego niezadowoloną minę. Tatuażystę wyobrażam sobie trochę jak doktora, który cierpliwie wszystko wyjaśni, zabieg przeprowadzi dokładnie i będzie uważnie, ze zrozumieniem, słuchał pacjenta. Ot, trochę jak moją dentystkę! (Pozdrawiam!) Po kilkunastu minutach zjawił się znowu. Z niecierpliwością zmył odbity na mojej skórze wzorek i przykleił papierek ponownie. Nie musiałem nawet podchodzić do lustra – od razu spostrzegłem, że trójkąciki były w różnej odległości od Pachamamy. Mówię mu, że jeden trójkącik jest 5 minimetrów od wzorka, a drugi już centymetr. Nie ma proporcji, jest krzywo. Wkurzył się. Nie wiem czy na fakt, że poświęcił mi ‘całe’ 25 minut, czy na fakt, że spieprzył rysunek. Może wjechałem mu na ambicję? Stwierdził, że nie ma już cierpliwości (lol!) i ma tutaj taką chicę (dziewczynę), która może poprawi wzorek. Podeszła do mnie jakaś nastolatka z pisaczkiem w dłoni. Mówię jej, w czym problem. Zaczęła zbliżać pisaczek do wzorka na mojej nodze…. Ale hej, może jakąś linijkę weźmiemy? Wzięła. Ale jak zobaczyłem, w jaki sposób odmierza odległość trójkącików od głównego motywu (Pachamamy), tak dosłownie złapałem się za głowę! Zaczynała od trójkątów. Mówię jej, żeby zaczęła od środka, od Pachamamy, i zrobiła kropki dookoła w równej odległości od niego. Te kropki pomogą ustalić miejsce na podstawy trójkątów. A tak! Racja! Po ustaleniu podstaw trójkątów, trzeba było zmyć odbite już (przez Andiego) trójkąty. Tak zaczęła je zmywać wacikiem, że zamazała… Pachamamę! Wszystko zaczęło przypominać jedną plamę! Nie, nie, ja podziękuję. Wstałem, pożegnałem się i wyszedłem. Chyba się na jakiś czas wyleczyłem z myślenia o tatuażu…

Łażąc tak jeszcze chwilę po Cusco, natknąłem się na urząd pocztowy. Kupiłem znaczki, pani nie podała mi wilgotnej watki, więc starym zwyczajem musiałem znaczki ślinić własnym, osobistym ozorem, po czym szybko je naklejać. Kartki wrzuciłem do złotych głów lwów przyczepionych do ściany. Tzn. do ich otwartych paszcz, będących otworami na listy (i na pocztówki!). La boca de leon! Dobre! Wrzuciłem, nic mnie nie ugryzło, palce na szczęście mam całe! :)

Tak poplątałem się cały dzień po centrum, po czym udałem się, odbierając po drodze świeżutkie, wyprane podkoszulki, do mojego hosteliku. Siedzę teraz na łóżku i tak sobie piszę. Dzisiaj wieczór jest na szczęście cicho! Uff!

PS: Dzisiaj zrobiono mi pierwsze (bo chcę więcej!) zdjęcie z lamą! Ot, stały dwie kobiety właśnie z tym zwierzęciem, w ludowych strojach. Za dobrowolną opłatą, jedna z nich robiła fotki chętnym stojącym przy lamie oraz drugiej z pań. Skusiłem się! Ot, mam fotkę, jak stoję obok Peruwianki o tradycyjnych, indiańskich rysach, a na rękach trzymam sobie lamę. Super! Choć zastanawiam się nad tym, czy aby dla takich lam jest to jakaś przyjemność – wyglądają słodko i głupawo, ale w środku mogą cierpieć stojąc tak całymi dniami w słońcu… Hmm, zaczynam mieć wyrzuty sumienia…

22 lipca, Cusco

Dość lenistwa! Wczoraj był taki luźny dzień, ale nie lubię zbyt długo nic nie robić.
Dzisiaj po śniadaniu pod hostelik podjechała taksówka. Miała zabrać mnie jakieś siedem kilometrów poza miasto, na quatrimoto, czyli na jazdę quadem. Ów pojazdem miałem pojechać do fajnie wyglądającego na plakacie miejsca zwanego szumnie La Morada de los Dioses (Mieszkanie Bogów). Taksówka w dwie strony, quad, wejście do atrakcji – wszystko łącznie jakieś 80 soles.
W taksówce wdałem się w rozmowę z taksówkarzem (cały ja!), zaproponował mi coś, co jest a must-do dla każdego namiętnego jaracza trawy czy fana substancji odurzających (czyli niezupełnie mnie, heh). Ayahuesca! Tego koniecznie chciał spróbować Trent, który – jak wiadomo – do Peru ostatecznie nie dotarł. Cała sprawa opiera się na wypiciu specjalnej mikstury z jakiejś wyjątkowej rośliny, która ma działanie silnie halucynogenne. Ten temat poruszyłem z dziewczyną z busa, o której wspominałem przedwczoraj. Powiedziała mi, że ta roślina do człowieka przemawia. Nie można jej spożywać samemu – trzeba to zrobić z szamanem, który przez cały okres ‘fazy’ będzie prowadził i chronił swojego podopiecznego. Ta dziewczyna nigdy tego nie próbowała, ale kiedyś by chciała to zrobić. Zapytałem taksówkarza, pana po pięćdziesiątce, czy próbował. Zaśmiał się i gorąco zaprzeczył. On nie lubi takich odlotów. Więc to też nie jest tak, że każdy, albo prawie każdy, Peruwiańczyk, miał z tym do czynienia. Taksówkarz powiedział mi, że to niedaleko Cusco, w specjalnym miejscu, w dżungli. Dodał, że to odludne miejsce, ale o to chodzi, by było w nim spokojnie. Zainteresował mnie trochę, zapytałem, ile takie doświadczenie mogłoby kosztować. Szybko wybrał numer w swoim telefonie, podał mi go, a po drugiej stronie czekała już na mnie pani organizująca takie imprezy. Wydawała się bardzo miła, mówiła świetnym angielskim. Poinformowała mnie, że przy trzy dni nie mógłbym jeść miejsca ani pić alkoholu. Jak trzeba, to trzeba, da się przecież (jakoś) zrobić. Cena? 250 dolarów. Co? Ponad 1200 zł za jednego drinka tego czegoś? Nie, nie, podziękuję. Tak, tak, przemyślę. Do widzenia. Myślę, że może i fajnie byłoby udać się w głąb siebie z szamanem, posłuchać, co mówi do mnie roślina, no ale nie za taką kasę. W Polsce jeszcze zarabiamy za mało, przynajmniej ja, by pozwolić sobie na takie ekstrawagancje. Podróż w głąb siebie po rumie musi mi wystarczyć.
Bu! :(
Jeszcze jedna uwaga dotycząca ayahuesca – wywar ten tworzy się z dwóch roślin. Jest to dosyć fascynujące, że żyjące dość prymitywnie dawne plemiona potrafiły spośród 80 tysięcy gatunków roślin dostępnych w lasach deszczowych znaleźć akurat te dwie rośliny, w dodatku plemiona te dobrze wiedziały, jak uzyskać z nich napar służący do podróży duchowych. Niektórzy sądzą, że – a jakże! – mieszały w tym palce jakieś obce cywilizacje, które pokazały szamanom, jak uzyskać taki napój. Czy tak mogło być? Wykluczyć w 100% się chyba nie da!
Dojechaliśmy na miejsce, poza granice miasta. Jakieś odludzie, przysiółek składający się z kilku niechlujnie murowanych chat wielkości garażu. Było tam też coś w rodzaju poletka treningowego. Powitał mnie jakiś mężczyzna, kazał podpisać papiery, że sam odpowiadam za swoje zdrowie, że jeśli uszkodzę quada, pokrywam koszty naprawy, itd. Po dopełnieniu tych formalności otrzymałem kask, założyłem go sobie na łeb i poszliśmy na wspomniane wyżej poletko. Szybko wytłumaczono mi, co i jak. Quad marki Honda, półautomat. Nie dość, że nigdy nie jeździłem quadem, to jeszcze gość powiedział mi wszystko o jego obsłudze w zaledwie półtorej minuty, w dodatku po hiszpańsku. No ale spoko, jakiś strasznie głupi chyba nie jestem (co najwyżej trochę), mniej więcej ogarnąłem. Zrobiłem kilka kółek na placyku, a gdy poczułem, że już nic więcej się nie nauczę (no bo czego tu się tak bardzo uczyć?), dałem znać, że jestem listo (gotowy).
No to ruszyliśmy. Pan przodem, przede mną, na swojej machnie, ja za nim. Palcami pokazywał mi, jakie biegi wrzucać, kiedy zwolnić, kiedy przyspieszyć. Trochę jak ojciec uczący malucha jeździć na rowerze! Jechaliśmy drogami bez asfaltu, polami, między drzewami i krzakami, mijając jakieś rozpadające się chatki, wokół których luzem biegały zaniepokojone kury. Takie prawdziwe Peru!
Po 30 minutach dotarliśmy do celu. La Morada de los Dioses. Hmm, jakby wyjaśnić, co to też jest…?
To dość duża skała, właściwie skalne wzgórze, w której wykuwane są rzeźby nawiązujące do tradycji inkaskich. Plakat sugerował, że to są naprawdę stare skalne rzeźby. A to współczesne. I to bardzo współczesne. Nawet niedokończone, nadal wykuwane. Co ciekawe (i trochę zabawne), jeszcze gdzieś wyraźnie słuchać stukanie młotków w dłuto i trzask pękającej, kruszonej skały. W dodatku rzeźby te wyglądały trochę… plastikowo. Albo co najmniej gipsowo. Hmm, może za tysiąc lat ostaną się jeszcze, nabiorą trochę surowości i naprawdę będą atrakcją turystyczną, a wtedy będę mógł z dumą powiedzieć, że też tam byłem. Tzn. mógłbym tak powiedzieć, gdyby mi się wcześniej nie umarło, ale mam niestety świadomość, że w życiu śmierć wraz z podatkami to rzeczy, których człowiek raczej _ choć szkoda! - nie uniknie. No nieważne, 15 soli za wstęp, co mi tam, wchodzę.
Idąc do góry, wykutymi schodkami w skale, przechodziło się obok tronu z figurami Wirakochy i jakiejś syreny z nagimi piersiami po bokach. Zestawienie mitologicznych postaci jakieś dziwne, co chyba każdy laik zauważy już na pierwszy rzut oka. Półnagich, rzeźbionych kobiet tu zresztą jest całkiem sporo, zwłaszcza będących elementem drewnianych kolumn. Minąłem również dużą głowę pumy wystającą ze skały. Do jej ogromniastej, otwartej paszczy można było sobie wejść i zrobić w jej wnętrzu zdjęcie (tzn. przekazać komuś telefon w tym celu), z czego oczywiście skorzystałem. Wreszcie dochodziło się do punktu widokowego, gdzie trzeba było stanąć obok… penisa wielkości człowieka. Hmm, rozumiem jakieś symbole płodności, ale w XXI rzeźbić takie penisy… Niemniej jednak sprawił on sporo frajdy trzem dziewczynom, które chętnie, z uśmiechem i, eghem, podnieceniem (tzn. z ekscytacją) robiły sobie z nim zdjęcie. Zresztą łatwo mogę sobie wyobrazić bandę podekscytowanych facetów robiących sobie fotkę z rzeźbą waginy (nie, wcale nie widzę oczyma wyobraźni rzeszowskiego pomnika Czynu Rewolucyjnego). Widok – trzymając się terminologii seksualnych - tyłka nie urywał; ot, jakieś biedne domki w dole, trochę wysuszonych na wiór średniej wielkości wzgórz dookoła. Chyba, że ja już przywykłem trochę do okolicznego krajobrazu.
Nad wszystkim tym górować miał drewniany hotel budowany na tej samej skale. Będzie to hotel z ogromnymi szybami, mającymi nadać wnętrzu wrażenia większej przestrzeni. Kiedyś to może będzie fajne miejsce, a nocleg pewnie drogi, ale dzisiaj to trochę przereklamowany, typowo komercyjny projekt ryty w skale. Może kiedyś będą tu urządzane jakieś orgietki dla dzianych lokalnych biznesmenów, kto wie? Miejsce jest bowiem przesiąknięte erotycznymi motywami, zupełnie jakby ktoś niezdrowo zafiksował się na punkcie seksu i powiązanych w kopulacją części ciała. Łącząc na siłę te elementy z mitologią tworzy się jakaś dziwnie nieokreślona kiczowatość. No i Panie, gdzie syreny z gołymi piersiami w mitologii Inków?!
Pobyt w tym dziwnym miejscu zajął mi może 30 minut, po czym byłem już na dole, gdzie czekał na mnie pan od quada. 65 soli za taxi i quada + 15 za wstęp. Czy żałuję? Nie! Przede wszystkim pierwszy raz jechałem takim quadem i nawet – muszę z dumą przyznać - całkiem nieźle go ogarnąłem. Nikogo nie potrąciłem, nawet kury!, nie miałem wypadku, przeżyłem! W dodatku coś tam do tego jeszcze zobaczyłem, nawet jeśli tylko po to, by stwierdzić, że jest to po prostu kicz.
A i pojeździć po polach, miedzach i wioskach też jest bardzo ciekawie. Można popatrzeć, jak żyją sobie zwykli Peruwiańczycy. A żyją biednie i skromnie. Nie dbają tak o swoje obejścia, jak my zaczęliśmy dbać pod koniec lat 90-tych (choć oczywiście zdarzają się wyjątki). Tutaj kurki, na przykład, nadal latają wokół domów, robiąc kupki gdzie popadnie. Niepotrzebnych rzeczy nie trzyma się w piwnicach, tylko o opiera o ściany (bo piwnic nie ma). Zniszczone rzeczy też walają się wokół domów. Nikt tego nie wyrzuca, nikt tego nie wywozi. Domy zazwyczaj nie są tynkowane. Starsze, mniejsze domki, są robione z małych cegieł, których często nie pokrywa się żadną warstwą. Nowsze, większe domy, robi się już z pustaków, ale ich też się nie otynkowuje ani nie zamalowuje. Jak ktoś, zazwyczaj przy drodze, ma otynkowaną ścianę, od razu jest ona wykorzystywana jako miejsce na baner wyborczy kandydata do lokalnej gminy. Z tym, że nic się na niej wiesza, żadnego plakatu czy baneru, ale po prostu kolorową farbą wypisywane jest nazwisko kandydata, czasem dodawane hasło wyborcze, czasem malowana jest jego twarz (mniej lub bardziej udana). Przy następnych wyborach ścianę znowu oferuje się do wynajęcia. Gdy wybory się kończą, nikt się nie przejmuje zamalowywaniem haseł wyborczych i nazwisk kandydatów. Niektóre reklamy wyborcze ewidentnie mają już po kilka lat, co można stwierdzić po tym, że są dość wyblakłe. Poczucie estetyki jest tu troszkę inne, a i względy ekonomiczne też odgrywają w Peru istotną rolę. Farba przecież kosztuje, prawda?
Zastanawiam się jeszcze nad tymi pustakami, których się nie otynkowuje. Może to kwestia praktyczna? Może ludzie chcą, by domy oddychały, zwłaszcza w trakcie upałów?
Na wsiach nie ma asfaltu lub przynajmniej jakichś betonowych płyt. Są ubite, szutrowe drogi albo po prostu gliniane drogi z ujeżdżonym podłożem. O chodnikach nie wspominając. No, jest biednie, nie ma co ukrywać.
Mam nadzieję, że nie brzmię jak jakiś głupi bogaty gringo przybywający z bogatego kraju, który chełpi się tym, że u niego jest ładniej i lepiej i w ogóle. Będąc w innym miejscu, innym kraju, uważam, że czynienie porównań jest czymś naturalnym. Wyłapywanie różnic, ale i podobieństw, pozwala nam się uczyć i poznawać. Pozwala – poprzez różnice lub analogie – zapamiętywać. Można to potępiać, można się tego wypierać, ale tak już działa ludzka natura, ludzki mózg, i nikt z tym nic nie zrobi. Należy tylko się starać by rzeczy porównywanych, krajów, ludzi, nie osądzać zbyt łatwo, nie wyśmiewać, nie budować w ten sposób własnego poczucia wyższości. W taką pułapkę często wpadał Wojciech Cejrowski, popularny w naszym kraju podróżnik. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że odmalowując werbalnie realia czy to Peru, czy innych krajów, nie popełniam tego samego błędu, co on…
Wróciłem do hotelu bardzo zadowolony z mojego pierwszego quado-doświadczenia i od razu zapytałem, czy nie da się załatwić jakiejś kolejnej, ale tym razem nieco dłuższej przejażdżki, takiej z ciekawymi widoczkami? Oczywiście, że się da! W Peru gościowi wszystko się załatwi! Mam wrażenie, że ludzie działający w szeroko pojętej branży turystycznej w Cusco, znają się ze sobą bardzo dobrze. Ot, przykład pana taksówkarza, który miał w telefonie numer pani oferującej halucynogenne doświadczenia z szamanem. Czy kierowców buso-vanów, którzy wydają się być jedną, wielką rodziną (czekając na turystów rozmawiają ze sobą, jakby się znali całe życie, co pewnie nie jest wykluczone). Trochę jak na Kubie, gdzie opuszczając jedno miasto, właściciel wynajmowanego pokoju/mieszkania dzwoni do kogoś oferującego miejscówkę do wynajęcia w innym mieście, co by podróżnik nie musiał szukać już tam, na miejscu, na własną rękę, zakwaterowania. W przypadku mojego życzenia było bardzo podobnie. Powiedziano mi, że można załatwić quada, przewodnika, i przejechać się nad jezioro, które znajduje się całkiem niedaleko. No dobrze, ile? 90 soli. Okay! Jutro z rana? Wieczór dacie znać? Okay, claro!
Czasu było jeszcze sporo, bo moja quado-wycieczka do Mieszkania Bogów (ech..) nie była jakaś czasochłonna i tak długa, jak się spodziewałem. Udałem się więc na miasto, co by pochodzić sobie po obszarach innych, niż centrum, które zwiedziłem sobie wczoraj.
Poszedłem więc sobie do San Blas, dzielnicy, którą polecała mi wspomniana wczoraj dziewczyna w autobusie. Dotarłem tam około 14-ej.

San Blas, Cusco

Zaiste, świetna dzielnica! Znajduje się w północnej części miasta i z mojego hosteliku wystarczyło przedreptać około 25 minut by się tam znaleźć. Niewiele!
Jest to specyficzne miejsce z wąskimi, spokojnymi uliczkami wyłożonymi kocimi łbami, a stare, kolonialne domy są tu bardzo zadbane. Ruch kołowy właściwie nie istnieje. Jest tu sporo malutkich, urokliwych restauracji (sporo wegańskich!), sprzedawców własnych wyrobów (wisiorki, kolczyki, ubrania), artystów. Jest dużo niewielkich hosteli, a po uliczkach szwęda się troszkę przybyszy z innych krajów. Panuje tu harmonia, cisza i spokój – jest to przeciwieństwo ruchliwego centrum Cusco. Rzekłbym, że jest panuje tu luzacki, hippisowski klimat.
W San Blas odwiedziłem trzy miejsca. Pierwszym był lokalny ryneczek spożywczy znajdujący się w hali targowej. Można tu było zjeść z lokalsami, kupić różne artykuły spożywcze, albo zakupić świeży sok na specjalnych, specjalizujących się w tego typu napojach, stoiskach. Za 5 soli kupiłem sobie 100 gram migdałów oraz również za 5 soli wypiłem litrowy, gęsty sok z papayi. Pani kroiła ją i wyciskała na moich oczach. Pycha!
Potem przycupnąłem sobie przy stolikach baru Anka (fajnie polska nazwa!), rozstawionych na zakręcie wąskiej uliczki. Happy hour! Dwa drinki za 25 soli! Zmęczony po całym dniu zamówiłem dwa mojita i odpaliłem sobie cygarko. Pogadałem troszkę z naganiaczem (taki ktoś, kto stoi na ulicy zaprasza ludzi na drinka do lokalu), pogadaliśmy przy moich migaałach. Do południa pracuje w pubie obok, po południu właśnie w tym. Czasem też zagadała fajna kelnerka – jak się okazało, pochodzi z Argentyny, ale mieszka i pracuje tutaj. W Argentynie mają kryzys, jak w Wenezueli, Peru natomiast, na dzień dzisiejszy, jest stabilnym i dość spokojnym krajem, gdzie można znaleźć pracę i normalnie zarobić. W Argentynie inflacja w tym miesiącu sięga… 70%! Pieniądz traci na wartości, nie opłaca się pracować, bo i tak można kupić tam coraz mniej za miesięczną wypłatę. W Argentynie takie kryzysy zdarzają się systematycznie, co dziesięć lat, nie ma co żyć w takim bajzlu (to jej słowa). Dziewczyna miała jakieś 25 lat, ale widać było, że jest bardzo kumata i dobrze kombinuje. Jako, że w jej kraju również mówią po hiszpańsku, nie jest to wielkim problemem znaleźć pracę w Peru czy w jakimkolwiek innym, hiszpańskojęzycznym kraju, których w okolicy przecież pełno. Nawet do Meksyku, choć leży daleko, w 9 godzin samolotem sobie można spokojnie dolecieć.
Na pożegnanie dostałem od nich gratis trzeciego drinka o dźwięcznej nazwie, a jakże?, MachuPicchu! Ciekawe, czy tak dają wszystkim gościom, chcąc by zostali dłużej/wrócili nazajutrz, czy może mnie po prostu polubili? Drineczek prezentował się pięknie! Na samym dole był soczyście czerwony, na środku żółty, na samej górze jasnozielony. Kojarzył się z tęczą albo… flagą Konga. Przy tych trzech drineczkach posiedziałem, najzwyczajniej w świecie się leniąc, prawie trzy godziny! Hmm, sam nie wiem czemu, po każdym takim odpoczynku, mam wyrzuty sumienia…. Grrr. Urlop to przecież nie jest zapierdzielanie od atrakcji do atrakcji, dychnąć też trzeba! Muszę się chyba jeszcze tego nauczyć! Przynajmniej jestem sobie gdzieś daleko od Polski i nie dorabiam na fuchach w czasie wolnym. Nie jest ze mną więc jeszcze tak źle, jak z niektórymi rodakami!
Miałem sobie grzecznie wrócić do hostelu, ale nadal będąc w dzielnicy San Blas, usłyszałem dochodzące z jednego z lokali rockowe dźwięki. No i czasem to tak już bywa, że ciągnie wilka do lasu! Prowadzony przez uszy dotarłem do lokalu Rock House. Muzyka dobiegała z drugiego piętra. No to hop, na górę.
Wnętrze rozświetlały półmrokiem słabe światła zza baru i kilka ekranów telewizyjnych, na których leciały wyciszone wideoklipy. Na malutkiej scenie w rogu rozkładał się jakiś Indianin z długimi, kruczoczarnymi włosami. Aha, będzie koncert na żywo! Fajnie! Przejrzałem menu – wow! Mieli ogromny wybór alkoholi. Między innymi nikaraguański rum Flor de Cańa, który uwielbiam.
Indianin zaczął grać. Ludzi w lokalu było może około dziesięciu, z czego nikt chyba nie rozumiał tej muzyki. Muzyk sobie siedzi, tłucze energicznie w gitarę, nogami robi perkusję, a gdy nie śpiewa, usta przykłada do stojącej przed nim harmonijki ustnej. Robi za całą orkiestrę, a gra przecież solo! Wykonuje między innymi kawałki Gunsów i Dylana! W pewnym momencie znowu zaczął grać coś znajomego, aczkolwiek nie mogłem rozpoznać co to, więc zapytałem, troszkę wcięty, kelnerkę, czy to Manu Che. Ona albo nie zrozumiała, albo nie dosłyszała, więc dała mi kartkę i długopis. Zapisuję Manu Che, stawiam pytajnik, a ona… zanosi tę kartkę muzykowi! Za chwilę, gdy skończył grać, podniósł kartkę i zapytał, kto chce Manu Che… Haha, nie wiedziałem, że można sobie było coś zażyczyć! Fantastyczne nieporozumienie! Podniosłem rękę. Zapytał kto ja i skąd jestem. Artur de Polonia. Dla Artura, przyjaciela z Polski, Clandestino autorstwa Manu Che! Ha! Bardzo lubię Manu Che, czasami sobie w domu słucham. Trochę podśpiewałem, bo trochę znam tekst do tej piosenki. Kupiłem mu drinka, podziękował serdecznie. Gdy potem grał, poszedłem pod scenę i trochę poskakałem. Jakoś nie mogłem patrzeć, jak gość grał tak świetnie i tak żywiołowo, a ludzie siedzieli sztywno na krzesłach i kanapach jakby słuchali koncertu jakiegoś Ingolfa Wundera grającego Chopina (nie ujmując nic genialnemu Wunderowi, oczywiście).
Po jego absolutnie fenomenalnym koncercie troszkę sobie pogadaliśmy i kupiłem jego płytkę. Świetny muzyk, multiinstrumentalista, super wokalista. Geniusz! No i fajny człowiek, żadna tam wielka, nadęta gwiazda. Miał ksywę Mongly. Cieszę się, że mogłem go posłuchać i troszkę z nim pogadać.
Po nim na scenie zainstalowała się już jakaś większa kapela, w której występowało czterech gości. Mocna muza, gitary elektryczne. W porównaniu do Mongliego, grali jednak trochę sztywno, bez tego drapieżnego pazura, bez zadziorności, która tak jest przecież potrzebna w rockowej muzyce. Większej kariery to ja raczej im nie wróżę… Przy wolniejszych kawałkach pozwalałem sobie zapraszać damy do tańca, heh. Oczywiście za przyzwoleniem ich partnerów.
Fajnie było, działo się!

23 lipca, okolice Cusco. Jezioro Huaypo

Poranek był ciężki, nawet bardzo, bym rzekł. Nie zjadłem zbyt wiele śniadania, bo nie czułem się jakoś na siłach, wlałem w siebie za to sporo kawy. Zresztą nie miałem zbyt wiele czasu, bo zaraz musiałem udać się na Plaza Regocijo (zwany też Plaza Kusipata) na spotkanie z panią, która miała mnie zawieźć na quady.
Plac położony jest może ze 100 metrów od głównego placu, Plaza de Armas. Jest dużo mniejszy, ale na środku ma ładną fontannę, przy której sobie z radością usiadłem. Zimna woda troszkę mnie opryskiwała, a właściwie lekko zraszała, co wspaniale chłodziło moją dochodzącą do siebie, po wczorajszych ‘baletach’, bolącą głowę. Pani oczywiście się spóźniła, ale w końcu zadzwonił mój telefon i jakoś się znaleźliśmy. Dołączyło do nas jeszcze kilku innych ludzi – trójka chłopaków, stanowiąca jedną grupę, i jedna, około trzydziestoletnia dziewczyna. Wsiedliśmy do Jeepa, ja z przodu. Byłem zbyt zmęczony by zagajać z kimkolwiek rozmowę, po prostu od razu… zasnąłem! Okazało się, że podjechaliśmy pod Maras Sal, czyli baseniki z solą, które widziałem trzy dni temu. Moi towarzysze mieli to w cenie, ja postanowiłem zostać przed szlabanem, przy budce strażnika, i poczekać na nich, jak wrócą. Strażnik sobie chodził w tę i z powrotem, czasem sprzedając, czasem sprawdzając, bilety nadjeżdżającym samochodami lub małymi autobusami ludziom. Próbował coś zagadać o pogodzie, ale odpowiadałem króciutko, jeszcze trochę cierpiąc na syndrom dnia wczorajszego. Usiadłem na ławeczce w cieniu, obok mnie położył się mały piesek, i tak sobie siedzieliśmy patrząc na górujące za polami żółtej, wyschniętej trawy, ośnieżone Andy. Tzn. ja patrzyłem, bo piesek szybko zasnął. Mnie też zdarzyło się przymknąć oczy. Po godzince nadjechała moja ekipa, pomachałem na pożegnanie strażnikowi (i pieskowi), po czym ruszyliśmy dalej, tym razem już tam, gdzie chciałem, czyli na quady!
Dotarliśmy na znajdujący się obok asfaltowej drogi, otoczony ceglanym murem trawiasty plac. W jednym z rogów stał niewielki dom, prawdopodobnie właściciela posesji. Do jednego z boków muru dobudowane były wiaty, z daszkami, pod którymi trzymano około dziesięć quadów. Odpowiednia ilość pojazdów już na nas czekała. Znowu musieliśmy podpisać papiery dot. wzięcia odpowiedzialności za własne zdrowie i ewentualne uszkodzenia. W kilka minut zostaliśmy przeszkoleni przez dwóch mężczyzn, po krótkiej instrukcji obsługi nakazano nam wsiąść nad quady i zrobić na placu kilka kółek. Easy peasy, jak to mówią w Anglii. Już przygotowywałem się do wyjazdu, kiedy powiedziano mi, że mam zaczekać na mojego przewodnika, bo jestem tu z innej firmy, niż ta trójka chłopaków i dziewczyna. „Przyjedzie za kilka minut, już jest w drodze”. Nawet się ucieszyłem, bo nie pojadę w grupce, tylko tak, jak wczoraj, z prywatnym pilotem. Zostałem z jednym z właścicieli, troszkę porozmawialiśmy (o pogodzie, o Polsce), i rzeczywiście, nie minęło 10 minut, a podjechała jakaś osobówka i wysiadł z niej facet koło trzydziestki.
- Artur? Jedziemy! – przywitał się, podając mi rękę.
Wsiedliśmy na quady, nałożyliśmy kaski i w drogę! W odróżnieniu od wczorajszej wyprawy, spora część trasy prowadziła asfaltową drogą główną! Z naprzeciwka nadjeżdżały samochody, byliśmy także mijani przez pędzące, długie i masywne ciężarówki. Trzeba było uważać! Nie wiem czy w Peru potrzebne jest prawo jazdy na taką jazdę, mnie w każdym razie nikt o prawko nie pytał! W Polsce w zależności od tego, jak został zarejestrowany quad, wymagana jest albo karta motorowerowa, albo właśnie prawo jazdy. Tutaj? Nie wiem!
Mój pilot-przewodnik, w odróżnieniu od tego z wczoraj, nie pokazywał mi kiedy i jak mam zmieniać biegi, nie dawał znać czy zwolnić, czy przyspieszyć. Czyli drugi raz w życiu jechałem quadem, bez prawka, i jakoś dawałem radę! (duma!) Wyczułem pojazd, wiedziałem, że aby przyspieszyć, trzeba wrzucić wyższy bieg, w sumie trochę jak z rowerem górskim, nic trudnego. Po pewnym czasie skręciliśmy w szutrową drogę i jechaliśmy wśród pól. Mój pilot zatrzymał się przy osiołku i zapytał, czy nie chcę z nim fotki. No pewnie, że chcę! Co dwa osły to nie jeden :) Po chwili zaczęło się wyłaniać jezioro! Piękne, niebieskie, jak niebo nad nami. Mój towarzysz był na tyle uprzejmy, że jeszcze ze dwa razy zatrzymywaliśmy się, by mógł zrobić mi fotkę jak pozuję, siedząc dumnie - niczym Aleksander Wielki na Bucefale lub Napoleon na Marengo, jak Piłsudski na Kasztance albo niczym Wiedźmin na swojej wiernej Płotce - na (tymczasowo) mojej czerwonej Hondzie, na tle jeziora Huaypo i wierzchołków Andów urokliwie majaczących w oddali. W pewnym momencie wjechaliśmy na teren jakiejś niewielkiej wioski. Zatrzymaliśmy się. Hmm, mój przewodnik się zgubił, bo zaczął pytać jakąś kobiecinę o drogę. Zawracamy, nie tędy. Heh. Znowu mogłem zobaczyć biedne domki. Jeden, pomalowany na jasnoniebieski kolor był wyborczą tablicą reklamową (wspominałem już o tym we wczorajszej notce). Por un Cambio – Walter Apaza. Dla zmiany – Walter Apaza. I rysunek dużego ołówka (z gumką!), na czerwonym tle. Czyli odniesienie do zaznaczenia kratki przy jego nazwisku. Na terenie wioski droga stała się szara, mocno pyliło spod kół, musiałem więc zachować znaczną odległość od mojego pilota. No cóż, pora sucha, brak asfaltu, tak bywa. Po godzinie jazdy (!) dotarliśmy na działeczkę na skraju jeziora. Otoczona prowizorycznym ogrodzeniem z patyków miała stoliki i krzesełka i niewielki budynek, gdzie można było kupić sobie jakieś napoje. Przy stolikach, pijąc piwko, siedziała już sobie trójka chłopaków, która wyruszyła przede mną. Dziewczyna zabrała ich przewodnika na niewielkie molo, na końcu którego znajdowała się huśtawka otoczona kolorowym łukiem, wyglądającym jak indiański pióropusz. Zakupiłem sobie piwo i poszedłem sobie na to molo. Przewodnik zrobił jej kilka fotek na tle jeziora, jak siedziała uśmiechnięta na tej huśtawce. „Będzie super na Instagrama” – rzekła mi. Poprosiłem by mi zrobiła fotkę, albo dwie, aczkolwiek na żadne media społecznościowe tego wrzucał nie będę. Ja, na huśtawce, wśród tęczowych barw? Nie mój styl! Ale zdjęcie jest tak głupie, że kiedyś patrząc na nie z pewnością się uśmieję. Zrobiłem kilka fotek ciemnoniebieskiego, spokojnego jeziora. Przy brzegu na rosły ładne trzciny, jezioro otoczone jest przez niewielkie wzgórza, w oddali zaś widnieją potężne, ośnieżone szczyty Andów. Piękny widok!
Udaliśmy się do stolików pod gołym niebem, przewodnicy poinformowali nas, że mamy 20 minut przerwy i spokojnie możemy sobie posiedzieć i odpocząć. Mnie zmęczenie po wczorajszym przedawkowaniu alkoholu już przeszło, dołączyłem do zaczynającej się spontanicznie rozmowy. Chłopaki były z Chile, wszyscy studiują prawo. Dziewczyna, Amerykanka, pracuje w biznesie turystycznym, zdalnie; jeździ po Amerykach i współpracuje z jakimiś agencjami/biurami turystycznymi w swoim kraju. Okazało się, że chłopaki to dopiero byli ledwo żywi! Też balowali, tylko, że praktycznie całą noc, na jakiejś dyskotece. Jeden z nich nie mógł zdjąć okularów przeciwsłonecznych, tak bardzo bolały go oczy gdy dostawały zbyt dużo słonecznego światła. Biedni! Zaczęli z entuzjazmem opowiadać o swoim kraju – jest on na mojej liście, by kiedyś sobie tam pojechać, a ich słowa tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że z pewnością będzie warto. „Mamy góry, ocean, mamy u siebie wszystko”, mówili. Tak sobie gawędziliśmy, no ale wszystko co dobre, kiedyś się kończy, i po (na szczęście dosyć dłużej) chwili, już wszyscy razem, w karawanie siedmiu quadów, wracaliśmy sobie do bazy. Wpierw jechaliśmy wzdłuż jeziora, ale potem skręciliśmy w jakiś zamieszkały, wiejski obszar. Widzieliśmy bose dzieci, prowadzące krowy do domu, pieski beztrosko biegające po poboczach ubitych dróg. Dwukrotnie się gubiliśmy, raz jechaliśmy przez zaorane pole, przez miedze, quadami szarpało i było troszkę groźnie, ale nikt się nie przewrócił. Każdy zachowywał rozsądny odstęp, nikt nie wariował, w takiej grupie również przyjemnie się jechało. Potem asfaltówka – zaczynało się już ściemniać, widoczność zaczynała być kiepska, na szczęście nim zapadł kompletny zmrok byliśmy już na miejscu.
Potem 30 minut samochodem do Cusco (ok. 45 kilometrów), solidna porcja chińszczyzny w Chaufie i tak oto kończy się ten ciekawy dzień…

24 lipca, Cusco

Na dzisiaj miałem zaplanowaną objazdówkę po Cusco. W zasadzie to nigdy w życiu w żadnym kraju i w żadnym mieście nie zorganizowałem sobie niczego takiego. Zawsze kojarzyło mi się to z atrakcją dla osób starszych, które z racji wieku nie mają sił przemierzać pieszo miasta. Albo z ludźmi leniwymi, którym się nie chce chodzić. Albo z takimi, co to boją się sami poczuć atmosferę miast. No ale miałem wolny dzień, do Machu Picchu jeszcze kilka dni zostało, trzeba ten czas jakoś sobie zagospodarować. Gospodarze w moim hosteliku powiedzieli mi abym szedł na Plac Główny (czyli Plaza de Armas), a tam ktoś o godzinie 10-ej będzie do mnie dzwonił. Tak jak wczoraj, znajdą mnie. Docieram przed 10.00. Czekam chwilkę, wybija umówiona godzina. No i nada. Nic. 10.05. Nic. 10.10. Nic. Zaczepiają mnie sprzedawcy obrazów, pucybuci, sprzedawcy wszystkiego i niczego. 10.15 Nadal nada. Nadal nic. Nie no, ja dobrze rozumiem, że w krajach latynoskich nic nigdy nie jest na czas, no ale bez przesady. Poza tym nikt nie dzwonił, że się spóźni, może po prostu ktoś czegoś nie dograł albo coś się stało i miejska objazdówka nie dojdzie do skutku? Pomyślałem sobie, że w sumie szkoda marnować całego dnia, a takie wycieczki są, o ile pamiętam, oferowane tu i tam przez panie chodzące z ogłoszeniami i ulotkami przy pomniku Pachacutiego, w samym sercu miasta. No i rzeczywiście, natknąłem się na takie dwie panie. Wycieczka w otwartym autobusie, po Cusco, 35 soli. Nie byłbym sobą gdybym nie próbował czegoś utargować – zgodziły się na 30 soli! Dostałem specjalną plakietkę na jasnopomarańczowej smyczce. „Proszę czekać pod pomnikiem, za 10 minut, o 10:30 ktoś tam przyjdzie i pójdziecie do autobusu”. No dobrze, tak, rozumiem, poczekam. Tam już czekało kilka osób. Pomachaliśmy sobie plakietkami, wymieniliśmy uśmiechy i zaczęliśmy oczekiwać umówionej godziny. Zadzwonił telefon. „Seńor Artur?” – żeński głos. Tak, tak. A kto to? Wycieczka? Ale pani jest spóźniona 20 minut, ja już kupić inna wycieczka. Nie, nie, ja mieć inna wycieczka. Do widzenia. Za chwilę znowu telefon – właściciele hoteliku. Pomyślałem, że będą źli, bo ominie ich pewnie jakaś niewielka prowizja, ale tłumaczę, że czekałem 20 minut, nikt nie dzwonił, znalazłem więc wycieczkę na własną rękę. I zamiast złości… zaczęli przepraszać. No przecież nie ich wina, bez przesady. Nikt do nikogo nie miał pretensji, wszystko się dobrze skończyło. O 10:30 przyszedł około 30-letni mężczyzna w czarnym garniturze, prezentujący się bardzo elegancko, z tymi paniami, które sprzedały mi bilet, spojrzeli na jakąś listę…. Czekamy. 4 osoby gdzieś się zawieruszyły. Ech, zawsze jakieś takie osoby się znajdą. Po kilku minutach zauważyliśmy rzucającą się w oczy jasnopomarańczową plakietkę na piersiach jakiegoś bardzo dużego i otyłego pana. Z nim mała żonka i dwójka małych dzieci. Wszyscy po lodzie w ręku i krok taki, jakby wycieczka miała się odbyć nie kilka minut temu, ale dopiero za jakieś 100 lat. Grrr! No ale przynajmniej można iść w stronę autobusu. Dosłownie niecałe 5 minut, bo ten z racji jakichś przepisów nie mógł wjechać na teren placu. Ten czas zleciał mi szybko, bo zostałem przyuważony przez wspomnianego pana w czarnej koszuli. Od razu zauważył mój kolor skóry i nietutejszy wygląd – oczywiście nie miało to podtekstu rasistowskiego, ale wywnioskował, że po prostu mogę nie znać hiszpańskiego. Od razu zapytał, czy mówię w tym języku. Odpowiedziałem, że tak sobie (‘asi asi’), chociaż i tak przesadziłem. I – tak, jak to było w przypadku touru po Świętej Dolinie – obiecał, że po przedstawieniu ludziom wszystkiego po hiszpańsku, przetłumaczy wszystko, specjalnie dla mnie, na angielski. Super!
Usiadłem sobie od strony krawędzi, po prawej stronie, na samym tyle. Obok mnie usiadła jakaś bardzo starsza pani w kapeluszu i buteleczką wody. Oczywiście siedzieliśmy na górze, bez dachu, mogłem więc wszystko dobrze widzieć. Pan w garniturze siedział na dole i mówiąc do mikrofonu objaśniał nam mijane rzeczy. Całkowita miejsc na górze: 28. Wszystkie zostały zapełnione.
Najpierw objechaliśmy miasto, zwiedzając najważniejsze place, katedry i ulice. Nie chcę opisywać, która katedra powstała w którym roku, może napomknę o jednym budynku sakralnym. To Coricancha, niegdyś najważniejsza świątynia w całym inkaskim imperium. To tu koronowano i chowano przywódców Inków, ale po przybyciu Hiszpanów świątynię oczywiście splądrowano i zniszczono to, co się dało. Zadanie destrukcji świątyni zbudowanej z ciężkich kamieni okazało się na tyle trudne, że w pewnym momencie zaniechano wyburzania wszystkiego i na tym, co się ostało, zbudowano klasztor z kościełem św. Dominika (Santo Domingo). Dzisiaj można zobaczyć tu połączenie dwóch stylów – inkaskiego i hiszpańskiego. Było to naprawdę serce ówczesnego imperium, najświętsze dla Inków miejsce.
Wspomnę jeszcze o fakcie, że dawniej do edukacji dostęp miały dzieci kolonizatorów, Hiszpanów - mijaliśmy dawny budynek takiej szkoły. Dzieci Indian były pozbawiane możliwości nauki.

