https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
30

Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.3

  Duszy twarze  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

W sierpniu nagrodą jest książka
Wszystkie złe miejsca
Joy Fielding
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Opowiadania z Wieloświata: Siostra Czerwień cz.3

Duszy twarze

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Krzyż

Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.

Brak

Wiersz filozoficzny

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Liście lecą z drzew

Krótki wiersz

Zapach deszczu.

Takie moje wspomnienia.

Nowa Atlantyda

Jedna z przyszłości futurystycznych zawartych w e-booku "Futurystyka" (Przyszłość kiepska)

Nowozrodzenie

Czym jest zbawienie.

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
1749
użytkowników.

Gości:
1749
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 82214

82214

Zakręty życia

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
23-10-31

Typ
P
-powieść
Kategoria
Biografia/Podróże/Psychologia
Rozmiar
398 kb
Czytane
427
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
23-11-14

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: Voyager Podpis: Andrzej Jarosz
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Opowieść o człowieku nieznoszącym monotonii.

Opublikowany w:

Powieść wydana drukiem

Zakręty życia

Rozdział pierwszy


Od jakiegoś czasu ciągle mu się śnił ten sam sen, poprzedzielane szachownicą ulic wielkie miasto, po którym biegał chaotycznie, jakby go zwodziło jakieś licho, jakaś siła przeklęta. Za którymś razem w końcu mu się przyśniło, że znalazł w tym mieście tymczasowe schronienie, dom do którego się wdrapywał na piętro po skrzypiących, drewnianych schodach. Gdzieś tam w zakamarkach, chował się przed nim tajemniczy gospodarz.
- Co to za miasto? - zastanawiał się niejednokrotnie.
Nie potrafił go umiejscowić ani w czasie, ani w przestrzeni i w końcu doszedł do wniosku, że to jakieś kosmiczne miasto, po którym będzie się tułał po śmierci.
I przypomniała mu się zapamiętana z dzieciństwa baśń o lekkomyślnej dziewczynie, Karen, której od płochej zabawy przyrosły do nóg tańczące trzewiczki i musiała w nich bez przerwy tańczyć. Klątwa została zdjęta dopiero wtedy, gdy dziewczyna zwróciła się ku Bogu.
Po jakimś czasie sny zanikły i zapomniał niefrasobliwie o zawartym w nich ostrzeżeniu, a szkoda, że zapomniał, bo po coś mu się przecież to miasto przyśniło.

Wiza

Na początku lata, płynący środkiem zielonej doliny strumień, zapłonął iskrami kaczeńców. Zapalone zachodzącym słońcem powietrze, drżało, falowało od całodziennego żaru i omdlewające stokrotki, spoglądały z nadzieją w stronę strumienia, a stojący na skraju łąki Kuba, podobnie jak w dzieciństwie, nie mógł się na te zachwycające cuda napatrzyć.
No, tak to mniej więcej wyglądało, kiedy za namową kolegi, postanowił się starać o amerykańską wizę. O wizę, która, jak się miało w przyszłości okazać, doprowadziła w jego życiu do wielu niebezpiecznych zakrętów.
Wypełnili z kolegą formularze i zapłaciwszy po sto dolarów, wysłali wnioski do amerykańskiego konsulatu i czekali na zawiadomienie o terminie kwalifikacyjnej rozmowy z konsulem. W owych czasach, wizę dostawał co dziesiąty, a reszta odchodziła z kwitkiem za wpłacone sto dolarów, bo pieniędzy nie zwracano.
W wyznaczonym terminie, zjawili się obaj pod krakowskim konsulatem i stanęli w długiej kolejce oczekujących. Ludzi kłębiło się tutaj, co niemiara, tłok, ścisk i nerwówka, naelektryzowana atmosfera groziła w każdej chwili wybuchem i lepiej się było w ogóle nie odzywać. Co pewien czas wpuszczano na teren konsulatu po dwadzieścia osób.
Wpuszczono w końcu i jego, podszedł do okienka i zaczął rozmowę z miłym, grzecznym panem, któremu od razu na samym początku zaświecił w oczy złotym sygnetem na palcu, a później pokazał mu, wyciągnięte z eleganckiej walizeczki, napisane przez siebie powieści.
- Należy pan do jakiegoś związku? - konsul od razu przeszedł do konkretów.
- Do Związku Literatów Polskich.
- Ma pan legitymację?
- Mam - wyciągnął i pokazał legitymację.
- Ma pan samochód?
- Mam - wyciągnął i pokazał dowód rejestracyjny swojego forda.
- Dam panu wizę.
- Dziękuję.
- Dam panu wizę na dziesięć lat.
- Jeszcze raz dziękuję.
Uradowany, skinął konsulowi z wdzięcznością głową i wyszedłszy na ulicę, poczekał na kolegę, który wizy nie dostał.
Ponieważ na oddanie paszportu z wklejoną wizą należało poczekać kilka godzin, poszedł pospacerować po starym mieście. Czas się tutaj zatrzymał, jak gdyby w miejscu, wracały wspomnienia spędzonych tutaj w młodości kilku lat. Planty i pływające po wodzie łabędzie, barbakan i rozwieszone na obronnych murach obrazy krakowskiej cyganerii.. W Bramie Floriańskiej paliły się świeczki przed obrazem Matki Boskiej Piaskowej, która podczas Konfederacji Barskiej ocaliła Kraków przed Rosjanami. U stóp ołtarza klęczeli pogrążeni w modlitwie ludzie.
Ulicą Floriańską doszedł do rynku i wszedłszy do Kościoła Mariackiego, usiadł w ławce przed ołtarzem Wita Stwosza. Największa w Europie, gotycka nastawa ołtarzowa składała się z ponad dwustu postaci, niektóre figury dochodziły do trzech metrów wysokości. Lipowe kloce, z których wyrzeźbiono postacie zostały pozyskane z pięćsetletnich drzew, a więc miały dzisiaj po tysiąc lat. Koszt wykonania ołtarza stanowił w tamtych czasach równowartość rocznego budżetu Krakowa, można było za takie pieniądze kupić kilka kamienic przy głównym rynku miasta.
Skrzydła ołtarza były otwarte i w centralnej części widać było scenę przedstawiającą moment Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny. Przepełniona uduchowionym mistycyzmem twarz Niepokalanej, emanowała łagodną słodyczą.
- Zasnęła Śliczna Mama na ziemi i obudziła się w niebie - zadumał się z nabożnym zachwytem nad cudowną tajemnicą Wniebowzięcia.
Skupione wokół Matki Boskiej postacie Apostołów, w jak gdyby pofalowanych wiatrem szatach, pogłębiały ekspresję cudownego Zaśnięcia, odbijały padające na ołtarz światło.
Pomodlił się, podziękował za otrzymaną wizę i po wyjściu z kościoła, postanowił zjeść obiad w zapamiętanej ze szkolnych czasów jadłodajni na Siennej. Pamiętał, że serwowano w niej niedrogie, smaczne obiady. Do niewielkiego, jednoizbowego lokaliku schodziło się prosto z ulicy po kilku schodkach, nad ladą znajdowała się figurka świętego Antoniego z Dzieciątkiem.
- Ciekawe, czy ciągle tam jeszcze stoi? - pomyślał z nadzieją, wchodząc teraz po latach do środka.
Była, ciągle tam była, spoglądał ze wzruszeniem na figurkę, wspominając młodzieńcze lata, bo pomiędzy tamtym wczoraj, a obecnym dzisiaj, minęło kilka dziesiątków lat.


Niebo się chmurzy

Nadszedł listopad i dni stawały się coraz krótsze, pochmurne i smutne.
- Masz migotanie przedsionków - powiedział znajomy lekarz, potrzymawszy go przez chwilę za nadgarstek. - Przy takiej nieregularnej pracy, serce ma o wiele mniejszą wydajność, powinieneś iść do szpitala.
Poszedł więc do przychodni, skąd został skierowany do szpitala na oddział wewnętrzny, gdzie stwierdzono utrwalone migotanie przedsionków serca.
Jakiś młody, niedoświadczony lekarz zasugerował, żeby umiarowić migotanie elektrowstrząsami.
- Sadysta - pomyślał pod jego adresem. - Chciałby mnie wykończyć elektrowstrząsami.
Już miał powiedzieć, że nie wyraża zgody, ale wyręczył go ordynator, który popatrzył na młodego lekarza z lekkim uśmiechem i pokręcił przecząco głową.
Jako doświadczony lekarz wiedział, że utrwalonego migotania nie można wyleczyć elektrowstrząsami, bo generowane przez serce impulsy, wydeptały już w nim sobie dodatkowe ścieżki.
- Z powodu nieleczonej nadczynności tarczycy, utrwaliło się u pana migotanie przedsionków - powiedział ordynator podczas prywatnej rozmowy. - Chcąc leczyć pańskie serce, trzeba najpierw wyleczyć tarczycę.
- Rozumiem, pierwsze pociągnęło za sobą drugie... A jak pan myśli, panie doktorze, skąd się mogła wziąć u mnie nadczynność tarczycy?
- Na przykład z pracoholizmu, jest pan podatny na nałogi, a nałogiem może być wszystko.
Wrócił zmartwiony ze szpitala, a miesiąc później zrobiło mu się słabo.
Poszedł na pogotowie, gdzie mu dano kroplówkę, po której poczuł się lepiej i wrócił do domu. Kilka dni później, poszedł prywatnie do kardiologa i zrobił sobie echo serca.
- Migotanie przedsionków spowodowało niedomykalność zastawek - powiedział lekarz robiący echo serca. - Jeżeli pan nie wyleczy migotania, to będzie coraz gorzej, bo niedomykalność zacznie się powiększać.
Wracał od lekarza i przypominał sobie dawne, pijane lata.
Walcząc z alkoholizmem, zażywał antikol, po których nie wolno pić alkoholu, ale nie zawsze potrafił po zażyciu powstrzymać się wystarczająco długo od picia i następowało zderzenie alkoholu z antikolem. Na skutek spowodowanego aldehydem octowym wzrostu ciśnienia i paraliżu oddechu, umęczone serce uderzało jak młot kowalski, brakowało mu powietrza i tracił przytomność. Z bożą pomocą, udało mu się to wszystko przetrzymać, ale choroba alkoholowa doprowadziła u niego do częściowej utraty zdrowia.