Sacsayhuamán

Czas na wyjazd poza miasto. Pojechaliśmy na północ, stromą drogą, po to, aby przyjrzeć się kompleksowi murów przepięknie górującemu nad miastem, Sacsayhuamán. Jak to bywa w przypadku starych, inkaskich murów, te również zostały postawione bez użycia jakiejkolwiek zaprawy. Żadnej gliny, cementu, nic! Gwoli ścisłości, to nie są jakieś tam murki – nie bez powodu użyłem słowa kompleks. Najdłuższe mury mają 400 metrów długości, szacuje się, że przy ich budowie brało udział około 20 tysięcy ludzi. Najcięższe z andezytowych (rodzaj skały wulkanicznej) kamieni ważą około ponad 200 ton, mają prawie 10 metrów wysokości! Nic dziwnego, że niektórzy Hiszpanie wierzyli, że mury te nie zostały stworzone przez człowieka! (Zresztą nawet dzisiaj zwolennicy paleoastronautyki w to wierzą!) Oczywiście te kamienie nie są to okrągłe głazy, nie są to też wyciosane, kwadratowe kawałki skał – otóż są to idealnie dopasowane do siebie kamienie mające różne, aczkolwiek idealnie symetryczne kształty. Np. kwadraty w przyciętymi równo rogami. Jedne kamienie nachodzą na drugie, są do siebie dopasowane (w rogach, czasem na środku) jak puzzle. Z góry doskonale widać trzy zygzakowate kształty, jakie stanowią niektóre z murów. Nikt nie wie, jak przyciągnięto tu tak gargantuiczne kamienie, jak je obrabiano, jak dopasowywano i w jaki sposób dźwigano je aby nakładać jedne, na drugie. Nikt nie wie też, jaką funkcję pełnił ten kompleks – najprawdopodobniej pełnił on rolę fortecy. Co roku, w dniu przesilenia zimowego (24 czerwca), odbywa się w tym miejscu festiwal Inti Raymi z aktorami ubranymi w tradycyjne stroje, którzy odtwarzają dawne, inkaskie rytuały. Festiwal ten przyciąga setki tysięcy Peruwiańczyków. Troszkę żałuję, że te mury widzieliśmy jedynie z drogi, chociaż i z odległości kilkudziesięciu metrów robiły one niesamowite wrażenie!
Gdy już z tarasu autobusu pooglądaliśmy sobie te cuda inkaskiej architektury, ruszyliśmy dalej. Wciąż posuwaliśmy się w górę. Dzisiaj niedziela, więc ludzie odpoczywają. Mijaliśmy więc pola, na których mieściło się po sześć (6!) boisk trawiastych boisk do siatkówki, jedno mniejsze lub większe boisko do piłki nożnej oraz quady, którymi lokalni mieszkańcy mogli sobie pojeździć. Miejsca te pełne były ludzi, widzieliśmy bardzo dużo odpoczywających razem rodzin. Na polach uprawnych również gromadzili się mieszkańcy, ale by zrobić coś na kształt lokalnego grilla. Wyglądało to, jakby podpalali… kuleczki końskiej kupy. Zapytałem o to później naszego przewodnika, zrobiłem to nawet dość dosłownie – czy oni palą shit? Zaśmiał się. Nie, nie. To kamienie ze specjalnej, wulkanicznej skały. Wyjaśnił mi, o co chodzi. Otóż z tych wyglądających jak kule kamieni buduje się niewielką (na około 30-40 centymetrów) piramidkę, pustą w środku. Piramidka ta ma dziurę (otwór) przy podłożu. Jest to więc niewielki, tradycyjny, własnej roboty piekarnik zwany Huatia (czy. łatia). Do środka wkłada się jeszcze kilka kamieni oraz coś, co może się palić. Na przykład trawę, patyczki, i tego typu suche rzeczy. Podpala się je i w ten sposób nagrzewa kamienie, z których zbudowana jest piramidka, oraz kamienie wsadzone do jej wnętrza. Następnym etapem, gdy już piramidka jest nagrzana, jest wygrzebanie popiołu ze środka i wsadzenie tam ziemniaków. Gdy są już w środku, piramidkę najzwyczajniej w świecie się burzy, po prostu zawala się ja tak, aby całkiem przykryła ona ziemniaki. Po prostu się ją na nie zwala. Ciepło z kamieni przenika w znajdujące się pod nimi jedzenie. Zostawia się je pod kamieniami na jakiś czas i tak oto można w prosty sposób zrobić pieczone ziemniaki, nie mając ani sklepowego grilla ogrodowego ani żadnego piekarnika. Sprytne!
Czytałem gdzieś, że dla Sumerów i ludów bliskiego wschodu ważna była glina – z gliny robiono cegły, budynki, mury. Stąd też wg. biblijnego mitu o stworzeniu człowieka, został on ulepiony z gliny. Dla Inków zaś najważniejszym surowcem był kamień – to on był najważniejszym budulcem, on dawał schronienie i obronę. Jak widać, służył również do rzeczy związanych z żywieniem. No i Wirakocha, najważniejszy bóg Inków, ludzi nie stworzył z gliny, ale stworzył ich kamieni, które w początkach świata nie były jeszcze tak twarde jak są pod obecną postacią. Cywilizacja Inków była to cywilizacja przede wszystkim kamienia.
Pola uprawne, na których obecnie nic nie rośnie, pełne były Peruwiańczyków siedzących dookoła takich prowizorycznych piekarniczków. Niedziele dla ludzi mieszkających wokół Cusco to czas spotkań z rodziną, sąsiadami, znajomymi. Robią sobie takie pikniki na polach uprawnych albo specjalnych, łatwych do stworzenia (pole trawy, patyki i siatka), strefach z boiskami – młodzież i dzieci sobie grają, a dorośli paplają przy stolikach i jedzonku. Szkoda, że w Polsce ludzie tak bardzo, coraz bardziej, zamykają się na innych, a jak zauważają socjologowie, np. dr Przemysław Sadura (UW), odchodzą nawet od szerszego familizmu, ograniczając swoje życie społeczne do tej słynnej podstawowej komórki, czyli do modelu: rodzice plus dzieci mieszkający razem. Zgadza się – dawniej w Polsce dużo częściej, w dni wolnem jeździło się do rodziny w odwiedziny.
(Ot, kolejna dygresja, która dzisiaj, z racji swej oczywistości nie robi wrażenia i jest ponownym odkrywaniem Ameryki, ale kto wie?, za to lat tego typu wstawki mogą być jakąś tam ciekawostką dla potencjalnego czytającego, choć z przykrością zdaję sobie sprawę, że za lat sto to nikt pewnie tego nie przeczyta)
Dotarliśmy do ruin fortu zwanego Puca Pucara (w języku keczuańskim oznacza on „Czerwoną Fortecę” – przy zachodzie słońca przybiera podobno czerwony kolor). Fort oczywiście wykonany był z kamienia. Teraz są to tylko pozostałości ścian, wysokie może na 1,5 metra. Dawniej był to punkt obserwacyjny oraz prawdopodobnie miejsce odpoczynku dla posłańców, żołnierzy i ludzi transportujących towary z innych części imperium. Właściwie nie jest to jakaś wielka atrakcja. Nie wchodziliśmy do jej środka, po prostu sobie pod nią podjechaliśmy, zrobiliśmy kilka fotek i odjechaliśmy. Już słyszę moich angielskich przyjaciół mówiących coś tam o ‘bloody piles of rocks’ (‘cholerne kupki kamieni’). Hmm, może nie było to coś powalającego na kolana, niemniej jednak i to było fajnie zobaczyć.
Zawróciliśmy i udaliśmy się do świętego miejsca, zwanego Q’enco. Była to po prostu duża, a jakże!, skała, z wykutymi w niej schodkami prowadzącymi na jej szczyt. Archeologowie podejrzewają, że było to centrum pogrzebowe – na szczycie tej niewielkiej skały odprawiono pogrzeby. Podejrzewa się również, że wykonywano na niej krwawe egzekucje. Dwie minutki na zrobienie zdjęć z otwartego dachu autobusu.
Kilka minut później zatrzymaliśmy się przy jakimś niewielkim budynku. Był to mały sklepik z artykułami spożywczymi, ale sprzedawał również ubrania z wełny lamy. Mogliśmy wysiąść, rozprostować kości, po czym przewodnik nakazał nam wejść do sklepiku, przejść przez niego i wyjść za budynek. Tam już znajdowało się coś na kształt tarasu. Słomiany dach na drewnianej ramie, podtrzymywanej drewnianymi belkami. Pod dachem ułożone były ławeczki ciągnące się po obu stronach tej konstrukcji. Prawie na środku tego tarasu na drewnianej płycie położonej na cegłach leżały rozrzucone wisiorki, słodycze, gumy do żucia i tanie perfumy. Usiedliśmy na ławeczkach. Po chwili przyszedł do nas… szaman!
Był to niewielki, drobny mężczyzna w starych klapkach, starych spodniach adidasa, narzuconym na górę czerwonym poncho z wyszytymi na nim czarnymi kwadratami, na głowie miał typową peruwiańską czapkę. Na twarzy, pewnie ze względów COVIDowych, maseczkę. Od razu jego wzrok padł na mnie. No tak, długie włosy, broda, metalowa koszulka (krakowski zespół Odraza!), czapka z daszkiem nałożona tyłem na przód, biała skóra. Ot, gringo! Jego oczy jakby… się ze mnie śmiały. Mrugnąłem mu okiem i też się uśmiechnąłem. Mieliśmy się przedstawić – na wszystkich spore wrażenie wywarł fakt, że jestem de Polonia, z Polski. Przewodnik zaczął nam tłumaczyć, co zaraz się wydarzy. Otóż okazało się, że weźmiemy udział w… Rytuale Liści Koki. Zabrzmiało superancko! Dostaliśmy trzy zieloniutkie listki koki i powtarzając jakieś skomplikowane, keczuańskie zdania za szamanem mieliśmy prosić duchy góry o to, by pozwoliły nam połączyć się z tą świętą rośliną w celu uzyskania od niej błogosławieństwa. Roślinę trzymało się na wysokości serca, potem ust, potem głowy, szaman mówił kilka słów, my, wszyscy razem, powtarzaliśmy grzecznie za nim. Ja oczywiście raczej z czystej kurtuazji, natomiast ludzie, widać było, podeszli do sprawy bardzo na poważnie. Pełne skupienie, zamknięte oczy, jakby próbowali naprawdę skontaktować się z duchami gór. Gdy już wszyscy pomodlili się do tych rzekomo istniejących duchów, szaman wziął głośną grzechotkę i jakieś duże na pół ręki pióro (kondora?), po czym podchodził do każdego, pytał o imię, i obmachując od góry do dołu osoby swymi magicznymi przedmiotami recytował jakąś (chyba) modlitwę w niezrozumiałym dla nikogo języku. To jeszcze nie wszystko! Mieliśmy wypowiedzieć w myślach życzenie, szaman odpalił kokę na miseczce, i znowu podchodząc do każdego, piórkiem nakierowywał dym na uczestniczących w rytuale. Ludzie rękami, dłońmi, próbowali jeszcze zmieniać kierunek dymu, w kierunku ust, próbując go wdychać jak najwięcej i jak najgłębiej. Jak często w życiu wspominałem, ludzie z Ameryki Łacińskiej są bardzo uduchowieni, sprawy religijne, spirytualne, przeżywają zawsze bardzo głęboko. Wiara jest integralną częścią ich tożsamości, by nie rzec… duszy. Ja, jak to ja, patrzyłem na to dosyć sceptycznie, jak na jakąś antropologiczną ciekawostkę, co szaman chyba zauważył, bo bardzo często na mnie zerkał, a jego śmiejące się, jakby ze mnie, oczy patrzyły w moje oczy. Miałem wrażenie, że nie tylko ze mnie się śmieje, czasem zdawało mi się, jakby mówił mi oczami: „My wiemy, że to blaga, ot, teatrzyk dla ludu”. W sumie nie zdziwiłbym się, jakby było to zainscenizowane dla turystów, a gość był po prostu właścicielem tego sklepiku. Wszak zauważając to, co zauważyłem już dawno, mianowicie wspomniane głębokie przeżywanie spraw religijnych przez Latynoamerykanów, można to bardzo łatwo wykorzystać, czego przykładem są różni kaznodzieje, których pełne są tu kanały telewizyjne. Na koniec tego ponad półgodzinnego rytuału, zakończonego zagraniem długiego, przeciągłego dźwięku na dużej morskiej muszli, przewodnik powiedział nam, że ten szaman przybył tu z odległych gór, gdzie ludzie nadal praktykują starożytną religię Inków. Szaman, który odprawił dla nas rytuał, (podobno) mieszka bardzo daleko, het w Andach, na naprawdę niebywałych wysokościach, a przybywa tu tylko na kilka tygodni, w porze suchej, zbiera pieniążki dla swoich ludzi, po czym kupuje to, co potrzebne jest wiosce, i powraca do siebie. Dlatego też bardzo prosi o hojność i datki, co łaska. Aaa, no to wszystko jasne! Tajemnica wiary – fura i dolary. Chyba żaden kaznodzieja, szaman, ksiądz, pastor, pop, biskup i sam papież nic dla bliźniego za darmo nie zrobi. Płacić, co łaska, ale płacić! Bóg nie zsyła już manny? Już nie posiada się przydomowych ogródków, jednak nie żyje się tak całkiem w zgodzie z naturą i duchami? Potrzeba szelestu papierków i brzęku monety by rytuał się udał, prawda? Szaman wziął duży słoik i obszedł każdego z nas. No nie wypadało nic nie dać, heh, wszak byłem świadkiem jakiegoś ciekawego, lokalnego przedstawienia. Myślę, że ojciec Rydzyk zostałby tu multimiliarderem!
A potem mieliśmy 10 minut przerwy. Można było sobie kupić coś w sklepiku, a przed sklepikiem był plac z żółtą, wysuszoną trawą, gdzie leniwie pasła się lama, z którą (za darmo!) można sobie było zrobić zdjęcie. W tym czasie zaczepił mnie Miguel z żoną. Mieli po jakieś 60 lat, byli z Peru, dokładniej mówiąc z Arequipy, i chcieli sobie zrobić zdjęcie… ze mną. No, z Polakiem, Europejczykiem, białym. Może i ktoś by się obraził, bo to trochę tak, jakby polskie dziecko chciało sobie zrobić fotkę z pierwszą w życiu spotkaną na ulicy czarnoskórą osobą, ale ja przyjąłem ich prośbę z uśmiechem. Czasem spotykam się z takimi reakcjami, jak na przykład kiedyś w supermarkecie w San Salvador (stolica Salwadoru) czułem na sobie ciekawskie spojrzenia dosłownie wszystkich kupujących. Pamiętam Roberto (też Salwador), u którego spędziłem parę dni, jak chwalił się mną ludźmi w autobusie („Nie jest z USA, z Europy, z Polski! Mój przyjaciel!”), pamiętam jak w salwadorskim parku wodnym mali chłopcy za moimi plecami przekomarzali się, skąd jestem (USA! Nie, Kanada!). Ot, do bycia osobliwością w Ameryce Łacińskiej więc zdążyłem się przyzwyczaić. Po chwili zdjęcie chciała sobie ze mną zrobić jakaś dziewczyna po dwudziestce z mamą. Zaczynałem czuć się jak ta pasąca się kilka metrów dalej lama, haha! Kiedy już uwolniłem się od moich nowych, eghem, fanów, poprosiłem tę dziewczynę by zrobiła mi fotkę ze wspomnianą lamą. Niech ktoś inny poczuje się teraz, jak ja! :)
Heh, fajnie było zostać atrakcją turystyczną – powinienem, jak szaman, mieć przy sobie słoik na ‘co łaska’. Za zdjęcia! :)
Pojechaliśmy dalej, do ostatniego już punktu tej ciekawej wycieczki. Cristo Blanco! Biały Chrystus! Znajduje się on na górze Pukamuqu (w keczuańskim: „Czerwone Wzgórze”) usytuowanej nad Cusco i jest to posąg Chrystusa. Kraje Ameryki Łacińskiej lubią mieć takich Jezusów, najsłynniejszym jest oczywiście ten brazylijski w Rio. Ten z Cusco nie był ani jakiś specjalnie piękny, ani też jakiś bardzo wysoki. Miał ‘tylko’ 8 metrów. Przypomnę, że ten nasz, świebodziński, ma 33 metry (nie licząc podstawy), więc ten z nad Cusco to taki karzełek jest w porównaniu z naszym własnym, polskim! Ten w Rio ma 30 metrów (też bez podstawy). Niemniej jednak nie tylko Chrystus stanowi atrakcję tego miejsca, jest nią również przepiękny widok na Cusco widziany gdy patrzy się na nie stojąc u podstawy statui. Doskonale widać to miasto, otoczone górami, w całości! W dodatku z łatwością można dojrzeć charakterystyczne punkty miasta, jak na przykład Plaza de Armas, czyli Plac Główny, z którego wyruszyliśmy na tę wycieczkę. Kilkanaście metrów od Chrystusa, troszkę niżej, rozłożyły się kobiety z różnymi pamiątkami i ubraniami. Kto chciał, mógł sobie coś zakupić. Po jakichś 30 minutach spędzonych w tym miejscu wpakowaliśmy się z powrotem do autobusu (na autobus?) i ruszyliśmy w dół, ku Cusco.
Zjazd był dość ciekawy, bo nikt nie wpadł na to, by poprzycinać gałęzie drzew rozpościerające się nad drogą, czyli właściwie nad naszymi głowami. Niektóre z nich rosły sobie na wysokości naszych głów, więc co chwila ktoś z przodu krzyczał ‘Rańa!’ (Gałąź!), a wtedy wszyscy kładli głowy na kolanach, co by przypadkiem nie oberwać w twarz. Niektóre z tych gałęzi były naprawdę grube i zaryzykowałbym stwierdzenie, że mogłyby nawet zabić, ale co tam! - kierowca wcale nie zamierzał jechać wolniej! Ze zjazdu w dół pamiętam jeszcze ruiny opuszczonego, dużego budynku, na którym ktoś napisał „Esta no es una casa embrujada, prohibido el ingreso” – To nie jest nawiedzony dom, zakaz wstępu. Heh, widać ten budynek miał opinię nawiedzonego i był celem wycieczek poszukiwaczy przygód. Nie powiem, też chętnie bym sprawdził, czy aby ten budynek nie jest nawiedzony! (Informacja odstraszająca w tym przypadku działa odwrotnie – wręcz mocno zachęca takich fanów Blair Witch, jak ja, do odwiedzin).
Po jakimś czasie byliśmy już nieopodal centrum, autobus się zatrzymał i musieliśmy wysiąść. Podszedł do mnie Miguel (ten, który robił sobie ze mną fotkę) z żoną i jakiś czas szliśmy w stronę Plaza de Armas. Pogadaliśmy sobie trochę o polityce – nie cierpi obecnego prezydenta, Pedra Castillo. Określił go słowem, za które został solidnie zrugany przez żonę. „Miguel, nie ucz go takich słów!” – i buch go w łeb! Jego żona miała na myśli mnie i moje moralno-lingwistyczne dobro. Miguel obwinia Castillo za galopująca inflację (u nich to jakieś 8,5%,) i jakby lżej się mu zrobiło, gdy powiedziałem, że w Polsce ceny też rosną (ale nie mówiłem, że u nas inflacja wynosi prawie dwa razy więcej, bo 15,5%), zresztą rosną na całym świecie, po części to przez Putina i jego wojnę wywołaną na Ukrainie. W planach mieli jeszcze iść na piwo, tzn. przynajmniej był to plan Miguela – „No bo być w Cusco i nie wypić piwa Cusceńo? Trzeba!”. Heh, bardzo miła para! Ja udałem się do mijanej Chaufy i zamówiłem, jak się okazało, coś na kształt sajgonek, ale w tak słodkim, karmelowym sosie, że ledwo je zjadłem. Jeszcze kilka godzin chodziłem po nich przesłodzony i mocno struty. No tak to jest, jak się czasem niezupełnie wie, co zamawia! I można wierzyć, lub nie, ale już około 15.00 dotarłem do mojego hosteliku, gdzie piszę sobie tę notkę. Nie zamierzam już dzisiaj nigdzie wychodzić, chcę być na jutro maksymalnie wypoczęty, bo jutro czeka mnie ciężkie, bardzo ciężkie zadanie. Ale o tym…
jutro!

25 lipca, Cusco

Co za dzień! Jestem zmęczony, ale też z siebie bardzo dumny! Chyba każdy by był! Ale po kolei.
Wszystko zaczęło się po… 4-ej nad ranem! Tak! Tak wcześnie właśnie dzisiaj musiałem wstać! Dlatego też nie chciałem wczoraj po południu, ani też wieczorem, wałęsać się po Cusco. Pod hostelik przyjechał van, do którego wsiadłem. Pojeździliśmy jeszcze troszkę po mieście zgarniając innych podróżników/turystów, po czym wyjechaliśmy poza miasto. Było potwornie zimno! Miałem na sobie sweter, lekką kurtkę, czapkę, a w vanie i tak po prostu bardzo marzłem. Szyby parowały, z ust leciała para. Moi towarzysze podróży mieli jeszcze szaliki i rękawiczki, ale to głównie Peruwiańczycy, więc wiedzieli, czego można się spodziewać i odpowiednio się przygotowali. Noce i poranki są tu koszmarne! Po pół godzinie dojechaliśmy do jakiejś przydrożnej restauracji. Śniadanie! W cenie! Było skromne, ale przepyszne! Właściwie nie powinienem użyć słowa „skromne”, bo przecież zawsze można było sobie nabrać dokładki i nałożyć na talerz czego się tylko chce – chodzi mi o to, że nie podają tu kawioru czy homarów, ot, ja sobie wziąłem świeżutkie bułeczki, dwa plasterki lokalnego sera, kawałek arbuza i banana. Do tego wziąłem jakąś gorącą zupkę. I duuużo parującej kawy! Na rozgrzewkę!
Po śniadaniu jechaliśmy jakiś czas, jeszcze w ciemnościach, ale powoli zaczynało się przejaśniać. Jechaliśmy coraz wyżej i wyżej. Od Cuzco zaczynało nas już dzielić ponad 130 kilometrów. Wiadomo, co o tej porze, w czasie monotonnej jazdy się robi – śpi się! Albo przynajmniej próbuje. Ale w miarę, jak za szybą zaczęło się robić coraz jaśniej, organizm również się budził. Zwłaszcza gdy stan drogi sprawiał, że pojazdem zaczęło trzepać na boki i trząść nim niemiłosiernie. Wjeżdżaliśmy pod górę kamienistą drogą. Wreszcie dotarliśmy na parking, na którym stało już kilka autobusów. Dotarliśmy pod górę Vinicunca.

Vinicunca

Jak powiedział nam nasz opiekun, znajdowaliśmy się na wysokości około 3 tysięcy metrów, więc właściwie na wysokości Cusco. Góra ma wysokość ponad 5 tysięcy metrów! Trasa może nie być łatwa, ale za niewielką opłatą można było pod szczyt wyjechać na koniu prowadzonym za uzdę przez lokalnego mieszkańca o mocno inkaskich rysach. Tych koników troszkę było dostępnych. Nasz opiekun spojrzał na mnie, na białego, który głupio wyglądał w peruwiańskiej czapce, którą nałożył na swój owłosiony czerep.
- Na pewno nie chcesz konia? – zapytał, jakby niedowierzając, gdy usłyszał, że o żadnym koniu nie chcę słyszeć.
- Dam radę, ja w sumie z gór jestem – odparłem.
- O, ale ile u was góry mają? – zadał mi kolejne pytanie.
- 2500 metrów – odrzekłem, mając na myśli Rysy, na których, eghem, nigdy w zasadzie nie byłem.
Mój rozmówca wybuchnął śmiechem pełnym politowania i machnął w moim kierunku ręką w geście „A daj pan spokój, 2500 metrów!”. No dobra, w porównaniu z ich górami, to rzeczywiście u nas to konusy i popierdółki jakieś są. Ale nie zraziłem się, powtórzyłem uparcie, że wyjdę sam, nie będę brał żadnego konia. Spoważniał wtedy i z szacunkiem kiwnął głową, niejako aprobując w jego mniemaniu zapewne szaloną decyzję.
No postanowiłem sobie, że wejdę, to wejdę. W sumie nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie czeka… Jako, że robiło się ciepło, zostawiłem kurtkę w busiku i ruszyłem w sweterku za przewodnikiem idącym pieszo.
Byliśmy na troszkę ponad 3 tysiącach metrów. Pogoda robiła się ładna, zza widnokręgu w kierunku zenitu po błękitnym niebie powoli wspinało się słońce. Z początku nasza grupa, wszyscy piesi, trzymali się razem, ale z każdymi kilkudziesięcioma metrami odległość między nami wrastała. Trasa była podzielona na dwie ścieżki – główną stanowiła ścieżka dla pieszych; niezbyt równa, twarda, pełna wystających z ziemi kamieni. Kilka metrów niżej szła ścieżka dla koni – bez jakichś nierówności typu spad i wzniesienie, miała troszkę bardziej miękkie podłoże. Jako, że koni na tej niższej drodze i tak nie było zbyt wiele, zdecydowałem się zejść na tę właśnie niższą, acz wygodniejszą, ścieżkę. Czasem owszem, minął mnie jakiś tubylec prowadzący za uzdę konia, na którym siedział jakiś turysta (zazwyczaj kobieta lub osoba starsza), ale nikt nie zwracał mi uwagi, że idę niewłaściwą ścieżką, jako że grzecznie odsuwałem się na bok. Zarówno opiekun zwierzęcia, jak i osoba na nim jadąca, pozdrawiali mnie tylko z uśmiechem mówiąc ‘hola’. Już po kilku minutach zacząłem zipieć (czyt. dyszeć). Zdjąłem czapkę, rozpiąłem sweter. Robiło mi się gorąco i zaczęło mi brakować powietrza. Mimo, że trasa nie była z początku zbyt wymagająca, bo ścieżka pięła się w górę pod niskim kątem i można było czasem nawet odnieść wrażenie, że jest płaska (!), to jednak szło się – powoli, bo powoli, ale jednak – w górę, w dodatku na ponad 3 tysiącach metrów. Co jakiś czas robiłem sobie przerwy, zazwyczaj wykorzystywałem je do fotografowania pasących się bez żadnej pasterskiej opieki lam, alpak lub pięknych, wysokich gór pojawiających się po mojej lewej stronie (po prawej miałem zbocze, po którym, wzdłuż niego, szedłem). Czasem trafił się jakiś samotny osiołek albo odpoczywający sobie konik. Wspomniane góry nie znajdowały się jakoś daleko – ode mnie dzieliła je tylko dolina; czasem z wyschłą, bladozieloną, czasem niemal żółtą trawą, a czasem pokryta po prostu lodem. Przez długo czas, chyba z godzinę, szedłem sam. Nasza grupa rozciągnęła się na sporą długość – ci, co mieli wprawę i siły, już dawno gdzieś zniknęli (choćby nasz, nie wierzący we mnie, przewodnik), podobnie jak ci, którzy byli słabsi ode mnie (bo byli i tacy). Innych grup jeszcze nie było, mogłem więc cieszyć się samotnym podziwianiem skalistych, ośnieżonych na czubkach, majestatycznych gór. Sama dolina oddzielająca mnie od nich również była bardzo malownicza. Patrząc na pokłady lodu znajdujące się na jej dnie, wsłuchując się w absolutną ciszą panującą dookoła, mogłem poczuć tę magiczną więź z naturą, której człowiek tak szuka w górach. Czasami wyobrażałem sobie, że ten lód, tam w dole, to pozostałość lodowca, który cofnął się niedawno, wcześniej uśmiercając wszystkich mieszkających tu ludzi. Lubię czasem wyobrażać sobie, że jestem jedynym pozostałym na planecie żywym człowiekiem. Czuję się wtedy wolny, nie spętany ograniczeniami wszelkiego rodzaju wymyślonymi przez ludzi. Ot, jak pierwszy człowiek, mitologiczny, biblijny Adam. Przestrzeń, góry, piękna pogoda – było w tym coś dziewiczego, prawdziwego, coś, co trudno jest opisać słowami.
Wreszcie, po jakimś czasie doszedłem do małej bazy, składającej się z drewnianych budynków prowizorycznych ubikacji, kilku ławeczek dla wędrowców, stanowisk do wiązania koni oraz kilku Indianek sprzedających za jakieś grosze wodę, przekąski i lokalną wodę kolońską, Agua de Florida. Zakupiłem malutką buteleczkę. Natarłem sobie dłonie jej zawartością – miała ciekawy, miły dla nozdrzy słodki zapach. Będzie mi on przyjemnie towarzyszył do końca tej pieszej wspinaczki.
Po przejściu tego punktu robiło się już coraz bardziej stromo i kamieniście. Tempo marszu gwałtownie spadło, zacząłem się nieco wlec, podobnie jak pojawiająca się przede mną, a po jakimś czasie obok mnie, coraz większa liczba innych śmiałków. Znajdowaliśmy się już na poważnej wysokości i jakieś szybkie wędrówki nie wchodziły w rachubę – nie byliśmy jakoś ściśnięci, ale samotny spacer się już skończył, jako że przed sobą widziałem już całkiem sporo dusz, a i za mną wlekły się kolejne ich zastępy. O dziwo, robiło się też coraz bardziej gorąco – musiałem zdjąć swój sweterek i moja górna połowa ciała okryta była tylko podkoszulkiem. Powoli po prawej stronie zaczęły wyłaniać się kolorowe grzbiety górskie. Wyglądały trochę jak plecy zebry, tyle, że pomalowane nie w biało-czarne paski, ale w paski o różnych kolorach. Różowy prążek swą barwę zawdzięczał czerwonej błotno-piaszczystej glinie, biały to wynik składania się z kwarcu i piaskowca, czerwony to oczywiście pokłady żelaza, zieleń jest efektem zawartości fyllitu (kwarc i serycyt wymieszany z różnymi minerałami) i żelazomagnezu, brąz to fanglomerat (skała osadowa) i magnez, a żółty to głównie siarka. Ale uwaga! Te kolory nie są tak żywe, jak pokazują przewodniki, a tym bardziej biura podróży. Te kolory są tak naprawdę bardzo mdłe i blade, a jeśli widzi się je gdzieś na zdjęciach w wysokim nasyceniu, oznacza to, że ktoś po prostu bezczelnie przyedytował zdjęcie by się pochwalić, tudzież zareklamować wycieczkę, w każdym razie na pewno po to, aby po prostu świadomie i perfidnie oszukać patrzącego. Ja uważam, że i bez tego Montaña de (siete) colores jest to piękne miejsce i nie potrzeba go dodatkowo ‘podkręcać’ w aplikacjach do edycji zdjęć. A podejście pod nią to już jest prawdziwa mordęga…
Ostatnie kilkaset metrów, czyli droga zaczynająca się na jakichś 4,500 metrów to już było coś, czego ciężko zapomnieć takiemu miłośnikowi raczej płaskich powierzchni, jak ja. Nachylenie Vinicunci było już bardzo strome, momentami trzeba było korzystać z łańcuchów. Sapałem jak koń w czasie kręcenia szalonych westernów. Albo i gorzej. Oddychałem szeroko otwartą jamą gębową, a powietrza wciąż było za mało. Co kilkanaście metrów takiej momentami niemal pionowej wspinaczki musiałem znaleźć sobie jakiś kamień, na którym mógłbym sobie przysiąść. I bardzo długo dochodziłem do siebie. Kilka minut zajmowało mi uregulowanie i uspokojenie oddechu.
Później było trochę mniej stromo, ale trudnością była sama wysokość. Ciągle brakowało powietrza, do tego doszedł potworny wręcz ból łydek. Czułem się tak, jakbym przeszedł 50 kilometrów! Nogi po prostu same uginały się w kolanach i błagały o odpoczynek! Ból był naprawdę nie do zniesienia. Zaczynało to wyglądać w ten sposób, że szedłem 10 kroków w górę, po czym padałem i siedziałem 5 minut próbując znowu powoli oddychać i czekając, aż ból nóg nieco złagodnieje. Potem znowu dziesięć kroków, i znowu siad, i 5 minut odpoczynku. Serce waliło jak młotem, bardzo brakowało tlenu, miałem wrażenie, jakby do łydek ktoś przywiązał mi 20-kilogramowe odważniki, a na klatce piersiowej siedziała jakaś zmora. Pomyślałem sobie o podróżniku Aleksandrze Dobie, który zmarł w zeszłym roku tuż po wyjściu na Kilimandżaro (ok. 5,900 metrów n.p.m.). Asfiksja (uduszenie) spowodowana obrzękiem płuc – co prawda miał 74 lata, no ale ja, mimo, że mam trochę mniej, nie jestem człowiekiem jakoś specjalnie aktywnym fizycznie. Zresztą – iluż to sportowców, piłkarzy mających nogi wyrzeźbione jak doryckie kolumny Partenonu, trenujących ciężko dzień w dzień, biegających co kilka dni po 15 kilometrów na pełnym gazie, po prostu, znienacka, padało na boisku i już nigdy nie wstawało? Miklós Fehér z portugalskiej Benfiki na przykład. A Duńczyk Christian Eriksen i jego pamiętny zawał serca na ostatnim Euro 2020? Ludzie mają ukryte choroby serca, których nawet najlepsi i sowicie opłacani lekarze nie potrafią czasem wykryć. Ech… Co ma być to będzie! Dzieci nie mam, żadna niewiasta nie będzie ronić łez po jakimś tam Arturze z jakiejś tam odległej Polski! Trzeba iść, alleluja i do przodu, cytując wielkiego klasyka z Torunia!
Było ciężko, bardzo! Zacząłem naprawdę podziwiać tych alpinistów i himalaistów, którzy niestrudzenie wchodzą na ośmiotysięczniki. Ja ledwo robiłem kilka kroków przy około 5-ciu tysiącach metrów, a oni brodząc w śniegu i wichurach wychodzą na o połowę wyższe szczyty!
Nie poddawałem się, szedłem, padałem, powstawałem! Walczyłem z samym sobą, z własnym organizmem. No i wreszcie wyszedłem!
Na górze było już ze 30 osób, które siedziały sobie leniwie, odpoczywając i podziwiając przepiękne widoki. Z przodu roztaczała się przepiękna dolina, wzdłuż której szło się przez cały czas tej wyprawy, z boku zaś rozciągał się dłuuuugi, kolorowy grzbiet Tęczowej Góry. W górze wisiało błękitne, czyste niebo, zaśnieżone Andy majaczyły majestatycznie gdzieś w oddali. Ludzie, również i ja, gdy już nieco odpoczęli, robili sobie zdjęcia na tle tych widoków. Można było również zrobić sobie zdjęcie z ubranymi w kolorowe szaliki lamami.
To była jedna z takich chwil, które pamięta się do końca życia. Nie tyle chodzi o widoki, ale o pokonanie siebie - o świadomość, jaką walkę toczyło się z samym sobą. Stałem tam, na wysokości ponad 5 tysięcy metrów, daleko od kraju, domu, i chociaż wokół było trochę innych takich śmiałków jak ja, to tak naprawdę stałem tam sam ze sobą, samotny, ale szczęśliwy, dumny z samego siebie i czujący jak przenika mnie najczystsza radość z samego po prostu życia. Z tego, że można je wyciskać jak cytrynę. Do samego końca, do ostatniej kropelki, do ostatniego tchu.
Ludzie prosili mnie o zrobienie im zdjęć, odwdzięczali się tym samym. Czas było powoli schodzić. Nogi już tak nie bolały, aczkolwiek pojawił się inny, mały problem. Otóż zacząłem się czuć jakbym był… pijany. Takie dziwne zawroty głowy, wrażenie lekkości, niezbyt czułem nogi. W zasadzie nawet mi się to podobało, chociaż zastanawiałem się, czy aby zaraz nie pęknie mi jakaś żyłka w głowie. Na szczęście nie czułem bólu czy nudności, po prostu musiałem troszkę bardziej uważać, aby się czasami nie przewrócić, albo aby mną za bardzo nie rzucało w lewo i prawo, co mogłoby skończyć się jeszcze jakimś upadkiem kilkadziesiąt metrów w dół. Droga powrotna była dosyć łatwa, jak wspomniałem, strome podejście (które teraz zamieniło się w zejście) było tylko tuż po wierzchołkiem, a potem był to już dosyć przyjemny spacer. Jeszcze raz mijałem dolinę z zalegającym na jej dnie lodem, jeszcze raz patrzyłem na ośnieżone wierzchołki Andów, ponownie przechodziłem obok swobodnie pasących się lam i koników. Mijałem nielicznych ludzi wychodzących w górę, pozdrawiali mnie, a ja ich, jakże przyjemnie brzmiącym w tych warunkach, hiszpańskim słowem „Hola!”.
W dole, z powrotem na wysokości około 3 tysięcy metrów nad poziomem morza, majaczyły niewielkie, bardzo proste, spartańskie wręcz drewniane domki, w których mieszkali wszyscy ci lokalni potomkowie Inków, którzy świadczą usługi dla ludzi idących na Tęczową Górę. Opiekunowie koni, panie sprzedające wodę, osoby odpowiedzialne za lamy, z którymi można sobie zrobić zdjęcie za opłatę w dobrowolnej wysokości. Między kilkunastoma domkami leniwie leżały psy i radośnie biegały dzieci ubrane w tradycyjne, lokalne, kolorowe stroje. Jeden z tych domków był niewielką knajpą, w której odpoczywali pracujący tu ludzie. Kupiłem sobie kawę w plastikowym kubku. W głowie mi szumiało, pomyślałem, że może kawa pomoże mi uregulować ciśnienie. Nie bardzo pomogła, na szczęście też nie zaszkodziła. Zszedłem troszkę niżej, na parking. A tutaj działy się prawdziwe cuda!
Zdziwienie, ale też lekki niepokój, wywołał u mnie widok sanitariuszy w odblaskowych mundurkach zabierających gdzieś starszego pana nieruchomo leżącego na noszach. Biedak, nie dał sobie rady z wysokością. Mam nadzieję, że nie był to jego ostatni dzień wśród żywych! Za chwilę zobaczyłem kobietę w wieku około 30 lat – szła powoli przed siebie i jakby nigdy nic, bez uprzedzenia, całkowicie – jakby sama się tego nie spodziewając -… puściła pawia na dwa metry przed siebie. Jak w jakimś cholernym ‘Egzorcyście’! Jej organizm też się zbuntował. Obok stoiska dla autobusów znajdowało się drewniane stoisko z różnymi rzeczami – sprzedawano tu różne pierdółki, od swetrów, przez batony, aż do piwa. Kupiłem sobie jednego browara (bo jak kawa nie podziałała, to może organizm jakoś na piwo zareaguje?) i usiadłem na pieńku obok. Jeden łyk, drugi, trzeci. Jak doooobrze! Nie wiem czy to już kilkanaście minut z powrotem na wysokości 3 tysięcy metrów czy może to piwo, ale zaczynałem dochodzić do siebie. W głowie już nie szumiało, czułem się całkiem normalnie. Hmm, patrząc na tych biedaków cieszyłem się, że nic mi się nie stało. No ale z drugiej strony nie wiadomo jak długo oni przebywali na tych wysokościach – to był mój, jakby nie patrzeć, już 6-ty dzień w Cusco, które leży na wysokości 3,400 metrów, więc jestem w miarę przyzwyczajony. Chociaż w powyżej 4,500 było mi ciężko iść w górę, a w czasie schodzenia w dół czułem się jakbym się czymś nawalił. Wchodząc na takie góry trzeba uważać, nie jest łatwo! No i trzeba pobyć trochę na wysokościach, na których się normalnie nie mieszka, i do których nie jest się przyzwyczajonym.
W międzyczasie odnalazł się mój przewodnik. Poznał mnie, białego z ‘gór’, i od razu zaczął wypytywać, jak się czuję. Odparłem, że świetnie, i kupiłem mu browarka. Usiadł na drugim pieńku, obok mnie, i trochę sobie pogadaliśmy – na tyle, na ile pozwalał mój biedny hiszpański. Po pół godzinie udaliśmy się w stronę buska, gdzie na szczęście wszyscy już się zeszli i bez zbędnej zwłoki (i bez zbędnych zwłok) mogliśmy udać się w podróż powrotną. Nasz busik w jej czasie niekiedy się zatrzymywał, a nasz przewodnik dawał jakieś jedzenie lokalnym dzieciakom. Widziałem jak przekazywał im bochenki chleba…
Po powrocie już nie chodziłem po Cusco, poszedłem sobie do hosteliku po prostu odpocząć. Sprawdziłem w internecie zawartość Agua de Florida, tej wody, którą sobie kupiłem w drodze na Vinicuncę. Jest to kompozycja neroli, goździków, kwiatu pomarańczy, bergamotki, cytryny, lawendy, cynamonu i róży. Wykorzystywana przy rytuałach, można ją dodawać do kąpieli. Wtarłem ją sobie w dłonie – ładnie, delikatnie pachną. Zapach jest raczej słodki, ale przyjemny, nie drażni nozdrzy i nie wywołuje na dłuższą metę bólu głowy, co mnie spotyka gdy za długo czuję perfumy, dezodoranty czy inne pachnidła. Ta woda jest ewidentnie bardzo naturalna.
Obejrzę jakiś dokument i sobie zasnę. Padam!
[JAKIŚ CZAS PO POWROCIE:
Peru to kraina górzystych dróg, które często są prowizoryczne, podobnie jak stan techniczny pojazdów wożących po nich pasażerów. Jak może się skończyć każda podróż górską drogą w Peru, niech zilustrują to słowa z artykułu z dnia 17 października 2023 roku, dotyczące wypadku, który miał miejsce dzień wcześniej:
W Peru autobus przewożący grupę kilkudziesięciu międzynarodowych turystów stoczył się z drogi i przewrócił. Jedna osoba zginęła, a inne doznały obrażeń, w tym złamań - podało lokalne radio Castilla Peruwia.
Agencja ANdina informuje, że w wypadku zginął 33-letni turysta z Wielkiej Brytanii. Służby miały problem, by wydobyć ciało, ponieważ było przygniecione przez wrak autobusu.
Według peruwiańskiej agencji poszkodowani Polacy to 28-letnia kobieta i 28-letni mężczyzna. Ponadto ranni zostali Peruwiańczycy oraz turyści z Hiszpanii, Argentyny, Chile, Czech.
Wstępne ustalenia do których dotarł agencja Andina wskazują, że autobus z około 20 osobami na pokładzie stoczył się z urwiska, gdy próbował ustąpić miejsca innemu pojazdowi, który również znajdował się na wąskiej, górskiej drodze. Policja zwraca uwagę, że na trasie z Chillihuani do Vinicunca często pojawiają się nieformalni przewoźnicy.
Źródło: https://wydarzenia.interia.pl

26 lipca, Cusco

Dzisiaj zrobiłem sobie luźny dzień – chcę wypocząć przed jutrzejszą podróżą do Agua Calientes, skąd w kilka godzin podobno dojdę do wisienki na moim peruwiańskim torcie, do Machu Picchu!
Dzisiaj musiałem załatwić trzy ważne rzeczy:
Pierwsza z tych rzeczy to oddać koszulkę do prania. Była cała z piasku po wycieczce quadem nad jezioro. Za kilka złotych ten sam facet, co poprzednio, zgodził się ją przyjąć do prania. W Cusco takich małych pralni troszkę jest, ale nie wszystkie zgadzają się przyjąć tylko jedną koszulkę. Są takie, co przyjmą kilo prania i zrobią to za 2 złote, ale nie przyjmą jednej koszulki, choć oferuje im się nawet 5 złotych, czyli ponad dwa razy więcej niż za kilogram. Dziwna to sprawa. Oczywiście sam bym ją sobie uprał, ale tu by schła ze 3 dni – nie ma tu balkonu ani jakiegoś ogródka. Same skarpetki w pokoiku hostelowym schną 2 dni. Poza tym czasem fajnie założyć naprawdę fachowo wypranego ciucha, a nie wymiętego jakby go wyciągnął nie wiadomo z czyjej dzury. Dzisiaj udało mi się znaleźć tę pralnię, z której usług skorzystałem kilka dni temu – na szczęście nie było problemu, jak pisałem, z przyjęciem jednej tylko koszulki. Prosiłem by byli ostrożni, cuidado, bo ma dużo naszywek (Behemoth!) i nie chciałbym by coś im się stało coś niefajnego :)
Drugą rzeczą było doładowanie karty do telefonu. Po 10-ciu dniach zauważyłem, że niektóre aplikacje mi nie działają. Na przykład appka z dostępem do banku i Google Maps, ale spodziewałem się tego, bo kupując jeszcze w Limie kartę SIM dostałem SMSa, w którym pisało coś o 10 dniach. W Cusco więc wpadłem do jakiegoś punktu obsługi Movistar, a tam babeczka mówi mi, że doładowanie to koszt rzędu 40 złotych. Że co? Trochę drogawo! Nie mogłem się z nią za bardzo dogadać na temat tańszych opcji, więc pobłąkałem się trochę dłużej po mieście i znalazłem mały w sklepik, w którym młoda dziewczyna zrozumiała, o co mi chodzi i doładowała mi kartę za 20 zł. Mapa Google od razu ruszyła! Aplikacja bankowa też!
Poco a poco, czyli krok po kroku. Dwie rzeczy już za mną, teraz więc trzecia rzecz – kupić bilet do… Oczywiście po powrocie z Machu Picchu. Ale jeszcze nie napiszę gdzie, niech to będzie tajemnica. Nie ma co zapeszać! Najpierw oczywiście zacząłem szukać jakiegoś dworca autobusowego – polegało to na przepytywaniu w tym celu przypadkowych ludzi. Pomogli namierzyć mi dworzec Terminal Terrestre. Mówiono mi, że jest tam dużo operatorów i bez problemu kupię tam bilet. Tylko 20 minut pieszo, spoko! Po drodze mijałem dwie agencje turystyczne, pytając o interesujący mnie bilet. 80 złotych. Drogo! Szedłem więc dalej na dworzec. Aplikacja kierowała mnie na jakieś ruchliwe ulice, które nie miały przejść dla pieszych, nie było też żadnych znaków czy drogowskazów, toteż znowu po prostu zdałem się na ludzi. I tak powolutku, ciągnąc ich za język, a czasem za wskazujące mi drogę palce, dotarłem na dworzec. Taki z prawdziwego zdarzenia, na którym znajdowało się multum kas biletowych należących do różnych firm. Podszedłem do tak naprawdę pierwszej lepszej kasy, zapytałem o cenę. 40 złotych! Dwa razy taniej niż w agencjach mijanych po drodze! W tej cenie będę miał miejsce w górze, w samym przodzie, co wiązać się będzie z posiadaniem panoramicznego widoku. Za 50 zł można było wziąć miejsce-łóżko w dole pojazdu, ale tam szyby są zaciemnione, a ja chcę sobie pooglądać widoczki. Tzn. przynajmniej wtedy, kiedy będzie widno.
Chciałem się nacieszyć nic nie robieniem, tak po prostu poszwędać jeszcze pod Cusco, ale coraz bardziej we znaki dawał mi się palec – pewnie gdybym miał wannę i zmiękczył go leżąc kilka godzin w gorącej wodzie to coś by mi się udało z nim zrobić, ale to też ryzyko uszkodzenia go, co wiązałoby się z uziemieniem mnie na kilka, kilkanaście dni. Z pewnością mniej lub bardziej dokuczliwy ból tego palca będzie niefajnym wspomnieniem tej wyprawy….
Stwierdziłem, że nie ma co łazić za dużo, stanąłem na chodniku, po chwili moim oczom ukazał się jakiś miejski busik (autobus to to nie był). Trochę przepełniony, z tabliczką wetkniętą za przednią szybę z nazwą, która nic mi raczej nie mówiła. W otwartych drzwiach stoi naganiacz, tj. pan, który krzyczy nazwę docelową na całe miasto, chcąc zachęcić do jazdy przechodniów, z których każdy dla niego jest potencjalnym pasażerem. A nuż ktoś stwierdzi, że jest zbyt zmęczony by iść? Albo ma wrastający paznokieć, jak ja? Podbiegam do pana i zasapany pytam: Plaza de Armas? Si! Si! – słyszę w odpowiedzi i widzę zachęcający do wsiadania zamaszysty gest ręką. No to wskakuję, upychają mnie na jakimś miejscu siedzącym, na przedzie, obok jakiegoś pasażera. Rozglądam się po ciasnym wnętrzu pojazdu – wszyscy, bez wyjątków, siedzą w maseczkach! Siedzę tak chwilę bez, ale nikt nie zwraca mi uwagi. Mogliby, czemu nie, ale Peruwiańczycy to bardzo grzeczni ludzie, więc białego przybysza z dalekich stron się nie czepiają. Maseczkę sam założyłem, bo jestem tu przecież tylko gościem i trochę tak niegrzecznie byłoby nadużywać ich gościnności. Trzeba się dostosować, przecież nic mi się takiego nie stanie. Przedzierając się przez korki w 20 minut dojechałem do centrum. W sumie pieszo wyszłoby podobnie, ale chciałem oszczędzać ten cholerny palec. Wyszło 1 sol, czyli złotóweczkę – taniutko! Znalazłem knajpkę z niedrogim obiadem – frytki, dobrze wysmażona pieczeń, jajecznica, warzywa, ryż. Ledwo zmieściłem! Rico! Pycha! Koszt: 15 zł. Po drugiej stronie ulicy pod arkadami stały sobie stoliki jednej z restauracji – zasiadłem, zamówiłem małe piwko, odpaliłem cygaro. Gdy tak patrzyłem sobie leniwie na flow, ten pozytywny rytm skąpanego w słońcu miasta, podszedł do mnie ten sam miły staruszek, który sprzedał mi cygarka kilka dni wcześniej. Ten z tacką papierosów zawieszoną na klatce piersiowej. Poznał mnie od razu! Bardzo go lubię, bo tak dobrze mu się oczy śmieją i można sobie z nim tak głupio porozmawiać moim prostym hiszpańskim. Zaproponował mi cygarko. Powiedziałem mu, że mogę kupić co najwyżej jedno. Dobrze! Poleciał gdzieś nieborak i oczywiście pojawił się… z dwoma cygarami! Mówię, że nie chcę dwóch, on mówi, żebym kupił te dwa. Ja, że za drogo, że nie mam tyle pieniędzy, no to on opuszcza cenę, ja łamię się i opuszczam cenę jeszcze bardziej, on ją podwyższa, ja opuszczam. Poszły za 22 sole. Czyli 6 soli/sztuka taniej niż kilka dni temu. Ciekawe, gdzie on je kupuje?! :) No nic, takich tanich cygar nigdy przecież zbyt wiele. Pożegnaliśmy się serdecznie, poszedł sobie dalej. Dopiłem piwo, dopaliłem cygaro – nie ruszając się, a tak tylko leniwie siedząc, w dodatku w cieniu, mocno zmarzłem! Pogoda jest tu doprawdy niemożliwa! Postanowiłem, dla odmiany, posiedzieć sobie trochę w słońcu. Wszedłem do jakiegoś malutkiego sklepiku, kupiłem Amstela (piwo takie, holenderskie) w butelce. Zapytałem stojącą za ladą młodą dziewczynę, czy tu, w Cusco, można pić ten napój w miejscu publicznym. Nie ma problemu – odpowiedziała. Wziąłem więc niderlandzkiego browarka i znalazłem nieduży placyk z fontanną. Parque de la Madre. Placyk otoczony był ławkami. Na jednej spała jakaś bezdomna pani, na innej migdaliła się jakaś nastoletnia parka, na innej siedział starszy pan i patrzył jak na malutkich, plastikowych rowerkach jeździły sobie jego malutkie wnuczki. Właściwie to niezdarnie odpychały się miniaturowymi nóżkami od ziemi i w ten sposób poruszały swoje miniaturowe pojazdy do przodu. Dziewczynki miały może ze 3 latka, bawiły się w słońcu, a mimo to – tak jak ich dziadek – nosiły maseczki. Na jeszcze innej ławce siedziały cztery białe dziewczyny rysując sześć tańczących na placyku nastoletnich dziewczynek, które z poświęceniem ćwiczyły jakieś układy choreograficzne. Dużo razy przerywały swój taniec, coś jeszcze przedyskutowywały, poprawiały, po czym ponawiały próby. Usiadłem w słońcu i tak sobie leniwie patrząc na wszystkich tych ludzi piłem jasne piwko prosto z butelki. Czasem przymknąłem oczy delektując się promieniami słonecznymi delikatnie głaszczącymi moją twarz. Doprawdy, dobrze czasem tak bezczynnie posiedzieć.
Dopiłem, poszedłem po wypraną koszulkę – naszywki były w idealnym stanie, super! Jakoś więc zleciało mi 7 godzin! Kupiłem jeszcze dwie bułko-drożdżówki z serem i szynką, dwie paczki chipsów i poszedłem do hosteliku. Przepakowałem plecaki, ten duży zostawię sobie tutaj, a mały, ten 16 litrowy, wraz z najpotrzebniejszymi rzeczami wezmę sobie w okolice Machu Picchcu.
Kończę powoli tę notkę, obejrzę sobie jakiś dokument o Inkach (na youtubie jest ich pełno), łyknę troszkę rumu i odlecę do spania!