Rozmowy z kolegą

Stojący przy jego wersalce telefon zaczął dzwonić uporczywie o drugiej w nocy, więc w końcu odebrał. Telefonował kolega mieszkający od kilku lat z Chicago.
- Może już skończymy rozmowę - zaproponował koledze po kilkunastu minutach, ale kolega wyjaśnił, że za pięć dolarów może rozmawiać na kartę przez cztery godziny.
- No, do rana, Zbyszek, to my raczej rozmawiać nie będziemy.
- Ale ze dwie godziny, Kuba, to chyba możemy?
Zmilczał w odpowiedzi i tak sobie rozmawiali, i rozmawiali.
Opowiedział koledze o wydaniu trzech powieści, a kolega na to, że w Ameryce wszystko jest najlepsze. Wspomniał, że jego powieści są zalecane do czytania przez terapeutów, a kolega znowu, że najlepsze książki są w Ameryce.
- Popatrz, Zbyszek - powiedział w końcu ironicznie do młodszego od kilka lat kolegi. - Mam już pięćdziesiąt trzy lata, a do tej pory nie wiedziałem, że w Ameryce wszystko jest najlepsze.
Po kilku takich nocnych rozmowach zaproponował koledze, żeby telefonował o ósmej wieczorem, ale kolega wyjaśnił, że w Chicago jest wtedy druga po południu i jeszcze jest wtedy w pracy.
- No, to telefonuj w sobotę, kiedy w Chicago jest czwarta po południu, a u nas dziesiąta wieczorem - zaproponował, ale kolega wyjaśnił, że w soboty nie może, bo trzeba gdzieś wyskoczyć, na jakiś dancing, potańcówkę.
- Wiesz, Kuba, jak to jest - nawijał kolega. - Przy sobocie po robocie.
- Wiem, kolego, cały tydzień haru, haru, a w sobotę myk do baru - zareagował w końcu bardziej zdecydowanie, po miesiącu takich nocnych rozmów. - Rozumiem o co ci chodzi, ale ty nie rozumiesz, że ja się potrzebuję wyspać. - Albo zaczniesz telefonować w soboty, kiedy u nas jest dziesiąta wieczór, albo przestań do mnie dzwonić w ogóle.
I od tego czasu kolega, zamiast chodzić w soboty do knajpy, zaczął dzwonić w soboty o dziesiątej wieczorem. Przez całą zimę prowadzili długie rozmowy, podczas których się zorientował, że Zbyszek jest w dołku i pomagał się koledze z tego depresyjnego stanu wykaraskać.
- Jak chcesz, Kuba - zaproponował kolega na wiosnę. - To ci przyślę zaproszenie, żebyś dostał wizę i przyjedziesz do mnie w odwiedziny.
- Za zaproszenie dziękuję - wyjaśnił. - Ale mam wizę, więc nie potrzebuję zaproszenia.
- Masz wizę i ciągle jeszcze siedzisz w Polsce?! - wykrzyknął zdumionym głosem kolega. - A w jaki sposób ją dostałeś?!
- No, jak w jaki sposób? Normalnie. Najpierw złożyłem wniosek, a później mi wkleili wizę w paszporcie.
- Ty to masz szczęście.
- Dlatego, że dostałem wizę?
- Nie tylko dlatego... Jak przyjedziesz, to dam ci do dyspozycji całe mieszkanie.
I w taki to sposób przyjął zaproszenie kolegi, i powiedział, że przyjedzie na dwa miesiące pod koniec lata.

Dwie tablice

Przez wakacje zorganizował kilka turnusów kolonijnych dla dzieci, zarobił trochę pieniędzy i w sierpniu wykupił za pięćset dolarów bilet lotniczy w obie strony do Chicago. Wylot zaplanował dziewiątego września, a powrót dziewiątego listopada, równo za dwa miesiące. Na podbój Ameryki, zabrał ze sobą sześćset książek, napisaną przez siebie trylogię o życiu Kuby, zapłaciwszy za bagaż kolejne pięćset dolarów.
Dziewiątego września wsiadł w Krakowie do samolotu i najpierw kazano zapiąć pasy, a później samolot wzbił się w przestworza. Przebił się przez chmury i po osiągnięciu pułapu dziesięciu tysięcy metrów, poleciał przez Atlantyk do Stanów z szybkością tysiąca kilometrów na godzinę. Z głośników doleciało, że można rozpiąć pasy, stewardesy zaczęły roznosić słodycze, drinki, kawę i posiłki, i tak już miało być przez dziesięć godzin do końca podróży, podczas której samolot miał pokonać ponad osiem tysięcy kilometrów.
Temperatura na zewnątrz wynosiła minus pięćdziesiąt stopni Celsjusza, ale w samolocie było ciepło i przytulnie. Starzy bywalcy, którzy już niejednokrotnie latali na tej trasie, wędrowali pomiędzy fotelami w poszukiwaniu znajomych, niektórzy oglądali filmy na znajdującym się z przodu kabiny ekranie, a później stewardessy rozdały koce i można sobie było uciąć drzemkę.
Nad Grenlandią kazano zapiąć pasy, bo przedzierającym się przez burzę samolotem zaczęło podrzucać, a później polecieli nad Kanadą, nad którą samolot zaczął już powoli wytracać szybkość i wysokość. W dole, pod nimi, jak trójwymiarowa makieta, rozciągała się porosła roślinnością ziemia. Wyglądała z tej wysokości jak wymarła, poprzecinana lśniącymi w słońcu wstęgami rzek i górskimi łańcuchami, matowo lśniły polodowcowe jeziora. Momentami, samolot leciał krawędzią lądu i morza, lina brzegowa jawiła się i nikła na przemian, i przypomniały mu się dawne pijackie toasty.
- Za tych co na lądzie, za tych co na morzu, za tych co powietrzu…
Szeptał po cichutku, z pełnym goryczy uśmiechem, przypominając sobie koloryzowanie pijaństwa, żeby upiększyć balangi.
I ogarnęło go połączone z wyrzutami sumienia poczucie winy, i żal za ukradzionym przez alkohol czasem, i jednocześnie poczuł ulgę, że tamten upodlony okres alkoholowej choroby przeminął.
- Przecież ja już od dawna żyję na darowanym życiu - pomyślał, przypomniawszy sobie jeden ze swoich proroczych snów, drogowskazów.
Przyśnił mu się ów sen w pierwszych miesiącach trzeźwości.
Zobaczył unoszące się w powietrzu, dwie mosiężne, zapisane tablice. Nie potrafił odczytać, co na nich pisze, ale skądś wiedział, że tablice symbolizują dwie ścieżki losu. Dłuższa przedstawiała lepsze życie, którego nie wybrał, a krótsza obecne. I żal mu się zrobiło, że trzeba wcześniej umierać i zaczął prosić, i targować się z kimś, gdzieś tam ukrytym w górze, niewidzialnym, i wyczuwał na siebie wielkie zagniewanie. I dopiero jak powiedział, że najmłodsza córeczka ma zaledwie kilka miesięcy, coś trąciło niechętnie w krótszą tablicę i ona się przydłużyła, jakby na zawiasach, i stała się dłuższa od tej pierwszej, ale w miejscu przedłużenia widniało pęknięcie. Obudził z żalem za lepszym, nie wybranym życiem bez traumy i jednocześnie z wdzięcznością do Pana Boga za przedłużone obecne, żeby miał czas na cierpienie i poprawę, na dojrzewanie do wieczności.
Przypomniał sobie teraz ten sen w samolocie, lecąc nad chmurami granicą lądu i morza, i zasłonił twarz kocem, żeby nie było widać jego wzbierających łzami oczu. Jeszcze wówczas nie wiedział, że Aniołowie zbierają takie łzy do kryształowych wazonów i wysypują je jako perły przed tronem Boga. Nie wiedział również, że właśnie się rozpoczyna amerykański wątek jego życiowej Odysei, pielgrzymki po pełnej niebezpiecznych zakrętów drodze ku wieczności.
- Nie płacz, Kubuś, nie płacz - pocieszał w sobie małego, skrzywdzonego chłopca. - Nie płacz, bo tak naprawdę, niewiele jest w życiu rzeczy, których nie można naprawić.
- Ale siostra…
- Co siostra?
- Młodsza siostra mi nie popuści...
- No, to ty jej popuść, okrutnicy, zacznij jej unikać, a teraz już przestań płakać, bo przecież wiesz, że chłopaki nie płaczą.
- Nieprawda! - odpowiedział mądrze mały chłopiec.
Samolot coraz bardziej wytracał wysokość i silniki momentami prawie milkły.
Pod nimi znajdowało się jezioro, Michigan, na jego brzegu miasto, Chicago, pocięte ulicami na kwadraty jak ogromna szachownica. Jezioro miało wielkość dwóch polskich województw i razem z czterema innymi tworzyło na granicy Stanów Zjednoczonych i Kanady krainę Wielkich Jezior o powierzchni większej od Morza Bałtyckiego. Wypływająca z jeziora Erie rzeka Niagara, pokonywała wodospadem stumetrową różnicę poziomów i wpadała do jeziora Ontario.
Po wylądowaniu, cofnął zegarek, bo w Polsce była w tej chwili dziewiąta wieczorem, a tutaj dopiero trzecia po południu. Polski czas miał tutaj dopiero nadejść, amerykański był młodszy od polskiego o całe sześć godzin. Słońce ślicznie świeciło, w Chicago trwało pogodne, niedzielne, wrześniowe popołudnie.
Wielopoziomowe lotnisko o kilku terminalach zajmowało powierzchnię powiatowego miasta i zatrudniało tysiące pracowników. Obsługiwało w ciągu roku miliony pasażerów. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, co chwila lądował lub startował samolot, metalowe cygara wznosiły się i opadały w powietrzu jak ogromne wieloryby, wszystko znajdowało się tutaj w ciągłym ruchu.
Ruchome schody i przesuwające się po korytarzach pod stopami taśmociągi, kolorowo rozmigotane neony i pełne gwaru restauracje, powiewające flagi i pędzące we wszystkich kierunkach windy. A wszystko to razem lśniące i błyszczące chromoniklem, światło i dźwięk, ogrom i potęga, czyli po amerykańsku, największe i najlepsze.


Spotkanie po latach

Odprawa paszportowa przebiegła bez komplikacji i celnik wbił mu w paszport pieczątkę, zezwalająca na pobyt. Wyszedł przed budynek portu lotniczego i tak jak się ze Zbyszkiem, czekał na niego obok postoju taksówek.
- Przepraszam, Pan Kuba? - usłyszał niepewne pytanie.
- Jaki tam pan, Zbysiu, ale i ja cię w pierwszej chwili nie poznałem.
Z przesadną serdecznością padli sobie w objęcia, bo aż tak wielkimi przyjaciółmi nigdy nie byli. No, ale skoro spotkanie po latach i do tego za wielką wodą, i w ogóle...
Kiedy wsiedli do eleganckiego samochodu kolegi, wyczuł, że Zbyszek czeka na pochwały, więc najpierw zaczął się zachwycać przyciemnianymi szybami, później skórzanymi fotelami, a następnie przez kwadrans klimatyzacją. Szczerze mówiąc, eleganckie samochody nigdy mu nie imponowały, bo nie suknia zdobi człowieka, i z politowaniem patrzył nieraz na swojego próżnego szwagra, który na punkcie wypasionych samochodów miał przysłowiowego hysia.
- Przecież to tylko samochód - myślał nieraz, widząc chuchającego na swoje auto szwagra. - Na drugi świat go sobie nie weźmie.
Po godzinie zaparkowali przy ładnej, zacienionej drzewami alei, przed kamienicą, w której kolega wynajmował mieszkanie. Niewielki, ale nieźle umeblowany apartament składał się z salonu, kuchni, łazienki i sypialni.
Siedzieli przy kolacji i rozmawiali przez wiele godzin. Zaraz na samym początku, Zbyszek zapalił na stole świecę, nadmieniając, że zapala ją tylko wtedy, kiedy chce uhonorować szczególnie poważanego gościa. Podziękował więc koledze za miłe słowa, jednocześnie myśląc sobie w skrytości ducha, że chciałby się już położyć, bo nie spał od dwudziestu czterech godzin. No, ale co miał zrobić? Rozmawiał, bo wiedział, że przebywający nielegalnie w Stanach kolega, czekał na tę rozmowę od wielu lat.
O czwartej nad ranem Zbyszek wreszcie zauważył, że trzeba się przed pójściem do pracy przespać i poszedł do swojego pokoju, pościeliwszy dla niego w saloniku na kanapie.
- Rano pojadę wcześnie do pracy i wrócę dopiero wieczorem - wyjaśnił. - Lodówkę masz zaopatrzoną, na stole zapasowe klucze, więc jak się wyśpisz, to możesz się wybrać na spacer do pobliskiego parku.

Pierwszy dzień

Wstał o trzeciej po południu i policzył, że w Polsce jest w tej chwili dziewiąta wieczorem, przez jakiś czas miał tak odruchowo przeliczać.
W mieszkaniu było cicho i przytulnie, stanął przy oknie i zaczął spoglądać przez firankę na biegające pod drzewami po trawie wiewiórki. Szaro popielate, z niezbyt miłymi pyszczkami, nie wyglądały tak przymilnie, jak kochane, polskie rudzielce, ale były bardziej śmiałe, oswojone. Po drugiej stronie ulicy siedział w kucki, oparty o mur niemowa i wpatrywał się w jego okno. Wiedział od kolegi, że bezdomny pilnuje mu w ten sposób mieszkania, za co mu od czasu do czasu dostawał dziesięć dolarów.
Przyrządził sobie śniadanie, a potem poszedł na spacer do pobliskiego parku i usiadłszy na ławce, przymknął zrelaksowany oczy i wystawił twarz do słońca. Wijąca się meandrami rzeczka, pluskała obok niego, wyciszającą kołysankę. Chicago ma wiele takich urokliwych parków i to właśnie one miały stanowić w przyszłości jedno z niewielu miłych wspomnień, jakie miał wywieźć z tego chaotycznie zagonionego, emigranckiego miasta.
Z początku nie zwracał uwagi, kiedy na sąsiedniej ławce usiadł starszy mężczyzna i dopiero, kiedy zauważył jego zapłakane oczy, poczuł nieodpartą potrzebę, żeby mu pomóc. Uśmiechnął się do mężczyzny przyjaźnie i wtedy tamten coś powiedział po angielsku, na co odpowiedział po polsku, że nie rozumie.
- Polak? - zapytał mężczyzna.
- Polak - potwierdził ucieszony, że tak szybko spotkał na drugiej półkuli rodaka.
Jeszcze wtedy nie wiedział, że Chicago jest po Warszawie drugim największym, polskim miastem na świecie.
Wstał z ławki i zapytał, podszedłszy do mężczyzny.
- Chce się pan podzielić ze mną swoim smutkiem? Jeżeli pan nie chce, to przepraszam i zaraz sobie stąd pójdę.
- Nie ma pan dosyć swoich smutków?
- Amerykańskich jeszcze nie za bardzo, bo dopiero wczoraj przyleciałem.
- A gdzie pan wsiadał do samolotu?
- W Krakowie.
- To moje rodzinne miasto, jeszcze sprzed wojny.
- Moje prawie tak samo, mieszkam w podkrakowskim miasteczku, a w Krakowie spędziłem młodzieńcze lata.
I tak zaczęli rozmowę, podczas której zapytał mężczyznę, dlaczego usiadł w pobliżu niego w prawie pustym parku.
- A wie pan, że nie wiem? Tak jakoś podświadomie, odruchowo - mężczyzna wydawał się lekko zaskoczony. - A pan może wie dlaczego?
- Też nie wiem - uśmiechnął się lekko do mężczyzny. - Ale myślę, że jak Pan Bóg chce kogoś uratować, to w odpowiednim czasie i miejscu posadzi obok niego odpowiedniego człowieka.
- Nie wierzy pan w przypadkowe zbiegi okoliczności?
- Nie wierzę, zauważyłem w swoim życiu zbyt wiele zbiegów okoliczności, jak na zbieg okoliczności.
- Nieźle - zamyślił się mężczyzna. - Myśli pan, że nasze spotkanie też zostało zaplanowane?
- Niekoniecznie, ale myślę, że ktoś nad tym wszystkim czuwa.
- Kto?
- Myślę, że Wielki Reżyser, Terapeuta.
- Pan Bóg?
Przytaknął w milczeniu głową.
Rozmawiali długo i spokojnie, powoli, z namysłem i bez pośpiechu. Milczeli, kiedy mieli na to ochotę i patrzyli na baraszkujące wiewiórki. Zachodzące słońce prześwitywało czerwono przez drzewa, kiedy postanowili się rozstać, ale zanim każdy poszedł w swoją stronę, umówili się na następne spotkanie. Mężczyzna obiecał, że przyjedzie jutro samochodem i pojedzie z nim na lotnisko odebrać książki.
- Mam nadzieję, że je przeczytam - powiedział Smutny, na co odpowiedział, że również ma taką nadzieję.
I tak poznał ojca podobnej do anioła jedynaczki, niebiańsko pięknej i piekielnie zepsutej.

Czarny wtorek

Następnego dnia został obudzony przez obładowanego zakupami Zbyszka, który zziajany i spocony, wtarabanił się z hukiem do mieszkania. W obu rękach dźwigał cztery plastikowe baniaki z wodą, razem dwadzieścia litrów, a pod pachą papierową torbę, z której wystawały bagietki.
- To ty śpisz?! - alarmował kolega. - To ty nie widzisz, co się dzieje?!
- No, nie widzę - ziewnął i przetarł zaspane oczy.
Taki już był przekorny, że kiedy ktoś zaczynał panikować, to zachowywał się odwrotnie.
- Będzie wojna, skażenie, ubieraj się szybko i wyjeżdżamy do Colorado w Góry Skaliste.
- I co tam będziemy robić?
- Przeczekamy.
- A co będziemy jedli?
- Nakupiłem żywności.
- A jak nam się te bułki skończą?
- To będziemy polować, zabierzemy ze sobą sztucer.
Kolega załączył telewizor, a później podbiegł do szafy i wyciągnął z niej sztucer, i paczkę naboi z długimi, ostrymi szpicami. Załadował i rozładował karabin, później go znowu załadował i rozładował, a później jeszcze przez chwilę trzaskał zamkiem karabinu i w końcu odstawił winchestera z powrotem do szafy. Spoglądał zaniepokojony na Zbyszka, wciągając szybko spodnie i patrząc w telewizor. Na ekranie pokazywano wciąż od nowa, płonące w Nowym Jorku dwie szklane wieże. Dwa porwane przez terrorystów samoloty pasażerskie, wbijały się jak tarany w szklane tafle budynków i drapacze chmur pokrywały się kłębami dymu z tysięcy litrów wybuchającego paliwa. Był jedenasty września dwa tysiące pierwszego roku, czarny wtorek, trwała tragedia Światowego Centrum Handlu, World Trade Center.
Patrzył na tragedię z dystansu, traktując ją jako Znaki Czasu.
Widząc, że lekko ogłupiały kolega znowu spogląda w stronę szafy, zapytał, pokazując na plastikowe baniaki.
- Co to, Zbyszek, za woda?
- Mineralna.
- Gazowana?
- Nie gazowana, bo gazowana drażni żołądek i powoduje wzdęcia, ale co cię, Kuba, obchodzi woda? Czy ty nie widzisz, co się dzieje?!
- Widzę i dlatego proponuję, żebyś usiadł i żebyś sobie nalał do szklanki wody.
I o dziwo, kolega przyniósł z kuchni szklankę, nalał do pełna i wypił.
- Nalej sobie jeszcze jedną - zachęcił kolegę, a po drugiej szklance zaproponował mu trzecią i wtedy kolega spojrzał na niego uważniej, i powiedział, że dwie wystarczy.
Po godzinie Zbyszek ochłonął na tyle, że pojechał z powrotem do pracy, a on wybrał się do parku na spotkanie ze smutnym panem.
Pojechali na lotnisko, gdzie odebrali książki, które bagażowy zawiózł im wózkiem do samochodu, za co dostał od smutnego pana pięćdziesiąt dolarów napiwku.
Kiedy podjechali ze Smutnym pod mieszkanie Zbyszka, sprezentował mężczyźnie na pożegnanie swoją trylogię. Do każdej książki wpisał dedykację i wyglądało na to, że obaj byli zadowoleni.