27 lipca, w drodze z Cusco do Agua Calientes

Jestem w busie do Agua Calientes (Ciepła Woda), miejscowości zwaną bramą do Machu Picchu. Piszę na telefonie, tablet zostawiłem w hosteliku. W busie jest 16 ludzi i oczywiście ja, zza siedmiu gór i siedmiu mórz. Współpasażerowie, wedle listy, której ukradkiem zrobiłem zdjęcie, to: Chilijczycy, Argentyńczycy, Salwadorczycy, Meksykanie i dwójka Brazylijczyków. O, sorry, jest jedna osoba ze Szwecji!
Żuję sobie kokę, to całkiem przyjemne zajęcie. Przeżuwam ją sobie powolutku, tak jak krowy przeżuwają soczystą trawę w leniwe popołudnia. Nie spieszy mi się z połykaniem. Najpierw w ustach robi się drobna papka, można ją sobie rzuć dalej, ciamkać, a po jej przełknięciu zostaje przyjemny posmak wywołujący wrażenie, jakby przed chwilą wypiło się łyk herbaty. Jest godzina 9.10 rano, zaczyna się robić ciepło. Z głośników gra peruwiańska muzyczka, jest pozytywnie.

27 lipca, później

10:05, jedziemy dalej. Wjechaliśmy już na spore wysokości, z okna mogę podziwiać rozciągające się daleko w dole doliny o kolorze wyschniętej zieleni, nad którymi majestatycznie unosi się, gęsta jak mleko, biała mgła. Czasami jesteśmy tak bardzo wysoko i tak bardzo blisko krawędzi, że strach patrzeć przez okno. Tłuczemy się krętymi drogami, które wiją się niezliczonymi zakrętami. Ta trwoga jednak jest pozytywnym uczuciem – wynika ze świadomości faktu, jak potężna i piękna zarazem jest natura!
No nic, jedziemy dalej!

27 lipca, później

12:20, wąwozy po lewej stronie robią się coraz większe. Jakby tego było mało, skaliste, pionowe góry wzbijają się w niebo po naszej drugiej, prawej stronie. Znaki drogowe co chwila straszą, że pojazd może, wraz ze skarpą, osunąć się w dół. W lewo. Inne znaki straszą zaś, że z prawej strony może spaść na nas jakaś skała. Czasem skały po prawej stronie przypominają daszek, który wisi tuż nad drogą, a pod którym należy powoli i ostrożnie przejechać.
Nie rozumiem idei takich znaków – jak kierowca może przygotować się na uderzający w auto głaz? Albo jak uniknąć obsunięcia się ziemi? Przecież to są ułamki sekund, w czasie których nic nie da się zrobić. No, może tylko zakląć i oddać duszę objęciom śmierci…


27 lipca, później

Dojechaliśmy do miejsca, gdzie kończy się droga. Restauracja Escobar, gdzie ludzie za okazaniem vouchera mogli dostać obiad. Ja żadnego vouchera nie miałem! Ale pogadałem z kierowcą, z kimś z obsługi, pokazałem bilet, gdzieś zadzwoniono i otrzymałem placuszki tortilli (tym razem nie omlet!), ryż i ziemniaki. To była taka otwarta knajpka – ot, daszek stojący na czterech słupkach, a pod nim byle jakie stoliki i tanie, plastikowe krzesełka. Wokół knajpy chodził sobie śmieszny kogut z bardzo chudą szyją i małą główką. Prężył się i patrzył groźnie na wszystko wokół, będąc złym, że nagle na jego teren zwaliło się tylu dużo większych od niego homo sapiens. Widać było, że bardzo go to denerwuje. Wolałem nie wchodzić mu w drogę – to małe monstrum było typem wojownika-kamikadze; nim zginąłby z mojej ręki (lub nogi), na pewno zdołałby wydziobać mi oko i podrapać twarz. Ot, taki chicken fighter, który na pewno zostałby niekwestionowanym mistrzem okręgowych walk kogutów.
Zamiast zajmować się buńczucznym ptaszyskiem, które zamiast championem pewnie kiedyś zostanie po prostu nuggetem albo jakimś chicharronem, zgadałem się z sympatyczną trzydziestoletnią parką – ona była taką typową, stereotypową wręcz Szwedką-blondynką (jakby) z Abby, on zaś był raczej niczym nie wyróżniającym się Argentyńczykiem. Poznali się w Szwecji, kilka dni temu byli u niego w Argentynie, teraz bujają się po Peru. Wszyscy zostaliśmy zostawieni sami sobie w tej knajpie, ot, po prostu na pastwę losu, i nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie mamy iść. Dopiero obsługa tej garkuchni, po naszych pytaniach, wskazała nam ścieżkę - powiedzieli by dojść do torów kolejowych i potem po prostu iść wzdłuż nich. Hmm, w sumie nic trudnego. Przeszliśmy w troje najpierw przez niewielki lasek, potem przez most dla pieszych, aż dotarliśmy do checkpointu – niewielkiej, zielonej, drewnianej budki, gdzie znudzony strażnik mechanicznie sprawdził nasze dokumenty i przy okazji bilety do Machu Picchu. Machnął ręką, w ten sposób mówiąc nam byśmy szli dalej, nie odzywając się ani słowem, ba, nawet na nas nie patrząc.
Poszliśmy więc dalej, musieliśmy wspiąć się na dość stromy pagórek, na szczycie którego znajdowała się malutka stacyjka kolejowa. Do Aguas Calientes jeździ pociąg, ale jest dość drogi, poza tym co to za przyjemność być właściwie w dżungli i nie spróbować przez nią samodzielnie przebrnąć? Przecież po to między innymi człowiek udaje się do Peru!
Minęliśmy czekających na pociąg pasażerów i ruszyliśmy wzdłuż torów ciągnących się między bujną roślinnością peruwiańskiego gąszczu flory. Szwedzko-argentyńska parka była bardzo zdeterminowana aby jak najszybciej dostać się do miasteczka, ja zaś chciałem sobie iść powoli, swoim tempem, robiąc zdjęcia fantastycznym widokom mijanym po drodze.

Muszę przyznać, że ta prawie trzygodzinna wędrówka była jedną z najlepszych wędrówek, jakie zdarzyło mi się przeżyć. Może dlatego, bo raczej jestem asportowym, wygodnickim człowiekiem i w życiu zbyt wiele nie wędruję. Ale nie tylko!
Trasa biegła wzdłuż starych torów, którymi czasami przejeżdżał ciężki, dwuwagonowy pociąg kursujący między Aguas Calientes, a stacją Hidroelectrica. Wtedy trzeba było zejść na bok i patrzeć na masywne, stalowe cielsko niespiesznie, dumnie wręcz, niczym król dżungli, przemierzające szlak kolejowy wybudowany w tak dziwnym, niemal abstrakcyjnym miejscu. Tory ciągnęły się przez bujną roślinność - otaczały je ciasno gęste krzewy oraz wysokie, grube drzewa, z których nieruchomo zwisały suche liany, czasem zamieniające się w przypominające gęste włosy liście czegoś w rodzaju naszych paproci. Czułem się jakbym przeniósł się do filmowego świata Avatara - na odległą i magiczną Pandorę. Mijałem małe, ale bystre, źródlane wodospady, nad którymi ostrożnie trzeba było przejść po wąskich, starych belkach łączących szyny. Od czasu do czasu, między łykiem coli, pociągałem sobie też niewielki łyk rumu z małej buteleczki (tzw. małpki), co by jakoś przejść te -naście kilometrów - cieszyłem się, że nie byłem pijany, bo chodzenie po samych torach nad kamienistymi korytami źródeł i potoków, mogłoby skończyć się dla mnie niezbyt ciekawie. Inną atrakcją, jaka spotkała mnie po drodze był belkowy most kolejowy rozciągnięty na dziewiczą rzeką Urubambą. Zresztą większość trasy prowadziła wzdłuż wąskiej doliny, którą płynęła niemal cyjanowa rzeka zwinnie meandrująca między stromymi, wysokimi górami, w 3/4 porośniętymi gęstą roślinnością. Powyżej koron drzew góry świeciły nagą, pionową skałą, jakby ktoś równiutko ich szczyty - niczym jakiś ogromniasty kawałek tortu - odkroił ostrym jak brzytwa nożem. Nad górami ciągnęło się gdzieś w nieskończoność lazurowe niebo, którym czasami leniwie przepłynęła - jak gdyby jakaś zbłąkana owieczka - niewielka, puchata i biała jak śnieg chmurka. Sama rzeka była raczej płytka, właściwie przypominała duży, rwący potok, którego wody miejscami pienią się i rozbijają o ogromne porozrzucane po korycie głazy. Nurt był rwący, jego monotonny, śpiewny szum uprzyjemniał wędrówkę ciągnącymi się wzdłuż rzeki torami. Od czasu do czasu w niebo wybijały w górę niewielkie stada nieznanych mi ptaków, skrzeczących coś w swoim ptasim języku. Niekiedy minął mnie jakiś podróżnik idący w odwrotną stronę - zawsze albo witała mnie podniesiona w pozdrowieniu dłoń albo wypowiedziane słabym, dyszącym głosem serdeczne 'Hello'. Rad byłem niezmiernie, że właściwie przez cała trasę szedłem sobie całkowicie sam, mogąc tym samym cieszyć się bajkową atmosferą i cudownymi widokami.
Wreszcie, spocony, acz na szczęście nie pogryziony przez komary czy inne żyjątka (np. węże), dotarłem do szutrowej drogi. Zakręcała ostro za wysoką, stromą skałą - gdy ją minąłem moim oczom ukazał się niewielki most i miasto wyrastające nad rzeką usianą ogromnymi głazami (kiedyś były to pewnie ostre, gigantyczne odłamane skały urwane z wierzchołków królujących na rzeką gór, ale woda wygładziła je przez te niezliczone tysiące lat). Dotarłem do Aguas Calientes, które zwane jest też Machu Picchu Pueblo (Miasteczko Machu Picchu – nie jest to bynajmniej TO Macchu Picchu, po prostu przejęło nazwę od leżących niedaleko ruin tego sławnego miejsca).
To był około 10-cio kilometrowy hiking, który jednak dał mi mocno w kość! Ale warto było!

27 lipca, Aguas Calientes / Machu Picchu Pueblo

Miasteczko to typowa mekka turystyczna – ot, przedsionek, właściwie to przystanek, przed wejściem na Macchu Picchu. To nie jest tak, że ludzie docierają tutaj i od razu idą do ruin – dostanie się tutaj zajmuje cały dzień, ludzie znajdują tu sobie jakiś nocleg, zrzucają w pokojach bagaże, wychodzą coś zjeść, odpoczywają, kładą się spać i atakują szczyt na drugi dzień. Zawsze to też kilkanaście godzin więcej na aklimatyzację. Aguas Calientes, miasteczko-kurort, gdzie znaczną część liczącej ok. 4000 ludzi populacji stanowią przybywający tu z całego kraju, i świata, podróżnicy i turyści, położone jest na trochę ponad 2 tysiącach metrów nad poziomem morza. Założone dopiero w 1901, było początkowo obozem dla robotników pracujących przy budowie kolei, dzisiaj jest napakowane hotelami, knajpkami i straganami. Uliczki są wąskie, ale wyłożone kostką brukową, budynki zadbane, miasteczko jest czyste. Ulicami suną nieprzebrane fale ludzi próbując znaleźć dla siebie jakieś miejsce odpoczynku. Centralnym punktem Aguas Calientes jest niewielki plac Manco Capac, gdzie znajduje się niedużych rozmiarów kościółek, posterunek policji z elewacją przypominającą inkaskie, kamienne mury (co, zważywszy na nieco kiczowate wykonanie, odbierało mu trochę urzędowej powagi), fontanną z górującą nad nim statuą Wirakochy, a także 3-piętrowe restauracje z balkonami wiszącymi nad ulicami. Wszystko to otoczone jest znajdującymi się tuż za budynkami wysokimi górami, na których desperacko próbuje osadzić się jakaś roślinność. Z przyjemnego dywanu zieleni przebijają nagie, zimne skały pnące się ostro ku niebu. Mimo, że jest się w wibrującym i tętniącym życiu miejscu, ciągle ma się wrażenie, że człowiek znajduje się w jakiejś niewielkiej bańce przemocą wrzuconej w miejsce siłą wydarte naturze. W czymś niezbyt realnym, w czymś zupełnie abstrakcyjnym, jakby w jakiś wesołym miasteczku w samym środku dżungli. Pokręcony sominium vigilantis, albo nawet lepiej!, jakiś aegri somnia z surrealistycznych obrazów Salvadora Dali!
Przy niewielkiej budce informacji turystycznej miał na mnie czekać mój ‘opiekun’, ale nigdzie go nie było. W samej budce również nikogo nie było i nikt z przechodzących mieszkańców nie potrafił mi powiedzieć, gdzie osoba w niej pracująca się znajduje. Nawet pytany przeze mnie policjant nie potrafił mi tego powiedzieć. A policji było sporo, co nieco mnie zdziwiło! Stali po kilku funckjonariuszy, w różnych częściach miasta. Mieli ze sobą tarcze, nosili ciężkie kamizelki oraz hełmy. W powietrzu wyczuwało się jakieś elektryzujące napięcie. Coś niezupełnie było tak, ale o co chodziło miałem dowiedzieć się nieco później. Pewnie znowu jakieś protesty – pomyślałem, i w zasadzie to niewiele się myliłem. Choć nie byłem z początku tego taki pewien – no bo jak protesty, w takiej odciętej od świata dziurze? O tym napiszę jednak troszkę później.
Zadzwoniłem do hosteliku w Cusco, Gringo’s House, w którym kupiłem tę wycieczkę. Powiedziałem, że jestem na miejscu, ale nikogo tu nie ma, nikt nie czeka. Kazali poczekać, oddzwonili kilka minut później: „Już ktoś do ciebie idzie, czekaj przy kościele”. Tak też zrobiłem i rzeczywiście, niedługo potem podszedł do mnie młody chłopaczek w wieku około 20 lat.
- Artur? – zapytał.
Tak, soy yo (to ja). Zaprowadził mnie do hotelu, powiedział, że mam jeden obiad w cenie. Nie bardzo byłem głodny, wolałem sobie go zostawić na jutro, no ale nalegał, by zjeść dzisiaj, więc się zgodziłem. Zapytałem, czy by nie przyszedł za godzinę, chętnie wziąłbym najpierw prysznic i chociaż chwilkę odpoczął. Nie ma problemu. Hotel nie jest jakiejś pierwszej nowości (i jakości), no ale ma wszystko, co ma mieć – miękkie łóżko, telewizor, prysznic. Szkoda tylko, że mam pokój na dość wysokim piętrze – a windy nie ma!
Godzinę później czekałem na mojego miejscowego opiekuna – przyszedł do recepcji, pogadaliśmy chwilę. Musieliśmy poczekać na jeszcze jedną osobę, jakąś dziewczynę. Gdy zeszła poszliśmy do nieodległej restauracji. Zjadłem rybkę, sałatkę w awokado, zamówiłem colę. Mój opiekun pogadał z kelnerką, dopisała rachunek na jego konto i właściwie na tym rola mojego opiekuna się skończyła. Uścisnął mi dłoń i szybko się ulotnił – pewnie poleciał zająć się innymi przybywającymi podróżnikami.
Zapadł już zmrok, pochodziłem sobie po tętniącym nocnym życiem miasteczku. W małym sklepiku kupiłem sobie niedrogie cygara, buteleczkę rumu do pokoju, pochodziłem po straganikach i wróciłem zmęczony do hotelu.
Włączyłem sobie telewizor – dzięki temu właśnie wiem skąd tu tyle policji! Po prostu przybyli do Aguas Calientes Peruwiańczycy nie mogą tu dostać biletów do Machu Picchu. Jest teraz jakiś długi weekend, to ludzie z całego kraju się tu zwalili, ale nie zdawali sobie sprawy, że ich również obowiązuje rezerwacja i czekanie na termin! Ja czekałem tydzień! Jednak oni, mieszkańcy Peru, czekać muszą dopiero od tego roku, o czym nie wszyscy wiedzieli. Wcześniej jako obywatele tego kraju mieli pierwszeństwo i pewną pulę biletów – wystarczyło przyjechać, wejść do specjalnego biura i od razu miało się bilet. Teraz jednak odbijają się od takich miejskich punktów – jedyne co w nich mogą zrobić, to wpisać się na listę oczekujących (czyli zarezerwować sobie termin). Niektórzy przyjechali tu z dalekiej północy Peru! No i w końcu tacy pechowcy się skrzyknęli, zaczęli się gromadzić i okupować urzędy należące do miasta. Niby czemu obcokrajowcy mogą sobie wchodzić na tak ważne dla nich miejsce, a oni muszą czekać? Oczywiście argument, że wszystkich tak samo obowiązuje rezerwacja do nich nie trafia – jako Peruwiańczycy uważają, że mają pierwszeństwo w dostępie do peruwiańskich dóbr kulturalno-historycznych. Sytuacja groziła rozruchami, więc szybko sprowadzono tu sporo sił policyjnych.
Czas powoli kończyć małpkę i zasypiać!
PS: Na drzwiach pokoju wywieszono regulamin. Rozbawił mnie jeden z punktów:
„Zabrania się konsumpcji jedzenia i napojów alkoholowych w pokoju”.
Heh! Głupi, czy naiwni?
;)

28 lipca, Machu Picchu!

Noc była dosyć niespokojna, ktoś na dole, w recepcji cały czas rozmawiał i rozmawiał. Słychać było tylko jedną osobę, musiała więc prowadzić konwersację przez telefon – jej głos niósł się przez otwartą klatkę schodową aż do mojego pokoju. Do samego jego wnętrza! I do moich uszu również! Po 45 minutach nieskutecznych wysiłków podejmowanych aby w końcu zasnąć (bo dzisiaj miał być ważny i trudny dzień!), wyszedłem w końcu za drzwi, nachyliłem się przez barierkę, popatrzyłem w dół i wrzasnąłem: „Could you just shut da fuck up, man?!”. Po czym… szybko czmychnąłem z powrotem do pokoju! Ale zadziałało! Najpierw ten ktoś zaczął mówić zdecydowanie ciszej, a po chwili już zakończył rozmowę. Raczej nie oczekiwałem, że będzie szukał tego, co to tak brzydko do niego krzyknął (eghem!), ale jakby co to nie ja! Tego mi było potrzeba – kilka, może kilkanaście minut później moja świadomość poszła bez zakłóceń do spania. No cóż, czasem wobec pewnych osób trzeba zwracać się dość… dosadnie….
Rano włączyłem TV i zobaczyłem transmisję z Limy i obchody Dnia Niepodległości. To już dzisiaj! Przez główny plac stolicy szedł niezbyt lubiany przez Peruwiańczyków prezydent, José Pedro Castillo Terrones, czyli po prostu Pedro Castillo. Jego wielkim przeciwnikiem i krytykiem był noblista, peruwiański pisarz, Mario Vargas Llosa, który wsparł panią Keiko Fujimori w wyborach prezydenckich, chociaż ta była córką człowieka, z którym sam przegrał wybory w 1990 roku, a także mimo faktu, że wcześniej nazywał ją córką mordercy (de facto sąd skazał jej ojca, Alberto Fujimoriego za kilkadziesiąt morderstw opozycjonistów). Pedro Castillo lekką ręką obiecywał nacjonalizację kopalń, utworzenie, ot tak!, miliona miejsc pracy – ot, ma gość mocno komunistyczne zapędy, czego będący liberałem IIosa nie cierpi. Pan prezydent, idąc tak w blasku fleszy przed obiektywami kamer, miał na sobie mocno niebieski garnitur, a przez marynarkę przewieszoną szarfę w biało-czerwone, narodowe barwy. Szedł dumnie z towarzyszącą mu świtą. Wyglądał nawet trochę, rzekłbym, arogancko i na bardzo, ale to bardzo pewnego siebie. Tak jakby chciał coraz bardziej nie lubiącym go rodakom powiedzieć: „Patrzcie, oto znowu jestem. Ja, prezydent. Mam gdzieś, czy mnie lubicie, czy mnie nie lubicie. Pocałujcie mnie w d…”. Ot, aż chciałoby się rzec, za przypowieściami Salomona, że pycha kroczy przed upadkem! Hmm…
Chętnie bym sobie pooglądał dłużej tę transmisję z Limy, no ale trzeba było wychodzić. Mówiono mi, że do Machu Picchu nie idzie się długo, nie brałem więc ze sobą żadnej wody, ani nawet plecaczka. Hmm, był to błąd!
Przeszedłem przez miasteczko, było około 8.30 rano – ludzie tłoczyli się pod biurami, gdzie można było dostać bilety/zrobić rezerwację. Policja też już była na nogach. Po kilkunastu minutach doszedłem do mostu, przy którym znajdowała się budka strażnicza. Pokazałem wydrukowany bilet do Machu Picchu, starszy już wiekiem strażnik przepuścił mnie i życzył przyjemnej drogi. ‘Aaa, proszę poczekać. Na bilecie ma pan wejście na Most Inków, proszę skorzystać. I przewodnik musi z panem iść, choć pewnie będzie się migał. Proszę wymagać, by szedł. No, to proszę już iść. 1,5 godziny – więcej panu droga nie zajmie!’. Powiadomił mnie, że można iść schodkami w górę, strzałki pokażą mi jak mam iść. I rzeczywiście, po przejściu przez most i dotarciu do piaszczystej drogi natknąłem się na jej poboczu na drewnianą tabliczkę ze strzałką pokazującą wejście wprost w bujną roślinność porastającą górę.
Wszedłem w gęsty las, a raczej dżunglę, w której zrobiono ścieżkę na szczyt z kamiennych schodków (były to właściwie kładzione poziomo, jedna nad drugą, kamienne płyty). Ale sobie wybrałem! – to była istna mordęga! Całkiem inaczej by się szło po prostu stromą ścieżką w górę, ale podnoszenie nóg na czasem sporą wysokość, aby wejść na stopień, już po kilkunastu minutach zaowocowało ich bólem, zmęczeniem, spływającym po ciele potem i budzącym się… pragnieniem. A ja nie wziąłem ani kropli wody! Ale ze mnie idiota! Co jakiś czas wychodziło się na wijącą się, niczym wąż, w górę po północno-wschodniej ścianie wzgórza, drogę. Ale tylko się przez nią przechodziło, bo strzałka po drugiej stronie tej drogi znowu wskazywała korytarz w roślinności, którym trzeba było, po schodach z kamiennych płyt, iść w górę. Jasne, można było iść wijącą się w górę drogą, niezbyt stromą, ale to zajęłoby o wiele więcej czasu (bo to około 7km wędrówki) – tak myślałem, ale patrząc tak na to już po wszystkim, wyszłoby w zasadzie, przynajmniej czasowo, na to samo. Tą drogą jeździły też autobusy, ale nie chciałem żadnego łapać, bo a) pewnie trzeba było mieć bilet, b) chciałem na szczyt jednak wejść sam! No to cierp ciało, coś chciało! Im wyżej szedłem, tym częściej odpoczywałem. Niekiedy ścieżka nie tonęła w cieniu, a padało na nią słońce – wtedy szło się szczególnie ciężko. Kilka metrów w górę, i odpoczynek. Kilka metrów w górę, i odpoczynek. Przez pojawiające się tu i ówdzie wyrwy w roślinności mogłem dojrzeć roztaczające się wokół inne, porośnięte soczysto-zieloną roślinnością góry. Czuć było te wysokości! Byłem na ponad 2 tysiącach metrów! Całą drogę szedłem właściwie sam, może 3 lub 4 osoby minęły mnie, ale schodząc w dół. I nie zajęło mi to 1,5 godziny, jak zapewniał strażnik, ale ponad 2,5 godziny! Dobrze, że wyszedłem sobie odpowiednio wcześniej! Różnica między początkiem trasy, a szczytem góry, to jakieś 500 metrów. Pokonałem je idąc w linii prostej, może jakiś kilometr. Te liczby na papierze może nie robią jakiegoś wrażenia, ale naprawdę, trasa była cholernie stroma i wymagająca!
Doprawdy, cudownie było znaleźć się już na górze – choć nie jestem jakimś humanofilem, widok ludzi bardzo mnie ucieszył! Nie było ich znowu tak sporo, to nie jest tak, że wchodzi/wjeżdża tu nie wiadomo ilu ludzi na ślepo, bilety przecież są na określoną godzinę i władze - na całe szczęście! - nie próbują zarobić, ile się da by jak najwięcej ludzi stłoczyć w jednym miejscu. To nie Kasprowy Wierch latem! Około stu ludzi chodziło sobie przed bramami, część siedziała w pobliskiej restauracji. Tam też udałem się i ja. Było tam może ze 30 miejsc, nie miałem problemu by sobie jakieś znaleźć. Zamówiłem zimny sok pomarańczowy, który wypiłem w sekundę jednym, dłuuuugim haustem! Ufff! Przyjemny chłód rozlał się po moich wnętrznościach, kojąco promieniując na resztę zgrzanego i coraz bardziej odwadniającego się ciała. Miałem jeszcze jakieś 30 minut, zamówiłem więc sobie zimną Coronę. Wziąłem ją sobie i usiadłem z nią przy ladzie, która łączyła ze sobą dwa słupy – pomiędzy nimi, za ladą rozciągał się nieziemski widok! Mogłem pozwolić oczom spocząć na przeciwległych, zieloniutkich górach! Z dystansu, drzewa je porastające wyglądały jak przyjemny, miękki meszek. Aż chciałoby się przejechać po nim palcem!
Obok mnie siedziała jakaś pani po pięćdziesiątce i tak sama z siebie zawiązała się między nami rozmowa. Jest z pochodzenia Ukrainką, ale od lat mieszka w USA. Tematem naszej pogawędki musiała więc być obecna sytuacja w Ukrainie. Rozmawiało się nam bardzo miło, ale w pewnym momencie zaczął mi dzwonić telefon. ‘Tak, to ja. Przed bramą, okay. Żółta chorągiewka, okay.’ To pewnie mój przewodnik!
Jak się okazało, owszem, był to jeden z przewodników, ale ten po prostu przeszedł ze mną przez bramę i kontrolę (dobrze, że do kieszeni zabrałem paszport! – był sprawdzany), po czym przekazał mnie innemu pracownikowi. Tym razem już temu właściwemu. Zapytałem go o ten Most Inków, o którym mówił mi strażnik na dole. Nie, nie pójdzie tam ze mną. Tak, jak mówił strażnik. No i jak niby miałem namówić tego przewodnika, by jednak ze mną poszedł? Groźbą? Prośbą? Prośba nie zadziałała. A czym mu niby miałem grozić? Poza tym po co się spinać? Ale to nie jest tak, że w ogóle się nie przejął i nie pomógł - wyrwał ze swojego notesiku kartkę i narysował mi mapkę – dobre i to! On jeszcze poczeka na jakichś ludzi, za 30 minut spotkamy się w tym samym miejscu. Prawie tyle mi zejdzie obskoczenie tego mostu. Przewodnik tam nie jest potrzebny, samemu też dam radę. No jasne, panie leniu! Co bym miał nie dać rady (oczywiście nie powiedziałem mu, że jest leniem - ale pomyśleć, to i owszem, pomyślałem)?
Ruszyłem zgodnie z prostymi instrukcjami na mapce. Aż moim oczom ukazało się ono - Machu Picchu! Stałem od niego w nieznacznym oddaleniu, dużo wyżej, mogłem więc zobaczyć ruiny w pełnej krasie! Wyglądało jak samotna, zieloniutka wysepka pływająca w morzu pełnym ostrych grzbietów górskich. Również zieloniutkich. Widok rzeczywiście jak z pocztówki - zdjęcia innych ludzi, będących tu już przede mną, nie kłamały! Oczywiście poprosiłem przypadkowych ludzi o zrobienie mi kilku fotek. Jeszcze wrócę do Machu Picchu, ale skoro w cenie jest Most Inków, to szkoda by go było nie zobaczyć! Odwróciłem się plecami i ruszyłem jeszcze wyżej. Minąłem małą budkę ze strażnikiem, sprawdził mi bilet, powiedział, że to tuż tuż i bym uważał. Uważał, na co? Za chwilę już wiedziałem!
Dróżka nie dość, że zaczęła się zwężać, to jeszcze coraz bardziej zbliżała się do krawędzi. Po lewej stronie zaczęła wyrastać skała, po prawej zaś podłoże się kończyło, roślinność również, i widok jaki zaczął się wyłaniać, zapierał dech w piersiach! Dłuuuga dolina rozpościerająca się het przed oczyma, niknąca w oddali, skręcając, za zielonymi górami. A zaledwie jeden metr w prawo urwisko i kilkaset metrów przepaści! Szedłem powoli, co by oczywiście nie spaść, dogoniłem jakąś zagraniczną grupę paru kilkunastoletnich dziewczynek. Brazylijki! One miały swojego przewodnika! Szedłem już coraz bardziej niepewnie, mimo, że po prawej stronie wyrósł jakiś półmetrowy murek (przez który przecież i tak można było przelecieć!). Zaprosili mnie do siebie bym tak nie łaził sam jak jakiś zestrachany skunks. Dokleiłem się do ich grupy, a co! Przewodnik mówił trochę po angielsku, grupka posuwała się do przodu – dzieciaki mniej się bały niż ja; hmm, urok młodości! Z wiekiem człowiek rozsądniej podchodzi do własnego bezpieczeństwa – życia z każdym dniem ubywa przecież coraz szybciej, bardziej się je więc docenia. Murek co jakiś czas niknął, wtedy po prostu trochę odstawałem z tylu, zbierałem w sobie siły i siup! – jednym szusem pokonywałem dystans kilku metrów, co by nie mieć czasu na zastanawianie się, jak to jest cholernie wysoko i niemożliwie wąsko! Nie myśląc o tym, nie miałem okazji do powstania jakichś zawrotów głowy, kończących się przechylaniem ciała nad śmiertelnie niebezpieczną przepaść. Ścieżka miała momentami niecałe pół metra szerokości i żadnego zabezpieczenia od strony krawędzi! Jej szerokość ogólnie wahała się od 0,5 do 1,5 metra – dobrze, że z jednej jej strony można było przykleić się do skalistej ściany, co czasem robiłem, posuwając się cudacznie, niczym kryjący się w mroku pokurczony ze strachu spiderman. Ścieżka zaczynała zakręcać, my zaś mogliśmy zobaczyć ten słynny Most Inków. Okazało się, że była to duża belka nad wyrwą w ścieżce, którą można było podnieść tak, by nikt nie mógł już przejść dalej. Cała ta trasa była sekretną drogą ucieczki przed ewentualnym niebezpieczeństwem. Na ten most-belkę nie można było wejść, przejście było zamknięte i zabronione – i bardzo, kurczę, dobrze! Miałem już dość przygód, a pewnie gdyby był otwarty, to bym chciał po nim przejść. Taka natura! „Ja nie przejdę?” Ale na szczęście mogliśmy wracać – puściliśmy dziewczyny przodem, a ja, z czarnym przewodnikiem, szedłem sobie za nimi. Mówił, że jego te wysokości nie ruszają, że chodzi tędy codziennie i się nie boi. Pomógł mi poćwiczyć mój hiszpański – ‘jak powiedzieć, boję się wysokości’? Tengo miedo a las alturas. No właśnie! Tengo miedo a las alturas! Mucho! Mucho! No me gusta, odio, mierda! – rozkręcałem się coraz bardziej! Śmiał się ze mnie serdecznie. Wracało się już łatwiej – raz, że już tędy lazłem, dwa, zajęty rozmową, pełną uśmiechów i serdeczności, nie myślałem o tym, jak moje bezwładne zwłoki spadałaby w dół odbijając się od skał, tłukąc głową, żebrami, kręgosłupem o ostre krawędzie śmiercionośnych turni. Cała ta trasa to kilometr w jedną stronę – oprócz nas, nikt się tam akurat nie zapuścił. Przewodnik mówił, że nie jest to jakaś popularna atrakcja – część ludzi o niej nie wie, część chce zobaczyć tylko Machu Picchu, a część po prostu się boi i rezygnuje. W zasadzie dobrze, że udało mi się ją zobaczyć i ten kilometrowy kawałek jej przejść – widok doliny z góry robi naprawdę piękne wrażenie!
Ledwo opuściłem ścieżkę prowadzącą do Mostu Inków, a już spotkałem idącego mi naprzeciw mojego właściwego przewodnika. Prowadził ze sobą cztery młode Azjatki – dziewczyny przybyły z Chin, i jak to Chinki, były raczej filigranowej budowy ciała, niewielkiego wzrostu, zawsze uśmiechnięte i dosyć ciche. Trzy z nich troszkę rozumiały po angielsku, ale pewne rzeczy musiała im doprecyzowywać czwarta z nich, której angielski był trochę lepszy, ale też nie jakiś świetny. To w sumie zabawne, że dziewczyny nie znając hiszpańskiego, mając angielski na bardzo, bardzo niskim poziomie, podróżują sobie po świecie i dobrze się bawią. Da się? Ano, da się!
Najpierw nasz przewodnik zaprowadził nas na jeden z zielonych tarasów, oczywiście położonych wyżej niż leżące w dole Machu Picchu. Usiedliśmy sobie na nim wszyscy w pięcioro w kółeczku – przewodnik zaczął nam opowiadać historię tego miejsca i pokazywać fotografie w trzymanym przez siebie albumie. Nazwa w języku keczuańskim oznacza Stary Szczyt (ale jest to nazwa nadana już po odnalezieniu tego miejsca – tak naprawdę to nikt nie wie, jak nazywało się ono gdy było zamieszkane), miasto powstało w XV wieku. Odkrył je w 1911 amerykański archeolog Hiram Bingham – tu nasz przewodnik pokazał nam czarno-białe zdjęcia pokazujące, jak bardzo ruiny były zarośnięte i dlaczego tak trudno je było znaleźć. Hiram podobno słyszał od lokalnej ludności o tym miejscu i postanowił je odszukać. Wynajął kilku miejscowych pomocników i wyruszył w głąb dżungli. Udało mu się! Miejsce było co prawda zarośnięte drzewami, pnączami, mchem i wszystkim, co tylko rosło w okolicy, ale Hiram miał już wprawę w tego typu ekspedycjach, toteż z łatwością zauważył, że lokalna flora skrywa coś absolutnie wyjątkowego!
W Machu Picchu, za czasów jego świetności mieszkało około 1000 mieszkańców – dzieliło się ono na część uprawną i część mieszkalną. Część uprawna, tarasy, zrobiona jest ze żwiru, ściółki, próchnicy i piasku w taki sposób, by nie była zniszczona w czasie pory deszczowej. Oczywiście ściany każdego tarasu podpierane były kamiennymi murkami, a z tarasu na taras wchodziło się (i schodziło) używając wystających z murów kilku kamyczków, będących podporami dla stóp, takimi swego rodzaju prymitywnymi schodkami.
Nasz przewodnik zaproponował nam sesję zdjęciową na trawiastym tarasie z Machu Picchu w tle. Fajnie poustawiał dziewczyny, doradzał by odwróciły się tyłem, by podskoczyły, potem każda siadała na skraju tarasu i każdej z osobna robił widokowe fotki. Ja podszedłem do sprawy poważniej i po prostu dałem sobie zrobić jedną czy dwie zwyczajne fotografie. Może i troszkę teraz żałuję, ale nie należę już do pokolenia milionów aplikacji w telefonie i nie kolekcjonuję super-foci, co by czekać na ochy i achy całego kraju (a może i świata). Po prostu cieszyłem się z tego, że jestem w tym niesamowitym miejscu, świętym Graalu podróżników tak daleko od domu, w miejscu, do którego dotarłem sam, ledwo znając hiszpański, nie będąc jakimś pełnoetatowym podróżnikiem i nie mając właściwie żadnej kondycji. Ot, napędza mnie zwykła siła woli – sama siła mięśni w moim przypadku, podobnie jak i mięśnie, właściwie nie istnieje, heh.
- Idziemy na dół – powiedział w końcu nasz przewodnik.
Co?!
- Tam? Do Machu Picchu? – wskazałem ruiny, zdziwiony,
- No…? Tak.
Yay! To tam można sobie wejść i chodzić? A nie tylko popatrzeć z góry?! Co jak co, ale tego się nie spodziewałem! Naprawdę nie wiedziałem, że mój bilet obejmuje taką możliwość – myślałem, że to miejsce jest chronione, a tu się okazuje, że można sobie po nim chodzić! Popatrzyłem sobie na ruiny jeszcze raz – no ktoś tam rzeczywiście między murkami przechodzi. Ale plac jest pusty, nie widać jakiegoś ruchu. Czyli było tak, jak wspomniałem – dostęp do Machu Picchu jest ograniczany by nie spędzać tam tysięcy turystów w jednej godzinie. Miejsce jest spokojne i można się nim naprawdę nacieszyć, ale z tego właśnie powodu – przynajmniej w tym roku – wybuchają protesty i pojawia się niezadowolenie Peruwiańczyków, którzy muszą – jak wszyscy inni – czekać cierpliwie na swoją kolej.
Machu Picchu otoczone jest granitowym murem i można wejść do niego tylko jedną, wąską bramą.
- Kiedyś były tu drewniane drzwi – powiedział nasz przewodnik, kiedy przez nią przechodziliśmy.
Miejsce robiło wrażenie! Chodziliśmy wśród kamiennych, bardzo dobrze zachowanych, murów. Dzięki temu, że miasteczko znajdowało się tak wysoko, w tak trudno dostępnym miejscu, i dzięki temu, że natura ukryła je pod bogatą roślinnością, kolonizatorzy nigdy się tu nie dostali i nie mieli okazji, aby zniszczyć zabudowania. Domy ostały się niemal w całości, brakowało tylko ‘miękkich’ elementów, jak słomiane dachy czy drewniane drzwi. Można sobie było po prostu wejść do cudzego domku i przez okno (tak, miały okna!) popatrzeć na cudowne widoki składające się z pokrytych zieloną roślinnością gór.
Przewodnik zabrał nas do świętego kamienia Intihuantana – w czasie równonocy, dwa razy w roku, słońce znajduje się bezpośrednio nad nim, nie rzucając cienia. Ten kamień używany był przez Inków jako zegar i kalendarz astronomiczny. Odwiedziliśmy również Świątynię Słońca, coś w rodzaju półokrągłej wieżyczki z dwoma oknami – przez jedno, o świcie 21 czerwca wpada słońce, oświetlając ceremonialny kamień. To była święta data – wtedy wypada najkrótszy dzień roku, przesilenie letnie, jeśli chodzi o czas naświetlenia. Z pomocą tego budynku, dzięki specjalnemu ułożeniu dwóch okien, można było przewidzieć jeszcze przesilenie zimowe. Poznając takie fakty nabiera się prawdziwego szacunku dla tej cywilizacji! To nie pierwsza dawna kultura, która bardzo dobrze znała się na astronomii! Z drugiej strony ludzie o naturze badaczy nie mieli takiego wyboru i obiektów do badań, jak to jest dzisiaj. A niebo widział przecież każdy, było niemal pod ręką, w dodatku dawniej doskonale widoczne.
Widzieliśmy też Świątynię Kondora oraz Główną Świątynię, tak zwaną Wayranę. Nie zostało z niej zbyt dużo, trzy masywne ściany, ale patrząc na nie znowu można było kunszt Inków, jeżeli chodzi o budownictwo i prace kamieniarskie.
Głębokie wrażenie sprawiał zieloniutki, płaski jak szklanka, główny plac Machu Picchu. Otoczony przez górę Młody Szczyt, czyli po keczuańsku Huayna Picchu (wznoszącą się 360 metrów nad Machu Picchu) i zielone, tarasowe schodki, był centralną częścią miasteczka oddzielającą od siebie różne jego części (religijne, mieszkalne). Na nim odbywały się zgromadzenia, także te religijne. Pośród wszystkich tych kamiennych konstrukcji ten plac jest przyjemnym, tchnącym jakimś dziwnym spokojem miejscem.
Tak więc chodziliśmy sobie po świątyniach, pałacykach, domach i klatkach schodowych łączących to wszystko w jedną całość. Nasz przewodnik był bardzo pomocnym, sympatycznym człowiekiem, który miał fajnie rozwinięty humor sytuacyjny i co chwila raczył nas jakimś żarcikiem (choć raczej kierował je do żeńskiej części naszej małej grupki). Chinki też były bardzo miłymi osobami i chociaż za dużo nie rozmawialiśmy, czuliśmy między sobą dobre wibracje, podkreślane częstym wymienianiem szczerych uśmiechów. I tak patrzę sobie teraz na godziny, jakimi podpisane są zdjęcia, i z niejakim zdumieniem konstatuję, że łażenie po samym kompleksie Machu Picchu zajęło nam 3 godziny! Czas na miejscu leciał bardzo szybko, człowiek wciągał się w opowieści przewodnika, podziwiał architekturę, dotykał tych starych, kamiennych murów i zatapiał się w historii wyobrażając sobie, jak to wszystko wyglądało, kiedy było zamieszkałe. Oczyma wyobraźni dorabiało się brakujące części chatek, tu i tam wyobrażało się przechodzącego Inka, mającego tylko przepaskę na biodrach. Pogoda była rewelacyjna – choć niebo było bezchmurne i słońce świeciło pełnym blaskiem, nie było wcale jakoś bardzo upalnie, ot, po prostu było bardzo przyjemnie, wręcz idealnie! Nie mogło być lepiej!