Zimne spojrzenie

Następnego dnia kupił plan miasta i szybko się zorientował, że budynki pomiędzy ulicami są pogrupowane w kwartały o boku dwustu metrów. Policzywszy kwadraty na mapie, mógł w przybliżeniu obliczyć, jak daleką ma drogę do wybranego celu. Nie zdawał sobie jeszcze wówczas sprawy, że właśnie rozpoczyna wyniszczającą wędrówkę po wyśnionym, kosmicznym mieście.
Co jakiś czas rozkładał na trawniku mapę i po chwili pędził dalej w swoich tańczących trzewiczkach, nie wiadomo gdzie i za czym, i po co. Zwodzony przez jakieś złe licho, bezwiednie składał ofiarę bezdusznemu molochowi, który nawet nie zauważy, jeżeli go kiedyś pożre.
W pierwszym tygodniu odwiedził na piechotę znajdujący się na peryferiach miasta Kongres Polonii Amerykańskiej, którego jedność osłabiały wrogie Polonii siły. Piękny, staroświecki budynek Kongresu wznosił się w parku za żelaznym ogrodzeniem z okazałą bramą. Po wejściu do holu, rzucały się w oczy portrety polskich generałów, Tadeusza Kościuszki i Kazimierza Pułaskiego, którzy w osiemnastym wieku walczyli o amerykańską niepodległość.
Prześlizgnął się obok recepcji i dotarł do sekretariatu prezesa Moskala, ale dalej już się nie przedarł. Poprosił więc o rozmowę z naczelnym redaktorem Dziennika Związkowego i sprezentował mu swoje powieści. Odpowiedział odmownie, kiedy redaktor zaproponował mu pracę i wówczas naczelny stracił dla niego całe swoje zainteresowanie. Tyle tylko, że poproszony, podwiózł go samochodem kilka kilometrów na pierwszy przystanek linii autobusowej.
Zdecydował się poprosić o podwiezienie, bo nie miał już siły wracać z powrotem na piechotę do odległego o czternaście kilometrów miasta. Przywędrował tutaj, skąpany w lepkim, parnym, upalnym, wilgotnym powietrzu i na stopach porobiły mu się pęcherze. Chicagowski wrzesień był owego roku wyjątkowo gorący, upalny.
Jadąc w samochodzie z redaktorem, przeczytał mu swój wiersz, napisany spontanicznie po wtorkowej tragedii w nowojorskim centrum handlu. Przyrównał w nim płonące samoloty do stalowych rumaków Apokalipsy, zakończenie wiersza stanowiło skierowane do Boga wołanie o pomoc. Wiersz docierał intuicyjnie do ukrytej na drugim dnie prawdy o tragedii i chyba dlatego został przez redaktora źle odebrany. Wprawdzie wiersza nie skrytykował, ale kiedy się pożegnał z redaktorem i ruszył w stronę przystanku, to coś mu się kazało odwrócić i wówczas uchwycił jego prawdziwe spojrzenie. To był zimny wzrok, bezwzględnego, wyrachowanego człowieka. I chociaż nie był strachliwy, to ciarki mu przeszły po plecach, kiedy zaglądał do obcej duszy, zanim redaktor na powrót nie przywdział maski. Udał, że niczego nie dostrzegł i jeszcze raz podziękowawszy za podwiezienie, postanowił tego człowieka na przyszłość unikać.


Trójkolorowa kokarda

Przeglądając grubszą i większą od encyklopedii książkę telefoniczną, natknął się na reklamę polskiej gazety i wybrał się odwiedzić redakcję. Jakieś dwa, trzy kilometry długimi, ciągnącymi się w nieskończoność ulicami.
Na budynkach, na znak żałoby po niedawnej, nowojorskiej tragedii, powiewały amerykańskie flagi, a ze szkolnych podwórek dochodziły dźwięki narodowego hymnu, na dźwięk którego przechodnie przystawali na chodnikach i ze wzruszeniem kładli rękę na sercu. W nowojorskiej katastrofie zginęło prawie trzy tysiące ludzi, w tym dwustu sześćdziesięciu pięciu strażaków.
Na czerwonych światłach podchodziły do samochodów dziewczęta i zbierały pieniądze dla rodzin poległych w Nowym Jorku strażaków. W zamian za datki, przypinały trójkolorowe kokardy w barwach amerykańskiej flagi. Wrzucił do nadstawionego buta dziesięciodolarowy banknot i dziewczyna przypięła mu kokardę. Przytłoczyła banknoty w cholewie buta, obdarzając go na odchodne ślicznym, trochę smutnym uśmiechem.
Zaszedłszy do redakcji gazety, szybko nawiązał znajomość z właścicielem, a zarazem redaktorem gazety zostawił mu do sprzedaży kilkadziesiąt swoich powieści. Napisał też do gazety, reklamujący książki felieton. Niedługo potem zorganizowano mu spotkanie autorskie w polskiej księgarni, a jeden z kolegów sfilmował mu je na pamiątkę kamerą wideo.
W niedzielę, po kościele, kiedy znowu poszedł do redakcji, zastał w niej kilkunastu dziennikarzy z przypiętymi na znak żałoby kokardami.
- Wy, tam w Polsce, to macie dobrze, nie macie takich zamachów - usłyszał.
- No, nie wiem, czy tak znowu dobrze - uśmiechnął się z goryczą. - U was nastała pogoda dla terrorystów, a u nas dla oszustów i złodziei.
Porozmawiali jeszcze później przez chwilę i rozeszli się do domów.
W kolejnym tygodniu poumieszczał swoje powieści do komisowej sprzedaży w kilkunastu polskich księgarniach. Wiedzieli już o nim z artykułów w gazetach i przyjmowali chętnie, bez problemu.
- Będziemy płacić w miarę sprzedaży, proszę się dowiadywać – zachęcili, a jemu się wówczas przypomniało, jak wycierał klamki po polskich hurtowniach, ze swoją pierwszą książką.
Może mu się zwróciło raptem dziesięć procent kosztów, drukował za własne pieniądze, a o tantiemach autorskich, to już w ogóle nie było mowy.
Pracował na drukarnie i hurtownie, kosztem własnych dzieci, bo kiedy zaczął pisać, to przestał zarabiać i w domu zaczęło coraz bardziej brakować. Cierpiał w milczeniu, rozdając książki za darmo, z pięknie wykaligrafowanymi dedykacjami.
Nie na darmo się mówi, że jak dasz komuś palec, to ci zechce wyrwać rękę. Znajomi tak się rozwydrzyli, że jeżeli nie dostali książek, to się obrażali. Obcy kupowali, ale swoi sępili, żeby wydrzeć za darmo. Żałowali raz do roku trzydziestu złotych na książkę, chociaż na papierosy, alkohol i słodycze wydawali codziennie drugie tyle. Połóż, dobry Boże, te porozdawane przez niego powieści na szali dobrych uczynków, kiedy będą się po śmierci ważyły jego losy.
Płynął czas i ani się obejrzał, jak mu minął trzeci tydzień na wędrówkach po księgarniach. Coraz bardziej był zmęczony upalną, lepką od wilgoci pogodą. Chicago leży w depresyjnej niecce i powietrze ocieka wilgocią, jak pranie rozwieszone na sznurach wiatru.
Ponieważ trudno jest w takich warunkach przemierzać na piechotę amerykańskie prerie, od czasu do czasu wsiadał do klimatyzowanych autobusów, którymi za dwa dolary można było jeździć z przesiadkami przez dwie godziny.
Na peryferiach, wokół chicagowskiego molocha, rozlokowały się piękne i spokojne miasteczka. Pełne dobrobytu i wyciszającej nastrój, pogodnej zieleni. I dopiero tutaj, po opuszczeniu zgiełkliwego i zagonionego Chicago, usłyszał miarowe, harmonijne bicie amerykańskiego serca. Dzięki tym urokliwym miasteczkom, pokochał Amerykę, jako swoją drugą ojczyznę.
Co do samej chicagowskiej metropolii, to nastąpiło w niej odwrócenie pojęć, bo geograficzne centrum składało się z dzielnic zabudowanych wolnostojącymi domkami, a nad jeziorem Michigan wznosiły się na peryferiach baśniowe dzielnice drapaczy chmur. Tutaj, na wschodnim krańcu, w tak zwanym Downton, czyli Dolnym Mieście, znajdowało się właściwie, ekskluzywne i wytworne centrum miasta. Wzdłuż biegnącej brzegiem jeziora Wspaniałej Mili iskrzyło nocą na niebie i na ziemi miliony gwiazd.
Bojąc się na co dzień trzymać przy sobie dużo pieniędzy, otworzył w banku konto, na które wpłacił przywiezione z Polski dwa tysiące dolarów, a po jakimś czasie jeszcze tysiąc osiemset, za sprzedane w polskich kościołach powieści.
Najwięcej książek sprzedał po niedzielnych nabożeństwach w kościele na Trójcowie, gdzie wcześniej porozmawiał z charyzmatycznym proboszczem, księdzem Władysławem, prosząc go o pozwolenie na sprzedaż. Miał szczęście, że trafił w Chicago na księdza Władysława w tym najstarszym, polskim kościele pod wezwaniem Świętej Trójcy. W innych polskich kościołach było zresztą później podobnie, spotykał się ze strony polskich księży ze zrozumieniem i życzliwym przyjęciem.
Podczas pierwszej sprzedaży na Trójcowie, kiedy to ksiądz Władysław wspomniał przy ołtarzu o jego powieściach, poznał terapeutę uzależnień, Jakuba, który kupił trylogię, a później porozmawiali przy kawie i pączkach w przykościelnej kawiarence. Niezbadane są ścieżki ludzkich losów, bo kupiona przez Jakuba książka o przedsionku piekła, trafiła po kilku latach w ręce czeskiego emigranta i, jak sam twierdził, uratowała mu życie.
Odjeżdżając z Trójcowa, zostawił kierowniczce kawiarenki w komis trochę powieści, sugerując rozliczenie przy powtórnym przyjeździe do Stanów.
- A kiedy pan znowu przyjedzie? - zapytała.
- Nie wiem, czy w ogóle przyjadę - odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem.
Wracając z kościoła, odpiął trójkolorową kokardę, którą mu przypięła dziewczyna, kwestująca na rzecz poległych strażaków. Odpiął, bo już ich prawie nikt nie nosił. Życie biegło do przodu i historia stawała się powoli legendą.


Rozstanie z kolegą

Pod koniec września, kolega zaczął ściemniać, udawać świstaka zawijającego sreberka.
- Wiesz, Kuba, jak to jest - rozpoczął pewnego wieczoru pogawędkę. - Teraz, kiedy mieszkamy we dwójkę, to właściciel podniesie mi czynsz i po twoim wyjeździe już nie spuści.
- Powinienem się wyprowadzić? - zapytał bez ogródek.
- Nooo, wiesz - zaczął stękać kolega. - Ale nic się nie bój, mam znajomego, który wynajmuje pokoje, więc cię z nim zapoznam i wszystko będzie w porządku.
Następnego dnia pojechali obejrzeć mieszkanie.
Polska dzielnica, do której zajechali nazywała się, Jackowo, a brudna, zaśmiecona kamienica, do której weszli, przypomniała melinę, w której dawniej kupował wódkę. Wydzielony z większego, kawałek pokoju nie posiadał okna, a jedynym meblem w tej śmierdzącej klitce był leżący na podłodze, zbrandzlowany materac.
Nawet nie wszedł do środka, spojrzał z odrazą na cuchnący barłóg, coś tam mruknął na odchodne i wyszedłszy na ulicę, powędrował przed siebie, zastanawiając się podczas spaceru, dlaczego kolega chce go tak upokorzyć.
Wieczorem wrócił do mieszkania, pościelił sobie w salonie, a kiedy usłyszał, że kolega wrócił z pracy, zamknął oczy i zaczął udawać, że zasnął.
- Śpisz? - zapytał stojący w drzwiach kolega.
- Jutro się wyprowadzę.
- Nic się nie przejmuj - kolega dalej udawał świstaka. - Jak przyjechałem do Stanów, to tak samo tam mieszkałem, płaciłem dwieście pięćdziesiąt dolarów czynszu na miesiąc. Raz się obudziłem w nocy i zobaczyłem nad sobą pijanego współlokatora z nożem w ręce. Tak się wystraszyłem, że nie zasnąłem do rana, ale jak widzisz, jakoś przeżyłem.
- Dupek, jeżeli myśli, że ja tam pójdę mieszkać - szepnął w duchu, odwracając się do ściany, żeby się jeszcze bardziej odgrodzić od kolegi.
- Jutro, jak wrócę wrócę z pracy - kolega dalej zawijał sreberka. - To ci zawiozę na nowe mieszkanie książki.
- O kurczę, to nawet książek nie mogę u niego zostawić - pomyślał, ale znowu nic nie powiedział, żeby nie zaogniać sytuacji.
Następnego dnia poszedł do poznanego wcześniej właściciela gazety i uzgodnił, że zamieszka u niego za darmo w redakcji.
- Za darmo? - spojrzał na redaktora, chcąc się upewnić.
- Jak ci się będzie chciało, to mi czasem pomożesz w drukarni.
Skinął w milczeniu głową i kilka godzin później wprowadził się do redakcji.
Podczas przeprowadzki, kilometrami ciągnął po chodniku walizkę na kółkach, przenosząc w niej do redakcji swoje książki. W ciągu kilku godzin, zrobił tam i z powrotem cztery kursy. Wieczorem zatelefonował do Zbyszka i kiedy ten podjechał pod redakcję, wyszedł do niego i oddał mu klucze do mieszkania.
- Ty to masz szczęście - usłyszał od kolegi, zawiedzionego, że mu się nie udało pognębić zaproszonego do Stanów gościa.
- Mam, zezowate - mruknął przez zaciśnięte zęby,
- Jakie? Jakie? - dopytywał się kolega, ale w odpowiedzi tylko się do niego ironicznie uśmiechnął.
Będąc na obczyźnie, postanowił się odciąć od przeciwnika, nie podejmując wyniszczającej walki.


W redakcji

Redakcja gazety znajdowała się na parterze w jednopiętrowej kamienicy przy jednej z główniejszych ulic miasta. Wchodziło się do niej długim, wąskim korytarzykiem wprost z ulicy, biały, regipsowy sufit szpeciły żółte zacieki z przeciekającego dachu.
Zajmująca połowę parteru drukarnia straszyła starymi maszynami, pamiętającymi ubiegłe stulecie, zarośnięte brudem okna sprawiały, że wnętrze ciągle było pogrążone w szarym półmroku. Stojące pod ścianą dwa pluszowe fotele, atakowały żądłami wystających sprężyn, niesprzątane pomieszczenia zawalone były stertami gazet, pomiędzy którymi wiodła ścieżka do znajdującej się w podziemiach toalety. Schodziło się do niej nocą po omacku, po stromych, betonowych schodach, kierując się dochodzącym z niej smrodem, bo od wieków niemyta muszla, śmierdziała zaschniętymi odchodami i stojącą w niej zatęchłą, rdzawą wodą. Można powiedzieć, że panująca tutaj atmosfera horroru, opuszczenia i beznadziei, bardziej, aniżeli na drukarnię, predestynowała te pomieszczenia na atelier do kręcenia filmów grozy o Nosferatu i tym podobnych wampirach.
W całym tym rozgardiaszu, jak kępa zielonych drzew na prerii, uchowały się jakimś cudem dwa dosyć przytulne pokoiki, w miarę czyste i umeblowane, i właśnie w jednym z nich zamieszkał. Po męczącym, spędzonym na nogach dniu, rozłożył wieczorem na podłodze wyjęte z foteli poduszki i zasnął na tak przygotowanym posłaniu, przykrywszy się starą, zakurzoną kapą. Z początku poduszki mu się rozjeżdżały i budził się obolały na podłodze, ale później powiązał je sznurkami i jakoś dospał do rana, chociaż co chwila budziły go dobiegające z ciemności, niepokojące odgłosy. Biegnące pod sufitem rury wydawały jakieś niesamowite potępieńcze, jęki, westchnienia, a z pobliskiej remizy, dochodziło wycie strażackich wozów.
- Co będzie, to będzie - westchnął w końcu zrezygnowany i wtuliwszy głowę w poduszkę, postarał się na przekór temu wszystkiemu zasnąć.
O ósmej, właściciel redakcji zrobił mu pobudkę.
Zagotował herbaty na elektrycznej, obkidanej przypalonym mlekiem maszynce i po zjedzeniu kupionej w pobliskim sklepie drożdżówki, wyruszył na swoją całodzienną, bezcelową wędrówkę po mieście. Chodził, zwiedzał, kombinował, przeliczał i marzył, oglądał sklepowe wystawy i planował zakupy, chociaż wiedział, że i tak niczego nie kupi, bo i po co. Na obiad zafundował sobie za dolara puszkę pepsi i dwa ociekające lukrem pączki, po zjedzeniu których zrobiło mu się tak niedobrze, że postanowił sobie, że więcej tego świństwa nie kupi.
Wróciwszy wieczorem do redakcji, zastał w jednym z pokoików korpulentną, pyzatą babę pod sześćdziesiątkę i podstarzałego lowelasa w średnim wieku, który pomagał jej pisać książkę. Najpierw się z nimi grzecznie przywitał, a zaraz potem pożegnał i poszedł do swojego pokoiku, w którym do rana wysłuchiwał, budząc się co chwila, dobiegających do niego lubieżnych chichotów.
- Po co ja właściwie do tej Ameryki przyjechałem? - rozmyślał. - Przecież za te pieniądze mogłem w komfortowych warunkach spędzić dwa miesiące na francuskiej lub włoskiej riwierze.
- No cóż, Kuba - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia. - Muszę ci przyznać, że masz niewątpliwy talent do komplikowania sobie życia
- No wiem, Poetycka Bajko, plątam się nie wiadomo za czym po chicagowskich ulicach, po co mi było tutaj w ogóle przyjeżdżać?
- Widzę, że zaczynasz mówić do rzeczy.
- Ale powiedz mi, Poezjo, czy ja kiedyś w końcu zmądrzeję i przestanę tak ciągle upadać?
- Nie jesteś głupi, skoro się z każdego upadku nie podnosisz z pustymi rękami.
- To znaczy?
- Po powrocie do Ojczyzny, opisz swoje amerykańskie przeżycia, ku przestrodze dla siebie i dla innych.
- Bądź pozdrowiona, boska Poezjo.
- Pisz dalej, pisz dalej, pisz dalej...
- Dobrze.
Spędzał drugą noc w umierającej redakcji, powoli docierała do niego prawda o nazywanych przedsionkami piekła, polskich dzielnicach Chicago.
Rano wstał niewyspany i zamierzał pójść do miasta.
- Masz może dla mnie trochę czasu? - zapytał redaktor, głosem przymilnym jak miauczenie starego kocura.
- Mam - odpowiedział bez zastanowienia i otrzymał do składania książkę tej baby, która się przez całą noc migdaliła ze swoim lowelasem.
Pracował do czwartej po południu.
Postanowił wówczas, że pomieszka w redakcji przez tydzień, żeby zaoszczędzić na czynszu, a później gdzieś wynajmie porządny pokój. Tak to sobie wykoncypował, ogłupiony, zaczadzony Ameryką. On, który bez zmrużenia oka wydawał w Polsce na zagraniczne wczasy z Rodziną po kilka tysięcy dolarów, tutaj w Ameryce zachowywał się jak żebrak. Zasuwał codziennie kilkanaście kilometrów na piechotę, żeby zaoszczędzić na autobusie dwa dolary i sypiał na barłogu, żeby zaoszczędzić przez tydzień na czynszu. Ameryka działała na niego jak rozstrajający, otumaniający narkotyk.
Na drugi dzień wyniósł się przed przyjściem redaktora do miasta, a wieczorem zastał na stole w swoim pokoju, przygotowaną do składania kolejną książkę..
- A co on sobie wyobraża?! - myślał o redaktorze. - Że ja mu będę pracował po osiem godzin dziennie za takie marne legowisko? Mieszkanie w tej norze warte miesięcznie sto dolarów, a za moją miesięczną pracę należałoby mi się dwa tysiące.
Uznawszy, że przepracowaną na początku dniówką odrobił tygodniowy czynsz z nawiązką, nie ruszył kolejnej roboty, tylko znowu poszedł na drugi dzień z rana do miasta.
Dociągnął w ten sposób do końca tygodnia, a w sobotę kupił polską gazetę i aż się zdziwił, że tyle w niej ogłoszeń o wolnych pokojach do wynajęcia. Zatelefonował pod wybrany adres i poszedł obejrzeć oferowany pokój.