Po wszystkim serdecznie się pożegnaliśmy i każdy ruszył w swoją stronę. Ja ruszyłem schodkami, dżunglą w dół, tymi samymi, którymi wszedłem na górę, ale po kilkunastu minutach czułem już taki ból w kolanach, że zdałem sobie sprawę, iż w ten sposób nie będę w stanie kontynuować schodzenia. Gdy człowiek stawia nogę niżej, całe ciało wówczas napiera na nią całym swym ciężarem, co dla stawów kolanowych po pewnym czasie może okazywać się prawdziwą mordęgą. Już kilka razy w życiu zdarzyło mi się zaobserwować fakt, że człowiekowi dużo gorzej jest skądś schodzić, niż dokądś wychodzić. Zwłaszcza, gdy schodzenie następuje tego samego dnia i nogi nie zdążyły jeszcze odpocząć.
Gdy tylko wyszedłem na drogę ciągnącą się w dół serpentyną, nie przeciąłem jej by wejść znowu w dżunglę i iść dalej schodkami, ale po prostu zdecydowałem się nią
(tj. wijącą się drogą) iść w dół. Tak, wiedziałem, że zajmie mi to wiele czasu, ale moje nogi nie musiały walić już łup! łup! niżej i coraz niżej! po tych stromych schodkach. Szutrową drogą szło się dosyć przyjemnie – co prawda trzeba było uważać na pędzące w dół z zawrotną prędkością autobusy wiozące co bardziej wygodnych lub starszych turystów, jak i na autobusy, również nie zważające na prędkość, jadące w górę, ale wystarczyło po prostu zejść dość mocno na pobocze, czasem to i w krzaki, by jakoś się zmieścić. Autobusy pozostawiały za sobą chmurę pyłu, ale to też przecież było do przeżycia. Ważne, że trasa była już o wiele lżejsza dla kolan. Chociaż… Też miała swoją wadę, mianowicie taką, że nie można się było na dłużej zatrzymać. Natychmiast, gdy przystawałem, pojawiało się niemożliwe do opanowania drżenie nóg, po czym kolana zaczynały się załamywać, niezdolne w bezruchu podtrzymywać ciężaru ciała. Aby nie upaść z impetem na klęczki, i tak zostać do jutra, trzeba było iść, póki stawy były w rytmie. Ale idąc powoli, dało się jakoś wytrzymać. Bardziej chyba doskwierał mi brak kofeiny – czułem zmęczenie przechodzące w ciężką senność. Ale mogło być gorzej – kilkugodzinny brak kawy u kawożłopów często skutkuje bólem głowy. Tego na szczęście u mnie nie było!
Powoli zaczęło się ściemniać – najpierw słońce schowało się za jednym z wielu tutejszych grzbietów gór, a potem powoli przemieszczać się na drugą stronę globu. Na szczęście do miasteczka Aguas Calientes/Machu Picchu Pueblo dotarłem przed zmrokiem. Byłem zmęczony i głodny jak wilk, szedłem sobie między sznurami tysięcy kolorowych, jakby karnawałowych, lampek – ciekawe czy tak ciągną się ulicami z okazji Dnia Niepodległości, czy po prostu zabawowy, karnawałowy klimat trwa tutaj cały rok (co by mnie wcale nie wprawiło w zdumienie)? Brukowane uliczki rozświetlały dodatkowo banery z nazwami knajp i światło z ich wnętrz – mimo grafitowego nieba, tu na dole, było jasno jak w dzień! Polubiłem to miasteczko! Gdy szedłem tak sobie patrząc na ten wielobarwny kalejdoskop świateł, jakiś elegancki pan po pięćdziesiątce, w białej koszuli i wyprasowanych na kantkę spodniach, który stał przed jedną z restauracji, podszedł do mnie i zaoferował mi dwa obiadowe dania w cenie dwóch. Jakieś 20 zł – cena super! Ale zaraz podszedł do mnie inny pan z drugiej restauracji, znajdującej się obok, też ubrany na bardzo elegancko, i on też – a jakże! - zaczął mi coś oferować. Pomyślałem, że dwaj panowie zaraz się pobiją, ale wymienili ze sobą tylko kilka stanowczych, acz grzecznych zdań, i ten drugi się oddalił z powrotem w rejon swojej restauracji. Nawet na siebie nie krzyczeli – ot kulturalna, krótka rozmowa; wyobrażam sobie, jakby w Polsce skoczyli sobie do gardeł (albo ile by leciało przekleństw)! No dobrze, więc mówi pan, że dwa dania, i te dwa dania na pewno w jednej cenie? Dos comidas? Uno precio? Serioso? Na pewno? No to okay, to wchodzę! Zawsze dopytuję, co by nie skończyć z jakimś wysokim rachunkiem – ostrożności nigdy za wiele! Trzeba było jeszcze iść na górę, a tam czekała na mnie fajna miejscówka – ładnie nakryty stolik przy barierce balkonowej z widokiem na całą rozświetloną uliczkę. Najpierw zupka warzywna, potem świetnie zrobiona wołowina z ryżem, pieczonymi ziemniaczkami i zestawem sosów. Jeszcze zimne piwko i naprawdę zacząłem wracać do zagubionej w czasie wyprawy do (i z) Machu Picchu formy.
Wracając najedzony, nie uszedłem 20 metrów, a znowu zaczepił mnie jakiś nagabywacz – 2 drinki w jednej cenie! Hmm, dzisiaj w sumie był wielki dzień, odwiedziłem coś pięknego, wymęczyłem się za wszystkie czasy, czemuż więc by nie poświętować? Szybko skoczyłem po cygarko w okolicznym kiosku, wróciłem do tego nagabywacza i po chwili znowu siedząc przy poręczy balkonowej, tym razem sącząc mojito i popalając cygarko, prawdziwie odpoczywałem. Rumu nie żałowali! Po 2 godzinkach, odurzony zmęczeniem, mojitami i cygarem, wróciłem sobie do hotelu. Wziąłem solidny, zimny prysznic, włączyłem telewizję, pooglądałem obchody Dnia Niepodległości, a przy wróżących z kart wróżbitkach (Hora Esoterica!) napisałem tę notkę i zaraz zasnę jak dziecko!
Jeszcze dopiszę, że dzisiaj był jeden z najfajniejszych dni w moim życiu! Czasem jest ono warte wysiłku! :)


29 lipca – powrót do Cusco

Spałem długo! Raz, że zasnąłem w miarę wcześnie (nikt nie klekotał przez telefon na cały hotel – nauczyłem ludzi, ha!), dwa, że nigdzie nie musiałem się spieszyć. Wiedziałem, że mam dotrzeć na busika w miejscu, gdzie wysadził mnie przedwczoraj, na godzinę 15.00. Wymeldować musiałem się przed 11.00. Wyszedłem na wszelki wypadek po 10-ej – spokojnie zdążę! Ale tak idąc sobie brukowanymi, troszkę jakby sennymi w porównaniu z wieczorem, uliczkami Aguas Calientes, pomyślałem sobie, że być tutaj i nie przejechać się przez dżunglę pociągiem, byłoby pewnie czymś, czego kiedyś mogę żałować. Iść już szedłem, w sumie mogę iść też drugi raz, w drugą stronę, ale jechać pociągiem w takim rejonie jeszcze nie jechałem, a chętnie bym zaliczył taką atrakcję. Chociaż im więcej myślałem o chodzeniu, tym mniej mi się ono uśmiechało – zastanawiałem się, czy po wczorajszej ekspedycji, po której nadal czułem ból i drętwienie w nogach, od pachwin aż po stopy, aby na pewno dam radę przejść te (malownicze, no ale dzisiaj wyjątkowo długie) 10 kilometrów. A nawet jeśli, to czy nie zajmie mi to dwa razy dłużej, niż poprzednio, co groziłoby spóźnieniem się na transport powrotny. Hmm, a co mi tam – zapytam o ten pociąg. Jak będzie za drogi, to najwyżej zrezygnuję!
Pochodziłem, pokręciłem się trochę w kółko, popytałem, aż w końcu dotarłem na niewielką, czyściutką stacje kolejową. Podszedłem do okienka i zakupiłem sobie bilet na 13.15! Taka przyjemność to 33 dolary. Czy to dużo? Zależy, jak na to popatrzeć – można zaoszczędzić sporo chodzenia, można przejechać się nietypową trasą, w przyszłości nie będzie człowiek żałował, że mógł się przejechać, a tego nie uczynił, ponieważ sępił kasę jak jakiś Feliks Grandet, skąpiec z takiej jednej z powieści Balzaca. No przecież raz się żyje!
Miałem jeszcze dwie godziny do odjazdu!
Okolica dworca, niezadaszona stacja kolejowa, jest naprawdę bardzo urokliwa – po jednej stronie torów ciągnie się deptak pełen knajpek, sklepików i punktów usługowych (np. masaże, usługi spa, tatuaże). Po drugiej ciągnie się peron, również pełen restauracji i sklepów. Ta stacja kolejowa wygląda po prostu jak przytulna, cicha uliczka, gdzie można sobie przyjemnie odpocząć, z tym, że zamiast drogi, środkiem ciągną się tory. Jest bardzo czyściutko, słupki żeliwnych latarni zdobią odlewane inkaskie wzory, jak twarz Wirakoczy, nad którą, wzdłuż słupka wije się w górę wąż (reprezentujący w kulturze Inków świat umarłych). Inne słupki, nie wiadomego mi przeznaczenia, zdobią niedźwiedzie, ptaki oraz inni przedstawiciele świata zwierząt. W betonowych, półmetrowych słupkach, wyryto twarze Indian. Ścianki peronu spadające w kierunku torów mają wzory kamieni, z których bez użycia zaprawy Inkowie budowali mury swoich miast (choć tutaj są to tylko płytki, ale tak sprytnie zrobione, że różnica właściwie jest niezauważalna). Nie rzuca się to wszystko w oczy od razu, ale jak człowiek dokładniej przyjrzy się ozdobnym elementom architektonicznym tego miejsca, można wyłapać takie ładne szczególiki. Wyjąłem sobie cygarko, zasiadłem przy jednym ze stolików, zamówiłem jajecznicę, kawę i… dwa mojita (nietrudno zgadnąć, że tu też, tyle że przed południem, oferowano dwa drinki w cenie jednego). Kelnerka zaczęła oglądać moje pierścienie – czaszka, zakończone pazurami łapy, ośmiornica. Podobały jej się! Wydaje mi się, że tak naprawdę to chyba podobałem jej się po prostu ja. No cóż, czasem tak się zdarza, że komuś się spodobam, ale zdarza się też, że mi się tylko tak wydaje. Jak było tym razem? Nie wnikałem, spokojnie zjadłem sobie śniadanko, wypiłem całkiem niezłą kawę i rozpocząłem próżniacze cieszenie się urlopem. Cygarka, mojito, spokój. Po wczorajszym łażeniu właśnie czegoś takiego potrzebowałem! Od czasu do czasu pojawiali się muzycy, grający ludowe melodie na gitarze i flecie – w zamian oczekiwali jakiegokolwiek napiwku, choćby jednej, niewiele wartej monety. Przyjemny relaks!
Z czasem wyrobiłem się idealnie, bo o 12.30 zakończyłem sączenie drinków, a o 12.45 miał – zgodnie z tym, co pisało na bilecie - pojawić się pociąg. Kupiłem sobie małe piwo na drogę i cierpliwie siedziałem na ławeczce. 12.45 – pociągu nie ma. 12.50 – nic. 12.55 – dalej nic. Jakaś młoda, ewidentnie przyjezdna kobieta siedząca nieopodal podniosła się z ławki i zaczęła rozglądać się wokół nieco zaniepokojona. Zobaczyła mnie, białego, podeszła i zapytała, czy wiem, co z pociągiem. Odrzekłem krótko, leniwie, że nie wiem i obdarzyłem ją głupim uśmiechem. Ale widząc, że pani patrzy na mnie jak na dziwaka, szybko dodałem, że mogę zapytać. Mnie nie dziwią już tutaj spóźnienia, wiem, że nie ma co panikować, szybko się jednak zreflektowałem, że inni mogą opóźnieniami, na przykład pociągu, czuć się jednak nieco zmartwieni. I nie każdy musi rozumieć, że ja już mam te rzeczy, brzydko mówiąc, wyrąbane (stąd to dziwne spojrzenie pytającej, kiedy usłyszała moją lakoniczną, całkowicie spokojną odpowiedź). Podszedłem do czarnoskórego ochroniarza stojącego nieopodal, zagadałem moim prostym hiszpańskim. Pociąg przyjedzie, odparł spokojnie, nie ma się co martwić. Wróciłem do kobiety, przekazałem wieści. Powiedziałem, by sobie usiadła i się nie martwiła. Zapytałem, czy nie chce piwka.
- Ale masz tylko jedno – odrzekła.
- Oj tam, zaraz wrócę – odparłem na to.
Skoczyłem do sklepiku po drugiej stronie torów i po chwili siedzieliśmy sobie razem pijąc browarki (kupiłem jeszcze po jednym do pociągu).
Moja towarzyszka miała około 30 lat, pochodziła ze Stanów Zjednoczonych. Pracuje zdalnie, online, więc może sobie podróżować i wykonywać pracę właściwie z każdego miejsca na świecie, byle tylko miała jakiś dostęp do internetu. U jej stóp spoczywał niewielki futerał – skrzypce! To jej hobby i już tak jest, że nie bierze ze sobą rzeczy, które mogłyby się pewnie i przydać, bo po prostu musi zabrać ze sobą swój ukochany instrument.
W końcu na stację wtoczył się pociąg! Jego dominującym kolorem był mocny niebieski, przez jego długość przechodziły dwa, żółte paski, każdy wagon miał duży, żółty napis Peru Rail, a biały dach przeplatany był widokowymi oknami. Z pociągu wysypali się podróżni chcący dotrzeć do miasteczka, z którego nam pora już była się wydostać. Tragarze wypakowali również artykuły spożywcze i zapakowali kilka skrzynek z pocztą. Pociąg składał się z trzech sporych wagonów – wnętrze było bardzo wygodne; skórzane fotele, drewniane stoliki między nimi, chociaż widać było, że wagony nie są pierwszej nowości. Były jednak świetnie utrzymane i bardzo czyściutkie, co nadawało podróży specyficznego retro klimatu. Pociąg, mimo, że spóźnił się na ‘boarding’, wyjechał ‘tylko’ 15 minut po czasie. Gratulowałem sobie tej swojej wyluzowanej postawy – tak, jak się spodziewałem, nie było sensu przejmować się tym, że pociąg nie nadjechał punkt o spodziewanej godzinie.
W tym utrzymanym w stylu retro wagonie kontynuowałem sobie pogawędkę z moją amerykańską towarzyszką (otwarliśmy drugie piwko – ale przypomnę, że te piwka to w puszkach 0,25 są, więc bardziej chodziło o symboliczne siorbanie sobie tego napoju małymi łyczkami), ale niezbyt długo, bo gdy język angielski posłyszała siedząca obok dziewczyna w czapeczce z daszkiem i toną makijażu na twarzy, natychmiast się do nas przysiadła. Irlandka. Odniosłem dziwne wrażenie, że wolała rozmawiać z Amerykanką, niż ze mną, a gdy znalazły wspólny temat – Kolumbię, w której Irlandka była, a do której Amerykanka chciałaby pojechać – moja osoba zeszła na dalszy plan. O ile Amerykanka starała się czasem na mnie popatrzeć i mówić do nas obu, to Irlandka w ogóle mnie olała. Nie krzywdowałem sobie jednak z tego powodu, wręcz odwrotnie – mogłem cieszyć się wspaniałymi widokami, które przesuwały się za dużymi oknami. Górska sceneria, widziana w całym majestacie dzięki oknom w dachu, koryto rzeki Urubamby widziane z góry, bujna, dzika roślinność po obu stronach naszego wagonu. Przód pierwszego wagonu nie kończył się jak w Polsce kabiną konduktora – zajmowała ona tylko prawą połowę korytarza. Druga połowa kończyła się oknem, przy którym można sobie było przystaną i popatrzeć na tory i trasę przed sobą z perspektywy kierującego. Nie omieszkałem jednak zagadać króciutko do właśnie kierującego. Zapukałem do jego kabiny, powoli otwarłem drzwi, przywitałem się grzecznie – nie zostałem wyrzucony, więc mogłem zagaić mały small talk i zrobić kilka fotek. Konduktorem był pan w wieku około 50 lat. Powiedział, że lubi swoją pracę, nie jest ona trudna i skomplikowana i dzięki Bogu nie miał tu nigdy żadnego wypadku. Konsola, przed którą siedział wyglądało dość wiekowo – kilka przycisków, zegarów i przełączników; nie było ani śladu elektroniki! To też miało swój urok!
Wróciłem do dziewczyn, które chyba nawet nie zauważyły mojego zniknięcia – dalej sobie trajkotały jak nakręcone o Kolumbii. „Nie ma tak najgorzej, jak to się słyszy. Trzeba być ostrożnym, jak wszędzie”. Jako, że nie czułem się częścią tej dyskusji (powoli coraz bardziej przypominała mi scenę z Dnia Świra gdy do przedziału szukającego spokoju bohatera, Adasia Miauczyńskiego, wpadają trzy rozgadane niewiasty: „Próbuję im złapać dziesięć sekund na zegarku bez gdakania, ale się nie udaje nawet pięć”, heh) , przestałem się jej przysłuchiwać, a kontynuowałem oglądanie krajobrazów. Na szczęście nie jestem jeszcze tak znerwicowany (jeszcze!) jak Adaś, odciąłem się od wszystkich niepotrzebnych dźwięków i bardzo cieszyłem się, że nie musiałem iść tą trasą, a tylko mogłem sobie beztrosko siedzieć wiedząc, że zaraz – bez absolutnie żadnego wysiłku - będziemy na miejscu.
Istotnie, podróż (a właściwie przejażdżka) nie zabrała nam zbyt wiele czasu, troszkę ponad 30 minut. Zaraz po opuszczeniu pociągu natknęliśmy się na jakąś panią z listami, na których widniały różne nazwiska przypisane do różnych busów. Moje znalazło się na innej liście niż moich towarzyszek – pani wskazała mi drogę i, jak się okazało, mój busek stał pod tą samą garkuchnią, pod którą przedwczoraj mnie przywiózł. Tam już spotkałem tę szwedzko-argentyńską parkę, z którą zaczynałem pieszą wędrówkę wzdłuż torów. Przywitaliśmy się serdecznie i troszkę porozmawialiśmy. Konwersowałem głównie z nim, bo temat jakoś zszedł na piłkę nożną – Polska zagra z Argentyną na mistrzostwach świata w grudniu tego roku, w Katarze. Argentyńczyk dawał naszym jakieś szanse, na co ja parsknąłem śmiechem. Szwedka przez chwilę włączyła się do dyskusji – ‘I hate Lewandowski!’ Opowiedziała, jak to oglądała mecz barażowy o wejście do mistrzostw Polska-Szwecja, 29 marca tego roku, kiedy Polska wygrała 2-0, a jedną z bramek strzelił im właśnie Lewy. Mało tego! Pamiętała też mecz Euro 2000 (które były rozgrywane w 2021 – COVID!), kiedy Lewandowski strzelił im nie jednego gola, ale dwa, jednak na szczęście wtedy jej Szwecja wygrała 3-2. Oj, Robert dobrze się Szwedom nie kojarzy! Z tego względu właśnie jej argentyński partner tak ostrożnie podchodzi do meczu z Polską. Wydaje mi się jednak, że lepiej niż on znam polską kadrę i faktem jest, że oprócz Lewandowskiego to tam za bardzo nikogo na światowym poziomie nie mamy (choć oczywiście większość Polaków, jak to ‘eksperci’ od wszystkiego i - jeśli chodzi o reprezentację – niepoprawni optymiści, przed każdymi mistrzostwami wieszczący, że zdobędziemy minimum trzecie miejsce, twierdzą inaczej, heh).
Zaczęto wołać nas do busika. Wpakowałem się na sam tył. Ruszyliśmy!
Usiadłem w samym tyle, po prawej stronie, obok mnie rozsiadła się grupa dwudziestokilkuletnich, wysportowanych chłopaków. Ten siedzący zaraz obok mnie wyjął jakąś książkę. Jako mól książkowy dyskretnie podpatrzyłem.
- O! Nędznicy! – krzyknąłem, już z pewnością mniej dyskretnie.
- No… - odparł chłopak, jak się okazało, Bask.
I tak zeszło 30 minut na rozmowie o ideałach z książki Victora Hugo i ich aktualności w dzisiejszych czasach, gdzie klika 1% bogaczy posiada 40% światowego majątku. Znam też takie źródła, które mówią o tym, że dolne 50% światowej ludności posiada zaledwie 1% majątku dostępnego na planecie. Oczywiście te dane mogą się różnić w zależności od źródła, ale dosyć nieznacznie. Rozwarstwienia tak czy siak są przeogromne. System dystrybucji pieniędzy i dóbr jest mocno niesprawiedliwy i kiedyś może skończy się to jakąś rewolucją. Ostatnio na Bussines Insider czytałem, że prezesi polskich spółek giełdowych ŚREDNIO zarabiają około… 100 razy więcej (ok. 4 milionów złotych rocznie) niż ich najniżej opłacani pracownicy! 50 razy więcej niż średnia płaca dla pracowników ogółem w sektorze! Nie wspominając już o krezusach z zachodnich, ogólnoświatowych firm. Mojemu rozmówcy powiedziałem o moim pomyśle, by osoby z majtkiem 1 miliarda dolarów cała resztę zarabianych pieniędzy obligatoryjnie przekazywały na badania/cele charytatywne – no bo po co jednej osobie więcej? Albo jeśli nie chcą wspierać badań czy innych szlachetnych inicjatyw, niech chociaż, po prostu, wydają te pieniądze na bieżąco, pobudzają tym samym gospodarkę i dając innym zarobić. Po co składować te miliardy na prywatnych kontach? Ot, taki Emiratczyk, bin Zayed Al Nahyan, właściciel Manchesteru City, ma majątek szacowany na około 20 miliardów dolarów. Po co mu aż tyle? Na co? Chłopak przyjął mój pomysł z aprobatą. Szkoda tylko, że pewnie prędko ludzkość tego nie doczeka… (o mnie nie już nie mówiąc!)
W rozmowie z nim, jak to zawsze w rozmowie z Baskami, urzekła mnie upartość, z jaką on i inni jego ziomkowie podkreślają, że nie są Hiszpanami, że nie pochodzą z Hiszpanii, ale że są właśnie nikim innym jak tylko Baskami z Kraju Basków okupowanego przez (cyt. ‘pieprzoną’) Hiszpanię. Już nawet nie wszyscy ludzie z Barcelony twierdzą, że są Katalończykami (z moich rozmów wynika, że proporcje rozkładają się 50 do 50), natomiast ludzie z Bilbao i okolic, zawsze, konsekwentnie i z dumą podkreślają, że są właśnie Baskami. Nazwać ich Hiszpanami jest dla nich największą potwarzą i zniewagą! Jest w tym zaiste coś dla nas, Polaków, romantycznego, kojarzącego się z tą nieustępliwą, charakterną Polską z czasów, gdy niegdyś znajdowała się pod zaborami obcych sił…
Przez godzinkę, półtorej, patrzyłem sobie potem na piękne, górskie krajobrazy, aż zrobiło się ciemno i bus, oraz jego wnętrze, pogrążył się w mroku. Na szczęście udało nam się jakoś przejechać najgorsze, przepastne rozpadliny i głębokie wąwozy. Po drodze mieliśmy jedną przerwę, po 22.00 dotarliśmy do Cusco.

[Dodane dosłownie kilka dni po powrocie:
Jak niebezpieczna jest trasa samochodowa prowadząca do i z miasteczka Machu Picchu/Aguas Calientes, niech świadczy ta wiadomość, która siłą rzeczy musiała na mnie wywrzeć mocne wrażenie – mówiła o wypadku, który zdarzył się około trzy tygodnie po mojej wizycie właśnie w tamtym miejscu:

„Do tragicznego w skutkach wypadku autokarowego doszło w nocy z niedzieli na poniedziałek 22 sierpnia ok. 100 km od miasta Cuzco, głównego punktu startowego dla touroperatorów, organizujących wizyty w Machu Picchu. Według służb na miejscu panowała mgła, a autokar wpadł do wąwozu o głębokości ponad 100 m.
Cztery osoby, wracające z wizyty w Machu Picchu zmarły, a 16 pasażerów autokaru zostało rannych. Dwie ofiary śmiertelne pochodzą z Kolumbii, pozostałe dwie nie zostały jeszcze zidentyfikowane. Wśród rannych jest czterech Francuzów, dwóch Greków, dwóch Kanadyjczyków, dwóch Izraelczyków, dwóch Argentyńczyków, dwóch Peruwiańczyków, Holender i osoba jeszcze niezidentyfikowana.”
(źródło: https://turystyka.wp.pl/)
Polsat News dodał kilka godzin później, że pozostałe dwie ofiary to Kolumbijczyk i Peruwiańczyk.
Jechali tą samą, DOKŁADNIE tą samą trasą, którą jechałem. Panowała mgła. Gdy my wracaliśmy, panowała ciemność. Kierowcy zarówno w jedną, jak i drugą stronę, jechali dość agresywnie, widać, że rutynowo, momentami człowiek nie czuł się zbyt pewnie, ale ufało im się – wszak to ich praca i tę trasę pokonują codziennie. Ale to, ta rutyna, to ona właśnie może doprowadzić do zguby i do tego, co przytrafiło się ludziom trzy tygodnie po tym, jak ja przemierzałem tę samą, co oni, trasę.
Ryzyko, jak widać, w krajach Ameryki Łacińskiej, stanowi nie tylko samo chodzenie po górach czy dżungli, nie tylko włóczenie się po miastach nocą, ale też i – pomyśleć można, że zwykła – podróż w busie. Jeszcze raz chcę podkreślić wagę ubezpieczenia – nikt nie zna dnia, ani godziny. Szkoda tych ludzi, zwłaszcza tych, co zginęli. I ich rodzin. Najpiękniejsze przeżycie może w kilka godzin później przemienić się w koszmar, którego nie sposób opisać.
Spoczywajcie w pokoju, bracia Podróżnicy.]
Przywitałem się z właścicielem hosteliku - pytał jak było, śmiał się serdecznie gdy słyszał, że bardzo mi się podobało. Pokazał mi niewielki pokoik. Trzeba iść spać, z rana mam autobus! 26 lipca kupiłem bilet! Wspominałem o tym w notatce z tamtego dnia. Bilet dokąd? A tego jeszcze nie zdradzę!
Dobranoc!

30 lipca – w autobusie do…

Piszę tę notkę już z pokoju hotelowego. Wstałem wcześnie rano, podziękowałem za wszystko właścicielowi pokoju w Gringo’s House, i pieszo udałem się na dworzec. Ulice jeszcze spały. Właściwie nie powinienem się dziwić, było dopiero po piątej rano! Nie spiesząc się, w niecałą godzinkę dotarłem na dworzec. Miałem jeszcze sporo czasu, bo prawie kolejną godzinę. Nie bardzo jednak dało się gdziekolwiek usiąść, bo dworzec pełen był już ludzi, którzy tłoczyli się jak pszczoły w ulu. Dużo z tych ludzi było już osobami starszymi, cichutko sobie siedzących w lokalnych, ludowych strojach. Ktoś z nich poinformował mnie, że muszę nadać duży plecak przed odjazdem. Poszedłem więc do stanowiska, gdzie kupowałem kilka dni wcześniej bilet i oddałem pani po 30-tce moją torbę. Tuż przed siódmą prosiłem ją jeszcze o pomoc, bo nie mogłem zorientować się, skąd dokładnie odjeżdża mój autobus – nie było jakichś logicznych oznaczeń, a może to ja się po prostu trochę pogubiłem? W każdym razie pani zaprowadziła mnie na stanowisko, gdzie czekał już autokar. Wsiadłem, popatrzyłem sobie przez okno. Jakaś staruszka na zewnątrz, tuż przede mną, podwinęła spódnicę pod szare ponczo, kucnęła i po prostu… wysikała się na placu. Po czym, jakby nigdy nic, opuściła spódnicę i pokuśtykała gdzieś w swoją stronę, zostawiając za sobą plamę, z której w różne strony świata zaczęło rozchodzić się kilka stróżek moczu. Zero obciachu! A może po prostu myślała, że autobus stoi pusty i nikt jej nie widzi? – miał wszak przyciemniane, niemal czarne szyby. No nieważne, uśmiechnąłem się z lekkim niedowierzaniem i wygodnie umościłem się w fotelu.
O siódmej ruszyliśmy. Prawie 400 kilometrów trasą 3S. Autobusem przejazd ten zajął osiem godzin! – w Peru nie ma krótkich podróży! Początkowe godziny jazdy z łatwością, słodko przespałem – nic dziwnego, w nocy spałem niewiele, a wstawanie przed godziną piątą nad ranem nie należy do jakichś moich ulubionych życiowych czynności. Ale już od 10:00, czyli po trzech godzinach jazdy i dospania tych brakujących kilku długich chwil, patrzyłem sobie – w międzyczasie czytając Kinga – przez okno. Tym razem za szybą nie widziałem dżungli, nie była to też pustynia. Miałem to szczęście, że udało mi się wykupić bilet na miejsce zaraz nad kierowcą, tuż przed przednią szybą – naprzeciw mnie rozpościerał się więc świetny, szeroki widok. Przede mną ciągnęła się czarna nitka dwupasmówki, niknąca gdzieś w górach rozpościerających się na błękitnym horyzoncie. Po bokach, przeważnie niekończące się połacie wyschniętej na wiór, żółtej trawy. Co jakiś czas pojawiały się przysiółki złożone z kilku ceglanych, nietynkowanych domków krytych tanią, rdzewiejącą blachą. Niekiedy mijaliśmy przydrożne… Cuierie! Cui to w tutejszym hiszpańskim świnka morska (w Hiszpanii mówi się na nie inaczej, mianowicie ‘conejillo de indias’), więc cuieria to w wolnym tłumaczeniu, taka, hmm… świnkarnia? W przypadku tych mijanych przez nas, były to małe budyneczki (z plastikowym stolikiem i krzesełkami na zewnątrz), w których serwuje się różniste dania ze świnek morskich. Postanowiłem sobie nie jeść dwóch rzeczy w czasie tej mojej tułaczki po Peru – nie próbować potraw z lam/alpak i świnek morskich właśnie! No jakoś nie mogę!
Czasem w oczy rzucały się stada koni obgryzających skąpe kępki pożółkłej trawy. Czasem na drodze dwupasmowej, gdzie przecież jedzie się dosyć szybko, stały sobie niepilnowane przez nikogo, pasące się w okolicy krowy! Kierowca bynajmniej nie zwalniał jakoś szczególnie, po prostu mijał je w miarę utrzymując prędkość, gdy te stały akurat na jednym pasie. Raz zmuszeni byliśmy przejechać kilkaset metrów przez niemożliwie gęsty, siwy dym – sczerniała trawa po obu stronach drogi płonęła, zapewne wypalana przez okolicznych rolników, mylnie uważających, że w ten sposób ją na przyszłość użyźnią. Nikt tego dość sporego pożaru nie gasił, bo i po co?, skoro w pobliżu nie było ani żadnych zabudowań, ani żadnych lasów. Żadnego większego miasta dysponującego strażą pożarną również. Poza tym, walka z wypalaczami traw to czysta donkiszoteria – po ugaszeniu jednego pożaru, nieopodal ktoś spowoduje nowy, albo na drugi dzień podpali to samo miejsce. Znamy to również z Polski!
Krajobraz przez większą część tej ośmiogodzinnej jazdy przypominał filmowe ujęcia Arizony z jej skąpą roślinnością. Jeszcze ten żółty pas ciągnący się przez cały czas środkiem drogi! Brakowało tylko kaktusów!
Po 14-ej wjechaliśmy do większego miasta, do Juliaci. Hmm, Juliaca zza okna autobusu robiła dość przygnębiające wrażenie. Niemal wszystkie budynki wykonane były z czerwonych cegieł i pustaków – wyglądały na smutno niedokończone! Dwa środkowe pasy drogi wykonane były z betonowych płyt, na których autobus co chwila podskakiwał, a między tą prowizoryczną drogą, a budynkami, ciągnęły się gliniano-piaszczyste pasy, na których zaparkowane były bicitaksówki (taksi składające się z budki dla pasażera zespawanej z motocyklem), quady i stare samochody. Ot, po prostu chodniki bez płytek czy kostki. Lekki wiatr co chwila niósł przez miasto ciężkie tumany ciemnego kurzu i piachu, które osiadały na samochodach i oknach budynków nadając im brudnego, zaniedbanego charakteru. Pobocza często były rozkopane, zawalone przewróconymi cegłami i niezliczonymi, drobnymi śmieciami. Dzieci w podartych ubraniach kopały starą piłkę-szmaciankę na ulicy, niezbyt przejmując się naszym przejeżdżającym autokarem. Juliaca - okropne, sprawiające przygnębiające wrażenie miasto!
W jakąś godzinę później dotarliśmy do miasta, które było celem mojej dzisiejszej podróży. Puno!


30 lipca - Puno

Puno to miasto zdecydowanie inne niż leżąca niedaleko Juliaca. Chodniki są wyłożone kostką brukową, domy są otynkowane i pomalowane na kolorowo. Jest czysto! To dość zastanawiające, dlaczego miasta leżące w odległości 40 kilometrów od siebie potrafią tak dramatycznie się różnić!
Puno leży wysoko, bo na 3800 metrach nad poziomem morza, aczkolwiek mój organizm zdążył się już do takich wysokości przyzwyczaić i czuję się – na szczęście – świetnie. Mieszka tutaj, jak podaje Wikipedia, 140 tysięcy mieszkańców. Miasto tętni życiem, aż czuć jego puls w żyłach! Całe centrum miasta to po prostu jeden wielki rynek. Nie przesadzę, jeżeli napiszę, że na dziesiątkach ulic porozkładanych jest kilka tysięcy kramów i straganików. Znaleźć tu można wszystko – od najpopularniejszego towaru, czyli owoców, poprzez ubrania, towary spożywcze, do ulicznego jedzenia robionego na niewielkich, tanich grillach. Szaszłyk lub kiełbasa o konsystencji parówki – 8 złotych. Kupiłem dwie, wystarczyły by się najeść (mam tylko nadzieję, że to nie było mięso ze świnek morskich!). Ale były i bardziej profesjonalne uliczne kuchnie, gdzie można było zakupić pyszne zupy, a nawet kałamarnice. Sprzedawano również kopytka oraz… świńskie głowy! Tu i ówdzie palono węgielki i kadzidełka, których słodki zapach rozpływał się w powietrzu. Ruch jak w jakimś gigantycznym mrowisku, i to na kilkudziesięciu ulicach, będącymi po prostu zwykłymi ulicami, środkiem których między niespiesznie przemieszczającymi się tłumami, niezdarnie i powoli próbowały się przedzierać samochody. Stragany rozstawione były również po bokach ulic głównych, aczkolwiek sama jezdnia w takich miejscach opanowana już była wyłącznie przez pojazdy mechaniczne. Cierpiały na tym zapchane ludzkimi falami chodniki, którymi czasami ciężko było się przedzierać. Szum samochodów, rozmów, nawoływania sprzedawców, często przez megafony, ludzie ubrani w kolorowe, tradycyjne ubrania (zwłaszcza kobiety) – wszystko to mogło na pierwszy rzut oka sprawiać wrażenie jakiegoś niekontrolowanego chaosu, aczkolwiek był to chaos zorganizowany, sam z siebie regulujący pewne prawidła zachowań i poruszania się. Dość szybko załapałem o co chodzi, wyczułem ten ‘flow’ i podświadomie skumałem jak trzeba przemieszczać się między ludźmi aby nie być potrącanym i nie odbijać się od nikogo (doświadczenie z koncertów pewnie się tu trochę przydało, heh).
Puno nie ma jakichś specjalnych atrakcji turystycznych, toteż nie zauważyłem tutaj żadnych innych podróżników czy turystów. Jako jedyny gringo na ulicy nie zwracałem jednak na siebie uwagi – jakichś ciekawskich spojrzeń nie zauważyłem ani na sobie nie czułem.
Ktoś może zapytać, po co przybyłem do tego miasta, w którym nic ciekawego właściwie nie ma. Moim celem nie było miasto samo w sobie, ale to, nad czym ono leży. Jezioro Titicaca! Okadzony kadzidełkami, dymem z grilla, napełniony kiełbaso-parówką z patyka, przemierzywszy między straganami kilka kilometrów, udałem się w kierunku nabrzeża. Zbliżając się do portu, znajdujących się w nim zacumowanych łodzi i przewozowych jachtów mijałem już profesjonalnie wykonane pasaże handlowe, składające się głównie ze stoisk sprzedających ubrania i z niewielkich restauracji. Ładne, spokojne miejsce, w odróżnieniu od ulic niezbyt zatłoczone, może też z tego względu, że ceny były tu nieco wyższe, a produkty bardziej eleganckie. Zakupiłem sobie coś w rodzaju kurtki-wiatrówki, aczkolwiek bardziej to przypomina rozpinaną ciepłą bluzę z wełnianą podbitką. Ma ładne, kolorowe, indiańskie zdobienia na końcach rękawów, jest czarnego koloru i wydaje się bardzo ciepła. Ot, tak na polską jesień lub zimne peruwiańskie wieczory oraz noce. Ze 100 złotych wytargowałem na 80. Jakość super – kilka lat – mam nadzieję - posłuży!
Powoli dotarłem do brzegu – widok nie był szczególnie zachęcający. Wszędzie wspomniane łódki, jachty, motorówki, woda zaś nieestetycznie spieniona i zanieczyszczona. Gdzieniegdzie zielona, drobna, unosząca się na wodzie rzęsa (taka roślina) – czytałem gdzieś, że lubi ona ścieki i dobrze się czuje w niezbyt czystej wodzie. Miałem wrażenie, jakby zawartość ubikacji z tych przewozowych mini-jachtów wylewano wprost do jeziora. Z nabrzeża nie wyglądało ono na jakoś szczególnie duże, ale nie sugerowałem się tym pierwszym wrażeniem, ponieważ znam dane dotyczące Titicaci. Maksymalna długość 190 kilometrów, szerokość 80 km. Powierzchnia to ponad 8300 kilometrów. Średnia głębokość to jakieś 160 metrów, największa 280 metrów. Jezioro jest potężne, ale z brzegu Puno jakoś specjalnie majestatycznie nie wygląda.
Nie przybyłem do Puno bynajmniej po to tylko, by sobie popatrzeć na to jezioro. Oczywiście, chciałem je zobaczyć, ale przede wszystkim chcę na nie wpłynąć. Na mapie widać na nim dwie wyspy – Amantani i Taquile. Widząc je na ekranie telefonu, od razu wiedziałem, że zrobię wszystko, by jakoś na którąś z tych wysp się dostać i spędzić sobie tam kilka dni. Nie wiedziałem, czy jest taka możliwość, nie wiedziałem co to za wyspy (dalej nie wiem, haha, ale to jest w tym najfajniejsze!), ale po prostu taki plan natychmiast ukształtował się w mojej głowie i już. Lubię wyspy, byłem na jednej z wysp San Blas w Panamie (bardzo malutka!), na Utili w Hondurasie (można poczytać w relacjach z wypraw do tych krajów), mają specyficzny klimat, można się na nich odciąć od reszty świata, zatrzymać w podróży, zrelaksować. Być może jutro uda mi się na jedną dostać i znaleźć jakiś nocleg, już poczyniłem ku temu pierwsze kroki. Pomogła recepcjonistka!
Hotel w Puno znalazłem sobie po drodze, przez booking.com. Maya Inn, blisko portu, o którym wspomniałem przed chwilą. Nocleg kosztuje tu– uwaga! – 10 dolarów! Jakieś 45 złotych. W pokoju wszystko, czego potrzeba – duże łóżko, łazienka, stary (ale działający) telewizor, jest nawet sejf. Niska, wyglądająca na Indiankę młodziutka recepcjonistka powitała mnie szerokim uśmiechem. Jak się niemal od razu przekonałem, do jej uśmiechu dochodził szczery, głośny, zaraźliwy śmiech. Kurczę, biły od niej strasznie pozytywne wibracje! Chodzący uśmiech! Po zameldowaniu się, odebraniu kluczy, i całych tych formalnościach, zapytałem o możliwość dostania się na którąś z wysp na jeziorze Titicaca. Normalnie jakby na to czekała! Spod lady natychmiast, w ułamku sekundy wyciągnęła ulotkę z ofertą różnych wycieczek po jeziorze! Jak w jakimś scenariuszu! Poczułem się jak w jakimś Truman Show, haha – reżyser filmujący moje życie wiedział o moim zamiarze, więc wynajętej aktorce grającej recepcjonistkę podrzucił taką broszurkę, i pewnie zorganizował już wszystko nad i na jeziorze. A tak poważnie – po prostu mnie (bardzo pozytywnie) zaskoczyła. Takie magiczne: ‘mówisz-masz’! No dobrze, ale wszędzie tu są w ofercie takie krótsze lub dłuższe objazdówki po jeziorze, włącznie z powrotem w programie. Ja natomiast chcę się po prostu dostać na jakąś wyspę, o tu, na przykład na Amantani, ale już nie wracać do Puno. Zapłacić tylko za podróż w jedną stronę. Nie ma problemu, nie ma problemu – odparła. Zadzwoniła gdzieś i po kilku minutach wszystko mi wyjaśniła. Otóż proponuje ona tę wycieczkę – odwiedzenie wysepek Uros (nie da się tego pominąć, bo to po drodze), popłynięcie na wyspę Amantani, bo to jest w programie, jej zobaczenie, z tym, że ja już tam sobie zostanę. I tyle, proste! Połowa tej ceny, czyli jakieś 40 złotych. O, super! Biorę, proszę dla mnie taki wypadzik zamówić. Zadzwoniła gdzieś znowu, dogadała szczegóły, po czym poinformowała mnie, że o 6.30 jutro rano ktoś po mnie tutaj przyjdzie, zaprowadzi mnie na nabrzeże i wszystko pokaże. Zapłaciłem od razu – czyli wszystko już mam załatwione. Nie sądziłem, że będzie to aż tak dziecinnie proste.
Mam tylko mały problem z gotówką – póki co tu, w Puno, nikt nie miał terminala, więc trochę mi jej ubyło, a uświadomiłem sobie, że na wyspie pewnie z płatnościami kartą będzie podobnie, a będzie trzeba jeszcze przecież jakoś opłacić nocleg, coś tam jeść, za coś wrócić. Wyszedłem wieczorem na miasto w poszukiwaniu bankomatu – jeden nie działał (nie miał już gotówki), drugiego nie było, choć aplikacja Google Maps pokazywała, że ma być, trzeci był już gdzieś bardzo daleko. No nic, kilkaset złotych mam, trzeba będzie jakoś to ogarnąć, ale już zbyt zmęczony jestem, by się tym przejmować.
Podsumowując – spędzam tu noc, rano udaję się na Amantani, tam poszukam jakiegoś noclegu, zobaczę czy mi się będzie podobać, na jak długo starczy mi gotówki, a jak wrócę do Puno, to pomyślę, czy tu spędzić noc, czy może od razu uda się kupić bilet nocny w jakieś inne miejsce. W jakie? A to już wszystko jedno!
Dobrej nocy!


31 lipca – Jezioro Titicaca, wyspy Uros i wyspa Amantani

Na recepcji byłem wcześnie, trochę przed czasem, bo już o 6.15! Spakowany, świeżutki, trochę senny, ale podniecony nieznanym i niewiadomym! Po prostu podekscytowany przygodą! Recepcjonistka, ta sama, co wczoraj, mówi mi, żebym sobie zjadł śniadanie. Że jest czas, że mnie zawoła. Okay, coś tam wszamać zawsze warto. Bułeczki z dżemem – dwie, na szybko, kawa też na szybko i o 6.30 byłem z powrotem. 6.35– nie ma nikogo. 6.45 – dalej nikogo. Nie niepokoiłem się, ludzie z Ameryki Łacińskiej są zazwyczaj słowni, z tym, że zawsze spóźnialscy. Przed 7.00 ktoś się w końcu pojawił! Si, soy Artur, vamos? (Tak, jestem Artur, idziemy?)
Jakiś pan prowadził mnie i dwójkę lokalnych turystów (którzy po mnie już przyszli z nim) przez budzące się leniwie ulice Puno. Tak na nogach mamy dreptać? Myślałem, że podjedziemy! Ech, to w sumie kawałek, no ale tak z rana, dwa plecaki… Cicho, cicho! To nie Polska, tu nie ma narzekania! Ale w sumie fajnie byłoby tak z rana wsiąść sobie do… Cicho, cicho już!
Dotarliśmy do portu, weszliśmy na mostek (małe molo), stamtąd na jeden jachcik, potem na drugi, i hop na trzeci! Skakanie z jachtu na jacht z plecakiem i torbą na ramionach nie należało do najbezpieczniejszych czynności, ale mimo asportowego trybu życia i rozespania dałem radę i nie wpadłem do zanieczyszczonej przy brzegu wody (kiedyś grało się w piłkę! – może dlatego też jakaś tam koordynacja ruchowa pozostała, haha). Środek transportu, jakim mieliśmy poruszać się po jeziorze, był połączeniem łodzi z najtańszym możliwym jachtem – ot, wchodziło się do kabiny, w której w dwóch rzędach czekały na pasażerów 24 fotele. Ot, taki jeziorowy, tani busik. Z przodu wyróżniał się duży fotel kapitana, po bokach mieliśmy duże okna z powierzchnią wody może z metr niżej od wysokości głowy – można sobie było popatrzeć pod lustro jeziora. Z tyłu, za fotelami, było trochę miejsca, gdzie można było zrzucić bagaże. Łajba kołysała się delikatnie, czekając na resztę pasażerów. Ci schodzili się niespiesznie, ale po pół godzinie wszyscy już przybyli. Obok fotela kapitana stanął przodem do nas mężczyzna po trzydziestce. Nasz przewodnik. Każdego z pasażerów zapytał o ich kraj pochodzenia – byli oczywiście Peruwiańczycy, byli też Argentyńczycy, Chilijczycy, Ekwadorczycy, ale też i Dominikańczycy. Wszyscy hiszpańskojęzyczni, oprócz mnie i jednej Angielki. Specjalnie dla nas każdą opowiastkę przewodnik tłumaczył nam angielski. On sam był stąd, z wysp Uros rozsianych na jeziorze w pobliżu Puno.
Nasza łódź ruszyła!
Usłyszeliśmy o tym, że nazwa jeziora, Titicaca wzięła się ze słów titi – czyli puma, i caca (wymowa w kechuańskim to haha), czyli szary. Gdyby popatrzeć na mapę jeziora, to można zobaczyć pumę łapiącą królika. Hmm, no jakby się przypatrzeć, to może i rzeczywiście… Przypomniała mi się rozmowa w busie, prowadzona z dziewczyną pochodzącą z Arequipy, gdy zwiedzaliśmy atrakcje Świętej Doliny, 24 lipca (równo tydzień temu!). Powiedziałem jej, że w Polsce Titicaca bardzo dobrze się kojarzy, jezioro jest znane, a sama jego nazwa brzmi pięknie i egzotycznie. Egzotycznie? – zapytała. Ano. I nawet trochę romantycznie. I tajemniczo! Zaśmiała się. ‘Dla nas to po prostu nazwa. ‘Titicaca (powiedziała cicho, jakby do siebie, chcąc przekonać się czy jest w tym jakaś krzta romantyzmu – przyp.). Nic specjalnego. Nie brzmi jakoś ładnie’ – dodała. Haha. No może rzeczywiście dla Peruwiańczyków to Titicaca brzmi tak, jak dla naszych polskich uszu brzmią nazwy naszych polskich jezior, na przykład takie Śniardwy albo Wigry? Sam bym się chyba zaśmiał, gdyby ktoś mi powiedział, że nazwa Gopło wydaje się bardzo romantyczna! Albo, że Wdzydze (jezioro w Borach Tucholskich) brzmi ekscytująco czy tajemniczo! Heh…
Jezioro, mówił dalej przewodnik, przy brzegu jest zanieczyszczone, bo spływają do niego ścieki z Pumo i Juliaci (wiedziałem!), ale im dalej i im głębiej, jest ono czystsze. W najgłębszym miejscu ma prawie 300 metrów, jak ocean! A propos Puno – mówi się tam w języku ajmara (przedinkanskim), kechua (języku inków) i oczywiście po hiszpańsku.
Za oknem widać było trzciny, między którymi płynęliśmy. To trzcina totora, bardzo ważna dla mieszkańców wysp Uros. Rośnie ona płytko, na głębokości 1,5 metra, więc im dalej ku środkowi jeziora, tym jej mniej. W pewnym momencie oczywiście zupełnie zanika.

Wyspy Uros to nie są zwyczajne wyspy, bo to sztuczne wyspy wykonane właśnie z tejże trzciny! Właściwie to rodzaje ogromnych trzcinowych tratw, na których mieszkają ludzie. Właśnie płynęliśmy na jedną z takich niewielkich wysp. W drodze przewodnik uczył nas kilku zwrotów w języku ajmara, które wszyscy entuzjastycznie, rozbawieni (przewodnik wlał w nas dobry humor – potrafił, niczym jakiś doświadczony weselny wodzirej, rozkręcić ludzi!), powtarzaliśmy, na przykład:
- Kamisaraki! – Jak leci?
- Walicki! – W porządku!
- Yus pagara – Dziękuję.

Lud Uru posługuje się językiem ajmarskim, przedinkaskim. Przewodnik powiedział nam, że na jezioro uciekli przed Hiszpanami kolonizującymi te ziemie.
[Edit po porwrocie – zaczęła mnie zastanawiać sprawa tego języka przedinkaskiego i Hiszpanów; przecież gdyby rzeczywiście na jezioro lud Uru został wypędzony przez Hiszpanów, wtedy – po skolonizowaniu przez Inków - powinni mówić już po keczuańsku! Zrobiłem mały research i moje podejrzenia okazały się słuszne – lud Uru zasiedlił jezioro wcześniej, uciekając nie przed Hiszpanami, ale przed… Inkami!]
Ludzie ci od zawsze trudnili się handlem wymiennym, ale dzisiaj ważna jest dla nich również turystyka.
Rejs na wyspy Uros nie trwał długo – po niecałych 30 minutach dobiliśmy do jednej z wysepek. Jeszcze raz użyję tutaj słowa tratwa, bo to raczej dryfująca w miejscu (zakotwicza się ją na dnie – dlatego też nie są one na samym środku jeziora, gdzie są największe głębokości) trzcinowa platforma, aniżeli wyspa. Ta składała się z kilku trzcinowych domków ułożonych w kształcie półkola, w środku którego usiedliśmy. Przed nami stanęła jedna z mieszkanek wyspy razem ze swoją kilkuletnią, może mającą pięć lat, córeczką. Na małej ambonce zrobionej (a jakże!) z trzciny, kobieta postawiła trzcinowy domek i zaczęła opowiadać o zwyczajach jej ludu. Mała dziewczynka trzymała laleczki, którymi odgrywała scenki opowiadane przez mamę. Mama mówiła po ajmarsku, nasz przewodnik nam wszystko tłumaczył. Opowiadała o tym, jak ważna tu jest trzcina – buduje się z nich wyspy, z odpowiednio zbitej i związanej, stawia domki, a biały korzeń się zjada. Jedną wysepkę buduję się w rok, służy ona około 40 lat. Co 15 dni trzeba dokładać nową warstwę trzciny, bo ta pod wodą po prostu gnije (wyspy zanurzone są na głębokość około jednego metra). Z totory robi się również herbatę, a także służy ona jako środek przeciwbólowy. Kobiety zajmują się gospodarstwem domowym, wychowują dzieci, gotują, tkają, mężczyźni natomiast polują na jeziorze – łowią ryby (zwane carachi), łapią ptaki, podkradają ich jaja z gniazd składanych w trzcinie. Ostatnio jednak coraz więcej mężczyzn udaje się do pracy na ląd, zwłaszcza do Puno. Czasami opowiadająca pani pozwalała sobie na odrobinę humoru, na przykład opowiadając, jak to na randki wypływa się łódką między (oczywiście!) trzciny. Sprawdziła również naszą znajomość ajmarskiego, czyli zwrotów, których uczył nas przewodnik w trakcie drogi na jej wysepkę.
Po ciekawej prezentacji dostaliśmy jakieś 20 minut na odpoczynek, obejrzenie domków i obejrzenie wyrobów tkackich i rękodzielniczych pań z wysp Uros. Były to na przykład małe modele łódek używanych przez ludzi zamieszkujących jezioro, obrusy na stoły z wyszywanymi zwierzętami, które znaleźć można w/na Titicace. Były też czapki i spódnice z lokalnymi motywami i wzorkami. Oczywiście oprócz oglądania (i podziwniania) tych rzeczy, można je było zakupić. Można również było zajrzeć do niewielkich chatek wielkości kilku metrów kwadratowych – jak spostrzegłem, do ich budowy wykorzystuje się również drewno, na przykład do budowania nieskomplikowanych, prowizorycznych wręcz podłóg i prostych belek dachowych. Oprócz chatek lud Uru buduje sobie platformy widokowe, na które można się było wspiąć. Co ciekawe, na wyspy zawitała też technologia, jako że na kilku metalowych słupkach postawiono niewielkie panele słoneczne, które pomagały zasilać kilka żarówek umieszczonych wewnątrz domków.

W międzyczasie porozmawiałem sobie z przewodnikiem, o którym wszyscy już zapomnieli i który trochę się nudził stojąc trochę na uboczu. Pierwsza kwestia – kończąca mi się gotówka. Zgodził się wziąć ode mnie trochę dolarów i zamienić je na sole! Uff, zawsze coś! Powiedziałem mu, że płynę na Amantani i chcę sobie tam znaleźć jakiś hotel albo hostel. Popatrzył na mnie zdziwiony.
- Que? – zapytałem, lekko zaniepokojony jego spojrzeniem.
- Tam nie ma żadnych hoteli! – odparł.

O psiamać!
- Nie wiedziałem – mówię mu stroskany.
- Nie martw się, coś ci tam załatwię – odparł, klepiąc mnie pocieszająco po ramieniu.

Uff, no to jednak uda się spędzić tam kilka dni. ‘Coś’, hmm. Ciekawiło mnie, co miał na myśli, ale powoli się domyślałem. Cieszyła mnie możliwość pobytu w miejscu, gdzie nie ma żadnego hotelu! Chciałem, nadal chcę, dać głowie odpocząć. Jestem tu już dwa i pół tygodnia i już zdążyłem tyle zobaczyć i tyle doświadczyć! I mam wrażenie ciągłego bycia w drodze – chcę na chwilkę wyluzować, pozwolić rzeczom i wspomnieniom wpaść w odpowiednie szufladki w mózgu i ładnie się w nich poukładać. Póki co, mam wrażenie, że w głowie huczy mi prawdziwy tajfun myśli, które krążą w czaszce w jakimś nieładzie i zaczynają się niezdarnie mieszać i nakładać na siebie… Doświadczam jakiegoś przebodźcowania. Kilka dni spokoju w jednym miejscu na pewno mi się przyda.

Gdy wszyscy już się porozglądali i zakupili lokalne wyroby, zaproszono nas na dużą, kolorową łódź z wygiętą rufą – a właściwie dwoma, bo przednia część kończyła się czymś na kształt dwóch łódek. W jednej siedziało dwóch lokalnych mężczyzn, a w drugiej dwie lokalne kobiety – wzięli w ręce długie wiosła i cierpliwie czekali, aż wejdziemy na pokład. Można było sobie usiąść na dole, ale także po drabince wejść na małą ambonkę znajdującą się w tylnej części łodzi. Oczywiście wdrapałem się na górę, a wraz ze mną kilkoro ludzi. Między nami usiadła ta mała dziewczynka, która pomagała mamie przy prezentacji. Od razu skradła nasze serducha! Ubrana w żółtą kamizelkę narzuconą na wzorzysty sweterek, w jaskrawo-różowej sukience, żuła sobie gumę, którą niedbale rozciągała palcami, i co chwila zadawała nam po hiszpańsku różne pytania. Skąd jesteś? A ty? A co lubisz jeść? Ile masz lat? I tak sobie popłynęliśmy na trzcinową wysepkę obok, zabawiani pytaniami przez uroczą pięciolatkę.

Ta wysepka służyła jako punkt gastronomiczny dla obwożonych po jeziorze turystów. Można tu było zakupić jakieś owoce do zjedzenia, herbatę oraz kawę. Za 3 sole do paszportu wbijano także pieczątkę z nazwą wyspy (oczywiście poprosiłem!). Przewodnik powiedział mi, że mogę dogadać się z tym gościem od pieczątek, który miał przy sobie nawet działający … terminal na karty! Gdy ten już podbił mi już paszport (mam nadzieję, że z tego tytułu nie będę miał kiedyś jakichś problemów!), zapytałem o effectivo (gotówkę) i pokazałem kartę kredytową. Nabił mi rachunek na 100 soli, zapłaciłem przeciągając po czytniku terminala w gotówce do ręki dostałem 80 soli. Heh. No zawsze coś! Na więcej nie chciał się zgodzić, tak jakby czuł, że robi jakiś przekręt. Kupiłem za kilka soli kubek kawy, szybko wypiłem i udałem się na nasz jacht, gdzie kierował nas przewodnik. Płynęliśmy na Amantani!

Siedzenie w środku naszego jachtu robiło się trochę nudne. Przewodnik nie zabawiał nas żadnymi dykteryjkami i ciekawostkami, wszyscy siedzieli w ciszy, słychać było tylko monotonny szum silnika. Okno, przy którym siedziałem, położone było dość nisko w stosunku do lustra wody, więc właściwie nic ciekawego – oprócz tafli wody i trzcin – nie widziałem. A pogoda była taka piękna. Wstałem, podszedłem do przewodnika i zapytałem, czy mogę sobie wyskoczyć na dach kabiny. Jasne! Nie ma problemu! No to udałem się na tył naszej łodzi, tam drabinką wdrapałem się dach i już mogłem podziwiać Titicacę w pełnej krasie! Na dachu znajdowała się rozklekotana sofa, ale nie czułem się na niej pewnie, toteż usiadłem sobie obok niej, na ‘podłodze’, opierając się plecami o mocne, metalowe barierki (fachowo zwane relingami). Przede mną łopotała peruwiańska flaga. Płynęliśmy przez trzcinowiska, ale z czasem było ich coraz mniej, a wokół naszej łodzi rozrastało się coraz szersze ciemno-błękitne lustro czystej wody. Wyciągnąłem z przepastnych kieszeni moich spodni małpkę rumu. Wiatr przyjemnie rozwiewał włosy, słońce delikatnie grzało z góry, a ja piłem sobie powoli rumik płynąc jeziorem Titicaca. To też jedna z tych chwil, które człowiekowi na długo zapadają w pamięci.

Ludziom na dole jednak zaczęło się nudzić. Pierwszą osobą, która wlazła na daszek i zaczęła sobie ze mną siedzieć była Romina z Urugwaju. Udało mi się od niej w zamian za kilka dolarów dostać kilka soli! Myślę, że po tych kilku transakcjach mogę już przez kilka następnych dni oszczędnie posługiwać się gotówką! Po kilku minutach dołączyła do nas pani z Quito, stolicy Ekwadoru. Spędziłem z nimi fajne chwile konwersując po hiszpańsku. Dowiedziałem się między innymi, że słońce w Ekwadorze wstaje i zachodzi cały rok o tej samej porze! No w końcu nazwa kraju po hiszpańsku to ‘równik’. Obie moje towarzyszki gorąco polecały mi odwiedzenie ich krajów. Potem dołączyła do nas Brytyjka, szczęśliwa, że może z kimś pogadać po angielsku. Jeździ po Peru jakiś czas bez znajomości hiszpańskiego (!) i wreszcie może z kimś porozmawiać. Nasza konwersacja oparła się głównie na informacjach przekazywanych przeze mnie na temat Cusco i Nazci, gdzie niedługo będzie zmierzać. Oczywiście chce zobaczyć Machu Picchu, a ja oczywiście i uczciwie jej powiedziałem, że będzie musiała taką wycieczkę sobie rezerwować i czekać, ale doradziłem jej tani, acz porządny hostel, w którym gościłem, a także i atrakcje, jakie on oferuje, a na koniec dałem jej kilka przydatnych rad dotyczących transportu do Nazca (skąd, za ile, i tak dalej). Dziewczyna wszystko skrupulatnie notowała w notesiku, więc to nie było takie gadanie dla gadania. Cieszyłem się, że mogłem komuś pomóc!
Tym razem rejs trwał dość długo, bo prawie 2 godziny i 30 minut! Ale nie było nudno!

31 lipca –wyspa Amantani

Przed 13-tą dobiliśmy do wyspy Amantani. Wyspa wydawała się wysuszona – już z daleka rzucał nam się w oczy jej szafranowy kolor (czyli coś między żółtym, a pomarańczowym), czasami przechodzący w bladą zieleń. Roślinność w postaci drzew czy krzaków była bardzo skąpa, właściwie nie istniała. Wzgórza wyspy porośnięte były wyschniętą trawą. Wyspa pięła ku się niebu, dość wysoko wystawała ponad powierzchnię wód Titicaci.
Łódź zacumowała przy niewielkim, starym betonowym molo. Nadgryzione zębem czasu kruszyło się ono już w paru miejscach, w jego okolicy oprócz pól nie było absolutnie nic. Pola też były puste – tutaj widać jak na dłoni było to, że lipiec/sierpień jest porą suchą. Jakaś irygacja, spryskiwacze? Pomarzyć!
Pola ciągnęły się w górę niewielkiego wzgórza, które poszatkowane było – a jakże! – tarasikami. Nie były jednak one tak duże i na końcach wysokie, jak w przypadku tarasów uprawnych Inków, ale jednak jakaś konsystencja i podobieństwo tutaj jest zauważalna. Czasem te tarasy na wyspie Amantani nie są zupełnie płaskie, jakby kto przykładał do nich poziomicę, ale delikatnie przechylone są w dół, stronę jeziora. Aby przejść z tarasu na taras wyżej, należy jednak trzymać się ciągnących się ich bokami wąskich, udeptanych nogami lokalnych mieszkańców ścieżek. No tak tu się gospodarzy…

Dotarliśmy do jednego z domów, za którym stał już przygotowany dla naszej grupy długi stół pod rozwieszonym na palikach materiale chroniącym przed słońcem. Mieliśmy piękny widok na jezioro. Ale o co chodziło? Po co stół? Otóż okazało się, że w cenie jest dwudaniowy obiad! Na pierwsze – jakaś żółta zupka. Na drugie – albo kurczak, albo ryba (do wyboru), do tego ryż z ziemniakami i kilka warzyw dla smaku. Ot, obiad, jak obiad, ale świadomość, że jest robiony przez ludzi żyjących na wyspie tylko ze składników hodowanych tutaj dodawała całemu posiłkowi jakiegoś miłego uroku. Do posiłku można było sobie zamówić, tym razem płatne, napoje. Coca-cola, Sprite, lub piwo. A co mi tam! Piwko proszę! Jedzenie i napoje podawał señor Salvador, troszkę już starszy mężczyzna, i jego żona. Po obiedzie mogliśmy chwilkę posiedzieć i sobie porozmawiać. Ja złapałem fajny kontakt z chilijska parką, troszkę młodszą ode mnie. Nie dane nam jednak było długo cieszyć się przyjemną konwersacją, jako że pan Salvador i dwójka mężczyzn z jego rodziny urządziła nam pokaz wytwarzania… szamponu do włosów. Zerwali roślinę rosnąca literalnie obok nas, położyli na płaskim kamieniu i drugim płaskim kamieniem zaczęli ją ucierać. Od razu zaczęła się pienić! Bez żadnych dodatków – nic! Po prostu roślina i dwa kamienie! Poniżej delikatnie przechylonego kamienia spoczywała czerwona miseczka, do której powoli sobie spływał tak powstały spieniony szampon. Można było zamoczyć w nim rękę i powąchać jego naturalny, roślinny aromat. Przewodnik powiedział nam, że mieszkańcy wykorzystują roślinność wyspy do różnych celów. Wspomniał o rosnącej wszędzie muñi, którą wystarczy zerwać, zalać wrzątkiem i już ma się herbatę. Muñę wykorzystuje się też do ochrony innych roślin przed szkodnikami, a także jako naturalny antybiotyk!

Po tej prezentacji przewodnik wziął mnie na bok i powiedział zadowolony: „Jak jedliście, załatwiłem Ci zakwaterowanie. 70 soli za dobę, u córki pana Salvadora. Jedzenie masz w cenie! Śniadanie, obiad i kolacja! Nie wierzysz? Serio! Chodź, pokażę Ci, to dwie minutki drogi stąd. Rozliczysz się z nią na koniec, napisz do mnie rano w dniu wyjazdu, codziennie tu przypływa jakaś łódka z turystami, załatwię ci powrót za 40 soli. Gra?”
No jasne, że gra. Ze dwie noce sobie tu spędzę! Dał mi numer, mogę pisać SMSa albo na whatsappa. Doszliśmy do niewielkiego domku, przed którym już czekała na mnie pani Juana. Wyglądała na jakieś 50-60 lat, ale coś mi się w tej rachubie nie zgadzało, bo pan Salvador, jej ojciec, wydawał się niewiele starszy. Albo więc on wyglądał młodziej, niż miał lat, albo ona na starszą niż była. Ale ważniejszą kwestią dla mnie było miejsce mojego zakwaterowania. Przewodnik właściwie tylko nas sobie przedstawił i zaraz zniknął by wrócić do pozostawionych na chwilę samym sobie turystom. Señora Juana oprowadziła mnie po niewielkiej posesji. Jej domek, parterowy, dwuizbowy, stał obok piętrowego budynku. Na parterze znajdowały się jakieś pomieszczenia gospodarcze, piwnice, składziki – w jednym z nich na czas mojej obecności zamknięty będzie szczekający co jakiś czas pies. Na piętrze znajdują dwa pokoje do dyspozycji gości. Jednak ich jakość była prawdziwie… lokalna. Rustykalna, swojska, ot, prawdziwa. By dostać się na zbity byle jak z desek balkon trzeba było wejść po zbitej byle jak, niebezpiecznie chyboczącej się drabinie o bardzo niepewnych, cienkich szczeblach! Balkon, jak wspomniałem, z desek, szerokich, miał barierki z deseczek grubości nogi od stołu (chociaż to raczej były długie szczapy niż deseczki), o które absolutnie nie można się było opierać. Wszystko to było dość niestabilne i niezbyt bezpieczne! Wystarczyłaby chwila nieuwagi by spaść kilka metrów w dół i połamać się boleśnie w kilku miejscach, a może nawet połamać się całkowicie, tak na zawsze już, czyli na śmierć.
Weszliśmy do jednego z pokoi – nie było w nim prądu, więc przeszliśmy do drugiego. Tu elektryczność już była. Pokój był urządzony bardzo, bardzo skromnie. Dwa łóżka, niewielki stolik, żarówka na suficie i tyle. Malutkie okienko naprzeciwko drzwi wejściowych, za nim (i za firanką) widok na strome poletko, na którym pasły się owce. Drzwi wejściowe nie mają zamka ani klamki, po prostu zamyka się je wpychając je w futrynę. Przy wychodzeniu trzeba założyć kłódkę na niewielki, cieniutki skobel i zamknąć kłódkę na kluczyk, który oczywiście dostałem. Ubikacja znajduje się na dole – tzn. jest muszla klozetowa, ale aby spłukać zawartość trzeba zaczerpnąć wiaderkiem wody z dużej bali i wlewać ją w muszlę klozetową, dopóki zawartość, której człowiek pozbywa się z przepastnych bebechów, nie zniknie. Kanalizacji tu nie ma, więc zastanawiam się, gdzie te ścieki spływają… Łazienki też nie ma – można umyć ręce z butli z dołączonym do niej kranikiem, ale dokładniejsze mycie odbywa się na zewnątrz. Pani Juana rano przyniesie wodę do kilku bali i wiaderek. No i tyle. Długo ze mną nie pobyła, bo sobie gdzieś poszła i zostawiła mnie samego. Wypakowałem parę rzeczy, usiadłem sobie na drewnianym balkonie i gapiłem się w złocące się w słońcu soczysto-niebieskie jezioro Titicaca. Uderzyła mnie niesamowita cisza i bezruch tego miejsca. Po dziesięciu minutach już mną rzucało – ‘no przecież nie będę tak bezczynnie siedział!’. Internetu nie było! Dobrze, że wcześniej zapisałem sobie mapkę online, więc mogłem zerknąć sobie w Google Maps. Na tej wyspie to właściwie nic nie ma! Jest jakiś mały placyk, całkiem nieopodal, jakieś 10 minut na nogach. Udałem się tam więc, idąc wąską ścieżką wyłożoną płaskimi kamieniami. Wzdłuż ścieżki, a właściwie ścieżek, bo rozgałęziają się jak jakieś naczynka krwionośne, stoją kamienne murki odgradzające je od terenów gospodarskich i małych poletek, na których wypasają się ospałe owce. Ścieżki są pełne ich odchodów, tj. drobnych, czarnych kulek. Nie ma tu dróg, tylko takie ścieżki – na wyspie nie ma ani jednego samochodu! Amantani jest mała, zajmuje jakieś 9 kilometrów kwadratowych (dla porównania, powierzchnia Warszawy to 517 km kwadratowych, powierzchnia Krakowa to 327 km kwadratowych, Lublina 147, a takich Wadowic, Andrychowa, Wolbromia i Pisza to 10 km kwadratowych, więc – w przypadku tych czterech ostatnich miejscowości - w zasadzie tyle samo). W ciągu dnia jest tu bardzo cicho i spokojnie, ludzie bez potrzeby nie wychodzą z domów. Raz, że nie ma gdzie iść, dwa, to upał – człowiek obracając się wokół siebie naliczy ledwie kilka drzewek, nie ma tu cienia, a słońce wisi niemal nad samą wyspą wysuszając ją powoli na wiór. Przynajmniej o tej porze roku, w której tu jestem, czyli w porze suchej. Nie ma aut, nie ma ludzi, jest cisza. Czasem gdzieś zabeczy owca. I tyle. Dość surrealistyczne, ale czuję, że przywyknę do tego braku bodźców słuchowych! Przypomina mi się pełna trąbiących aut głośna Lima czy krzyczący do megafonów uliczni sprzedawcy w Puno. Gwar, harmider… Tutaj natomiast mam wrażenie, jakbym stracił słuch!
Serce wyspy Amantani to niewielki placyk, który chyba nawet nie ma żadnej nazwy. Jego centralnym punktem jest niewielki pomnik, chyba Wirakochy, stojący na samym jego środku, a także niewielki katolicki kościółek św. Antoniego stojący na jego północnej stronie. Kościółek jest malutki, zbudowany z szarego kamienia. Nie ma chyba nawet 10 metrów wysokości, a jego dwuspadowy dach zrobiony jest z rdzewiejącej już blachy. Bardzo skromny, ale w środku czysty i przytulny. Wewnątrz panuje przyjemny mrok i chłód. Obok stoi wieżyczka, będąca dzwonnicą. Wszedłem jakoś na jej szczyt, co nie było wcale takie proste – wieża jest wąska, w środku ma bardzo ciasny i niski korytarz. Można natknąć się na pajęczyny i nieźle pobrudzić, ale z góry – choć to nie będzie nawet 20 metrów – jest ciekawy widoczek na plac. Dzwon jest raczej mały i symboliczny – wątpię czy jego bicie dotarłoby gdzieś dalej niż poza okolice placu. Pomnik Wirakoczy, kościół z dzwonnicą – zastanawia takie zestawienie, wszak Kościół jest częściowo odpowiedzialny za zagładę inkaskiej cywilizacji. Na placu jest też szkoła i jedna baro-restauracja. Do tego kawiarnia z trzema stolikami w środku i dwoma na zewnątrz, a także dwa sklepiki. I żadnego cienia i ani jednej żywej duszy!
Wszedłem do jednego ze sklepików – za ladą stał (a właściwie siedział) starszy pan, na którego wargach i kilku zębach widniały wilgotne resztki drobno przeżutych liści koki. Rozmawiając ze miał jej pełne usta. Zrobił mi smaki! Poprosiłem o woreczek – ten z Nazci mi się skończył, a poza tym to, jak mówi angielskie przysłowie, ‘When in Rome, do as the Romans do’. Albo w wersji polskiej – ‘Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać, jak i one’. O dziwo starszy pan wyciągnął spory woreczek, poszedł na zaplecze i wypchał mi go po liśćmi po samiutkie brzegi. Zaśpiewał mi za to wszystko tylko 2 sole! Taniocha! Wziąłem do tego trochę rumu (mały, duży też), sodę (Sprite) i jakieś małe chipsy. Ruszyłem z powrotem. W moim pokoiku pod spodenki ubrałem sobie kąpielówki, zostawiłem duży rum i chipsy na wieczór, a z małym rumem, liśćmi koki i cygarem zakupionym jeszcze w Cusco postanowiłem udać się tarasami rolnymi w dół, do brzegu wyspy. Czasami trzeba było zawracać, bo dochodziło się albo do zbyt stromej krawędzi, z której zeskok mógłby być ryzykowny, albo po prostu do jakiejś plątaniny krzaków blokującej ścieżkę, przez którą nijak nie można było przejść dalej. Po kilku minutach przedzierania się przez ten labirynt ścieżek w sposób niezrozumiały dla mnie wijących się i rozgałęziających po poletkach, byłem już na dole, przy starym, betonowym, kruszącym się molo, gdzie wysiadaliśmy po przybyciu. Szukałem jakiegoś kawałka przyjemnego brzegu, który łagodnie schodziłby do wody i gdzie można by sobie spokojnie usiąść. Kilkanaście metrów od mola znalazłem takie miejsce! Okazało się, że pracował tam lokalny rolnik. Starszy, mający ponad 60 lat, chodząc boso po glinianym poletku, plewił je starą motyką. Jego otoczony kamiennym murkiem teren uprawny przypominał raczej mały ogródek pasjonata-działkowicza niż jakieś pole uprawne. Gdy mnie spostrzegł, od razu pomachał mi na przywitanie. Zbliżając się w jego stronę zapytałem go gestami, czy mogę usiąść sobie na skraju jego pola. Dodałem, że ‘quireo nadar’, czyli, że chcę popływać. Uśmiechnął się mnie szeroko i zaczął kiwać głową na tak.
Rozebrałem się do kąpielówek (takie, które wyglądają jak krótkie spodenki), wszedłem do wody. O kurczę! Nie jest ciepło! Powoli, powoli, najgorzej z kartofelkami, udało się! Teraz góra… No i już byłem w wodzie! Ale… nie była to jakaś przyjemność! Woda była zimna! Popływałem kilka minut, postałem sobie jeszcze kilka, mimo zimna ciesząc się jednak z całej tej sytuacji. Dla Indian wszak Titicaca była świętym jeziorem! To właśnie z niego miał wyłonić się Wirakocza aby stworzyć Słońce i ludzi. Dawniej Indianie wrzucali do niego znalezione niedawno przez archeologów różne figurki i ozdoby. No i przecież moim marzeniem było się tu znaleźć! Lubię delektować się chwilami, kiedy marzenia się spełniają. Zresztą – któż tego nie lubi?
Wyszedłem i już lekko drżałem. Farmer, który na mnie patrzył, uśmiechał się z wyrazem lekkiego zdziwienia. No w sumie… Ni stąd ni zowąd, schodzi mu tu na pole jakiś zarośnięty gringo z nie wiadomo jakich zakątków świata i po prostu wchodzi sobie do jeziora popływać. Pływa chwilę pokurczony i nie mija 10 minut, jak wychodzi i drze się trzęsąc się: „Frio! Agua frio!” (Zimno! Zimna woda!). No pewnie też bym się, widząc coś takiego, uśmiechał. Troszkę sobie postałem pozwalając ciału obeschnąć, po czym zarzuciłem podkoszulek. Kąpielówek na zmianę nie miałem, nie chciałem na nie ubierać spodenek. Pomachałem rolnikowi buteleczką rumu, pytając czy chce się napić. O dziwo – zgodził się! Pokazał na jeden z kamiennych murków oddzielających jego działeczkę od poletka sąsiada. Usiedliśmy sobie pod murkiem, opierając się o niego plecami. Patrzyliśmy sobie na jezioro i słońce leniwie rozpoczynające wędrówkę w kierunku horyzontu. Nalałem mu do zakrętki kapkę rumu, podałem. On wzniósł ją w niebo, jak toast, i wypowiedział jakąś krótką formułkę, z której zrozumiałem tylko Pachamama i Pachatata – Matka Ziemia i Ojciec Ziemia, bóstwa płodności i żyzności. Po czym kilka kropelek z namaszczeniem ulał na ziemię w darze bóstwom. Pradawna duchowość w czystej postaci! Niby chrześcijaństwo zdominowało Peru i wszystkie ludy je zamieszkujące, ale ludzie nadal poświęcają te kilka kropel w darze starym bóstwom Ziemi. Po wypowiedzeniu krótkiej formułki i podarowaniu części rumu Pachamamie i Pachatacie, mój nowy amigo wypił zawartość nakrętki. Podałem mu woreczek z liśćmi koki – zrobił to samo! Wymieniliśmy się listkami. Pozdrowił bóstwa płodności i kilka listków upuścił na ziemię. Resztę wziął do ust.
Pan mieszka niedaleko, a na swoim niewielkim poletku uprawia ziemniaki. Wypytywał mnie, czy jestem na wyspie sam, u kogo się zatrzymałem (aha! pewnie będzie powód do miejscowych ploteczek!), skąd jestem. Okazało się, że to ja zostałem przepytywany przez niego i musiałem mu opowiadać o sobie i o Polsce. Usłyszałem niosącą się skądś muzykę. ‘Matrimonio! Ślub!’ – odpowiedział mi – ‘Jak chcesz, możesz iść, tu nie trzeba mieć zaproszeń’. O kurczę! Dał mi do myślenia!
Nie piliśmy dużo, może jeszcze ze trzy-cztery nakrętki (za każdym razem dzielił się zawartością z bóstwami – ja również, haha). Pan powiedział, że jeszcze ma przy domu trochę roboty, serdecznie się pożegnał i powolutku poczłapał sobie tarasikami w górę.
Zostałem sam, odpaliłem sobie cygaro i usiadłem sobie na jakimś dużym kamieniu odwracając się w stronę jeziora. Duże słońce powoli zaczęło zbliżać się do linii horyzontu, malując go kolorem soczyście czystego złota. Po jakimś czasie złocić zaczęły się również wody jeziora. Pojawiły się ptaki, jakby na wieczorną kolację, nurkując w lustrze wody i wydzierając jej zamieszkujące Titicacę ryby. Choć może lepiej byłoby napisać, że to jezioro - w swej szczodrości - karmiło ptactwo zamieszkujące jego okolice? Zachód słońca nad jeziorem Titicaca wygląda iście magicznie!
Przede mną robiło się ciemno, na szczęście za mną niebo nie było jeszcze czarne, choć już dawno przestało być błękitne. Robiło się, niemal w oczach, coraz bardziej ciemno granatowe. Cholera, trzeba iść do góry! Tu nie ma ani latarni, ani nic - jak utknę na tych poletkach w ciemności, to pewnie przez pół nocy będę szukał drogi powrotnej! Zrobiłem dziurkę w ziemi, wsadziłem w nią końcówkę cygara, zakryłem warstwą gleby i ruszyłem szybko w górę. Chwile kontemplacji przyrody i jeziora mogły nasporzyć mi trochę problemów. Na ostatnich metrach pomagałem sobie już latarką z telefonu, która jakoś wybitnie nie oświetlała drogi. Do gospodarstwa pani Juany dotarłem niemal w chwili, gdy cały nieboskłon przykryty został gęstą czernią. Moja gospodyni już na mnie czekała. Wyłoniła się ze swojego domku w chwili gdy już miałem wchodzić chybotliwą drabinką na prowizoryczny balkon prowadzący do mojego pokoju.
- Artur, kolacja! – zawołała.

Wszedłem do domu pani Juany. Główna izdebka znajdowała się zaraz za drzwiami wejściowymi – była niewielka i raczej niska. Pamiętać trzeba, że mieszkańcy Peru nie są jacyś specjalnie wysocy. Większą część tego pomieszczenia zajmował duży stół przykryty grubą tkaniną z wyhaftowanymi na niej paseczkami, dzbankami, lamami i humanoidalnymi postaciami. Motywy peruwiańskie, inkaskie. Na końcu stołu okienko – jako że pora była późna, za oknem panował mrok. Najpierw pojawił się kubek z wrzątkiem i muña na podstawku. Ot, takie drobne gałązeczki z malutkimi listkami, które wrzucane do wrzątku robiły z niej herbatę! Bardzo wyrazista w smaku, bardzo dobra! Potem na stole pojawiła się gęsta zupka (nie wiem z czego) i mała porcja różnych ziemniaczków z warzywami. Ot, skromnie, ale ciekawie, bo lokalnie. No i było dobre! Zapytałem ją o muzykę dochodzącą gdzieś z wyższych terenów. Potwierdziła, że to wesele i że mogę sobie iść zobaczyć, bo tu wesela nie są imprezami zamkniętymi.
Na niewielkim podwórku było już ciemno, nie mówiąc o drabinie czy balkonie. Jakoś się wdrapałem na górę, dotarłem do pokoju, w plecaku wyszukałem lampkę na głowę, która okazała się przydatna nie tylko przy poruszaniu się w nocy po balkonie, drabinie i korzystania z prowizorycznej ubikacji (w której nie było światła). Podkręcona na maksymalny poziom dawała sporo światła! Wyruszyłem w kierunku, z którego dochodziła muzyka – tak! Szedłem na lokalne wesele! Bez zaproszenia!

Niebo było czarne jak smoła – ani jednej gwiazdy, nie wspominając o Księżycu, który gdzieś przepadł. Utrudniało to wędrówkę wąskimi uliczkami, na szczęście wspomniana wcześniej lampka sprawdzała się świetnie. Najpierw minąłem plac główny, który o tej wieczorowej porze także był pusty, potem udałem się w górę – było dość stromo, co jakiś czas musiałem przystanąć i wziąć kilka głębszych wdechów. Stromizna to raz – druga rzecz to wysokość, ponad 4000 metrów nad poziomem morza. Niby jestem już – do diaska! - przyzwyczajony, ale jeszcze nie na tyle widocznie by bez problemu wchodzić sobie pod strome wzgórza. Mijałem niewielkie domki, szedłem pustymi dróżkami wyłożonymi płaskimi kamieniami, muzyka stawała się coraz głośniejsza. Aż w końcu dotarłem na niewielki, trawiasty placyk. Jest! Lokalne wesele!

Od razu podszedł do mnie jakiś rozmowny facet, który zainteresował się moją osobą. Na imię miał Aquelino i niejako wprowadził mnie w klimat. Muzyka, jaką grano, była mieszanką popu, czegoś w rodzaju disco polo (!) i tradycyjnych, lokalnych melodii. Taki eklektyczny miks, który za zadanie miał każdego zadowolić. Właściwie to nie grano nic skocznego, ot, takie przyjemne dźwięki, przy których można było spokojnie potańczyć zarówno z kimś, jak i pobawić się samemu. Zdziwił mnie klimat tego wesela – wszystko i wszyscy tonęli w gęstych ciemnościach. Cały plac oświetlały może dwie, niedające wiele światła słabe lampy. Jak dwie jasno świecące gwiazdy na niebie, które może i dobrze widać, ale które Ziemi w ogóle nie oświetlają. Może powodem tych ciemności był fakt, że tu nie ma żadnej elektrowni? Hmm, jakieś panele słoneczne? Gdy było jasno, zauważyłem może kilka na nielicznych domach. Prąd wydaje się tu towarem deficytowym. Ludzie nie tylko tonęli w ciemnościach, ale również w… śmieciach. Uczestnicy wesela tańczyli między plastikowymi kubkami i butelkami, co chwila je rozdeptując lub trącając nogą, kopiąc je troszkę dalej. Nie były to dwa czy trzy plastikowe odpadki, ale zawalony był nimi cały plac, po prostu całe miejsce do tańczenia! Aquelino znalazł nam jakąś ławeczkę bez oparcia i zaczął opowiadać o państwu młodych. Wiek, imiona, takie tam szczególiki, które szybko wylatują z głowy. Zaproponował mi zupę – goście na weselach jedzą za darmo! Przyniósł mi skądś coś w rodzaju grochówki w plastikowej miseczce. Robiło się chłodnawo, więc taka gorąca, magicznie parująca zupka była naprawdę czymś przeze mnie pożądanym. Gdy się posiliłem, zapytałem o jakiś kosz na śmieci – Aquelino śmiejąc się powiedział, bym wyrzucił michę na ziemię. No tak, stąd tu tyle śmieci! ‘Nie, nie, nie – nie śmiecimy’, powiedziałem. Podprowadził mnie więc do jakiegoś worka na śmieci, który – o dziwo! – nie okazał się być zapełniony. No ale komu by się chciało chodzić do worka na śmieci, jak można śmieci rzucać, lub właściwie to upuszczać, wprost pod nogi?
- A alkohol można jakiś dostać? – zapytałem. Wszak byliśmy na weselu!
- Można, ale za alkohol goście płacą – zaśmiał się Aquelino.
Okazało się, że taką normalna, sklepową cenę. Dałem mu więc na dwa piwa i poprosiłem by nam je załatwił. Po chwili przyszedł z dwoma butelkami. Jedno piwko oczywiście było dla niego. Nasze napoje przyciągały co jakiś czas naprawdę pijanych lokalsów w różnym wieku, którzy nachalnie chcieli, aby się z nimi podzielić. Aquelino skutecznie ich odpędzał – przeklinali nas i krzyczeli, po czym chwiejąc się na nogach odchodzili bardzo niezadowoleni. Nie wiem na ile w tym było rytuału, a na ile czystej, pijackiej złości, bo Aquelino w ogóle się tym nie przejmował.
Było około 20:30, a miałem wrażenie, że połowa z tych kilkudziesięciu bawiących się ludzi była już mocno pijana. Przewracający się żałośnie o ławeczki pijani w sztok ludzie czy ledwo trzymający się faceci na nogach odprowadzani do domów pod rękę przez rugane bełkotliwie przez nich żony były w czasie tego wesela normalnym widokiem. Jest niedziela, a ludzie tu tak chleją na umór? No ale nie ma tu jakichś firm czy zakładów pracy, nikt i nic ich nie zmusi do porannej pobudki i pójścia do pracy w poniedziałkowy poranek. Każdy tu sobie żyje z tego, co sam uprawia i wyhoduje. Każdy sam sobie jest tu panem. Hmm, przykro mi to przyznawać, ale patrząc na to wesele poczułem jakiś niesmak. Cała ta romantyczna otoczka, którą sobie wytworzyłem udając się tutaj i będąc tu tych parę godzin zaczynała się dekonstruować i rozpadać na kawałki. Gęsta ciemność, tony śmieci, ordynaryjne, by nie rzec ordynarne, pijaństwo, lekko agresywne zachowania... Gdzie tu dobra zabawa? Jakiś przyjemny folklor? Gdzie tu weselenie się? Byle tylko się nawalić, najlepiej za darmo…
Dopiłem piwko, podziękowałem Aquelino za zupę, piwko i bycie fajnym przewodnikiem po imprezie, po czym udałem się w kierunku gospodarstwa señory Juany. Ludzie też już powoli się zbierali. Hmm, może ludzie upijają się tu szybko, bo wieczorem robi się już zimno? W nocy potrafi tu być nawet około 0 stopni Celsjusza! Wesela w tym okresie nie odbywają się w jakiejś sali – może i zawsze odbywają się na otwartym terenie, wszak zawsze to można przyoszczędzić na wyjmie.
Drogę znalazłem, o dziwo!, jakoś całkiem bezproblemowo! Jestem bardzo zadowolony z tej lampki na głowę – bez niej poruszanie się po wyspie nocą byłoby bardzo utrudnione, o ile w ogóle możliwe.
Naszkicowałem notkę, piję sobie rum. Dopieszczę ją jutro. To był długi i obfity we wrażenia dzień!