Aurora

Pokój posiadał duże, panoramiczne okno, na podłodze leżał duży, puszysty, perski dywan w jego ulubionym, niebieskim kolorze, dom był zadbany, czysty, czego nie dało się powiedzieć o obwieszonej biżuterią kobiecie w średnim wieku, która tak śmierdziała jakimś afrodyzjakiem, że aż zatykało dech w piersiach.
Pokój miał kosztować trzysta dolarów, ale kiedy wyraził zgodę, to właścicielka podniosła cenę na trzysta pięćdziesiąt, a kiedy znowu się zgodził bez targowania, to zażądała dodatkowo drugie tyle kaucji.
- O, cholera - pomyślał. - To razem będzie siedemset dolarów, bo prawie pewne, że kaucji mi później nie odda.
Kiedy skinął głową, że się zgadza, kobieta wyciągnęła rękę po pieniądze.
- Zapłacę, ale dopiero, jak się wprowadzę.
Kiedy zaproponowała, że pojedzie z nim po bagaże, domyślił się, że nie chcę wypuścić ptaszka i uśmiechnął się do niej uwodzicielsko.
Odpowiedziała rozochoconym uśmiechem i powiedziała, że ma na imię Aurora.
- Tak się nazywał rosyjski krążownik - zauważył i dodał, widząc jej podejrzliwe spojrzenie. - Aurora, to znaczy, Jutrzenka, bardzo ładne imię.
A potem wsiedli do stojącego przed jej domem szewroleta i pojechali po bagaże.
Pokierował ją do Downton i kazał stanąć na parkingu przed luksusowym hotelem. Kiedy do niego weszli, Aurora zaniemówiła z wrażenia.
- Nie mówiłeś, że jesteś taki bogaty - powiedziała z pretensją w głosie, więc się domyślił, że żałuje, że za tanio wynajęła mieszkanie.
Poprosił, żeby poczekała na kanapie w holu, a on się pójdzie do pokoju spakować.
- Chwilę potrwa - wyjaśnił, ale chyba nie usłyszała.
Patrzyła na drzwi restauracji, oblizując usta językiem, więc zaproponował, żeby przez ten czas coś zjadła.
- Obiad?
- Może być obiad - starał się nie patrzeć na jej grubo powleczone szminką, zaślinione usta.
- A wiesz ile tutaj kosztuje obiad?
- Myślę, że nie więcej jak sto, dwieście dolarów - rzucał nonszalancko setkami i to ją uspokoiło.
- Tobie też coś zamówić?
- Nie, ja się przez ten czas spakuję.
- A jak mnie później znajdziesz?
- W ogóle cię nie będę szukał - wyjaśnił i dodał, widząc, że Aurora zaczyna się zamieniać w gradową chmurę. - Na sali niewiele ludzi, a ty się świecisz z daleka jak promyk uważaj, żeby ci nie pokradli pierścionków.
- No wiesz, w takich ekskluzywnych lokalach nie kradną.
Zrobił sceptyczny wyraz twarzy i zmilczał.
Odwróciła się jeszcze do niego w drzwiach restauracji więc pomachał jej ręką, a później wyjechał windą na dwudzieste siódme piętro. Chodził po tym hotelu wcześniej, zwiedzał i wiedział, że ma dwa wyjścia. Przeszedł korytarzem na najwyższym piętrze, zjechał inną windą i wyszedł na ulicę, po drugiej stronie budynku.
Szedł powoli, bez pośpiechu, a kiedy napotkał automat telefoniczny, zadzwonił pod kolejne ogłoszenie z gazety. Wybrał ulicę o nazwie, Lawrence Avenue, bo wiedział, że przy niej znajduje się polonijny, Kopernikus Center, pałacyk stylizowany na replikę zamku królewskiego w Warszawie. Wiedział, że odbywają się się w nim polonijne imprezy kulturalne, festiwale, recitale, spotkania z polskimi artystami i tym podobne uroczystości.
Ulicą Milwaukee doszedł do niebieskiej linii metra i w pobliżu kościoła Świętej Trójcy zszedł na peron podziemnej stacji, Division. Po przejechaniu dziewięciu przystanków, wysiadł przy Jefferson Park i poszedł oglądnąć mieszkanie.
Budynek stał przy kasztanowej alei, dzielnica była ładna i spokojna. Czynsz wynosił dwieście pięćdziesiąt dolarów, zapłacił za cały miesiąc i wyciągnął się z przyjemnością na wygodnym łóżku. Odpoczywał, oswajając się z nowym miejscem. Przez cienkie, wewnętrzne ścianki dochodziło z kuchni pobrzękiwanie sztućców i przypomniał mu się dom rodzinny, zapamiętany z wczesnego dzieciństwa, kiedy ojciec jeszcze siedział w więzieniu i nie mógł go bić po twarzy.
- Środkiem doliny płynął za domem strumyk -wspominał. - A na jego brzegach kwitły kaczeńce.
Coraz luźniej powiązane wspomnienia, jawiły się tęsknymi mirażami na pograniczu snu i jawy, i nie wiadomo kiedy zasnął.
Obudził się późnym popołudniem, opromieniony zachodzącym słońcem. Miasto spowalniało w swoim całodziennym, rozgorączkowanym biegu. Podobnie, jak koło redakcji, w przedwieczornej ciszy zawodziły syreny strażackich wozów. Coraz cichsze, coraz bardziej zanikające, w miarę jak się oddalały od zajezdni.
Syreny, chicagowskie syreny, stanowiły stały element krajobrazu miasta. Swego czasu wabiły na zatracenie na morzu, wracającego do Itaki Odyseusza. Ocalał, bo się przywiązał do masztu, a marynarzom pozalepiał uszy woskiem.
- Ciekawe, co dalej będzie ze mną? - pomyślał.
Domownicy gdzieś sobie poszli, w mieszkaniu było cicho, przytulnie i spokojnie. Przyrządził sobie w kuchni kolację, a wieczorem poszedł do redakcji po rzeczy. Znowu zrobił z książkami cztery kursy, ciągnąc po ulicach swoją czarną walizkę na kółkach.