1 sierpnia 2022 – Wyspa Amantani

Wstało mi się po siódmej, trochę czułem wpływ wczorajszo-nocnego rumu na ciało. Na szczęście miałem Sprite’a. Mojej gospodyni w okolicy nie było i ku mojemu rozczarowaniu balie i wiadra, które miały mi posłużyć do mycia, były puste. No cóż, nie ma co tak siedzieć i czekać, trzeba coś robić!
Na dzisiaj zaplanowałem sobie połazić trochę po wyspie. Chciałem odwiedzić miejsce na mapie podpisane szumnie ‘Centro Ceremonial Pachatata;’. Centum Ceremonialne Pachataty. Do mojego mini-16 litrowego plecaczka zabrałem rumik i przewodnik, zarzuciłem ‘kufajkę’ kupioną w Puno, po czym dziarsko ruszyłem. Już po kilku minutach okazało się, że w tym kożuszku robi się po prostu gorąco. Obwiązałem go więc wokół pasa (nie chciało mi się wracać go odnosić) i ruszyłem dalej. Dotarłem na plac główny. Cisza. Nikogo. Godzina ósma i czułem się jakbym znajdował się w wymarłej wiosce. Nawet te dwa sklepiki i dwie knajpki były zamknięte. Otwarty był za to pusty kościół – środek, po wczorajszym matrimonio, udekorowany był wstążkami i balonikami. Czułem się jakbym na całej wyspie był tylko ja i nikt więcej. I znowu żadnego cienia, wszystko zdawało się nieruchome, jakby nierealnie, przez jakieś starożytne zaklęcie, zatrzymane w czasie. Wtem, jakby znikąd, na plac wbiegły dwa pieski i rozpoczęły miłosne igraszki. Ten niżej patrzył na mnie z jakimś jakby zdziwieniem, nie przejmując się zupełnie, że z tyłu ktoś narusza jego sfery intymne. Ech, urok absolutnej (światowej) prowincji. Szkoda, że sklepiki były zamknięte, znowu zaczęło mnie lekko suszyć, a robiło się niestety coraz cieplej. ‘A co mi tam, dam radę’ – pomyślałem i opuszczając Plac Główny udałem się w kierunku Centrum Ceremonialnego Pachataty. Przeszedłem przez połowę trasy, jaką wczoraj szedłem na wesele, ale w pewnym momencie musiałem opuścić teren zabudowań i udać się po prostu ścieżką… gdzieś. Myślę, że to dobre określenie! Gdzieś… Za zamieszkałą częścią wyspy roztaczały się puste, przecinane kamiennymi murkami i ścieżkami gołe pola i nagie wzgórza. Żadnych drzew! Żadnych charakterystycznych obiektów, krzaków, budynków, znaków. Krzaki się zdarzały, owszem, ale wszystkie z nich były jakieś niskie, wręcz skarłowaciałe, niczym się nie wyróżniające. W dodatku rosły rzadko, ale jakby rozrzucone od siebie w równych, odległych odstępach. Nic dziwnego więc, że – pomimo zerkania na mapkę w komórce – trochę pobłądziłem i musiałem się cofnąć. Ale zawsze powtarzam, że dobrze się czasem gdzieś zgubić. Nie inaczej było i tym razem. Na jednym z rozwidleniu ścieżek natknąłem się na człowieka! Młody mężczyzna, w kruczoczarnych włosach do ramion, o lekko ciemnej skórze.
- Do Pachataty? – zapytałem.
- Taaa... – odparł.
- To na pewno nie tędy – wskazałem za siebie, śmiejąc się.
Przedstawiliśmy się sobie, miał na imię Christofer, i zaczęliśmy iść razem. Niestety, nie miał wody, którą mógłby mnie poratować, ale rozmowa z nim pozwoliła mi zapomnieć o pragnieniu. Okazało się, że ni w ząb nie zna angielskiego, musiałem więc gimnastykować mój domagający się kofeiny mózg i coraz bardziej suchy język by prowadzić z nim rozmowę po hiszpańsku. Nie szliśmy jakoś specjalnie długo – dojście do celu zajęło nam mniej niż 40 minut. W czasie rozmowy dowiedziałem się, że Christofer pochodzi z Limy, przyjechał tu z grupą 30 osób studentów psychologii (jak on) na konferencję dotyczącą eksperymentalnych metod nauczania. Gdzie jest grupa? Gdzieś ją zgubił! Po prostu się odłączył, zostali na dole. Lubi filozofię i książki. Dobry temat do rozmowy! Najpierw zaczepiliśmy o Nietzschego, potem przeszliśmy do niemieckiej filozofii i psychologii Junga oraz jego archetypów i symboli w dziełach Hermana Hessego. Ha, znowu poczułem się jak student! Pozwoliłem sobie polecić Stanisława Lema, jako nie tyle pisarza sci-fi, ile w mojej opinii futurystycznego filozofa zastanawiającego się nad rolą i miejscem człowieka w cyberświecie i nawet ba! cyberwszechświecie, opanowanym przez technologię, maszyny i komputery. Co się okazało? Christofer zna Lema! Co prawda tylko jego ‘Solaris’, ale obiecał poszukać czegoś więcej. Lubię tego pisarza niezmiernie i w zasadzie nie słyszałem, by ktoś nazwał go filozofem, ale ja tak właśnie go postrzegam. Podoba mi się w nim też to, że nie bawi się w pouczanie, nie stawia tez i nie wciska czytelnikowi gotowych odpowiedzi – to czytelnik sam ma się nad nimi zastanowić. Coś jak sokratejska metoda zadawania pytań, ale i u Lema często pytania nie są ukryte – pojawiają się same w czasie czytania. Lem nawet pytań nie narzuca – one po prostu się nasuwają. I podczas gdy do klasycznych dzieł filozofów, których w życiu przeczytałem już pewnie nie wrócę, bo w zasadzie z filozofią jest jak z – za przeproszeniem – dziurą w tyłku, otóż każdy ma swoją (a czasem mam wrażenie, że jeden filozof wymyśla coś na złość drugiemu, byle by pokazać, że jego racja jest lepsza i prawdziwsza, a tamtemu udowodnić, że jest skończonym osłem- ot, zupełnie jak w jakiejś piaskownicy!), to do Lema chętnie na starość sobie jeszcze wrócę. Lem nic na talerzu nie podaje i nie robi z siebie wszechwiedzącego mędrca – wręcz odwrotnie, czasami wydaje mi się, że poprzez postaci ze swoich dzieł pokazuje swoje własne zagubienie, niepewność, a nawet strach, zwłaszcza przed tym, co dopiero nastąpi i przed tym, co stanie się z człowiekiem oraz esencją jego istoty, czyli duszą.
No nieważne, chyba nieco za dużo tych dygresyj! Wracając jednak do wędrówki po pustych polach i przestrzeniach z Christoferem - jeśli chodzi o książki nie zajmujące się psychologią czy filozofią, to mój rozmówca lubił – uwaga! – Poego i Lovecrafta! No i ba! Znowu było można sobie porozmawiać i poprzypominać klasyczne powieści mistrzów horroru. No i zastanowić się, jak wymówić ‘Cthulu’, haha! Naprawdę świetna i przemiła rozmowa! Tak się teraz zastanawiam, jak mnie, z tak prostym hiszpańskim, udało się ją przeprowadzić? Jakoś się jednak udało!
Porozmawialibyśmy dłużej, ale dotarliśmy na jedno z większych wzgórz na wyspie, do położonego na nim kamiennego murku w kształcie kwadratu. Wzgórze i konstrukcja znajdują się w samym środku wyspy! Wokół nie ma absolutnie nic prócz wysuszonych o tej porze roku pól! Po prostu absolutna cisza i błogi spokój! Murek miał ze dwa metry i dwie metalowe bramki znajdujące się naprzeciwko siebie. Bramki były zamknięte, nie mogliśmy wejść do środka. Ale dało się zobaczyć, co w nim się znajduje. Otóż w środku schodzi się dwa metry w dół do kolejnego kamiennego kwadratu. Po prostu kwadrat w kwadracie. W samym środku znajdowały się ślady ogniska. Czyli to miejsca nadal jest używane do jakichś celów ceremonialno-rytualnych! Piękna – nadal używana – pozostałość po prastarych czasach ginących gdzieś w mrokach dziejów. Gdy odwróciliśmy się w tył zobaczyliśmy w oddali drugie tak wysokie wzgórze (my byliśmy już na 4100 metrach) – to bliźniacza górka, na której znajduje się miejsce poświęcone Pachamamie. Postanowiłem sobie dotrzeć tam jutro. Wtedy też właśnie podjąłem decyzję o przedłużeniu tu sobie pobytu. Podoba mi się spokój tej wyspy. Jest tu jakaś magia!
Razem z Christoferem okrążyliśmy magiczny kwadrat Pachataty i znaleźliśmy się po jego drugiej stronie. Tu już wzgórze było dużo bardziej strome i miało się wrażenie, że wody jeziora znajdują się naprawdę niedaleko. Ot, takie złudzenie optyczne! Christofer wskazał mi góry majaczące wyraźnie po drugiej stronie jeziora.
- To Boliwia! – powiedział.
No tak, jezioro Titicaca należy zarówno do Peru, jak i Boliwii. Stąd już kawałek do tego drugiego państwa.
- Odpocznijmy – rzekł mój towarzysz.
Usiedliśmy na jakichś kamyczkach, patrząc sobie na jezioro. Po chwili Christofer wyjął… foliowe zawiniątko z marihuaną i miniaturową, wielkości kciuka, drewnianą fajkę. No to ja wyjąłem swój rumik.
I tak oto sobie jakiś czas siedzieliśmy gapiąc się w jezioro i całkiem dobrze widoczne w oddali boliwijskie góry…

Schodząc z góry i idąc na plac główny entuzjastycznie rozmawialiśmy o niuansach języka angielskiego i hiszpańskiego. Christofer co chwila powtarzał, że bardzo żałuje, że nie mówi po angielsku i będzie musiał coś z tym zrobić. Hmm, ogólnie w krajach Ameryki Łacińskiej jest tendencja do nieznania języka angielskiego. Czy częściowo może wynikać to z tego, że dzieci i młodzież nie widzi sensu w uczeniu się go? Ot, doskonale słyszę, po części słuszne pytanie zadawane przez bardzo ubogie dzieciaki: ‘A po co mi to?’ Wszak również w Polsce w małych miastach i na wsiach można je czasem usłyszeć, często z ust młodzieży, która (z różnych powodów) nie planuje nigdzie wyjeżdżać, nawet do jakiegoś większego miasta, gdzie ten angielski naprawdę jest czasem przez pracodawców wymagany (nie tylko przez korporacje czy właścicieli restauracji, ale – tu taka ciekawostka - spotkałem się z przypadkiem przeniesienia pracownicy sprzedającej pieczywo do oddziału piekarni znajdującego się daleko na obrzeżach miasta, bo w centrum Krakowa – na oczach kierowniczki - nie potrafiła obsłużyć obcokrajowca). Pytanie takie można usłyszeć w Polsce, czyli w kraju, gdzie wyjazd do większego miasta czy innego kraju, zwłaszcza unijnego, nie jest finansowo niemożliwy. A co mają powiedzieć dzieciaki z naprawdę ubogich wiosek czy mieścinek gdzieś na krańcach świata? Gdzie zarabia się dolara na godzinę? Czasem i mniej… Oni przecież dobrze zdają sobie sprawę, że nigdy nie wyjadą za granicę i wiedzą, że rodziców prawdopodobnie nigdy nie będzie stać na wysłanie ich na studia. I nie dotyczy to tylko jakichś przysiółków położonych z dala od cywilizacji, ale również dużych miast i stolic. Tutaj pytanie o zasadność uczenia się języka jest bardziej uzasadnione, bo warunkowane jest czynnikami często czysto zewnętrznymi, natomiast dziwić może podważanie sensu znajomości angielskiego przez ludzi, którzy mogą go sensownie kiedyś wykorzystać. Czy można oskarżać polską młodzież o pasywność, zblazowanie, brak ambicji? W wielu przypadkach owszem. Czy o te same rzeczy można winić młodzież z Ameryki Łacińskiej? Po części owszem, ale winna jest temu głównie bieda, więc to raczej na jej karb należy zwalać brak znajomości angielskiego. Chyba, że coś złego jest w systemie edukacji, ale nie wydaje mi się, by nauczyciele w każdym z krajów regionu, w których byłem (a to już, hmm, ósmy!), byli jednakowo nieefektywni.
W każdym razie dotarliśmy na Plac Główny. Poniedziałek, wrota szkoły mieszczącej się przy placu były otwarte.
- To tutaj mamy konferencję – pokazał na budynek uśmiechający się błogo Christofer.
Rzeczywiście, ujrzałem dwie kobiety wchodzące do środka.
- Idę odpocząć – rzekłem, będąc zmęczonym wspinaczką i słońcem. Stałem się rzeczywiście trochę senny.
- A ja idę na konferencję – uśmiechnął się szelmowsko mój amigo, mocno upalony ziołem.
Podaliśmy sobie ręce i każdy ruszył w swoją stronę. Po drodze wpadłem jeszcze do jednego z otwartych już sklepików, aby kupić jakiś napój. Mała butelka czegoś zielonego, zimnego, ach!

Po drodze minąłem jakieś dwie lokalne panie – miały na sobie lokalne, kolorowe ubranie! O dziwo, na głowie miały grube, typowo peruwiańskie czapeczki, do tego wzorkowane swetry (masakra – ja byłem w podkoszulku i było mi gorąco!) i szerokie spódnice. Poza tym na poletkach leżących wzdłuż ścieżki pasły się owce. Niektóre na mój widok uciekały spłoszone kilka metrów dalej, ale były też i takie, które przerywały jedzenie i patrzyły się na mnie, jak na jakiegoś kosmitę. Do takich oczywiście starałem się zagadać, ale nie wydawały się wiele rozumieć, choć starałem się mówić po hiszpańsku. Pewnie znają keczuański, bo ten jest język jest tu tym pierwszym językiem. Heh. Miałem dobry humor!

Po przybyciu spostrzegłem, że wiadra i bale na podwórku napełnione były już wodą. Skoczyłem do pokoju, założyłem kąpielówki i zlazłem na dół. Podwórko położone było jeszcze w cieniu, woda do mycia była lodowata! W dodatku przyciągała niezliczone hordy muszek i innych owadów, które chciały się jej napić. Niektóre latały wokół mnie, ale sporo ich po prostu unosiła się powierzchni wody. Ciekawe, ile z nich, lub ile z ich już martwych trupków, zostało w moich długich włosach. Mycie się zimną wodą z wiaderek w cieniu, z rana, gdy na wyspie nie było jeszcze ciepło, z początku było torturą. Ale z czasem zacząłem sobie radzić coraz lepiej. Muszę też dodać, że taki szok termiczny wspaniale przywrócił mnie do życia! No i można wcierać szampon w kłaki patrząc sobie na Titicacę! Potem przyszła pora na dentohigienę, czyli ząbki – woda z kranika doczepionego do plastikowej butelki lana wprost do ust. Płukanie jamy ustnej i splunięcie po prostu wprost na ziemię. Spoko, nieźle spartańskie warunki, ale da się jakoś wytrzymać i ma to swój dodatkowy urok! No i jest jeszcze wartość edukacyjna takiego doświadczenia – człowiek może poznać namiastkę życia lokalnej ludności.

Wróciłem do mojego pokoiku, chwilę się w nim zdrzemnąłem.
Gdy wyszedłem, skrzypienie balkonu musiała usłyszeć moja gospodyni, która wyszła ze swojego domku i zaczęła wołać mnie na posiłek. Zszedłem, już w miarę pewnie, po drabinie, wszedłem do domku. W środku było jaśniej niż wczoraj, może dlatego bo przez okno, za którym ładnie lśniło jezioro, wpadało światło dzienne. Podobnie jak przez otwarte drzwi wejściowe. Po porannych ablucjach na podwórku i krótkiej drzemce byłem fajnie wypoczęty. Wszystkie te czynniki, światło i dobre samopoczucie, sprawiły, że mogłem dokładniej przyjrzeć się, jak mieszka señora Juliana. Wspomniane okno nie było zbyt wielkie, siedziało na nim sporo muszek, a na wewnętrznym parapecie stał sobie ozdobny baranek i gliniany dzbanuszek. Na ścianach wisiał plakat przedstawiający ostatnią wieczerzę oraz plakat z jakimś biblijnym cytatem.
Między sufitem z podwieszanej brezentowej płachty (jaki był prawdziwy sufit, skoro zdecydowano się go zasłonić?), a ścianą, widniały dziury w tynku, w których widać było puszczone kable elektryczne. Oprócz stołu z kolorowym obrusem część pomieszczenia zajmowała komoda z szafkami kuchennymi. Pod jedną ze ścian stała niebieska butla gazowa, na której moja gospodyni gotowała. Linoleum na podłodze w wielu miejscach było popękane i dziurawe. Skromnie bardzo, ale czego w sumie człowiekowi więcej potrzeba? Jako przystawkę miałem do wyboru albo herbatę robioną z wkładanej do wrzątku gałązki muñi, albo kawę w termosie, który już stał na stole. Kawa!!! Prosty wybór! Na śniadanie coś w rodzaju bułeczek i dżemik. Zjadłem dwie z czterech, bo śniadań raczej nie jadam. Mam nadzieję, że nie obraziłem mojej gospodyni! Ale za to wypiłem chyba cały termos kawy, haha. Poprosiłem ją o możliwość dwóch nocy więcej – z chęcią się zgodziła!

Zauważyłem, że na wyspie mój telefon nigdzie nie łapie sygnału. O internecie można pomarzyć. Ale jedna z knajpek na Placu Głównym miała napis wi-fi. Udałem się tam, poprosiłem o piwko i zapytałem o wi-fi. Podano mi szczegóły dotyczące logowania i udało mi się JAKOŚ połączyć. Sygnał rwał się co kilkanaście sekund, czasem na dobre, więc konieczne było ponowne logowanie się. No ale wystarczyło by ogarnąć jakieś ważne rzeczy. W międzyczasie pojawił się Christofer. Wyglądał całkiem normalnie – zioło z niego już zeszło. Jak mówił, mieli przerwę w wykładach - zamówił kawę, porozmawialiśmy sobie chwilę, ale szybko musiał wracać. Zostałem sam w niewielkiej knajpce, próbowałem wyjść na schody przed wejściem, co by popatrzeć sobie na bardzo leniwe życie wyspy (czasem przechodziły jakieś studentki biorące udział w odbywającej się w szkole konferencji), ale na słońcu można było wytrzymać może ze dwie minuty, nie dłużej. Prażyło okrutnie! Zamówiłem sobie jeszcze piwo – by poprosić panią z obsługi, musiałem wejść do pomieszczenia obok. Zastałem w nim świetny widok – przed podwieszonym pod sufitem starym telewizorem (Samsung – w rogu jeszcze widniały naklejki typu LED TV, a z ramek - od czasu zakupu - nie zdjęto jeszcze folii zabezpieczającej) siedziała trójka chłopców w wieku około 7-8 lat. Grali ze sobą w jakąś bijatykę! Heh, rozczuliłem się trochę, bo przypomniało mi się dzieciństwo. Też tak się grało, najpierw na Commodore u kuzyna, gdzie by pograć schodziły się dzieciaki z całej wsi, potem na Amidze u mnie, gdzie zapraszałem kolegów z miasteczka, a jeszcze później na pożyczanym za 5 zł od kolegi PlayStation, na którym też się często z kimś grało. Dzisiaj ludzie grają przez internet, nie widzą się, a rozmowa przez kabel to już to nie to samo, co wspólne przeżywanie emocji, w jednym pomieszczeniu, obok siebie. Jedno z dzieci, to akurat nie grające, pobiegło po mamę. Pani sprzedała mi piwko i znowu zniknęła. Tak wymęczyłem trochę tego browarka usiłując co nieco wymęczyć z tego okropnego wi-fi, po czym powoli poszedłem w kierunku mojego kwaterunku.

Z pokoju wziąłem cygarko, liście koki i rumik i tak jak wczoraj, tak i dzisiaj zszedłem sobie w dół, ku jezioru. Już kilka poletek niżej, w połowie drogi, natknąłem się na staruszka w starych porciętach i kapeluszu, który odwrócony w kierunku Titicaci siedział sobie na ziemi i coś tam robił. Przysiadłem się do niego, poczęstowałem koką, bardzo się ucieszył! Co ciekawe – sam również poczęstował mnie swoją koką! Wziąłem kilka listków, wsadziłem do ust. Żuliśmy. Przed nim leżały drągi przypominające kije bambusowe! Żółte i dość grube, twarde gdy w nie zapukać, ale na tyle giętkie, że gdyby je chwycić pośrodku i podnieść, ich końcówki opadałaby aż ku samej ziemi – ot, można je do pewna stopnia zginać. To nie bambus – to trzcina! Pan lekko stukał młoteczkiem w kolanka trzciny (takie wybulwienia, przypominające rzepkę w kolanie), wtedy sucha, brązowa kora stanowiąca warstwę zewnętrzną lekko pękała, a wówczas można ją było uchwycić i zerwać, odsłaniając ‘szkielet’ trzciny, wyglądający jak bambusowy kij. To nie był byle jaki kijek – miał jakieś 4-5 metrów długości. Staruszek pozwolił mi trochę z nim popracować – tak sobie siedziałem obok niego, patrzyliśmy w jezioro i robiliśmy trzcinowe kijasy. A! Poczęstowałem go rumem – z chęcią się napił i tak samo, jak mój kompan z wczoraj, on również przed wypiciem rozlał kilka kropel na ziemię, poświęcając je bóstwom. Czyli tutaj to taka tradycja! Coś, jak żegnanie się przy kapliczkach w Polsce – niektórzy, zwłaszcza osoby starsze, nadal to robią. Pan powiedział mi, że ta trzcina to do budowy dachu – nie jako główna część, ale podbitka albo izolacja, o ile dobrze zrozumiałem. Pokazał mi budowany dom, kilkadziesiąt metrów wyżej. Jeszcze nie otynkowany, z szarych pustaków, ze szkieletem dachu. ‘Dla córki i zięcia’ – rzekł. Po chwili z domu wyszedł jakiś mężczyzna. ‘Mi yerno’ – powiedział staruszek. Z tej odległości ‘yerno’ wydawał się bardzo malutki. Pan, mimo wieku, miał bardzo dobry wzrok! Zięć patrzył chwilę na nas. Pomachałem mu by sobie nie myślał, że dziadkowi coś grozi – odmachał nam i poszedł gdzieś za dom. Będą mieli temat na wieczorną rozmowę, haha! Bardzo miłe chwile, pełne serdeczności i pozytywnej energii.

Szedłem niżej, natknąłem się na kolejną osobę! Tym razem była to kobieta, też staruszka, siedząca sobie tak niepozornie, że dostrzec ją można było dopiero z kilkunastu metrów. Szeroka spódnica, wzorzysta bluzeczka narzucona na białą koszulę. Do niej też się dosiadłem! Poczęstowałem koką i rumem – nie odmówiła! Kilka kropelek ulała na ziemię (co mnie już nie zdziwiło, ale uważam to za coś naprawdę uroczego!), wyjęła skądś woreczek swoich liści koki i poczęstowała mnie nimi. Czyli kolejny zwyczaj – wzajemne częstowanie się własnymi liśćmi. Miło! Po chwili otwarła przede mną woreczek małych bulw, troszkę podłużnych, przypominających jakieś spasione robaczki.
‘Oca’ – rzekła.
‘Ziemniak oca, bardzo dobry, spróbuj’ – zachęcała.
Wziąłem jednego! O kurka, jaki fajny! Słodkawy.
‘Jedz, jedz’ – śmiała się.
Czyli pani sobie tak tu siedzi, żuje kokę i przekąsza małymi, dziwnymi ziemniaczkami oca. ‘Czemu pani tu siedzi?’ – zapytałem, biorąc kolejną ocę.
Pani powiedziała mi, że siedzi tu sobie i pasie owce – pokazała na małe stadko kilkanaście metrów dalej. Dziewięć białych owieczek. Pytam się, czy jej tak nie nudno wypasać te owce. Popatrzyła na mnie zdziwiona.
‘Czemu nudno? Nie nudno’ – odrzekła, uśmiechając się, jakby śmiejąc się z mojego pytania. Hmm, widać, że mieszkańcy wyspy żyją tu bardzo niespiesznie, jakby w innym systemie (wymiarze?) czasowym. Mam wrażenie, że mijające godziny odczuwa się tu inaczej niż w dużych miastach, czy w Europie (a zwłaszcza zabieganej i znerwicowanej do granic możliwości Polsce). No bo jak to – siedzieć codziennie, przy owcach co prawda, no ale właściwie to tylko siedzieć, i za bardzo nic innego nie robić? Z nikim przez ten cały czasu nie zamienić ani słowa? Ten sam nieruchomy krajobraz, ta sama cisza… Jak jakiś stan pół-snu…

Jakby nie patrzeć, ja również szukam tu czegoś takiego, wszak po to znalazłem się na tej wyspie i po to szedłem w dół, ku jezioru. Jednak ja taki spokój traktuję jako miłą odmianę, chwilową, nie permanentną. No cóż, po prostu wychowałem się w innym warunkach, nie mam w zwyczaju spędzać większości życia w ciszy. Ot, ważną częścią mojego życia jest muzyka! Choć czasem, oczywiście, szukam ciszy, spokoju i odcięcia się od bodźców…

Z panią długo nie siedziałem (jeszcze napiliśmy się rumiku!), ona się powoli zbierała, a ja też chciałem dostać się na brzeg wyspy i troszkę – zanim się ściemni – sobie tam posiedzieć. Ale już nie pływać! (brrr!) Przy brzegu nie było nikogo, byłem sam! Znalazłem duży kamień stojący między wodą, a lądem. Zdjąłem buty, skarpetki, wszedłem do wody na głębokość kostek i usiadłem sobie na tym kamieniu. Odpaliłem cygarko, otwarłem rumik. Siedziałem! Woda przy dnie ma 4 stopnie, bo osiąga tu wtedy największą gęstość. Gdy powietrze schładza ją do tej temperatury, opada ona na dno, nie zamarza! Ot, ciekawa właściwość wody Titicaci. Patrzyłem na zachodzące słońce, na to, jak magicznie barwi ono jezioro – najpierw na zimne srebro, potem na gorące złoto. Lekki wietrzyk poruszał delikatnie powierzchnią wody, tworząc na niej miniaturowe fale, które delikatnie odbijały się od kamyczków oddzielających lustro wody od lądu. Kamyczki, ułożone celowo wzdłuż linii brzegowej, chroniły te kilka centymetrów ziemi od bycia permanentnie zalewanymi/podmywanymi. Poletka dosłownie są tu wykorzystane co do jednego centymetra. Było bardzo cicho i spokojnie. Prawie dwie godziny błogiego, bukolicznego spokoju! Plusk, plusk, plusk… I jedna zakręteczka do ust. Szszszsz… I druga. Plusk, plusk plusk… I trzecia… I lekko odlatujący w przestworza dymek z cygarka wypuszczany wolno z ust… Magia!

Dotarłem znowu prawie przed zmrokiem. Nie wiem skąd señora Juana wie, że akurat się zbliżam – wyszła ze swojego domku właściwie wtedy, jak dotarłem na miejsce. Nie wchodziłem po drabinie do pokoju, nie robiłem hałasu. Instynkt jakiś!
- Artur, obiad – zawołała mnie.
Tym razem kawa i herbata, a na właściwie danie składał się omlet z zestawem ziemniaczków. Każdy był inny! Jeden przypominał jakąś długą, zmutowaną pietruszkę! W zasadzie to pierwszy raz w życiu widziałem podłużnego ziemniaka! Był też jeden… fioletowy! O! A to oca! Prawda? – zapytałem moją gospodynię. Tak! – przytaknęła zadowolona, że znam nazwę tego ziemniaka! Ktoś powie, że Polska to królestwo ziemniaków… Niech jedzie do Peru! (Mają tu 4 tysiące rodzajów ziemniaków! – W Polsce około 100, czyli… 40 razy mniej!) Do tego ryż, krojony pomidorek, kilka plasterków ogórka i kiwi. Porcja taka w sam raz żeby się nie przejeść. Skromnie, zdrowo, pysznie! Opowiedziałem mojej gospodyni o weselu (‘mucho alcohol!’ – śmiała się), poleciła mi ciekawą trasę na jutro na wzgórze ze świątynią Pachamamy. Chociaż ta ‘świątynia’ to będzie pewnie coś w rodzaju ‘sanktuarium’, które dzisiaj odwiedziłem z Christoferem. Pożegnałem się z panią Juaną i trochę na oślep, bo nie miałem lampki na głowie, wylazłem rozklekotaną, stanowiącą zagrożenie dla zdrowia i życia, drabinką na balkon do mojego skromnego pokoju. Nocnego ‘prysznica’ nie było i nie będzie, no ale jakoś przecież przeżyję, haha.


2 sierpnia – nadal wyspa Amantani

W nocy czytałem sobie jeszcze Kinga, patrzyłem na wiszące w moim skromnym pokoiku czarnobiałe zdjęcie Einsteina i Kurta Cobaina grającego na gitarze, z papierosem w ustach. Ciekawe czy señora Juana wie, kim był Cobain? Pewnie gdyby usłyszała ‘Smells Like Teen Spirit’ to od razu zatkałaby uszy i kręciła głową w geście „Nie! Nie! Nie!”. W pewnym momencie poczułem… Nie wiem, jak to nazwać. Przeniknęło mnie poczucie głębokiej niesprawiedliwości. Bo jak to jest, że ja psychicznie odpoczywam na pięknej wyspie na wspaniałym jeziorze, jeżdżę tak sobie gdzie dusza tylko zapragnie, włażę na jakieś kolorowe góry, eksploruję stare, inkaskie osady, wszystko, co sobie ubzduram jakoś się realizuje, i mimo picia piwa, rumu, palenia cygar jestem zdrowy? Jak to jest, że wszystko mi się udaje? Tylu ludzi pracuje ciężej ode mnie i nie stać ich na nic. Tylu ludzi nawet nie śmie marzyć o takich wojażach po Peru – wiedzą, że pewnie nigdy nie odłożą tyle pieniędzy. Tylu ludzi jest chorych, czasem od małego, niekiedy od urodzenia. Gdzie tu równy start? Gdzie tu równe szanse? Gdzie tu sprawiedliwość gdy ktoś jest sparaliżowany. Kiedy ktoś cierpi na jedną z tysięcy poważnych chorób, jakie znaleźć można w encyklopediach lekarskich? Jeżeli ktoś wierzy, że to Bóg stworzył człowieka, to ja bardzo dziękuję za takiego konstruktora – gdyby taki ktoś produkował samochody, to po roku poszedłby z torbami i do końca życia wypłacałby klientom odszkodowania. Ja rozumiem, że kogoś nie stać, bo siedzi na socjalu i nie pracuje. Albo pracuje i wydaje na hazard, pracownice seksualne czy inne przyjemności, bez których można się, przynajmniej przez dłuższy czas, obejść. Rozumiem, że ktoś jest naiwny i inwestuje w jakieś paralokaty, piramidy finansowe, automaty, karty zdrapki, czy chodzi co kilka dni do wróżbitów. Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz. Nie ma miedzi, to się siedzi. Ale czy to wina człowieka, że urodził się z chorobą genetyczną? Zachorował na raka? Został ranny w wypadku? Czy to wina człowieka, że urodził się w państwie, w którym inaczej niż kradnąc nie można zarobić na taką podróż? Tylu ludzi żyje w ubóstwie, biedzie, jest głodnych, pogrążonych w chorobie… Tylu ludzi żyje tylko tym co dzisiaj, od obiadu do obiadu, pracuje jak pieprzone roboty, egzystuje jak zwierzęta… Co ja takiego zrobiłem, że spotkało mnie tyle szczęścia? Jestem zdrowy, mam rodziców, którzy zadbali bym nie zszedł na psy i jakoś się wykształcił, żyję w kraju, gdzie dużo pracując i skromnie żyjąc można odłożyć pieniądze na spełnianie rozsądnych cenowo marzeń, mam w życiu czasem więcej szczęścia niż rozumu (mimo podejmowanego ryzyka żyję), no i jakoś wszystko na takich wyprawach jak ta zawsze się układa i idzie w miarę zgodnie z planem. Czemu? Czemu mam tak wiele szczęścia? Ogólnie tak, po prostu w życiu, i teraz, będąc w Peru, również. Jak to jest, że inni nie mają go aż tyle, albo nie mają go wcale? Czy mam wierzyć w jakieś fatum? W jakąś boską próbę? Może to karma? – staram się pomagać i być dobrym człowiekiem. Wiadomo, że różnie wychodzi, ale się staram; czy wszechświat to widzi? Zamienia na punkty szczęścia? Nawet teraz, pisząc te słowa, tak jak i wczoraj nocą, mam łzy w oczach. Nawet nie wiem czemu – z wdzięczności; komuś? czemuś? Ze współczucia dla tych, którzy od urodzenia skazani są na wieczną, bezsensowną pracę za darmo? Tak po prostu, ze szczęścia? – bo jestem tu szczęśliwy… Tyle myśli, uczuć – co z tego jest prawdziwe? Może wszystko. Może nic…

Wstałem po ósmej, mojej gospodyni nie było. Ale woda w wiadrach i baliach była już gotowa. Señora Juliana pewnie wstaje o brzasku, z jutrzenką! Jak i skąd taszczy ona tu tyle litrów wody? Na wodę padał cień budynku, w którym jestem zakwaterowany. Hmm, za kilka godzin będzie tam padać popołudniowe słońce – to raz. Dzięki temu nie będę mył się w cieniu, rano, w nienajlepszej temperaturze do mycia. W cieniu było jakieś – odczuwalne – 13/14 stopni. Woda była jeszcze chłodniejsza – może się też ciut nagrzeje. Poza tym mam plan połazić po wyspie, i to konkretnie, więc prawie wrócę spocony, cuchnący i w ogóle. Wtedy się umyję. Taki był mój tok rozumowania, któremu uległem i postanowiłem go zrealizować. Wyruszyłem więc trochę jakby nieumyty, ale znowu nie jakiś uświniony, bez przesady! :)

Tym razem, na Placu Głównym, udało mi się kupić coś na drogę, tj. wodę i dwie paczki małych chipsów. Ruszyłem zupełnie inną drogą, idąc skrajem góry, dzięki czemu po prawej stronie cały czas miałem widok na jezioro i leżące między mną, a nim, porozdzielane kamiennymi murkami pola uprawne (puste o tej porze). Wyglądały jak liczne łaty naszyte na potargane spodnie – kwadratowe kształty, różne kolory, w zależności od ich przeznaczenia. Niebo było tak soczyście błękitne! Robiło się jaśniejsze, aż do koloru białego przy horyzoncie, który przecinało również soczyście niebieskie jezioro Titicaca. Fantastyczna symetria kolorów!
Wyspa wydawała się zaklęta przez jakiegoś czarnoksiężnika – nie było na niej ludzi! Ani za mną, ani przede mną, ani na wzgórzu niżej, ani ponad mną. Byłem sam. Sam ze sobą, w ciszy, pod bezchmurnym niebem, na skraju Peru, na skraju świata. Wspaniała pogoda, cudowne krajobrazy, kojąca cisza! Szutrowe, wąskie ścieżki między kamiennymi murkami. Człowiek wędrując w takich warunkach wpada w coś na kształt medytacji. Wycisza się, jest sam ze sobą. I z naturą. Cudowne uczucie!
Czasami, na wysuszonej - nie tyle do koloru żółtego, ale niemal do białości - trawy, pasły się małe stada owiec. Szedłem tak wzdłuż wzgórza posuwając się powoli w górę, aż w końcu ścieżka skręcała mocno w lewo i jej kąt stawał się coraz bardziej ostry. Pojawiły się nawet drewniane poręcze. Znowu trzeba było wyjść na 4100 metrów nad poziomem morza i zdarzało mi się czasem zrobić krótką przerwę by napić się wody, zaczerpnąć oddechu, i dać coraz bardziej bolącym nogom odpocząć. Kilometrowo nie zrobiłem dużego dystansu, ale łydki zaczynały boleć, jakby nie dźwigały jakichś 80 kg, ale przynajmniej o połowę więcej. Na szczęście nie wystąpił ból głowy, kołatanie serca, zmęczenie. Organizm może nie dostosował się całkowicie do takich wysokości (albo wysiłku fizycznego!), ale jednak dawał sobie jakoś radę.
Wreszcie dotarłem na szczyt. Pasło się na nim już stado owiec pilnowane przez dwie lokalne kobiety, które rozmawiały sobie, czasami na mnie dyskretnie zerkając. Sanktuarium Pachamamy przypomina Centrum Ceremonialne Pachataty, położone niemal na tej samej wysokości. Czyli – szumna nazwa, ale miejsce to tylko murek z wejściem do środka. Aczkolwiek kształt muru Pachamamy to okrąg, nie kwadrat. Miejsce również miało zamkniętą bramkę, przez którą można sobie było popatrzeć do środka. Wewnątrz znajdowały się spiralne, kamienne schodki, tworzące spiralny kształt Pachamamy. Na samym środku zobaczyć można było miejsce po wypalonym ognisku. To miejsce więc również żyje i służy lokalnej ludności do pogańskich, starych, odziedziczonych po przodkach rytuałów!
Pachamama i Pachatata; dwa miejsca kultu na tej wyspie – coś absolutnie wyjątkowego. Miejsca te służą mieszkańcom od przynajmniej pół tysiąca lat, choć to całkiem możliwe, że zostały one zbudowane przed epoką nastania imperium Inków. W dodatku miejsca te nie są jakoś szczególnie odwiedzane przez tłumy (hmm, wczoraj byłem ja z Christoferem, dzisiaj byłem przy świątyni Pachamamy sam), traktuję je więc jak takie rzadkie perełki, które mało kto kiedyś zobaczy. Są to miejsca autentyczne, nie podtrzymywane sztucznie dla turystów. Powód jest prosty – turystów tu nie ma. To znaczy wpadają na chwilę, jak grupa, z którą tu przybyłem, zjedzą coś i płyną dalej, ale raczej nikt się tu nie zatrzymuje. Bo i po co? Prawda jest taka, że na tej wyspie nic nie ma! I to jest w niej właśnie piękne! No niby jest ‘świątynia’ Pachamamy i ‘świątynia’ Pachataty, no ale to tylko murki na wzgórzach, z wypaloną trawą w środku. Przynajmniej dla przytłaczającej większości ludzi. Na pewno nie dla mnie i nie dla lokalnej ludności.
Ciekawi mnie synkretyzm religijny ludzi z Ameryki Południowej – Pachamama utożsamiana jest z chrześcijańską Maryją, choć część ludzi uważa ją za osobny byt, za Matkę Ziemie. Aczkolwiek w Ameryce Łacińskiej istnieje coś takiego jak paralelność wyznania – tj. można być chrześcijaninem wierzącym w Indiańskie duchy i inne elementy religii przodków. Można również synkretyzować, czyli łączyć dwie lub więcej religii, tworząc z nich osobną, jedną i spójną (dla wierzącego) całość. W każdym razie miejsca, jakie znaleźć można na wyspie Amantani, tj. skromne świątynie poświęcone pradawnym bóstwom, przywodzą mi na myśl polskie, dawne rytuały, jak na przykład Dziady, kiedy to dwa razy w roku ofiarowywało się duchom zmarłym jakiś posiłek (i napitek!).
Sanktuarium Pachamamy położone jest na wzgórzu, którego część kończy się stromym klifem. Z jego szczytu doskonale widać było jezioro. Ogólnie widok z góry był cudowny, a w jego kontemplacji nikt mi nie przeszkadzał. Droga powrotna, wśród ciszy i pustych pól, była bardzo przyjemna. Naprawdę psychicznie tu można odpocząć!
Nie samo sanktuarium było jednak czymś, co mnie urzekło. Otóż nieopodal znajdowała się skała niemal wystająca ponad położone niżej pola. Rwała się gwałtownie, pionowo, podejście do jej krawędzi było niebezpieczne. Nie podchodziłem, ale stanąłem sobie na jej początku i podziwiałem jakby wyrastające spod niej błękitne jezioro, lądy położone gdzieś dalej, i poletka tarasowe ciągnące się po mojej lewej i prawej stronie. I tę prawdziwą ciszę! Na wyspie nie ma ANI JEDNEGO samochodu! Po jeziorze nic nie pływało. Nigdzie nie było widać żywej duszy! Czułem się przez chwilę, jak po drugiej stronie życia. Jakiegoś lustra. Może między tymi polami przemykali ludzie? Może pracowali na nich teraz rolnicy? Może po jeziorze pływały żaglówki i łodzie transportowe? Ale ja byłem jakimś duchem, który nie widzi świata żywych? Nie widzi już życia? Może spadłem z tej skały i pogruchotałem kości? Tak na śmierć? Albo się utopiłem tam w dole. Mój zewłok leży gdzieś na dnie i pęcznieje od wzbierających w nim gazów.. Nawet jeśli… to mogłem tu, jako duch, tak spędzić całą wieczność! Chodzić sobie po pustych polach, patrzeć na spokojne, nie dręczone przez człowieka przepiękne jezioro, delektować się idealną pogodą! Przepiękne miejsce! Cudowna wyspa!
Wróciłem powoli idąc tak samo samotnie, jak wcześniej. Sklep z wi-fi był zamknięty, ale znalazłem inny lokal, gdzie wi-fi nie było, ale sprzedawca mi udostępnił login i hasło w zamian za zakup piwa. Tutaj internet już hulał. Skontaktowałem się z przewodnikiem, który obiecał mi transport powrotny. Wytłumaczył, jak iść do portu, już takiego prawdziwego, a tam już mam powołać się na niego i ktoś na pewno mnie zabierze na ląd, do Puno. Heh, skoro tak mówi…
Woda przy domku ogrzewana była przez słońce – nie była lodowata. Na blasze położonej w pobliżu suszyły się małe rybki – przyciągały małe muszki, które zajęte konsumpcją nie przeszkadzały mi już w myciu się. Do rybek podszedł jakiś mały kotek, przegrzebał je łapką, i sobie poszedł. Niedobre? Nieświeże? Hmm.. Przespałem się chwilkę, a po przebudzeniu ruszyłem w dół, ku jezioru!
Minąłem wspominane już wcześniej betonowe, stare molo, a obok poletka, gdzie wczoraj spotkałem pana spulchniającego ziemię, tym razem spotkałem innych ludzi – dwie starsze kobiety w kolorowych sukniach, siedzące na ziemi, oraz dwójkę dzieci biegających nieopodal, które krzyczały w niebogłosy. Wszystko to w towarzystwie stadka owiec pasącego się kilka metrów dalej. Zapytałem panie, czy mogę sobie usiąść.
Panie, ubrane w piękne, ludowe stroje (zdawałoby się, że wyszły do kościoła, a one wyszły po prostu na pole), siedziały i z kulek owczej wełny ciągnęły nić i z prędkością światła nawijały ją na patyczek, fachowo zwany wrzecionem. Wełna osiadała na wrzecionie równiutko, stając się coraz grubszą i coraz bardziej je zasłaniając. Wmawiały mi, że to wełna z lamy, a ja się śmiałem, że tak, tak, tylko ja tu lamy nigdzie nie widziałem, a teraz widzę tylko owce (tu pokazałem je im palcem). Same owce zresztą niby są ładne, ale tak z nimi obcując, trzeba by zweryfikować nieco to stwierdzenie – otóż one właściwie to jedzą i defekują w tym samym momencie. W dodatku ekskrementa spływają im po nogach, po futrze, z tyłu są nimi całe ubabrane. Panie mówią mi, że owce boją się obcych i rozpoznają ludzi. Podobnie jak z dziećmi na wyspie – ilekroć jakieś mijam, zastygają, jakby wystraszone. Aż taki straszny jestem? Rozumiem, długa bródka, naszyjnik z czaszką, podkoszulek z trupami i straszne sygnety… Hmm, może i rzeczywiście mają prawo się bać… Czy na straszeniu dzieci można zarobić? Ktoś chce numer? Polecam się! Haha…
A propos dzieciaków, zapytałem o te dzieci goniące między owcami i skaczące po murkach między poletkami – o chłopca i dziewczynkę. To rodzeństwo, wnuczęta jednej z pań. Wychowują się same – rodzice pracują, dziewczynka nauczyła chłopca chodzić, a teraz uczy go pisać. Dziadkowie też są zajęci, ot, na przykład jak moje rozmówczynie. Jakże prostolinijne życie!
A propos ubrań – kobiety tu w sumie zawsze chodzą w kolorowych, lokalnych strojach, a panowie zawsze na czarno, zawsze w kapeluszach. Ma to swój urok!
Panie powoli się zwijały, niedługo miał zapadać zmierzch, a wiadomo, że wiek (i owce) nie pozwala im się jakoś szybko przemieszczać. Zostałem sam, z cygarem i kapką rumu. W blasku coraz bardziej złocącego się słońca widać było pajęczyny łączące krótkie, nie do końca obgryzione przez owce źdźbła trawy. Gdy chmura zakrywała słońce, jego promienie dzieliły się na sto części każdy, i wszystkie one jak proste, napięte nici, padały na jezioro. Wyglądało to majestatycznie, jakby jakaś wyższa siła zsyłała światło tu, na Ziemię.
Znowu ledwo zdążyłem przez zachodem słońca. Przy obiadku porozmawiałem troszkę z panią Juaną. Przede wszystkim zdziwiło mnie, że była ubrana tak odświętnie, w kolorowe ubrania, chustę związaną na głowie, no… jak nie ona. Cumpleanos! Urodziny! Proszę poczekać! Szybko, po drabinie, dotarłem do pokoju, i przyniosłem jej prezencik. No nic za bardzo ze sobą nie miałem, co bym jej mógł dać – dostała paczkę polskiej kawy, Rodzinnej. Dałem jej też buteleczkę wody perfumowanej Agua Florida. Objęliśmy się i pośmialiśmy. Porozmawialiśmy chwilę. Ma piątkę dzieci, ale siedzi sama, bo ma mały domek, dzieci natomiast mieszkają z dziadkami. Jeszcze chodzą do szkoły. Męża już nie ma, umarł na raka. Ja jestem natomiast jej pierwszym gościem! Poradziłem jej by założyła księgę gości – spodobał jej się ten pomysł!
Tak a propos, na obiad były rybki, które widziałem wcześniej całe w muchach. Ale były upieczone, więc zdezynfekowane, chyba! Tylko czemu ten mały kotek nie chciał ich jeść? Nie były takie złe! Ich oczka patrzyły no mnie, a ja powolutku je pożerałem. Lubię takie coś a la anchovy, przysolone świetnie smakują z piwem. Popularne na Wschodzie, w Mołdawii, Ukrainie, Rosji… Tutaj się je to, co jest pod ręką, a że jezioro daje ryby, no to je się ryby. Były pyszne! Nie narzekam!

Udałem się na górę, do siebie. I kończę właśnie tę notkę. To był dobry dzień.


Potem

Bogowie, ale idzie potężna burza. Błyska się, grzmi. Postanowiłem wyjść siku, nim zmoczy tę niebezpieczną drabinę i przy okazji mnie w drodze do kibelka. Moja gospodyni z lampką na głowie niesie jakieś siano i wrzuca do zrobionego ogniska. Pytam po co to ogniska – para no mujar, by nie zmokło. Ale co? Jak? Nie zrozumiałem o co jej chodziło. Siku, wracam do mojego pokoiku. Drzwi nie mają zamka, ale kto by mnie tu okradł, tu nawet policji nie ma. Żyje tu ze 3 tysiące ludzi, ale zasady są te same, co w górach, u Inków – pracuj, nie kłam, nie kradnij. I tyle, nie potrzeba tu katedr i jakichś moralizujących arcybiskupów.


Jeszcze potem

O kurna, ale wiatr wieje. Słyszę, jak tłuką o siebie blachy dachów. Zaraz wyrwie mi drzwi, a ja tu nie mam zamka ani klamki. Tyle, co framugi trzymają je nieruchomo.
Podparłem deską, dość stabilnie to wygląda. Polak potrafi! Jak coś, mam tu dwa łóżko – jedno podciągnę najwyżej ku drzwiom i tak je zablokuje.
Odkąd jestem w Peru, od 13 lipca, nie widziałem tu kropi deszczu, nawet w Limie, choć nad nią ciągle wisiały chmury.
Deszcz wali już w drzwi. Czy woda przez szczeliny między drzwiami, a framugą, dostanie się tu do pokoju? Na wszelki wypadek te dwa moje plecaki z podłogi przerzucę na drugie łóżko.
King, deszcz, burza… Mmm…


3 sierpnia – wyspa Amantani

Siedzę sobie na ryneczku, przy stoliku. Palę cygaretkę, piję kawę, żuję kokę i czytam przywiezionego z Polski Newsweeka. Nade mną jest rozpięty parasol chroniący przed słońcem górującym na bezchmurnym niebie.
Pożegnałem się z panią Julianą – poprosiłem o fotkę na pamiątkę. Szybko gdzieś pobiegła by po chwili wyjść do mnie w swoim uroczystym, lokalnym stroju. Kobiety! Większości stroju na zdjęciu niestety nie widać, bo zrobiliśmy sobie selfiaka. Było mi u niej bardzo dobrze, mimo spartańskich warunków. Ale jedzenie było świetne!


3 sierpnia, godz. 14:09

Jestem na łodzi, na dachu, sam, słyszę szum rozpychanej przez dziób łodzi i miarowe brzęczenie silnika. Dopadają mnie chwile zadumy – patrzę na tę wyspę, na Amantani, tak gościnną, spokojną, tajemniczą, i patrzę, ze smutkiem, jak niknie w oczach coraz bardziej się oddalając… Żegnaj na zawsze! Jeszcze tyle świata do zobaczenia, wiem, że już się nie spotkamy. Ale będziemy się pamiętać, prawda?


3 sierpnia, później

Po jakimś czasie dołączyła do mnie statystyczna peruwiańska rodzina. Ojciec, matka, 18-letnia córka i 10-letni chłopak. Najpierw rozmawiałem z ojcem – jest kierowcą ciężarówki, zarabia taką polską średnią. Dużo wypytywał o Polskę, dużo też mówił o Peru. Potem zostałem już tylko z tą dziewczyną, która pewnego dnia chce pracować w Europie. Chodzi do szkoły odzieżowej, lubi projektować, w Peru nie widzi dla siebie przyszłości. Znowu kolejna młoda dziewczyna, marząca o tej mitycznej Ziemi Obiecanej, Europie. No cóż, Peru jest dość konserwatywne, fakt, ludzie o ciągotkach artystycznych, wychodzący poza pewne ramy, raczej sukcesu tu nie zrobią…
Ech… Cieszę się, że mogę prowadzić prościutkie rozmowy! :)


3 sierpnia, 21:02

W Puno nie zagrzałem wiele czasu, ledwo dotarłem, udałem się na dworzec i kupiłem bilet jeszcze na dzisiaj. Gdzie? Tam, gdzie teraz jadę, do Arequipy. Czemu? Nie wiem, spotkałem stamtąd kilkoro ludzi, wszyscy polecali.
Do odjazdu było sporo czasu, ale plątając się wokół dworca znalazłem… kino prywatne! To zaiste świetny wynalazek! W kasie dostaje się album z filmami na płycie DVD, wybiera jakiś, uiszcza opłatę, po czym jest się prowadzonym do jednego z kilku pokojów w kamienicy. Ot, taki mały pokój z… łóżkiem, poduchami, dużym telewizorem. Jest na nim też Netflix i Youtube, więc nie trzeba się ograniczać tylko do płyt. Można sobie wnieść chipsy, rum (eghem!), a zakochane pary mogę się miętusić. Za jakieś totalne grosze! Super sprawa! Obejrzałem dwa filmy (‘Zbaw nas od złego’ i ‘Leprechaun powraca’), na jednym zasnąłem. Ot, ale czas zleciał, haha.
Do Arequipy dotrę na 3.00 nad ranem. I co dalej? Nie wiem. Nieważne. To jest moment, gdy człowiek pozwala się po prostu prowadzić jakiejś sile. Ot, do przodu, w nieznane. I już.


4 sierpnia, Arequipa

Na dworzec w Arequipie dotarliśmy niestety planowo, o 3 nad ranem. Jak człowiek wolałby się spóźnić, to właśnie wtedy się nie spóźni. Prawo Murphiego normalnie! Wyhaczyłem w internecie jakiś hotelik, ale mogli mnie przyjąć po 13.00. Późno! No cóż pozostało? Po prostu zdjąłem z siebie plecaczki i położyłem się w jakimś kącie na dworcu. Spałem trochę jak bezdomny, no ale w zasadzie to w owej chwili byłem takim bezdomnym – nie miałem tu dachu nad głową. Ale nikt mnie nie okradł, nikt się mnie nie czepiał, nawet się trochę przespałem! Potem leżałem w takim półśnie, nawet nie do końca wiem co robiłem chwilę potem po przebudzeniu. Wiem, że droga do hotelu była dosyć długa i szło mi się ciężko. No cóż, noc była daleka od ideału!
Za to już w hotelu recepcjonistka była pozytywnie szalona. Od razu zapytała, a właściwie widząc, żem z Europy, entuzjastycznie wykrzyczała pytanie, czy znam niemiecki, bo ona się go uczy i ten język ją niezmiernie fascynuje. No coś tam znam, odrzekłem ku jej ogromnej uciesze - nie dała mi więc większego wyboru i musiałem (naprawdę musiałem!) zameldować się w hotelu po niemiecku, haha. Co miałem kłamać? - no coś tam w szkole niemieckiego miałem, na studiach też coś liznąłem, a i coś tam zdarzyło mi się popracować i pobłąkać w Berlinie. Do tego mam płyty Rammsteina, słucham sobie w gorsze dni Lacrimosy, siłą rzeczy coś tam człowiek musi znać. Jakoś wystarczyło, by się z panią dogadać, cyferki i nazwy dni tygodnia jeszcze pamiętam, haha. Pewnie nawet i to trochę kaleczyłem, ale ona pewnie i tak nie zauważyła. Było miło! Ot, pozytywna wariatka o bardzo fertycznym usposobieniu i sposobie ekspresji wer- i niewerbalnej. (Wer? Was? Wessen? Wem? :P)
Miejsce jest skromne, ale ja nie mam wielkich wymagań. Znajduje się między dworcem, a centrum miasta. Mam nadzieję, że nie nastąpi żadne trzęsienie ziemi – ostatnie miało tu miejsce w 2001 roku i ponad 70 osób straciło w jego czasie życie.
Pozwiedzałem sobie miasto – szczególnie ładnie jest na Placu Głównym, który jest bardzo zielony (jest tu dużo palm!), a na którego środku stoi fontanna z figurą średniowiecznego rycerza. Bardzo ładna jest też katedra, zajmująca niemal całą jedną ścianę rynku. Rynek otoczony jest też białymi arkadami kolonialnych domów – czuć tu ducha starych czasów. Arequipa położona jest między bardzo wysokimi górami – z miasta widać ich majestatyczne, ośnieżone szczyty. Jest dużo mniejszych i większych uliczek, po mieście, zwłaszcza w godzinach popołudniowych spaceruje sporo ludzi – właściwie to ulice wieczorami są pełne!
Do hotelu wróciłem dość wcześnie – czułem się trochę zmęczony nocną podróżą i porannym spaniem na dworcu. A i po mieście też sporo pochodziłem….


5 sierpnia

Rano udałem się pieszo na dworzec – w drodze padł mi internet. Tzn. skończyła się ważność karty. Pomocna młoda kobieta w jednym ze sklepików sprzedała mi doładowanie i pomogła z niego skorzystać. Zakupiłem bilet do Ica, na jutro wieczór – to trasa rzędu 700 kilometrów!
W Areuipie dużo restauracyjek otwiera się po 11.00 rano. Usiadłem sobie w jednej na balkonie, za arkadami, na Placu Głównym (Plaza de Armas). Patrzyłem sobie z góry na palmy, ale również drzewa, których kwiaty pięknie mieniły się fioletowym kolorem. Plac był troszkę rozespany, udzielał mi się jego klimat, toteż zamówiłem sobie tylko kawę, którą piłem sobie niespiesznie, po prostu odpoczywając i ciesząc się tym, że nic nie muszę. Nie musiałem pić szybko, nie musiałem nigdzie iść, nie musiałem robić niczego konkretnego. W międzyczasie po balkoniku chodzili sobie muzycy i grali dla tych kilku gości, w tym dla mnie. Oczywiście nie za darmo – po skończonym utworze podchodzili do każdego i prosili o napiwek. Dałem z przyjemnością!
Kawa niewiele pomogła, ogarnęła mnie senność. Wróciłem sobie do hotelu aby się przespać – zrobione wieczorem pranie zdążyło przeschnąć. Przed drzwiami wejściowymi mam balkonik – postawiłem na nim krzesło, pranie na krześle. Poranno-południowe słońce ładnie je wysuszyło.
Spało się przyjemnie, do dźwięków szwajcarskich heavymetalowców z Krokusa.
Po południu udałem się na wąską, stu metrową uliczkę. Pub Inkari, wybrałem sobie krzesełko przy stoliku na zewnątrz. Akurat mieli happy hour, więc za grosze zamówiłem sobie dwa mojita. Odpaliłem cygaro, i tak sobie siedziałem. Naprzeciwko, w murze, wmurowany był krzyż ubrany w kapłańską, fioletową stułę (stuła to taki jakby mały szaliczek), w dole ozdobiono go wazonikami ze sztucznymi kwiatami. W punkcie łączenia belek zamontowano obrazek twarzy umęczonego, konającego Chrystusa. Hmm, ciekawe uczucie tak pić sobie naprzeciwko Jezusa, którego twarz wyraża takie cierpienie. Kontemplowałem tak sobie stosowność lub niestosowność tego typu rozrywki (tudzież towarzystwa do rozrywki), ale moją uwagę odwróciła jedna sytuacja. Otóż prawie że pod tym krzyżem siedziała sobie niemiecka (albo austriacka, na pewno niemieckojęzyczna) rodzina, z córeczką w wieku 7 lat. Ot, dziewczynka jak aniołek, blondwłosa, jasno ubrana. Jedząca porządny posiłek, pijąca jakiegoś wypasionego shake’a. Rodzice ubrani bardzo elegancko, w porządne, ewidentnie nietanie ciuchy (w sumie to ciekawe, czemu niektórzy nawet na urlopie nie potrafią włożyć czegoś na luzie…). W pewnym momencie podeszła do nich inna dziewczynka, o czarnym kolorze skóry, ubrana w wytartą, wypłowiałą, lichą sukieneczkę. Też miała 7, może 8 lat. W rękach trzymała cukiereczki, które sprzedawała za ‘co łaska’. Niemieccy rodzice przegonili ją ruchem dłoni.
Ta scena miała w sobie coś strasznego. Coś mnie ścisnęło za gardło. Ten kontrast, tych dwóch dziewczynek. Jedna na wakacjach, beztroska, nie wiedząca czym jest bieda. Z bogatymi rodzicami obok, pełnym, zastawionym jedzeniem i napojami stołem. I druga, w tym samym wieku, sama, wałęsająca się po ulicach by sprzedać za grosze kilka cukierków. Już właściwie pracująca. Tamta, biała, zacznie pewnie pracę dopiero w wieku 25 lat, po studiach, za tysiące euro miesięcznie. Ta czarna już będzie mieć przepracowane 18 lat i pewnie przez ten okres nie zarobi nawet tyle, co tamta w pół roku, może nawet w kwartał. Gdzie tu sprawiedliwość, ta cała gadanina o równych szansach? Ludzie często już rodzą niejako z całym przyszłym CV – jakie ono będzie zależy od kraju, rodziców, a tylko nielicznym uda się wyjść z biedy. Jak wytłumaczyć takiej dziewczynce z zachodniej Europy, czemu jej rówieśniczka musi już pracować, nie może beztrosko podróżować sobie po świecie, nie ma tego, czego tylko sobie zapragnie, nigdy przenigdy nie odziedziczy niczego wartościowego, i że świat jest tak popierdolony? Zresztą, już po sekundzie nikt nie przejmował się tą biedną, peruwiańską dziewczyneczką – ot, potraktowano ją jak muchę, która się napatoczyła i wystarczy ją odgonić ruchem ręki, aby znowu w pełni cieszyć się piękną pogodą, wykwintnym żarciem i wakacjami…
Popsuło mi to humor, poszedłem kupić trochę cygar za 4 złote (choć wydając nawet tak niewiele pieniędzy wciąż myślałem o tej dziewczynce, której te pieniądze na pewno bardziej by się przydały), znalazłem inną knajpkę z happy hour, na dachu jednego z budynków. Patrzyłem na jakąś kościelną wieżę i góry majaczące w oddali. Nie chciałem widzieć podobnych scen jak na ulicy, w dole. To nie na moje nerwy… Najgorsze, że człowiek nic nie może zrobić by do takich sytuacji nie musiało dochodzić. Bezsilność jest tak denerwująca…
Dobry humor i tak już nie powrócił i dzisiaj chyba już nie wróci. Zresztą, zaraz idę spać…


6 sierpnia – nadal Arequipa

Dzień spokojny – poszwędałem się po mieście, posiedziałem w knajpkach oferujących 2 mojita za 25 złotych. Tu chyba ciągle panuje happy hour!
Chciałem odwiedzić Museo Santuario Andinos, którego główną atrakcją jest mumia dziewczynki, złożonej w ofierze przez Inków dawno, dawno temu, ale okazało się, że jest teraz ‘odnawiana’, i nie ma jej na wystawie. Zrezygnowałem. Wpadłem też do biura turystycznego zapytać, czy można jakoś dostać się na jedną z gór otaczających miasto (ich ośnieżone szczyty ładnie widać z knajpek na dachach albo oferujących miejsca na balkonach), ale taka wyprawa zajmie na pewno więcej niż pół dnia. No i trzeba wynajmować kurtki i poważnie zimowe ubrania. Nah, kolejna rzecz, z której wypadło mi zrezygnować. Tak więc po prostu dzisiaj nie robiłem nic wartego odnotowania. I może dobrze!


6 sierpnia, 19.20

Odjazd! Dostaliśmy torebeczki z ciastkami i wodą na drogę. W zagłówkach są filmy! Kierowca – jak w samolocie – przeszedł między fotelami i dokładnie sprawdził, czy mamy zapięte pasy. Na ekranach wyświetliła się prośba by zwracać kierowcy uwagę, gdy jedzie za szybko. By po 4-5 godzinach zwrócić uwagę na to, czy kierowcy się zmienili. Kwestie bezpieczeństwa są tutaj zorganizowane naprawdę super! Przynajmniej w tej linii autokarowej. Te standardy są całkiem niż w polskim busie jadącym do Medjugorie w Bośni i Hercegowinie, który dzisiaj rano w Chorwacji miał straszliwy wypadek – zginęło w nim 12 osób! Wszystko wskazuje na to, że kierowca jechał za szybko. A i znam specyfikę polskich autobusów i Polaków nimi podróżujących – pewnie nie znalazł się nikt, kto by zapiął pasy, bo po co? Bo kto mi coś będzie mówił?
Czyż nie?


7 sierpnia, godzina 7:32

Udało się trochę przespać, w momentach niemożności zaczerpnięcia dobrodziejstw snu, oglądałem na zagłówku dwa filmy – Fear of Rain (pol. Tożsamość Strachu) – raczej kiepski, i Assitant (pol. Asystentka) – film smutny, świetnie zagrany, dający do myślenia.
Powoli dojeżdżamy do miejscowości Ica – rozpoznaję ten księżycowy krajobraz pustyni okolic Nazci. To już ze trzy tygodnie, jak byłem w tych okolicach. Tak niedawno, a jednak jakby całe wieki temu! Czasem zastanawiam się, czy to my płyniemy w czasie, czy to czas przepływa przez nas…
Chcę się finalnie dostać w okolice Paracas, odpocząć chwilkę gdzieś nad oceanem, usłyszeć uspokajający szum fal. Peru wszak leży nad Oceanem Spokojnym! Nie spodziewam się co prawda rewelacyjnej pogody, bo to blisko Limy, ale ocean to ocean, on jest przecież zawsze piękny!
Znalazłem ciekawe miejscówki, ale drogie! Spróbuję coś ponegocjować!


7 sierpnia, godz. 11:19

W Ice od razu przesiadka do Paracas, nie wychyliłem nosa poza dworzec autobusowy. Negocjacje z właścicielką miejscówki, prowadzone przez chat aplikacji Airbnb, nad oceanem zakończyły się sukcesem! W aplikacji nocleg u niej kosztuje 325 zł, ale udało się zbić do… 200 zł za dobę, poza aplikacją. Dwie noce na oceanem! Cena jak za kawalerkę w Krakowie, tyle, że tu będę miał… cały dom, i to nad Pacyfikiem! Tylko dla siebie!
Jadę w tym właśnie momencie do Paracas, ale ten domek jest jakieś 7 kilometrów na północ od miasteczka. Coś wyhaczę – najwyżej czeka mnie łapanie stopa, haha.
Siedzę w samej górze autobusu, przy przedniej szybie. Ciekawie tak patrzeć na drogę, która wygląda jak krawiecka taśma położona na piaskach pustyni. Mało co nią jeździ, wokół nic oprócz żółtego piachu i słupów energetycznych podtrzymujących wiszące nisko kable.


7 sierpnia, godz. 16.23 Playa Santa Elena, między Paracas, a Pisco

Słońce leniwie zachodzi nad ocenam. Mewy skrzeczą, latając coraz to niżej powierzchni wody. Jestem na prywatnej plaży. Dotarłem.
W Paracas, bardzo niewielkiej, trochę turystycznej miejscowości, tyle co zjadłem jakiegoś hot-doga, popytałem taksówkarzy o cenę podwózki na plażę (drogo!), po czym – za radę jednego z lokalnych sklepikarzy, gdzie jeszcze kupiłem trochę piwa i coś do zrobienia kolacji i śniadania – stanąłem sobie przy głównej drodze i zacząłem łapać miejscowy transport publiczny. Sklepikarz wspominał coś o małym autobusie, ale pojazd, jaki złapałem, był właściwie minidostawczakiem, w którego wnętrzu zamontowano dość niewygodne siedzenia. Po prostu prowizoryczna przeróbka, byle by wpakować ludzi, jakoś ich usadzić, i zawieźć gdzie tam potrzebują. Ot, potrzeba matką wynalazku. Miejsca, cholera, było bardzo niewiele, przynajmniej dla mnie. Między niewielkimi lokalnymi mieszkańcami wyglądałem jak niezdrowo wyrośnięte dziecko siedząc tak pokurczony i poskręcany, z podkulonymi kulasami, których kolana dotykały podbródka. Wysiadając przywaliłem głową w sufit, podeptałem chyba wszystkich współpasażerów, a jeszcze solidnie przydzwoniłem ramieniem o wąską framugę drzwi. Za przyjemność podróżowania w taki ‘komfortowy’ sposób na trasie Paracas – Pisco zapłaciłem tylko 3 sole, więc w zasadzie to nie ma się co skarżyć, że nie trafiła mi się klasa business.
Wysiadłem właściwie pośrodku niczego. Po jednej stronie rozciągała się ziejąca pustką piaszczysta pustynia, po drugiej, w oddali, stało kilka budynków, a za mną i przede mną ciągła się czarna nitka spękanej miejscami drogi PE-1SG. Na szczęście, niedaleko, na poboczu, czekała już na mnie Diana. Kobieta mająca jakieś 50 lat, niziutka, machająca do mnie i uśmiechająca się serdecznie. Udałem się w jej stronę, czując, jak moje obolałe ramię zaczyna lekko pulsować. Nic mi nie będzie – ramię nie szklanka, nie pęknie. Jakieś 100 metrów za Dianą stał położony biały budynek. Nie wyglądał na nic mieszkalnego, raczej na magazyn! Poszliśmy w jego kierunku, weszliśmy do środka, a tam moim oczom ukazało się obszerne wnętrze. Nie mówię o trzech sypialniach, bo mnie, podróżującemu solo, przyda się tylko jedna, ale mam na myśli głównie wspaniały salon będący również jadalnią. Stały w nim eleganckie meble, duży telewizor, w oko wpadały wszędobylskie motywy marynistyczne – muszelki za ramkami na zdjęcia, muszelki namalowane na małych płótnach, muszelki będące podstawkami pod świeczki, porcelanowe latarnie morskie, obrazy z motywem morza, obraz z falami uderzającymi w nabrzeżne głazy, malunki amonitów (takich spiralnych muszelek z okresu dewonu i kredy). Za dużych rozmiarów oknami rozciągał się ocean i wpadało przez nie sporo światła (teraz coraz go mniej – słońce powoli zanurza się w oceanie, zniknie niedługo za ogromnymi statkami majaczącymi na horyzoncie).
Z salonu przechodzi się przez niewielkie pomieszczenie, również z dużymi oknami, na zadaszony trzcinowym daszkiem taras, gdzie teraz sobie siedzę, a graniczy on z piaszczystą plażą – właściwie to wrasta się w nią swoją betonową podłogą. Piasku jest z 10 metrow, dalej są kamyczki i zielony dywan wodorostów. Nie da się tu pływać, ale miejsce jest doskonałe do posiedzenia i odpoczynku. Od strony plaży budynek nie jest już prostą, pobielaną konstrukcją przypominającą jakiś magazyn, ale składa się z on z kilku takich tarasików. W środku jest podzielony na kilka takich mieszkań, z których jedno mi się trafiło. Niby każdy taki tarasik wychodzący na ocean jest podobny, ale każdy jest na swój sposób wyjątkowy. Są takie jak mój, są krótsze, ale z betonowym zadaszeniem, są tarasiki z murkami, betonowymi siedziskami, na które można położyć poduszki i skryć się w cieniu ścian. Ten długi budynek jest podzielony na jakieś 10 domków, ale jestem tu kompletnie sam i mogę delektować się cudowną ciszą, lekko zagłuszaną przez uspokajający szum fal. W sumie nie wiem, czemu tu nikogo nie było kiedy przybyłem, i nikogo nadal nie ma. Jest niedziela, ludzie mogliby sobie tu odpocząć poza Paracas lub Pisco. No, chyba, że te domki należą do ludzi z dalszych odległości i przyjeżdżają tu rzadziej, ale na dłużej niż tylko weekend. Jest ciepło, ale to jednak w Peru zima – ludzie zjeżdżają się tu pewnie w porze prawdziwych upałów. Hmm, możliwe też, że te domki są tylko na wynajem, ale w aplikacji widziałem tylko ten jeden, należący do Diany. Sama Diana bardzo w porządku – pokazała mi szybciutko, co gdzie jest, że woda w kartonie pięciolitrowym, czajnik tu, wi-fi takie i takie, wzięła pieniążki w gotówce i zniknęła. Jak coś, to mam dzwonić.
Pochodziłem po plaży – dużo tu różnego rodzaju ptactwa, począwszy od klasyków, czyli mew, po jakieś małe ptaszki z intensywnie czerwonymi dzióbkami oraz ogromne niby-bociany. Nie znam się na ornitologii, a nie chcę się tu mądrzyć wyszukując informacji o tutejszych ptakach w internecie – niech będzie, że są tu właśnie takie oto ptaki, które w oczach statystycznego Polaka, takiego jak ja, wyglądają bardzo fajnie, bo dość egzotycznie. W Polsce takich nie ma. No, oprócz mew, które dla laika wszędzie wyglądają tak samo (a przynajmniej podobnie)!
Znalazłem kilka ładnych muszli, ale też parę przepięknych szkieletów jakichś niezidentyfikowanych morskich stworzeń. Wyglądają jak zniekształcone czaszki Predatora, z dwoma groźnie wystającymi w przód kłami, między którymi widnieje otwór prowadzący do wnętrza tej dziwnej struktury. To chyba nie ryby, to nie kręgosłupek z ośćmi, ale właśnie jakby czaszka w kształcie rozdymki, czy – cholera wie - coś. Ułożyłem sobie z nich wcale ładny rządek – wygląda to dość dziwnie i – rzekłbym – niepokojąco, haha. Niektóre plemiona zostawiały czaszki wrogów na granicach swych terenów, by odstraszyć w ten sposób potencjalnych wrogów. Ja mam swoje bielutkie ‘czaszki’ rozłożone na plaży – Keep Off! Playa privada! Plaża jest moja!

Mam leżaczek, leżę sobie. Dobrze mi.


7 sierpnia, godz. 17.47*

Ocean powoli zamienia się w płynne, falujące złoto. Następuje odpływ. Woda powoli cofa się, jakby połykana przez słońce, zostawiając za sobą zielony dywan wodorostów, w które co rusz wlatuje morskie ptactwo, wybierając z nich co smaczniejsze żyjątka. Te małe biedactwa nie połapały się, że wody ubywa i że trzeba się ratować udając się w głąb oceanu.
Magia natury…


8 sierpnia, okolice Paracas i Pisco

Miałem cudowną pobudkę! Zostałem powoli, delikatnie wybudzony przez szum fal i pokrzykiwanie mew. One czasem, oprócz standardowych mewich pisków, wydają z siebie coś jakby śmiech. Naprawdę – tak jakby ktoś się śmiał! Brzmi to bardzo zabawnie, choć momentami może i przerażająco. Sam nie wiem… W każdym razie, gdy otwarłem ślepia, jasne światło dnia przyjemnie wpadało do sypialni. Troszkę sobie jeszcze poleżałem w fajnie mięciutkim łóżku, puściłem zawsze energetyzującego Offspringa i na śniadanie spożyłem dwie gorące kawy i paczkę chipsów. I w ten oto sposób zostałem bez jedzenia. Trzeba było jakoś je załatwić!
Zamknąłem mój domek, ale zostawiłem głośno grającą muzykę – ot, na wypadek gdyby ktoś tu zawitał i postanowił się włamać. Może muzyka odstraszy takiego, potencjalnego rabusia? Czasami tak robię, np. w tanich hotelach zostawiam zapalone światło. Albo gdy wychodzę, a akurat ktoś jest na korytarzu, zamykając drzwi udaję, że kogoś żegnam - mówię, wkładając łeb do środka, „See you later”, czy coś. Strzeżonego Odyn strzeże, jak to mawiali Wikingowie! (bo na pewno tak mawiali!)

100 metrów za budynkiem z domko-mieszkaniami jest droga, a za nią już tylko -ciągnąca się chyba w nieskończoność - pustynia. Stałem sobie na niej trochę skonsternowany j i przez chwilę zastanawiałem się, czy jechać na północ, do Pisco, czy na południe, do Paracas. W Paracas chwilę byłem wczoraj, wydało mi się trochę turystyczne, postanowiłem więc udać się do Pisco. Stanąłem sobie na poboczu i nie ujechało 10 samochodów, jak już siedziałem w starej osobówce – oczywiście eleganckie auta mnie dokumentnie olewały; to już chyba wszędzie na świecie tak jest, że prędzej pomoże ktoś mniej zamożny niż ktoś majętny. W aucie, z przodu, jechali dwaj panowie sprzątacze, co powiedziały mi ich ubrania robocze rzucone na tył, gdzie siedziałem. Z tyłu miały napis – służby sprzątające miasta Pisco, czy coś podobnego. Panowie jechali do pracy, w drodze pogadaliśmy sobie o okolicy. W 2007 roku Pisco oraz jego dzielnica San Andres zostały zniszczone przez trzęsienie ziemi. Mało tego, pokazał kierowca, i pokazał na ciągnący się po naszej lewej stronie ocean. Tsunami! To wszystko tu, cała ta droga, było zalane. Zginęło sporo osób, prawie całe miasto legło w gruzach.
- Okolice zajmują się rybactwem – rzekł jeden z nich, pokazując na ciągnący się kilometrami rząd łodzi rybackich. Na morzu takie łodzie są czasem 24 godziny, jeśli zapełnią całą ładownię wcześniej, wcześniej też kończą pracę. Bycie rybakiem to wszędzie ciężka praca!
- W restauracjach mamy sporo świeżych ryb, stąd właśnie – zachęcał mnie do spróbowania.
Podwieziono mnie do samego centrum Pisco. Jak to w miastach tutaj, tylko kilka kwadratów było mocno zatłoczonych. Poza centrum było już pustawo. Serce miasta jednak pełne było niedrogich samochodów i sklepów z ubraniami, telewizorami, miejsc, gdzie można było postawić zakłady na mecze, w oczy rzucało się sporo restauracyjek, a nawet dostrzegłem kasyno (o ciekawej nazwie, ‘Gothica’).
Sklepy w Peru, jak zresztą w całej Ameryce Łacińskiej, to często coś na kształt magazynu lub garażu, z bramą garażową otwieraną do góry i opuszczaną na noc. Nie ma czegoś takiego jak okna, wystawy, drzwi wejściowe.
Minąłem placyk Plauzeala Belen z niedużym, pomarańczowym kościółkiem i krzyżem z tabliczką głoszącą: Por la vida i por la paz, no mataraz. Dla życia i pokoju, nie zabijesz (nie będziesz zabijał). Na krzyżu siedział sobie gołąb. Biały może wyglądałby dość ciekawie, ale z krzyża ławeczkę zrobił sobie tylko zwykły, szary obsrywacz wszystkiego.
Plaza de Armas, czyli Plac Główny. Chodnik z białych płytek z kwietnymi motywami, na środku duży pomnik jakiegoś generała na podrywającym się w górę koniu. Każde miasto i miasteczko taki pomnik musi mieć! Wydaje się czasem, że odlewane są z jednej foremki, a tylko tabliczka informująca o imieniu i nazwisku upamiętnianej osoby jest w każdej miejscowości inna (tutaj: José de San Martín). Pod pomnikiem namiot i kolejka ludzi – szczepienia przeciwko COVID. Wokół placu trochę palm. Ot, zwykłe miasteczko.
Pomyślałem o zjedzeniu jakiejś rybki, ale nie znalazłem nigdzie knajpki, gdzie na tabliczce stojącej na chodniku albo przymocowanej do ściany byłaby jakaś informacja z ceną. A ja nie lubię, gdy wchodzę do restauracji i muszę z niej wyjść po usłyszeniu cen. Nie lubię też, jak zawyża mi się ceny, bo jestem obcy. Bo jestem gringo. Czasem tak się zdarza. Ot, a w sklepiku na wyspie Amanatani każdy członek rodziny sprzedawał mi kokę po innej cenie :) Im młodszy, tym liczył mi więcej. Powinno być jak w Unii Europejskiej, wszystko podpisane i nie ma tłumaczenia, że akurat drożej, bo transport wczoraj podrożał. Nie chciało mi się też tracić czasu na dopytywanie o ceny. Udałem się więc, po prostu, do supermarketu.
Wiele ich tu nie ma, a jak już są, to mają ochroniarzy przy wejściu. Grzecznie proszą o założenie maseczki i okazanie dowodu szczepienia. Ochroniarz zdziwił się, gdy pokazałem mu unijny certyfikat; nie bardzo wiedział, gdzie patrzeć, westchnął tylko ‘acha!’ i po prostu mnie wpuścił. Nie mają tu widocznie obcokrajowców – no bo w sumie w Pisco to nic takiego nie ma, co by kusiło podróżników. Ale ja lubię takie miejsca, gdzie ‘nic nie ma’, pokazują one prawdziwe życie kraju i są jakby jego papierkiem lakmusowym. A tak wspomnę jeszcze, że tu, w Peru, szczepią już czwartą dawką.
W supermarkecie w Pisco zaskoczył mnie fakt, że połowa długiej alejki zapełniona była tylko jedną rybą – tuńczykiem. Tuńczyk okay, wziąłem puszkę, ale chciałem zjeść też jakąś inną rybkę (chodziły te ryby za mną odkąd tylko wspomniał o nich jeden z panów, którzy mnie podwozili). Okazało się, że w tym (dość sporym) supermarkecie był TYLKO tuńczyk. No szaleństwo jakieś! No cóż, kupiłem więc dwie puszki.
Może wrzucę dane z paragonu:
4 x 330 ml piwo Oetinger (niemieckie) – 13.60 (!!!)
6 x bułka ciabata – 2.60
2 x puszka tuńczyka – 9.40
6 plasterków szynki – 2.10
115 gram pomidora – 0.39
Sałata – 1.89

3.40 za małą puszkę piwa! A i tak było to najtańsze piwo, jakie tu w Peru znalazłem od początku mojego pobytu! Trochę to dziwne, bo importowanie piwa z Niemiec wychodzi taniej niż produkcja go tu, na miejscu…
Na dole paragonu przybito pieczątkę REVISADO. Ochroniarz przy wychodzeniu poprosił mnie o paragon. Jeszcze tego brakowało, by mnie przeszukiwał! Myślę, że po prostu zmagają się tu z kradzieżami, stąd te środki ostrożności.
Po drodze jeszcze kupiłem małe chipsy (w supermarkecie były tylko duże) i gazetę z Lewandowskim na okładce. Nazywała się Deporte, czy po naszemu po prostu Sport. Wreszcie strzelił gola dla Barcelony – w czwartym co prawda meczu, do tego tylko towarzyskim, ale nawet peruwiańskie gazety to odnotowują. Co ciekawe, jego hiszpańskojęzyczna ksywa to Lewa, nie Lewy.
Szedłem sobie w stronę drogi wylotowej, aby tam złapać jakiegoś stopa na moją uroczą plażę. Mijałem niewyasfaltowane, rozbebłane ulice, wzdłuż których rosły nieotynkowane, ceglane domy. Część z nich była pusta, niedokończona, część zaś skończona tylko na parterze – z wyższych pięter żałośnie wystawały pordzewiałe druty zbrojeniowe. Miasto po niemal 15 latach nadal odbudowuje się po trzęsieniu ziemi i powodzi, ale idzie to ludziom jak krew z nosa. Pisco to nie jest zamożne miasto, ot, jest tu raczej biednie.
Złapałem busika, oczywiście ciasnego niczym miejsce zamieszkania Diogenesa z Synopy (pan mieszkał w beczce). 3 sole i byłem na miejscu. Na leżaczku leżę już czwartą godzinę, palę sobie cygaro, słucham muzyki (teraz Slipknot), delektuję się tym, że jestem tutaj zupełnie sam. Błękitne niebo, ocean, lekki, bardzo przyjemny wiaterek. Mmm… Tak, jak sobie wymarzyłem!
Muchy to ciekawe istoty. Tam, gdzie od słońca łuszczy się skóra, podlatują, skubią sobie trochę i odlatują. Hmm… Ciekawi je też mój palec. Niektóre muchy czują krew (i śmierć) nawet z 15 kilometrów! Te tutejsze wyczuły krew, bo dzisiaj trochę krwawił. Myślę sobie o larwoterapii, ale do czyszczenia ran stosując ją używa się larw much, a nie dorosłych osobników. Hmm, w sumie było dobrze, tzn. z palcem, nawet sobie o nim zapomniałem. No ale przynajmniej nie boli!


5 minut później

Palec zalepiłem plasterkiem. Muchy próbowały się pod niego dostać, ale widząc, że nic z tego, poleciały sobie gdzieś indziej. Szczęścia życzę! Dużo krwi, padliny, mięsa, ropy, trupów i bebechów wszelakich! Disfruta!


9 sierpnia, 10:29, okolice Paracas i Pisco

16 stopni Celsjusza, chmuro-mgły nad oceanem. Przyjemnie, nie wieje. Siedzę na leżaku w żonobijce i długich spodniach, patrzę jak flamingi szukają na płyciźnie pożywienia. W tle unoszą się na oceanie dwie łodzie rybackie, za nimi, niczym jakieś lewiatany, unoszą się majestatycznie ogromne statki towarowe. Nawet z tej odległości mogę zauważyć ich olbrzymie gabaryty. To fascynujące, jak tyle ton stali może unosić się na wodzie! W oddali też, po mojej lewej stronie, mogę dość wyraźnie dostrzec siedem kutrów rybackich. Wszystko to w mistycznej ciszy szarego poranka.
Cóż takiego robię sobie na leżaku oprócz gapienia się w ocean? Otóż czekam. Czekam na:
a) panią, która ma ode mnie odebrać klucze
b) męża właścicielki domku, który ma mi przywieźć klucze do domku obok, bo chcę na tej plaży zostać sobie jeszcze dwie noce więcej – tak mi się tu podoba!
Domek obok należy do siostry Diany, właścicielki miejsca, które opuszczam. Nie mogę zostać tu dłużej, bo ktoś je sobie już wynajął. Ale szybko znaleziono dla mnie rozwiązanie - inną miejscówkę, na tej samej plaży.
Wczoraj wieczorem do domku nieopodal wprowadziła się grupka 18-letnich dzieciaków. Są fajni, spokojni, nie przeszkadzamy sobie. Chcieli sobie wieczór zrobić grilla, a że trochę wiało, stanęli obok siebie w półkolu, podnieśli ręce do góry, podnosząc w dłoniach kurtki, chcąc zakryć ogień, który nie chciał się rozpalić. Nie abym się przechwalał, ale odpaliłbym im tego grilla, ale nie chciałem ingerować w naturalny porządek rzeczy. Przecież może nawet taką nieudaną próbę też będą kiedyś miło wspominać? Może weszli do domku i tam też miło, w cieple, spędzili czas? Chociaż kto wie, może im się udało rozpalić ogień? Ja około godziny 19-ej zamknąłem już drzwi, otwarłem chipsy, piwko, i zająłem się oglądaniem Netflixa. O 21-ej już spałem. Jakiś chiński horror tak mnie wymęczył i wynudził, jak dawno żaden inny film! Ech, za dużo tego typu filmów już się chyba w życiu naoglądałem…
O! Jeden z dzieciaków, jakiś chłopaczek, wyszedł sobie na plażę w kijkiem do selfie, na którym zamontował kamerkę GoPro, i mówi coś do siebie. To znaczy do niej. Ja wcześniej też tak zrobiłem, ale nie mam kijka, więc musiała mi wystarczyć ręka. Za 100 lat to sobie puszczę i zatopię się w przyjemnych wspomnieniach z odległej przeszłości, gdzieś z dalekiego wybrzeża Peru…


Godzina 11:35

Czekam dalej, łażę sobie po plaży. Znalazłem fajną muszlę w kształcie grzybka. Fioletowa. Z jakimiś kolcami, ale to chyba roślinki, bo są miękkie i nie kłują. Moje 7 niby-czaszek, o których wspominałem, nadal dumnie prezentuje się, ułożone w rządku, przed tarasem. Mis niños! Moje dzieci!


Potem, godzina 17:03

Po wodzie, to znaczy w wodzie, chodzi jakiś mężczyzna w czarnym kombinezonie piankowym i pcha przed sobą jakąś oponę. Chodzi z nią w koło, wypuszczając z niej sieć. Po chwili sieć tworzy okrąg – w sieć zaplątują się ryby. Mężczyzna po kilku minutach znowu robi koło, tak jak wcześniej, pchając przed sobą tę oponę – wkłada do niej sieci z rybami. Po chwili wychodzi na brzeg, gdzie czeka już na niego jego towarzysz – wyciągają sieć, a z niej ryby. Wrzucają je, żywe, do pudełka.
W południe przyszła pani sprzątająca domek, odebrała klucze, niedługo po niej przyszedł starszy, niski pan, który wpuścił mnie do domku obok. Brakowało mi gotówki, o czym uprzedzałem, toteż udaliśmy się w stronę drogi, by dostać się do Pisco, gdzie jest kilka bankomatów. Zatrzymał się jakiś samochód, wsiedliśmy na tył i ruszyliśmy. A ten pan, mąż Diany (nie mogła przyjść, bo dzisiaj jest w Limie), pyta, czy mam jakieś drobne, bo trzeba zapłacić. Zapłacić? Za stopa? A ja nie zapłaciłem wczoraj za podwózkę! No, popełniłem małe faux pas! Ale jestem nie stąd, mam usprawiedliwienie! Teraz już wiem, co i jak… No to ile? 3 sole? Jak za buska! No, mam, mam, już płacę.
W Pisco się trochę denerwowałem, bo dwa bankomaty nie chciały wydać mi gotówki! Ale pan cierpliwie chodził ze mną od bankomatu do bankomatu – za trzecim razem się udało. Dałem mu gotówkę, pożegnaliśmy się – on udał się do domu, ja do restauracji oferującej tanie ceviche! Uwielbiam tę rybę! Potem zakupy na dwa dni (wysoka cena piwa tutaj powala!), w małym sklepie obsłużył mnie jakiś 13-letni pucołowaty chłopaczek, który z dumą podawał mi towary, z komicznym nadęciem podliczał należność i niemal po żołniersku wydał resztę. Jego twarz mówiła: „Ha, jestem kimś! Patrzcie wszyscy – ja tu rządzę. I patrzeć mi tu, jak się sprzedaje towary.” Patrzyłem na niego i na to, jak stroi przede mną, choć może przed bardziej przed kilkoma lokalnymi klientami, których zapewne znał, poważne miny, i walczyłem ze sobą, by się nie roześmiać. No ale fajnie – uczy się pracy od małego, sprawia mu to przyjemność, będzie kiedyś dobrym handlarzem. Sprzedawcą już jest świetnym!
Pisco było dzisiaj opustoszałe, może przez pogodę? 7-go sierpnia było w nim sporo ludzi – ale pogoda była ładniejsza, była to też niedziela. Dzisiaj wtorek, dzień roboczy. Miasto było pustawe, sprawiało wrażenie dość smutnego.


9 sierpnia, wieczór

Tak sobie siedziałem, pisałem, słuchałem muzyczki z tableta i patrzyłem, jak ciężko dwójka tych wspomnianych przeze mnie wcześniej ludzi pracuje, analizowałem metody ich pracy i właściwie to podziwiałem ich za to, że takim chałupniczym sposobem łapią ryby. Dość się w sumie nasiedziałem/należałem, wstałem więc i sobie do nich podszedłem. Pogadaliśmy chwilkę, dali mi potrzymać rybkę, zrobiłem kilka zdjęć. O ile temperatura jest dla mnie znośna, a nawet przyjemna, to dla nich jest jednak dość niska. W dodatku woda jest bardzo zimna. Widziałem, jak mężczyzna w piance, którego zadaniem jest brodzenie w wodzie, rozwijanie i zwijanie sieci, drżał z zimna. Powoli się zbierali – żal mi się ich zrobiło, byli bardzo sympatyczni, nie przepędzili mnie, wręcz przeciwnie, więc rzekłem im, że bez herbaty nigdzie nie pojadą. Zakomenderowałem, że jak skończą z rybami, mają wpaść do mnie na tarasik, ja nastawiam zaraz wodę i zapraszam na ‘te calor’ (gorącą herbatę). Nie ma dyskusji!
Na stolik stojący na tarasie przyniosłem trzy filiżanki herbaty. Panowie po chwili przyszli i się przysiedli. Widziałem, z jakim namaszczeniem pili przygotowany przeze mnie gorący napój. Choć to zwykła zalewajka była – torebka zalana wrzątkiem. Widziałem, jak szczęśliwi byli z tego, że mogli się napić czegoś ciepłego. Okazało się, że są braćmi. Niższy z nich, naprawdę niziutki, z lekką nadwagą, ten, który stał na brzegu i pomagał w wyładowywaniu z opony ryb, miał na imię Carlos. Ten wyższy, chudszy, chodzący w wodzie w czarnej piance dla nurków, miał na imię Ronald. Już był przebrany, ale przemarznięty. Podziwiam takich ludzi, bardzo sobie cenię ciężką pracę. Sam kiedyś harowałem ciężko w różnych robotach – wiem, jak to jest. Współczuję tym, co muszą pracować w tak ciężkich warunkach, zwłaszcza gdy wiem, że nie dostaną za to, jak tu w Peru, za to jakiegoś godziwego wynagrodzenia…
Spędziliśmy miłe 45 minut – panowie się rozgrzali, doszli do siebie (zwłaszcza Ronald), bardzo serdecznie podziękowali i odjechali. Nie mogli uwierzyć, że jestem z Polski, heh. A! Zaprosiłem ich jeszcze jutro, na kawę!
To były miłe trzy kwadranse. Fajnie było zrobić dla bliźnich coś miłego!
Nowy domek nie jest tak wypasiony, jak poprzedni, jest bardziej surowy, dość purytański wewnątrz, no ale ma wszystko, co potrzeba. No i ważne, że jest plaża. Nie widziałem dzisiaj na niej nikogo – dzieciaki chyba zmyły się w okolicach południa, a nie wiem, kto wynajął dom od Diany, bo na plaży nikt nowy się nie pojawił. No i dobrze! Playa privada, kurna!
Zachód słońca był dzisiaj nieco szarawy, ale to też miało swój urok!
Zaraz obejrzę jakiś film…


10 sierpnia, nadal okolice Paracas i Pisco

Ech, film Death Note był przenudny… Chyba oglądanie filmów przestało mnie już cieszyć… Może jest jak z grami – trzeba czekać na większe tytuły. Coś typu Avatar 2 być może by mnie uradowało!

Rano pozamiatałem sobie domek, chodniczek obok tarasiku – z tableta grał fajny, dynamiczny rock, a ja bujałem się do rytmu machając miotłą. Heh, sprzątanie czasem potrafi cieszyć!
Po 12-ej zobaczyłem Ronalda i Carlosa. Tym razem na brzegu stała jeszcze dwójka dwudziestoletnich chłopaków. Synowie Ronalda. Zacząłem do nich wszystkich machać, krzycząc, że kawa, że zapraszam! Szybko zniknąłem w kuchni, zaparzyłem trochę przywiezionej z polski taniej kawy, po czym wyniosłem wszystko na stolik na zewnątrz i przygotowałem krzesełka.
Nie minęło dużo czasu, jak przyszli. Już na wstępie dostałem prezent – pięknie namalowanego kolibra! Okazało się, że synowie Ronalda, Alonso i Ronald junior, malują. Zarobkowo domy, ściany, sufity, jak Trent wspominany na początku tej relacji, ale są również świetnymi malarzami obrazów! Pokazywali mi swoje dzieła – pejzaże, zwierzęta, portrety, obrazy olejne, akwarelowe, tworzone węglem, ołówkiem! Coś niesamowitego! Ale z tego wyżyć się nie da! Prezent jest trochę nieporęczny, bo namalowany jest na twardym papierze, a nie mam walizki – zastanawiam się, jak go dowiozę do kraju w nienaruszonym stanie. Może się uda! Musi się udać!
Kawę szybko wypiliśmy, ale miałem mały rum w domku – oczywiście wyniosłem go do moich gości i powolutku sobie piliśmy z małej zakrętki. Chłopaki, przy ojcu, mimo, że już pełnoletni, nie pili. Pokazywali mi swoje obrazy zapisane w telefonie – prosili bym do kamery telefonu trzymał ich prezent i reklamował ich działalność artystyczną po hiszpańsku. Haha, czemu nie? Pewnie zostałem gwiazdą lokalnego Instagrama! Mógłbym pomyśleć, że ten prezent nie był przyniesiony tak bezinteresownie, ale wydaje mi się, że prezent był szczery – okazałem serdeczność ich ojcu i wujkowi, chcieli podziękować, a że już go otrzymałem, to czemu by skorzystać z okazji i nie poprosić jakiegoś białego z jakiejś dalekiej Polski, którą wszyscy tu lubią, aby troszkę im pomógł w biznesie. Chętnie pomogłem.
Chłopaki puszczali mi muzykę, jaką lubią – coś jakby lata 80-te, zespoły The Midnight, River of Darkness. Hmm, trochę za spokojne jak dla mnie!
Wszyscy trochę naśmiewali się z małego i grubego Carlosa, ale ten nic sobie z tego nie robił. A przynajmniej udawał! Carlos złowił kiedyś rekina! Serio? Serio! – zrobił to! Na dowód pokazali mi zdjęcie!
Ronald z Carlosem, jak się okazało, nie tylko trudnią się łowieniem ryb, zajmują się też wszystkim z zakresu tak zwanej wykończeniówki – murują, spawają, tynkują. Bardzo fajna, pracowita rodzina!
Czasem poruszaliśmy poważniejsze tematy – mówili między innymi o imigrantach z Wenezueli. Jest ich tu już ponad 2 miliony. Powtarzali to, co gdzieś słyszałem – że to lenie, że nie chcą pracować, chcą łatwych pieniędzy, kradną. Hmm, nie wiem, na ile to prawda, ale może coś jest na rzeczy. Ale w hotelu w Arequpie pracowała sprzątaczka z Wenezueli i była bardzo miła. Nigdy nie byłem zwolennikiem uogólniania, zwłaszcza w kontekście negatywnym.
W sumie zeszło nam 4 godziny przyjemnych konwersacji, pełnych głośnych śmiechów i megapozytwnych wibów! Pod koniec wpadł do nas jeszcze ich kuzyn – mieliśmy więc naprawdę małą, kameralną imprezę! Bardzo mili, grzeczni i ciepli ludzie!