Mamona
W poniedziałek poszedł z rana do redakcji, oddać redaktorowi klucze i kiedy je oddawał, stary, wyleniały kocur zamruczał, że został zdradzony.
- Masz gdzie mieszkać? - zamiauczał delikatnym głosem.
- Mam, wynająłem pokój w hotelu.
- Za ile?
- Za sto dwadzieścia dolarów.
- Za tydzień?
- Za dobę.
- Drogo.
- Były tańsze, ale ten ma ładniejszy widok na jezioro.
- To gdzie ty mieszkasz, na Wspaniałej Mili?!
- Tak, na Magnificent Mile, a ty chciałeś zrobić ze mnie niewolnika.
Redaktor poczerwieniał po kołnierzyk flanelowej, rozpiętej koszuli i właściwie, to na tym zakończyli spotkanie.
Po wyjściu z redakcji poszedł do banku i wyjął z konta dwieście dolarów.
- O, Kuba! - usłyszał, kiedy zmierzał do wyjścia.
W pomieszczeniu stali w roboczych ubraniach Polacy, w jednej z kolejek do kasowego okienka stał Zbyszek.
- Witaj Zbyszku - uśmiechnął z udawaną serdecznością. - Przyniosłeś Mamonie swoją comiesięczną ofiarę?
- Co zrobiłem? - kolega zaczął go obwąchiwać, czy nie śmierdzi alkoholem.
- Co tak, Zbyszku, wąchasz? Sprawdzasz, czy już się stoczyłem na buma?
Trafił, bo zmieszany kolega zaczął się tłumaczyć i zaprzeczać.
- Eee, nie, tego, tylko widzisz, tutaj puby mają swój własny zapach.
- I ty go rozpoznajesz?
- Eee, nie, tego, tylko wiem, że kiedyś piłeś...
- Ale to było szesnaście lat temu.
- No wiem, ale tak zacząłeś o tej Mamonie...
- Mamona, to personifikacja pieniądza, pogańska bogini naszych zdeprawowanych czasów.
- Eee, tego, bogini?
- Okrutna, opętana chciwością ośmiornica, zamiast macek ma lichwiarskie, bankowe okienka, przy których giną wysysane z pieniędzy rzesze ludzi.
- E, tego, najpierw mówiłeś, że to Mamona, teraz, że ośmiornica...
- Co ci Polacy tacy brudni? - zmienił temat, widząc skołowaną minę kolegi.
- Bo widzisz - ożywił się kolega. - Tutaj w Ameryce mają szacunek dla pracy, im kto w banku bardziej brudny, tym go więcej szanują.
- Za co, że brudny?
- Za to, że pracuje, Ameryka dla byka.
- I dla woła woła matoła, Zbyszku... Idę, bo wyjąłem z konta tysiąc dolarów, bo wieczorem lecę na Florydę.
- A po co tam lecisz?
- Ze znajomą, ma na imię Aurora, to znaczy, Jutrzenka.
- I gdzie będziecie mieszkać?
- Aurora ma na Key West koło Miami willę z basenem, niedaleko domu Hemingwaya, i jak się spojrzy przez lornetkę na morze, to widać wyspiarską Kubę.
- Wyspiarską Kubę…
- I właśnie dlatego tam jadę, bo Kuba ciągnie do Kuby.
Patrzył na stężałą twarz kolegi i widząc, że kolega bez zastanowienia kupuje wszystko, co słyszy, postanowił go jeszcze bardziej podkręcić.
- Obok Aurory mieszka w sąsiedniej willi jej koleżanka, modelka, basen z podgrzewaną wodą, palmy...
Urwał, bo mu przyszły na myśl papugi i rajskie ptaki.
- A jak ma, Kubuś, ta koleżanka na imię?
- Nicole... Teraz mi mówisz, Kubuś, a wcześniej mi proponowałeś zasyfiony pokój.
- Eee, nie, tego... Chyba się na mnie nie gniewasz? Zapraszam cię dzisiaj do domu na obiad, specjalnie dla ciebie zrezygnuję z popołudniowej pracy.
- I zapalisz na stole zapachową świecę?
- No pewnie, że zapalę.
- No, to jedziemy.
Po drodze Zbyszek nakupił smakołyków, nadmieniając, że wydał sto dolarów, na co mu odpowiedział, że w sobotę wydał w hotelu na obiad z Aurorą dwieście.
- A ja sobie, Kuba, wczoraj kupiłem płaski telewizor, jeszcze takiego dużego nie widziałeś na oczy.
- Widziałem, Zbyszku, ale u nas się takie wystawia na ulicę, bo jak się zepsują, bo nie można dokupić części.
- Żartujesz sobie chyba, co?
- Trochę żartuję.
Przymknął oczy, wypoczywając po uciążliwej wędrówce.
Ocknął się, kiedy kolega zaczął narzekać, bo samochód stał w korku.
- Ty tu sobie, Kuba, śpisz, a mnie się chce do toalety.
- Powinienem nie spać?
- Wiesz? Czasem to ja naprawdę nie wiem, kiedy ty żartujesz, a kiedy mówisz poważnie.
- Nie ty pierwszy, bardzo ci się chce do toalety?
- Coraz bardziej.
- Sikanie, czy to drugie?
Dopytywał, ale kolega nie raczył odpowiedzieć.
Kiedy podjechali pod mieszkanie, Zbyszek pokazał na niemowę, warującego po drugiej stronie ulicy.
- Pilnuje! - obwieścił zadowolony i pomachał siedzącemu ręką.
Kiedy weszli do mieszkania, kolega rzucił na wersalkę torbę z zakupami, zapalił na stole świecę i wskoczył do toalety, rozpinając pasek u spodni.
- Chwilę mu zejdzie - skojarzył prawidłowo i zaniósłszy do kuchni, porzucone na wersalce zakupy, zaczął gwałtować, nie dopowiadając niczego do końca.
- No popatrz, Zbyszek, koleżanka Aurory! Skąd ona się tutaj wzięła? Czyżby nas śledziła? Cześć, muszę już lecieć!
- Co??? Co się stało?!
Pochylony, podtrzymujący spodnie kolega, uchylił drzwi od toalety, ale zobaczył tylko zamykające się drzwi.
Wyszedłszy na ulicę, pomachał niemowie ręką i najpierw poszedł na południe, później skręcił w w prawo, a potem znowu w prawo i poszedł na północ. Wiedział, że jeżeli kolega za nim wybiegnie, to niemowa pokaże mu południowy kierunek. Szedł przez chwilę bez celu, a później postanowił iść do pobliskiego parku.


Rozdział drugi

Siedział w parku na tej samej ławce, co po przyjeździe i zastanawiał się po co tutaj właściwie przyszedł. Zrozumiał, kiedy zobaczył na sąsiedniej ławce smutnego pana.
- Nie ma przypadkowych zbiegów okoliczności - pomyślał, a smutny pan skinął mu głową.
- Tym razem ja się przysiądę - powiedział, podchodząc i siadając obok niego. - Przychodzę tutaj od tygodnia i już straciłem nadzieję że cię spotkam.
- Wyprowadziłem się od kolegi, to zbieg okoliczności, że tutaj dzisiaj przyszedłem.
- Ale nieprzypadkowy, pamiętam, co mi powiedziałeś poprzednim razem.
- Nieprzypadkowy - potwierdził. - Przeczytałeś może moją trylogię?
Skinął głową i zrobił się jeszcze smutniejszy.
- Właśnie dlatego chciałem cię spotkać - głos mu się załamał. - Chciałbym ci opowiedzieć o mojej córce, Selene.
Zamilkł i spoglądał wyczekująco.
- Opowiedz, nigdzie mi się nie spieszy.
I smutny pan zaczął opowiadać swoją smutną historię.