Pozmywałem filiżanki, zjadłem kanapki z tuńczykiem, szynką, serem i pomidorem. Teraz siedzę sobie leniwie na tarasie jedząc migdały, pijąc piwko i paląc cygaro. Z tableta leci piękny album grupy Queen, Made in Heaven. W sam raz do obserwacji zachodu słońca. Powoli, przy nadchodzącym wieczorze, pojawia się powietrzu zapach ryb. Hmm, to widocznie on tak nęci mewy, których zaczyna krążyć na niebie coraz więcej…

It's a beautiful day
The sun is shining
I feel good
And no-one's gonna stop me now, oh yeah


11 sierpnia, Ica

Opuściłem domek, udałem się na drogę, tam złapałem przejeżdżającego busa. Znowu ta ciasnota! Tym razem nie uważałem na swoje zwłoki i nawet nie przejmowałem się co chwila uderzając nimi to w sufit (głową) albo w słupki między drzwiami – pieczołowicie chroniłem otrzymany prezent, to jest piękny malunek od chłopaków!
Wysiadłem w centrum i szybko poszedłem w kierunku dworca autobusowego. Miałem niebywałe szczęście – udało mi się kupić bilet dosłownie tuż przed odjazdem autobusu. Dokąd? Do Ica, którą minąłem tylko jadąc do Paracas. Nie było daleko, bo po zaledwie jednej godzinie byłem w Ica.
To dość tłoczne miasto, kwitnie tu drobny handel, owoce sprzedają nawet kilkuletnie dzieci, kierowcy jeżdżą tu dość szybko. Nawet podoba mi się to wyczekiwanie na niewielką lukę między samochodami, tylko po to by szybko wbiec w nią i ledwo zdążyć przed sunącym na mnie, niczym jakiś szarżujący dzik, kolejnym pojazdem. Czasem jest to bardzo ryzykowne!
Po przyjeździe znalazłem niewielką, trochę obskurną garkuchnię, gdzie za niewielkie pieniądze stołowali się zwykli mieszkańcy – robotnicy w pobrudzonych ubraniach roboczych, emeryci czytający gazety do posiłku, kobiety w żakiecikach, pewnie okoliczne pracownice biurowe. Kupiłem zestaw obiadowy. Na początek podano mi rosół z kurczaka – w środku leżała ogromna, wygotowana kurza łapa! Wyglądała strasznie i ohydnie! I te kurze pazury! Ale po chwili wpatrywania się w tą łapę, wydała mi się ona tak niedorzeczna, że zacząłem się śmiać na cały głos. Nie no, takiego rosołu jeszcze nie jadłem! Potem Pollo de Brasa – ot, kurczak pieczony z ryżem i sałatką; bez problemu można takie dostać w Polsce. Za te dwa dania zapłaciłem jakieś 2 dolary. Ale potem mijałem jeszcze miejscówki, gdzie taki obiad oferowano za mniej więcej 1,5 dolara!
Sama Ica jest po prostu zwykłym, peruwiańskim miastem. Nikt się chyba nie obrazi, gdy napiszę, że nic takiego tutaj nie ma. Ale w okolicach jest kilka atrakcji – zostawiłem je sobie jednak na jutro.
By dotrzeć do niedrogiego hotelu, szedłem dość długo przez Icę. Sam spacer trochę mi zajął, ale chciałem troszkę poczuć miasto. Hotel położony jest trochę z dala od centrum, nazywa się Santa Maria i wybrałem go z powodu basenu – nie pływałem w oceanie, to może chociaż popływam w basenie! W Santa Marii jest czysto, woda w basenie, mimo że nie była podgrzewana, to – nagrzana słońcem – po moim przybyciu była ciepła! Basen z jednej strony otoczony jest kilkupiętrowym budynkiem hotelu, z drugiej – na płytkach - ma miejsce na stoliki i leżaki, a z trzeciej strony znajduje kawałek zieleni z niewielkim placem zabaw dla dzieci. Najciekawsza jest czwarta ze stron – jest tam płot, murek właściwie, na którym wiszą plakaty z atrakcjami do zarezerwowania, a za płotem wznosi się… potężna wydma piaskowa! To właściwie piaskowa góra! Wieczorem niebo za nią stało się krwiście czerwone! Świetny widok! Można była pływać sobie w basenie i patrzeć na ten niezwykły twór i czuć się, jak na jakiejś inne planecie! Przy tym krwawym niebie ciemniejącym majestatycznie za dostojną wydmą, miałem wrażenie, że zaraz pojawi się Arnold Schwarzenegger i przysiądzie się na krótką pogawędkę. Tak, tak, przypomniał mi się film Total Recall z 1990, czyli po naszemu Pamięć Absolutna, haha. Gdzieś tam z tyłu głowy miałem też migawki z gry Mass Effect: Andromeda. Fikcja telewizyjno-komputerowa stała się rzeczywistością! Wow!
Z basenu nikt nie korzystał – byłem na nim sam jak palec. Po kilkukrotnym wypluskaniu się pozwoliłem w końcu słońcu się wysuszyć, załatwiłem z recepcji popielniczkę, odpaliłem cygaro, otwarłem zakupione po drodze piwko, odpaliłem heavy-metal z lat 80-tych (Hawk, Tyrant) i tak sobie siedziałem do późnego wieczora. Mam szczęście do bycia wszędzie samym! – podoba mi się to; obcy ludzie na wakacjach nie są mi jakoś specjalnie potrzebni, lubię przebywanie z samym sobą, czasem uda mi się wyciszyć. Tak jak dzisiaj!
Późno już, powoli będę kończył. Plakaty na płocie oferowały fajną atrakcję, o której nie wiedziałem. W recepcji zrobili mi na nią rezerwację – ale to jutro!
Dobranoc!


12 sierpnia, Ica
Godzina 8:03

Relacja na żywo! En vivo! Jest 8:03, siedzę w niewielkim busiku, w samym tyle. Objechaliśmy Icę zbierając innych chętnych do zobaczenia… Kanionu Zaginionych! Cañon del los Perdidos!
Ica, z geograficznego (choć geologicznego chyba też) punktu widzenia, jest dosyć ciekawa – otóż na przykład takie południe miasta wchodzi w ostry konflikt z pustynią. Czasem wydmy docierają do ścian domów i zalegają przy nich, zakrywając ponad połowę ich wysokości. Jeśli ktoś miał niżej jakieś okna albo drzwi, już raczej się do nich nie dokopie. Pustynia próbuje po prostu odzyskać miejsce wydarte jej przez człowieka! Granicę między miastem, a pustynią, wyznacza często droga, która zabezpieczana jest często dość prowizorycznymi ogrodzeniami z jakichś banerów i brezentowych płacht. Często połowa ulicy i tak jest zapiaszczona, bo piasek przedostaje się dołem, szczelinami, często przesypuje się górą, a czasem zabezpieczenia nie wytrzymują i prostu się rozrywają, wpuszczając agresywne macki pustyni na miejskie tereny.
Na obrzeżach Ici jest dużo śmieci, widać jak te wymięte i całymi dniami, tygodniami, turlane przez wiatr plastikowe siatki rozpadają się, rozszarpane na miliony maluteńkich kawałków. Aż czuje się ten mikroplastik w powietrzu – mieszkańcy muszą przecież go wdychać, innej opcji nie ma! Ot, trochę jak z paleniem w piecach w Polsce – nierzadko pali się wszystkim, bo taniej, ale ludzie w ten sposób trują sami siebie! A potem dziwią się, że kilkuletnie dzieci mają raka, albo część sąsiadów nie dożywa sześćdziesięciu lat…
Ha! Dosłownie teraz zobaczyłem, jak w małym, starym Daewoo Tico, kierujący ojciec trzyma dwu, może trzyletniego syna na kolanie, 10 centymetrów od kierownicy!, i mkną tak sobie razem z 60 kilometrów na godzinę po dziurawych drogach ewidentnie kpiąc z jakichkolwiek zasad bezpieczeństwa i zdrowego rozsądku! Aż ciarki przechodzą po kręgosłupie, gdy człowiek sobie wyobrazi, co się może stać z twarzą takiego dziecka przy gwałtowniejszym hamowaniu, a nie daj Thorze na jakimś nawet niewielkim i niegroźnym z pozoru wypadku! No cóż, nie moje dziecko, nie moje geny, ze środka busa i tak nic z tym faktem nie zrobię…


Godzina 9:02

Jesteśmy na środku pustyni. Kamienie strzelają w górę waląc monotonnie po podwoziu. Zupełnie jakby samochód był pod ostrzałem! Krajobraz jest jak z początku mojej przygody w Peru, jakby z Diuny. Po prawej stronie widać białe wzgórza – są z piasku i białej skały. Niektóre z nich wyglądają jak puszyste, mleczne chmury na tle nieba, ale to jednak góry. Po niebie płyną chmury innego koloru – są ciemne i nie przepuszczają zbyt wiele światła. Z głośników leci popularny swego czasu biały, amerykański raper, Eminem. Mimo przerwy na kawę gdzieś po drodze, przed wjazdem na pustynię, ja i dziewięciu Peruwiańczyków jeszcze śpimy. Przewodnik, jak widzę, nie śpi.
Mam nadzieję, że kierowca też nie!


Godzina 9:31

Od ponad 40 minut nic tylko piasek i kamienie! Przemierzając tak długo pustynię czuje się jej ogrom!
12 sierpnia, Cañon del los Perdidos

Po prawie półtoragodzinnej jeździe przez pustynię dotarliśmy nad kanion. Zatrzymaliśmy się przy jego końcu, tuż nad jego 150 metrową krawędzią. Staliśmy i patrzyliśmy w dużą szczelinę w ziemi, jakby dolinę wśród pionowych skał, pośród których, w dole, latały majestatyczne sępy. Co ciekawe, to miejsce odkryto dopiero 11 lat temu, w 2012 roku! Ta geologiczna formacja na środku pustyni liczy sobie przynajmniej 10 milionów lat (niektóre źródła szacują na 35 milionów). Teraz jest tu pora sucha, ale w porze letniej płynie tędy rzeka, która ucieka do oceanu. Ale co ciekawe, w kanionie można znaleźć pozostałości istot morskich, żyjących w słonej wodzie – dawno temu był tu ocean! Przewodnik pokazał nam wszystkim ząb rekina znaleziony przez niego w jednej ze skał! Kanion z góry przypomina dużą, głęboką szparę w ziemi, która wije się gęsto przybierając okrągławe, obłe kształty. Ściany kanionu naznaczone są poziomymi bruzdami rzeźbionymi przez bezlitosną wodę.
Gdy już napatrzyliśmy się na ten bardzo ładny cud natury, przewodnik zakomunikował nam, że teraz sobie do niego wejdziemy. Nie tak od razu jednak, bo trzeba go trochę obejść i zacząć od płaskiego terenu. Nie będziemy skakać, spuszczać się na linie, schodzić po drabinie. Nic z tych rzeczy. Idziemy pieszo, dookoła!
Tak więc ruszyliśmy pieszo przez pustynne piaski. Dotarliśmy na niewielkie skalno-wydmowe wzniesienie, które po drugiej stronie opadało dość daleko w dół. Na szczęście kąt spadku nie był zbyt duży, więc dosyć łatwo zeszliśmy na niższą partię terenu, gdzie koryto wyschniętej rzeki było dosyć płytkie. Schodząc, mogliśmy zobaczyć coś w rodzaju oazy w oddali – trochę zielonych drzew stojących nad jakąś pozostałością rzeki, będącą teraz stojącą w jakimś leju wodą, wyglądało bardzo abstrakcyjnie. Jednak my szliśmy w drugą stronę – dotarliśmy do koryta. Wydawało się bardzo niepozorne, ale w miarę przebytego dystansu stawało się coraz głębsze. Szliśmy jego środkiem. Tu i ówdzie rosły trawy, właściwie krzaczki, które potrafią na długo magazynować wodę. Przewodnik polecił nam zerwać malutkie czerwone owoce, w kształcie i o rozmiarze ziarenka ryżu. Zjedzcie – to się je. Ciekawy smak! Troszkę gorzkawy, ale przyjemny.
Koryto stawało się coraz głębsze, powoli niknęliśmy w jego czeluściach. Wokół nas wyrastały coraz to wyższe, żółte, ściany z długimi bruzdami po wodzie, która ryła je przez miliony lat. Po chwili byliśmy już całkowicie zakryci rosnącymi nad nami pomarańczowo-żółtymi skałami.
- Chodźcie tutaj! – zawołał nas przewodnik pod jedną ze skał.
Widać na niej było jakby wrośniętę w jej strukturę zęby. Kawałek szczęki.
- To zęby delfina! – zakomunikował nam nasz guía.
Delfina? Tak, kiedyś tu był ocean, potem jego dno, aż w miarę wypiętrzania się terenu ocean znalazł się tam, gdzie jest teraz, jakieś 50 km stąd. Ale miliony lat temu był właśnie tutaj.
Szliśmy dalej. Droga czasem była trudna, trzeba było wspinać się na wyższe partie koryta, czasem nie można było tego zrobić w pojedynkę – ktoś musiał podciągnąć do góry, ktoś czasem musiał łapać osobę schodzącą (właściwie to skaczącą) w dół. Wreszcie dotarliśmy do końca, nad krawędź, na szczycie której staliśmy na początku naszego pobytu w tym miejscu. Pionową niemal skałę od wyschniętego koryta rzeki, gdzie się znajdowaliśmy, dzielił głęboki dół porośnięty krzakami. Gdzieś z jego czeluści w lecie wypływa woda, jej poziom się podnosi i wpływa ona do koryta, którym szliśmy.
Chwilkę sobie tu odpoczęliśmy. Pogoda była w sam raz, zwłaszcza w cieniu skał. Było cicho i spokojnie – oprócz naszej malutkiej grupy nikogo tu nie było.
Podoba mi się odkrywanie takich niezbyt popularnych wśród turystów i podróżników miejsc. To już nie pierwszy raz tutaj, w Peru. I przewodnik, choć nie mówił po angielsku, zawsze po opowiedzeniu czegoś podchodził do mnie i tłumaczył mi wszystko prostym hiszpańskim. Z nim zresztą rozmawiałem przez cała drogę powrotną do samochodu – opowiadałem mu o Machu Picchu, o Kolorowych Górach (choroby wysokościowe!); okazuje się, że nie był w tych miejscach, choć pracuje jeszcze na uniwersytecie na wydziale geologicznym. Tematów było sporo, między innymi odwiedzone przeze mnie inne kraje i kobiety, ale są pewne tematy, co zostają między facetami – mimo, że pochodzą oni z odmiennych części świata ;)
Podsumowując tę atrakcję – jazda do kanionu, z Ica, trwała jakieś 2 godziny, spacer po nim jakieś 2,5 godziny w dwie strony, powrót był trochę szybszy. Ale przyjemnie się zdziwiłem, bo w cenie była również wizyta w jednej z restauracji, gdzie zrobiono dla nas świetną prezentację lokalnej dumy regionu i całego kraju – win Pisco. Każdy rodzaj wina ładnie nam opisano, były rymowanki dotyczące picia tego zacnego napoju, a opisy – co naturalne - łączyły się z degustacją. Skosztowaliśmy klasycznych win, ale były również wina gęste, 18-to procentowe, np. o smaku kawowym. Chociaż fachowo nazywało się to crema (np. Crema de Pisco de Café) i chyba nie było to coś, co nazwać można winem, ale był to lokalny, alkoholowy produkt z winogron. Były i wina o aromacie na przykład truskawkowym. Ciekawa sprawa, bo Peru jest znane z tego typu wyrobów (zwłaszcza pod marką regionu, Pisco), ale przez cały okres pobytu tutaj do tej prezentacji nie piłem wina. A tu proszę, była okazja skosztować za darmo! To znaczy w cenie! :)
Oczywiście tego typu prezentacje kończą się możliwością zakupu – część mojej grupki kupiła po butelce. Była też godzina odpoczynku, w czasie której ludziska zamówiły sobie obiad – wszak byliśmy w restauracji. Ceny jednak były trochę wysokie, a że i tak nie byłem głodny, zamówiłem sobie po prostu dwie lampki różnego rodzaju wina – tych, które mi szczególnie zasmakowały w czasie prezentacji.
Zostałem zaproszony do stolika, gdzie dwoje młodych ludzi, po 20-tce, jadło sobie razem z jednego, większego talerza (jak wspomniałem, ceny były nieco wygórowane). Ona była pielęgniarką, on kierował ciężarówką na terenie kopalń (jak ten pan na łódce odpływającej z wyspy Amantani!). Byli bardzo pozytywni, uśmiechnięci, dużo żartowali. On pokazywał mi w telefonie zdjęcia swojej ogromnej ciężarówki, a także różne filmiki z pracy – jak robił nią różne manewry, nie zawsze bezpieczne, jak jeździł niebezpiecznymi, wąskimi drogami nad górskimi krawędziami. Pokazywał zdjęcia krajobrazów widzianych ze szczytów gór, gdzie wydobywa się minerały, zachody słońca nad dolinami – naprawdę ładne widoki! Jego pasją były też motocykle, więc pokazywał mi też swoje maszyny. On i ona bardzo mieli się ku sobie, ale byli na etapie dobrych przyjaciół. Osobiście niezbyt wierzę w głębokie przyjaźnie damsko-męskie, prędzej czy później wiadomo, do czego się to sprowadzi, i piszę to z pełną świadomością heh. Ciekawe kiedy czas nadejdzie na nich? Stanowili naprawdę ładną, dobraną, pozytywną parę. Samo to, że tak mnie przygarnęli do stolika i troszkę się mną zajęli bym nie siedział sam, świadczy o tym, że są dobrymi, w porządku ludźmi.
Z napełnionymi żołądkami (niektórzy) i pęcherzami (też niektórzy, eghem!), ruszyliśmy w drogę powrotną. Busik odwoził ludzi do miejsc, z których ich zabierał. Porozmawiałem z przewodnikiem by powiedział mi, gdy będą w pobliżu wioski Huacachiny, która położona jest na pustyni wokół niewielkiego jeziora. Widziałem ją w przewodniku i chciałem ją odwiedzić.


Huacachina

Nie było problemu, zostałem powiadomiony, że Huacachina jest tuż tuż. Przy hotelu jednego z naszych towarzyszy, wysiadłem i ja. Od razu w oczy rzuciły mi się ogromne wydmy ciągnące się wzdłuż drogi i samochody stojące na poboczu pokryte warstwą piasku. Z dala wyglądały jak zakurzone, niedziałające graty, ale okazało się, że auta nie były jakoś specjalnie wiekowe, a na ich karoserii nie zalegał kurz, ale właśnie piasek. Mapka w telefonie pokazywała mi, że chcąc dotrzeć do wioski drogą, musiałbym robić kółko, okrążać wydmę rozciągającą się przede mną, i zajęłoby mi to trochę czasu. Było po 16-ej, nie chciałem dotrzeć za późno i mało co zobaczyć z powodu zapadającego zmierzchu. Zdecydowałem się więc iść przez wydmę. Miała wysokość kilkupiętrowego bloku, może nie opadała jakoś łagodnie, ale nie wyglądała też na jakąś wyjątkowo ciężką do pokonania. Ale już po chwili wiedziałem, że nie będzie łatwo. Nogi wchodziły w piach po kostki, wyciąganie ich nie było łatwą czynnością i bardzo męczyło. Ale po chwili już wiedziałem, jak poruszać się w miarę sprawnie – trzeba było iść po grzbiecie wydmy! To, co nazywam grzbietem, to po prostu jej krawędź, miejsce, gdzie jedna strona łączy się z drugą. Ot, jakbym szedł po krawędzi trójkątnego ostrosłupa. Ten pasek, jak środek napiętych pleców kota, był w miarę twardy – nogi w niego nie wpadały! Jak tylko zorientowałem się, że to tak działa, droga od razu stała się prostsza. Było trochę ciepławo, ja nie miałem wody, byłem chyba po butelce wina lanej po kieliszkach (haha!), zaczęło mnie trochę suszyć, ale na szczęście pora największego upału już minęła. Była jakaś 16:30.
Wreszcie, po jakichś 15 minutach, byłem na szczycie wydmy! I co za widoczek! Mogłem z niej dojrzeć małą oazę!
Huacachina!
Zejście już było szybkie, biegłem sobie w dół podekscytowany, że jakoś pokonałem tę diabelską wydmę, i że Huacachina jest w zasięgu mojego wzroku i zaraz tam będę i w ogóle! Czułem się jak Brian z filmu panów z Monty Pythona, który uciekał przez piaski przed swoimi ‘wyznawcami’. Gdyby ktoś mnie widział, a może ktoś widział, pewnie by pomyślał, że w dół leci jakiś debil. No, trochę czułem się jak debil, ale fajnie takim czasem być. Beztroskim, podjaranym dużym dzieckiem! Myślałem nawet, czy by nie spróbować się sturlać, ale stwierdziłem, że nawet, jeśli już się jest debilem, to jednak jakiś tam fason trzymać trzeba!
Huacachina to bardzo ciekawe, i bardzo ładne miejsce! Zwłaszcza, że jak się okazało potem, gdy wracałem, transport do Ici kosztuje tylko 4 sole (4 złote!). Spokojnie można tam sobie zatem można wpaść na cały dzień. I co tam można robić? Ano choćby wziąć kocyk i posiedzieć beztrosko z browarkiem na piasku, nad jeziorem, w cieniu palm! Za plażą z piaskiem są ładne, brukowane promenady, wzdłuż których ciągną się knajpki i restauracje. Centralnym punktem oczywiście jest jezioro, a wszystko to otoczone jest piaszczystymi wydmami. Wszystko to wygląda bardzo nierealistycznie, jak jakaś nie tyle oaza w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale oaza, gdzie ostały się resztki ludzkości w wypalonym na wiór świecie. Albo jak jakaś mała enklawa ludzkości na obcej planecie! I ten spokój, brak ruchu. Mimo tak fantastycznego klimatu, nie było tu więcej ludzi niż w europejskich parkach miejskich. Peru trzeba koniecznie objeżdżać w lipcu/sierpniu, gdy nie pada, temperatura dla Europejczyków jest znośna, i nie ma tu wielu turystów z państw Ameryki Południowej. Takie miejsca, jak Huacachina, dużo zyskują gdy nie ma w nich wielu ludzi.
Posiedziałem tam troszkę, nawet wynająłem sobie na 30 minut łódkę i wypłynąłem nią na spokojne jezioro. Byłem na nim jedynym piratem! Tzn. łódkarzem. Czy jak to nazwać… No, oprócz mnie przy brzegu jeziorem cieszyło się jeszcze kilka małych kaczek. Dotarłem na środek wody i tak sobie parę minut siedziałem w mojej łódce, znowu nie mogąc uwierzyć, że wszystko idzie tak gładko, że cały ten wyjazd tak ładnie mi się układa. W takich chwilach można nawet uwierzyć, że coś nad człowiekiem czuwa.
Gdy zaczynało zmierzchać, zacząłem szukać jakiegoś transportu i miło się zaskoczyłem, bo przy wyjeździe z tego miejsca stało sporo (dziesiątki!!!) mototaksówek – są to małe budki, z jednym kołem z przodu i dwoma z tyłu. Ot, trzykołowy motor z budką z siedzeniem dla pasażera. I jak wspomniałem, za transport pod hotel w Ice zapłaciłem 4 sole.
Cały dzień zleciał! Nie miałem siły by popływać w basenie, ale woda wieczorem już i tak jest w nim zimna. Poopowiadałem na recepcji, co widziałem, podziękowałem, pożegnałem się i poszedłem do pokoju. Prysznic, notka, zaraz spanie.
Piękny dzień!

13 sierpnia

Śniadanie wliczone w cenę – trzy bułeczki, biały, twardy serek, szynka, mocna kawa, świeży sok. Dla kogoś pewnie mało i nic specjalnego, ale dla mnie w sam raz. Wymeldowałem się, wyszedłem i kilka minut później złapałem mototaxi. 4 sole i byłem na dworcu linii autokarowej Cruz Del Sur. Nadeszła pora na powrót do Limy...


Notka z autobusu:
godzina 13:42

Nie mam zasięgu, na zewnątrz szaleje… jakaś burza piaskowa! Wszędzie tylko tumany piachu niesione gwałtownym wiatrem. Przed chwilą zauważyłem człowieka trzymającego się kurczowo… słupa elektrycznego! Ciężkie cielsko eleganckiego autobusu jakoś przebija się przez tę zawieruchę. Cieszę się, że nie jestem teraz na zewnątrz!


Notka z mieszkania, późna noc. Lima.

Dotarłem do Limy. W kamienicy nieopodal centrum miasta stawiłem się wcześniej. Na parterze siedział ochroniarz, który z początku nie chciał mnie wpuścić. Wytłumaczyłem o co chodzi i zacząłem sobie czekać przy jego biurku na ojca właściciela wynajętego przez Airbnb mieszkania. 15 minut, 30 minut. Nic! Poszedłem do sklepu po drugiej stronie ulicy, kupiłem sobie małe piwo, ochroniarzowi też. O dziwo, otworzył je przy mnie i tak sobie piliśmy. Powiedział, że przy wymeldowaniu rano, mogę sobie u niego, albo jego kolegi, który go zmienia, zostawić bagaż. Ot, opłaciło się komuś zrobić dobry uczynek! Karma jednak wraca! Albo, jak to mówią niektórzy, dobro wraca!
Po godzinie czekania spróbowałem dodzwonić się do właściciela – nikt nie odbierał. Ochroniarz powiedział, żebym może sobie poszedł do mieszkania i sprawdził, czy tam kogoś nie ma. Akurat przysłuchał się temu młody chłopak wchodzący do budynku i od razu zaproponował, że mnie podprowadzi, bo to spory budynek i sporo korytarzy. Zgodziłem się i po krótkiej jeździe windą i parunastu metrach pokonanych na nogach, stanęliśmy przed drzwiami. Zapukałem, nie łudząc się, że ktoś będzie w środku. Jakże zdziwiony byłem, gdy w drzwiach zachrobotał zamek i po chwili się one otwarły. Przede mną stał starszy pan, który zaprosił mnie do środka. Podziękowałem młodemu człowiekowi za asystę i wszedłem. Mówię, że godzinę czekałem, że mieliśmy się spotkać na dole – pan mówił, że otrzymał informację, że mamy się spotkać tutaj, w środku. No i gadaj tu. Ale pośmialiśmy się z tej sytuacji. Mam tu salon z aneksem kuchennym i telewizorem podłączonym do internetu, sypialnię, dużą łazienkę. Jest fajnie.
Po odebraniu mieszkania udałem się do centrum. Plac był zamknięty – znowu jakieś protesty? Ludzie są tu naprawdę wkurzeni na prezydenta, a przecież mija dopiero rok jego rządów! Było po 19:00. Ściemniało się, po ósmej było już ciemno. Restauracje zamieniały się w małe kluby z muzyką. Do takiego jednego wpadłem.
Stoliki ustawiono pod ścianą, na środku zrobiono miejsce do tańczenia, po drugiej stronie ustawiono prowizoryczny podest i mikrofon. Karaoke! Zakupiłem piwo i usiadłem. Na scenę wszedł gość między 30-tym, a 40-tym rokiem życia. Prawdziwy południowoamerykański rocker! Jak z argentyńskiej Rata Blanca! Włosy do ramion, skórzana kurtka i obcisłe, skórzane spodnie. Miał świetny wokal, jak goście z lat -80tych; pasowałby do jakiegoś Saxon albo WASP z tamtych lat! W knajpie byłem ja, z piwem, i jakieś dwie nastolatki, mocno zainteresowane swoim jedzeniem, zamiast fantastycznym śpiewem tego zdolnego wokalnie człowieka. Nic dziwnego więc, że śpiewając patrzył na mnie – czułem się wyróżniony! Zaśpiewał ze 4 kawałki, jak się okazało, sam je sobie puszczał. Podszedłem do niego i poprosiłem o możliwość pokaraokowania – poleciał Rammstein! Haha, nie trzeba wiele umiejętności by ich śpiewać. Nikogo nie porwałem – to nie muzyka dla wszystkich z tego regionu. Choć mój wokal pewnie też jest temu winien, heh. Już chciałem jeszcze coś ‘śpiewać’, ale desafortunadamente musiałem ustąpić jednak miejsca kapeli, która przybyła do knajpy i zaczęła na scenie instalować swoje instrumenty.
Ludzi też zaczęło przybywać, wszystkie osiem stolików było już zajętych. Zespół zaczął od swoich kawałków i co tu mówić… byli okropni. Silili się grać rocka, i mieli nawet całkiem fajne gitary, ale wyglądali jak nerdy z jakiegoś MIT - i nie chodzi mi o to, że troje z czwórki z nich miało specyficzne okulary nadające im wyglądu grzecznych kujonów, ale też o kłujące w oczy zbyt eleganckie ciuchy i sztywną manierę grania. Zero rockowej duszy! Zespół nie odważył się na żadną interakcję z nieliczną publiką, ba!, grając… muzycy patrzyli w sufit! Nic dziwnego więc, że ludzie wcale nie zwracali na nich uwagi – wszyscy zajęci byli konsumpcją swoich ciężkich, mięsnych dań, serwowanych po godzinie 21:00. Jak oni śpią z tak pełnymi ciężkości brzuchami? Między żuciem czerwonych mięs toczyły się żywe konwersacje, jakby próbujące zagłuszyć muzykę. Miałem wrażenie, że ludziom bardziej chyba by odpowiadało, gdyby tego zespołu tam nie było – ot, łatwiej by im się rozmawiało.
Gdy wyczerpali własny repertuar, muzycy zagrali kilka coverów, które nawet jakoś w miarę brzmiały. Trochę pijany wstałem, gdy zaczęli grać Losing My Religion zespołu Depeche Mode, i się pobujałem między sceną z zespołem, a stolikami przy których biesiadowały lokalne obżartuchy. Wyglądałem pewnie dziwnie trochę pogując, trochę machając głową, ale co tam. Miałem ochotę sobie nieco poplasać, to sobie popląsałem! Jutro już i tak nikt mnie nie będzie pamiętał. Po 22.00 wyszedłem. Kupiłem jeszcze piwko ochroniarzowi, który przyjął je ode mnie z szerokim uśmiechem.
Notka skończona, czas spać!

14 sierpnia, Lima

Wstałem sobie późno, powolutku się zebrałem, i bez pośpiechu, poszwędałem się po okolicach centrum Limy. Pogoda sprzyjała, Plac Główny był otwarty, ogólnie dzisiaj nic specjalnego się nie działo. No, może z wyjątkiem przeciekawego pokazu musztry przed pałacem prezydenckim o godzinie 12:00. Właściwie to nie była zwykła musztra, ale specyficzny pokaz obchodzenia się z bronią, robienia z nią różnych sztuczek, do tego marsze kilku podgrup żołnierzy, przenikających się, łączących się, rozchodzących się, aby po chwili stać w szeregu i pokazywać umiejętności podrzucania, łapania, ładowania, celowania strzelbami. Długa, ciekawa, skomplikowana choreografia! Wszystko do poważnej, hipnotyzującej wręcz marszowej muzyki granej przez grupkę wojskowych! Tak długiego pokazu jeszcze nie widziałem!
Pokaz został nagrodzony gromkimi brawami ze strony zgromadzonych pod pałacem widzów, w tym oczywiście również i mnie!

W czasie pokazu podszedł do mnie… ten niski człowiek, którego spotkałem drugiego dnia mojego pobytu w Peru, w Limie, 14 lipca. DOKŁADNIE miesiąc temu! Przypomnę, że to ten człowiek, Pedro, który z plecaka wyjął polską flagę, którego wziąłem na piwo, i który podarował mi dwie stare peruwiańskie monety. Teraz, na koniec mojego pobytu, tak sobie głupio myślę, że może był to jakiś amulet?
Rozpoznał mnie, zapytał, czy nadal mam jego prezent. Odpowiedziałem, że tak. Pokiwał głową z aprobatą i… po prostu sobie poszedł. Zniknął w tłumie. Niesamowite! Pomyślałem, że to chyba jakiś anioł stróż chcący się upewnić, że u mnie wszystko w porządku! Chyba nadal tak myślę…

Wszedłem do katedry (tym razem nie płaciłem za wstęp, bo powiedziałem, że ja tu na zakupy tylko, heh), kupiłem święte dewocjonalium dla mamy (zbiera), a nieopodal świątyni zakupiłem jakieś gifty dla znajomych, w tym… Coca-Colę w małej butelce. Mam takiego znajomego, który niejedną kelnerkę przyprawił o nerwicę i niejednego szefa kuchni o zawał serca – dysponuje on wielce wybrednym podniebieniem, niepohamowanym apetytem, zwłaszcza na nowe smaki, choć podejrzewam, że jego kubki smakowe tak właściwie to wcale nie różnią się od moich. Ot, jest to osoba na pewno bardziej gesslerowa niż sama Magda Gessler! Dostałem od niego wiadomość o takiej oto treści:
„Arturku, kup mi proszę butelkę Coca Coli z Peru. Na pewno będzie inaczej smakować niż w Polsce”.
No to mu kupiłem, ciekawe, co powie, haha.
[Edit PO POWROCIE: Oczywiście stwierdził, że całkiem inna niż Coca-Cola z Polski – podobno dużo słodsza. Ja różnicy, szczerze mówiąc, nie zauważyłem!]
Usiadłem też przy jakimś stoliku nieopodal Placu Głównego i zamówiłem sobie ceviche, kwaśną rybkę, będącą peruwiańską specjalnością (wspominałem o niej). Pewnie prędko nie dane mi będzie jej już zjeść. Pychota!
Późnym popołudniem wszedłem w bramę jednego z budynków, a za nią znajdował się piękny dziedziniec pełen zieleni, otoczony krużgankami na parterze i piętrze. Kawałek dziedzińca zajmowało kilka krzesełek małej restauracji. Kelner był sam, nikogo tu nie było. Zamówiłem litrowe piwo po jakiejś śmiesznej cenie, dostałem do ręki pilota do telewizora i przyzwolenie na puszczanie sobie dowolnej muzyki z YouTube’a. Ha, super! Nie chciałem jednak nadużywać gościnności, toteż zamiast deathmetalu a la swojski, bo polski Vader, zapuściłem lżejszą playlistę z kawałkami Nirvany, a przy drugiej butelce leciało już sobie Guns n’Roses. Siedziałem sobie tak sam dwie godziny, słuchając grunge’u, rocka, paląc leniwie cygarko i pijąc niespiesznie piwko. Super relaks na właściwie ostatnie chwile w Peru…
Wróciłem, gdy już było zupełnie ciemno, ale nie tak późno, bo po 19-ej.
Jutro wylot…


15 sierpnia, Lima, lotnisko

Właściciel mieszkania, jako że nie miał dzisiaj innych gości, pozwolił mi zostać aż do 16.00. Ja mam samolot o 19.55. Nie wychodziłem już nigdzie, po prostu jeszcze sobie odpoczywałem po całym miesiącu tułaczki po tym dużym i pięknym kraju. Oglądałem sobie dokumenty o jakichś zbrodniach na YouTubie.
W tym właśnie momencie siedzę sobie na lotnisku, jest 18:31, jestem głodny, ale wiem, że porządnie nakarmią mnie w samolocie, więc nie ma sensu tu pchać czegoś w swoje trzewia. Lot potrwa 12 godzin, potem 8 godzin będę czekał na przesiadkę w Amsterdamie, 2,5 godzina lotu do Krakowa, a tam – jako, że lądujemy w Polsce po północy – będę musiał czekać do rana na jakiś transport do centrum, by stamtąd udać się busem do swojej małej miejscowości… No jest Odyseja, prawda? Gdyby jeszcze czekała na mnie jakaś Penelopa, byłoby całkiem znośnie!
Jeszcze troszkę i zaczną nas wpuszczać!


Po powrocie

Powrót przebiegł zgodnie z planem. Jakieś było moje zdziwienie, gdy w Amsterdamie do małego samolotu, do klasy ekonomicznej, wpakowała się ze mną reprezentacja Argentyny w siatkówce! Chłopaki po ponad dwa metry wzrostu ledwo mieściły się w fotelach – kolana mieli wysoko, pod samą brodą, a kto siedział przy przejściu, wykładał na nie swoje długie nogi. W Krakowie tłukli się ze mną tym samym autobusem do terminala, potem sami odbierali sobie z taśmy bagaże, a trener (Marcelo Méndez), pan z siwymi włosami i w okularach, zawiadywał wszystkim. Chyba nawet nie mieli jakiegoś kierownika odpowiedzialnego za sprzęt! Widać, że ten trener to ostry gość jest – umie trzymać dyscyplinę, wszyscy słuchali się go i nikt nie dyskutował. Trochę podsłuchiwałem chłopaków w autobusie i zauważyłem, że ich hiszpański jest inny niż ten peruwiański, którego miałem okazję się przez miesiąc osłuchać. Mało co mogłem zrozumieć! Hmm, może dane mi będzie go kiedyś poćwiczyć w samej Argentynie? Byłoby miło!
Przyjemnie kilka dni potem było oglądać 19 sierpnia w telewizji mecz Polska-Argentyna w ramach Memoriału Huberta Jerzego Wagnera. Polska wygrała 3:0, co mnie nie zdziwiło, wiedząc, w jakich warunkach podróżowali argentyńscy zawodnicy! Chociaż w sumie dzień wcześniej, 18 sierpnia, Argentyna ograła Serbię 3:1. Aż strach myśleć, jak Serbowie musieli podróżować do Polski!
23 sierpnia Argentyńczycy zagrali jeszcze z Polską mecz towarzyski, grano nietypowo cztery sety, Polska wygrała 4:0. Też oglądałem, choć normalnie ten sport mnie nie interesuje, heh.


Rekapitulując…

Hmm, jak mogę podsumować tę podróż do Peru? Dwa słowa - coś fantastycznego!
Kultura tego kraju, historia, widoki… Cieszę się, że co prawda z dwuletnim opóźnieniem, ale jednak, udało mi się tam dotrzeć. Nie mogę też uwierzyć, że wszystko toczyło się jak z płatka – gładko, bez problemów, idealnie!, zupełnie jakby coś nade mną czuwało. Wszystko, co sobie z grubsza zaplanowałem się udało. Podobnie, jak rzeczy, które planowałem spontanicznie, już w czasie pobytu w Peru. Ujęła mnie życzliwość Peruwiańczyków, ich spokój, ich emanująca z nich duchowość. Peruwiańczycy cechują się fantastycznym podejściem do turystów (sam nie wiem, czy mogę nazwać się podróżnikiem…) – często byłem jedynym w grupie spoza kontynentu, i ZAWSZE w takim przypadku podchodzono do mnie INDYWIDUALNIE, starając się tłumaczyć mi wszystko na angielski albo przynajmniej wyjaśnić uproszczonym hiszpańskim. Nawet ludzie, z którymi coś zwiedzałem, współtowarzysze wycieczek, brali mnie pod swoje ‘skrzydła’, bym nie czuł się jakoś samotny – zagadywali, uśmiechali się, albo po prostu dotrzymywali mi towarzystwa idąc zawsze obok i wymieniając ze mną uśmiechy. No i to traktowanie Polaków – z ogromnym ciepłem i sympatią! I trochę jak ludzi z innej planety, heh, jak coś egzotycznego. Ale czy my w podobny sposób nie traktujemy Peru oraz jego mieszkańców? Ważne, że ta odmienność nas fascynuje, pociąga, i czegoś – mam nadzieję – uczy.
Myślę, że ta podróż coś we mnie zmieniła, choć nie potrafię określić, co też dokładnie uległo we mnie transformacji. Po prostu to odczuwam – pewną zmianę, może i duchową. Jakąś głębię w sobie, jakiś dziwny, wewnętrzny spokój. Niech trwa, niech trwa jak najdłużej
Gracias, Perú!

* Oryginał notki z 7 sierpnia napisany był… po angielsku. Hmm, jakoś łatwiej mi było wyrazić się w tym właśnie języku. Brzmiało to tak:

17.47 - the ocean is majestically turning to pure gold. It's lowtide. The water is slowly disappearing, as if swallowed up by the sun dying behind the burning horizon, leaving behind a thick green carpet of shimmering seaweed into which swarms of sea birds are flying quickly just for a brief time, no longer than a blink of a beholder's eye, to swiftly catch poor sea creatures that haven't managed to follow their perishing home.


Post factum:

Nad prezydentem Castillo przez cały okres mojego pobytu zbierały się ciemne chmury. Ani jedna osoba, z którą o nim rozmawiałem, nie wyrażała się o nim ciepło, a wręcz przeciwnie, obrzucano go niewybrednymi epitetami. Castillo musiał o tym wiedzieć i postanowił uprzedzić fakty, tzn. wywalenie go ze stołka, próbując rozwiązać parlament. Kongres kilka godzin po tej próbie, usunął go z urzędu.

„Prezydent Peru, Pedro Castillo, w środę ogłosił, że zastępuje Kongres "wyjątkowym rządem". Władza ustawodawcza zignorowała to i na nadzwyczajnym posiedzeniu odwołała go z urzędu i oskarżyła o próbę przejęcia władzy. W momencie aresztowania Castillo zmierzał do meksykańskiej ambasady w Limie - przekazały media. (…) Castillo próbował rozwiązać Kongres zaledwie kilka godzin przed tym, jak ten miał rozpocząć kolejne postępowanie w sprawie odwołania prezydenta.”
(8 grudnia 2022, polsatnews.pl)

Decyzja ta spotkała się z niezadowoleniem zwolenników prezydenta. W styczniu można było w mediach następujące informacje:

„Tysiące turystów opuściły w ostatnich dniach Peru w związku z zamieszkami i blokadami drogowymi. Setki z nich uciekają do Chile pieszo z powodu chaosu komunikacyjnego, spowodowanego przez zwolenników odwołanego w grudniu ubiegłego roku przez parlament prezydenta Pedro Castillo — podało w sobotę peruwiańskie radio RPP. (...) Z relacji radia wynika, że wśród kierujących się pieszo do Chile turystów są osoby, które zrezygnowały z pobytu na ogarniętym licznymi zamieszkami południu Peru. W kraju tym od grudnia zginęło już 48 osób." (14 stycznia, podroze.onet.pl)”

21 stycznia można było przeczytać newsy o zamknięciu Machu Picchu:

„W sobotę zamknięto wybudowane w XV w. miasto Inków Machu Picchu. Decyzję podjęto w związku z nasilającymi się w Peru antyrządowymi zamieszkami. Dojazd do atrakcji turystycznej jest od kilku dni blokowany przez zwolenników byłego prezydenta Pedro Castillo. (…) W rezultacie trwających od grudnia w Peru antyrządowych zamieszek zginęło 55 osób, w tym zarówno demonstrantów, jak i stróżów prawa. Najtrudniejsza sytuacja panuje w Limie, stolicy kraju, gdzie pożary, które wybuchły podczas manifestacji zniszczyły 14 obiektów.” (wydarzenia.interia.pl)

Jak to wygląda teraz? Zależy, kiedy czyta się te dzienniki…

Niemniej jednak mnie udało się odwiedzić Peru przed tymi, dość dramatycznymi wydarzeniami.
Cóż, przewroty i protesty w krajach Ameryki Południowej to dosyć częsta sprawa, o czym można poczytać choćby w mojej relacji z Hondurasu. Zapraszam do zapoznania się z nią, jak i do przeczytania innych moich dzienników z podróży.

Dziękuję za poświęcony czas,
Drogi Czytelniku!

Artur Dubis
Wszelkie prawa zastrzeżone

Post Scriptum:
Obraz koliberka szczęśliwie udało się dowieźć do Polski. Wisi w mieszkaniu, ładnie oprawiony w antyramę :)




Inne relacje mojego autorstwa:

Estonia 2023
https://drive.google.com/file/d/1x_j35xU5ae5n2Veq0p5MU_xnITfR19vM/view?usp=sharing

Salwador / Nikaragua / Honduras 2019
http://thor.megatherion.com/Nica2019.pdf

Salwador / Gwatemala 2018
http://thor.megatherion.com/SalvadorGwatemala.pdf

Panama / Kostaryka 2017
http://thor.megatherion.com/PANAMA.pdf

Kuba 2016
http://thor.megatherion.com/Cuba.pdf

Podpis: 

Artur Dubis 2022
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Bliskie spotkania Targ - Dzień I - Rozdział IV Targ - Dzień I - Rozdział III
Chodźmy... Dużo później Zielonka siedział wraz z Zimą w Ściętej. Była to trzecia z murowanych karczm znajdujących się na terenie Targu. Najmniejsza i zdecydowanie najmniej wystawna, jednak wciąż gwarantowała swojej właścicielce przyzwoite zyski zwłaszcza w tym Gdy wrócili pod Sanctum zgromadzony tłum blokował już niemal całą aleję. Zielonka rozglądał się ciekawie i chłonął wzrokiem wszystko co działo się wokół. A było co podziwiać, choć najwięcej zgromadzonych odzianych było raczej skromnie, w proste maski
Sponsorowane: 25Sponsorowane: 22Sponsorowane: 21

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2025 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.