Smutna historia

Matka Selene miała na imię Helena, to imię pochodzi od greckiego słowa oznaczającego księżyc, pochodnię. Kiedy ją poznałem była piękną, młodą kobietą, a Selene jest jej wiernym odbiciem, pięknym, romantycznym i dalekim. I tylko czasem, kiedy się złości, to płonie jak pochodnia i wtedy lepiej się do niej nie zbliżać.
Helena umarła, kiedy Selene miała siedem lat, dziecko zapamiętało, że mamusia ciągle była smutna, a kiedy dorosło, zrozumiało, że ten smutek brał się z tęsknoty za ukochanym. Selene dowiedziała się o tym za sprawą pamiętnika, który żona pisała przez całe życie i kiedy umierała, to wymogła na mnie obietnicę, że po jej śmierci nie otworzę pamiętnika i że go przekażę Selene, kiedy skończy dwadzieścia lat. I tak się też stało, przekazałem jej zapieczętowany pamiętnik i wtedy się zaczęło. Smutny pan umilkł i siedział ze spuszczoną głową.
- Nikomu tego nie mówiłem - powiedział cicho. - Ale czuję, że tobie muszę powiedzieć – szepnął i popłynęła dalsza opowieść.
Ożeniłem się dosyć późno, byłem już wtedy bardzo bogaty.
Widzę, że na mnie spojrzałeś... Mam sześćdziesiąt siedem lat, chociaż wyglądam i czuję się o wiele młodziej. Pamiętam w Polsce drugą wojnę światową, spędziłem ją z rodzicami w rodzinnym Krakowie. Później wyjechaliśmy do Stanów, nie mam rodzeństwa.
Widziałem cię w sobotę w jednym ze swoich hoteli, byłem mocno zdziwiony, że jesteś w takim towarzystwie. Zrozumiałem, kiedy się ulotniłeś, a na sali doszło do awantury, bo kobieta nie chciała zapłacić za obiad. Sprawdziłem monitoring i widziałem, że wyszedłeś z drugiej strony budynku.
- Wyszedłem, opowiadaj dalej o Helenie.
Skinął głową.
- Odwlekam, ale muszę dokończyć.
W Helenie zakochałem się na przyjęciu, była ze swoim świeżo poślubionym mężem, przystojnym, młodym, polskim dyplomatą.
Kiedy ją zobaczyłem, to jakby piorun we mnie uderzył. Podszedłem do niej i poprosiłem o chwilę rozmowy, podczas której powiedziała, że i przez nią na mój widok, jakby prąd przeszedł, ale że ona już wcześniej wybrała i żebym ją zostawił w spokoju.
- Nie masz u mnie żadnych szans - wyjaśniła z życzliwym, ciepłym uśmiechem. - Mówię ci o tym od razu, bo człowiek jest odpowiedzialny nie tylko za te uczucia, które ma dla innych, ale i za te, które w innych budzi.
Odpowiedziałem, że zrobię wszystko, co potrafię, żeby zdobyć jej miłość.
- Nie można nikogo zmusić do miłości - odpowiedziała. - Czy słyszałeś o kimś, kto by kogoś zmusił do miłości? Nawet Pan Bóg tego nie próbuje, bo pozostawił ludziom wolną wolę.
Zaślepiony szatańską pychą, dałem jej wówczas słowo, że porwę się nawet na to czego nie potrafię i od tej chwili wszystkie swoje siły skierowałem na osiągnięcie celu.
Zaprzyjaźniłem się z jej mężem i zatrudniłem go u siebie na znakomitych warunkach. A kiedy się dowiedziałem się, że oboje uwielbiają powieści Conrada, to zaprosiłem ich na egzotyczny rejs swoim jachtem po wyspach i archipelagach Oceanu Indyjskiego. Na tym rejsie zrozumiałem, że naprawdę nie mam u niej szans.
Myślę, że oprócz logicznego myślenia, mam również dobrze rozwiniętą intuicję, ale tym razem mnie zawiodła. Może nie tyle zawiodła, co w zaślepieniu, odrzuciłem podsuwane przez nią, właściwe rozwiązanie. Należało ich oboje zostawić w spokoju, bo to byli ludzie z gatunku tych, których wprawdzie można zniszczyć, ale nie pokonać. Najpierw zniszczyłem jego, a później Helenę.
Jemu podsuwałem na jachcie piękne kobiety, a kiedy nie reagował, to uzależniłem go od heroiny. Pierwsze dawki wstrzykiwali mu moi ludzie. Przed wstrzyknięciem podawali mu w drinkach środki nasenne. Z początku nie wiedział, co się z nim dzieje, a później to już poszło w piorunującym tempie. Był podatny na uzależnienia i bardzo szybko wpadł w nałóg. Narkomania jest sto razy silniejsza od alkoholizmu i od heroiny można się uzależnić już po pierwszej dawce.
W ciągu pół roku doprowadziłem go do kompletnej ruiny i śmierci. Zmarł z przedawkowania w zakładzie dla obłąkanych, gdzie również dostawał heroinę. Właściwie to było morderstwo.
Miesiąc później wziąłem z Heleną ślub. Była w ciąży, groziła jej deportacja i nie miała środków do życia. Przed ślubem musiałem jej dać słowo, że się do niej nie zbliżę do końca życia. Wiedziała, że dotrzymuję słowa, zresztą myślę, że wiedziała o wszystkim. Domyśliła się i przypuszczam, że opisała to w swoim pamiętniku. Dwa miesiące po ślubie urodziła się Selene.
- Wiesz, co znaczy Selene? - smutny pan patrzył wyczekująco.
- Selene, to grecka bogini księżyca.
- Tak, taka jest Selene i taka była Helena. Zawsze widziałem tylko jej ciemną, zimną stronę. Helena nie była moją żoną, a Selene nie jest moją córką, uratuj mi córkę!
- Dokończysz opowieść?
- To koniec.
- Myślę, że nie.
- Koniec!
- Myślę, że jeszcze nie.
- Takie to wszystko bolesne…
- Terapia boli.
- I poplątane...
- Pan Bóg potrafi rozplątać.
- Jak zechce.
- Oczywiście, myślę, że powinieneś Go o to poprosić.
Ukrył twarz w dłoniach i opowiadał dalej stłumionym głosem.
Żyliśmy obok siebie z Heleną przez siedem lat, jako białe małżeństwo. Nie brakowało jej niczego, ale ona prawie niczego nie chciała. Zajmowała się córeczką, lubiła z nią chodzić do polskiego kościoła na Trójcowie. Zachwycone dziecko opowiadało później o ślicznym niebie na sklepieniu kościoła. Stąd wiem, gdzie chodzili, bo Helena się do mnie prawie w ogóle nie odzywała.
Nie podźwignęła się po tragedii z mężem i często miała zaczerwienione od płaczu oczy. Tęskniła za swoim ukochanym i czekała na ponowne z nim spotkanie w innym, lepszym świecie.
Co roku w rocznicę urodzin Selene, kupowałem dwa bukiety kwiatów i jeden zanosiłem córeczce, a drugi Helenie i prosiłem ją o wybaczenie, ale ani razu nie usłyszałem odpowiedzi. Umarła młodo na raka. Miała chorą duszę i to zabiło jej ciało.
Po raz ostatni prosiłem ją o wybaczenie na łożu śmierci, ale nie wiem, czy mi przebaczyła. Powiedziała tylko przed śmiercią, żebym spełnił, to co przyrzekłem.
- Daj Selene pamiętnik - to były jej ostatnie słowa.
Pamiętam dokładnie dzień, kiedy na dwudzieste urodziny dałem córce pamiętnik.
Zamknęła się w swoim pokoju, a później na dwa dni znikła z domu. Wróciła pijana, sponiewierana, w potarganym ubraniu. Dobijała się do drzwi nad ranem. Kiedy jej otworzyłem, runęła na podłogę. Doczołgała się do swojego pokoju i upadłszy w poprzek na łóżko, leżała nieprzytomna, rozebrana do połowy. Była taka podobna do Heleny...
Urwał i zapatrzył się na czerwono zachodzące słońce.
- Dokończ, Dawid.
- Już mi drugi raz mówisz po imieniu...
- Dokończ.
- Nie mówiłem, jak mam na imię.
- Dokończ.
Przez chwilę zbierał myśli, a później zaczął dalej opowiadać.
Patrzyłem na leżącą Selene i chyba diabeł we mnie wstąpił. Rozpiąłem spodnie i nagle poczułem przenikliwe zimno. Wionęło od wiszącego nad łóżkiem portretu Heleny. Spojrzałem na portret i jakby mnie przytuliła śmierć. Upadłem na łóżko i straciłem przytomność.
Ocknąłem się po kilku godzinach, Selene gdzieś znikła i wróciła dopiero po kilku latach. Od kiedy przeczytała pamiętnik, nie odezwała się do mnie ani słowem. Przerwała studia medyczne, jest alkoholiczką i seksoholiczką, i tak to już trwa od dziewięciu lat, ale nic się nie odzywam, bo znowu gdzieś pójdzie, przepadnie. Zniszczyłem jej rodziców, ale może jest szansa na ocalenie dla niej.
- Teraz, to już naprawdę koniec.
- Albo początek nowego, Dawid.
- Uratuj mi córkę!
- Nie wiem, czy potrafię.
- Potrafisz, czuję, że potrafisz.
- A ja nie czuję, ale spróbuję.
Nad Chicago zapadał wieczór, słońce chyliło się ku ziemi nad jednym z największych miast Ameryki, prześwitywało czerwono przez drzewa, podobnie jak miesiąc temu, kiedy się tutaj spotkali po raz pierwszy.
Do smutnego pana podbiegła wiewiórka, stanęła słupka na tylnych łapkach, a później podbiegła bliżej i znowu stanęła, z uniesionymi w gardę łapkami, jakby go wyzywała na pojedynek, ale udawał, że nie widzi. Włożył rękę do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął portfel.
- Weźmiesz ode mnie pięćset dolarów?
- Nie wezmę.
- Nie chcesz mieć długów wdzięczności?
- To również.
- A co jeszcze?
- Pieniądze by tutaj wszystko zepsuły.
- Nic mnie nie cieszy - smutny pan schował portfel do kieszeni. - Czasami myślę, że po śmierci Heleny, cały jej smutek przeszedł na mnie.
- Zapominasz o Selene, myślę, że ona cierpi bardziej od ciebie.
- Wiem, tak mi się tylko powiedziało.
- No, to niech ci się już tak więcej nie mówi. Tak długo będziesz cierpiał, dopóki nie zmienisz samolubnego myślenia. W usłyszanej historii widzę podobieństwo do losów walecznego Hetyty, Uriasza, którego król Dawid posłał do boju na pewną śmierć, żeby posiąść jego żonę. Królowi popełnioną zbrodnię wypomnieli Prorocy, a tobie za pomocą portretu wypomniało sumienie. Jesteś gorszy od króla, boś się nie ukorzył przed Bogiem, a nawet jeszcze gorzej. Chcąc posiąść Selene, chciałeś popełnić kolejną zbrodnię, a to żeś jej nie popełnił, to nie twoja zasługa, tylko Heleny. Wydaje mi się, że przebaczenie może przyjść dla ciebie zza grobu. Zostawisz jakiś adres? Telefon?
Do ławki, na której siedzieli podbiegła kolejna wiewiórka. Biegało ich coraz więcej, wraz z nadciągającym zmierzchem. Zatrzymywały się przed nimi i patrzyły z przyganą.
- Wypraszają nas z parku - powiedział żartobliwie, biorąc od smutnego pana wizytówkę.
Była wykonana ze złota i dosyć ciężka.
Na awersie wygrawerowano ciemnoniebieskie litery i cyfry, a na rewersie widniał hrabiowski herb, chip i hologram.
- To w depozyt, nie zgub, nie mam przy sobie innej. Chcesz może, żeby cię gdzieś podwieźć?
- Dziękuję, ale wolę się przespacerować.
Pożegnał smutnego pana i w powrotnej drodze wstąpił coś przekąsić do fast fooda, a później długo spacerował po ulicach wietrznego miasta, to co przykre i smutne, przemijało z wiejącym od jeziora wiatrem.
Nie potrafił się wyciszyć i pojechał kolejką nad jezioro, żeby być bliżej wiatru. Po niedawnym ataku na Word Trade Center, po nadbrzeżnym bulwarze przejeżdżały policyjne patrole, ale to nie one obserwowały go bez przerwy. Uniósł głowę i spoglądał na kamery monitoringu, zamontowane wzdłuż wysokiego, żelaznego ogrodzenia.
- Po co ja tutaj właściwie przyjechałem? - pomyślał, patrząc na obracające się za nim kamery.
Nie wiedział, że żelazny parkan odgradza od reszty świata rezydencję smutnego pana.
Gdzieś tam, w ukrytym za wzgórzem zamku, stała w otwartym oknie wieży Selene i spoglądała nieobecnym wzrokiem na jezioro, szarpane porywistym wiatrem za białe, spienione grzywy fal.

Przyjaciel

We wtorek poszedł na spotkanie Wspólnoty, na którym poznał przyjaciela. Chyba mógł tak o nim powiedzieć, skoro prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Za pośrednictwem przyjaciela poznał jego przyjaciółkę i umówił się z nimi na czwartek, obiecali, że mu pokażą miasto.
Zabrali go samochodem na całodzienną wycieczkę do centrum, gdzie wyjechali windą kilkadziesiąt pięter w górę i weszli do sklepu z trzeźwościowymi pamiątkami. Kupił sobie okolicznościowy breloczek do kluczyków na szesnastą rocznicę trzeźwości, a od sympatycznego sprzedawcy otrzymał w prezencie naklejkę na szybę samochodu. Później poszli nad jezioro i spacerowali po bulwarze, owiewani przenikliwym krzykiem mew, pluskiem fal i szumem wiatru. Na wodzie kołysały się białe żagle jachtów, a daleko przed nimi po krawędzi horyzontu pasażerskie statki. Nadbrzeżnymi bulwarami przejeżdżały w radiowozach, policyjne patrole. Od wrześniowego zamachu na nowojorskie, szklane wieże, w Stanach trwały wzmożone patrole. Szczególną ochroną otaczano jeden z najwyższych budynków świata, stu ośmiopiętrowy Sears Tower, wyróżniający się ciemną sylwetką na tle błękitnego nieba, gdyż był pokryty barwionym na czarno aluminium.
- Pilnują - powiedział przyjaciel, pokazując na radiowóz i pomachał policjantom życzliwie ręką.
Na pożegnanie, przyjaciel obdarował go trefnym upominkiem, wsuwając mu go dyskretnie do ręki.
- Nie pokazuj tego policji - powiedział. - To znak rozpoznawczy chicagowskich gangów, który może ci się kiedyś przydać, ale oby nie było takiej potrzeby.
Skądinąd wiedział, że przyjaciel w dawnych czasach, kiedy jeszcze pił, miał powiązania ze światem przestępczym.


Spotkanie z Selene

W sobotę, trzynastego października zatelefonował do smutnego pana i umówili się na piątą popołudniu. Smutny przyjechał samochodem i pojechali do jego domu, mieszkał w rezydencji nad jeziorem, obok przystani jachtów. Malowniczy las masztów i białych żagli, kojarzył się z pełnymi światła, impresjonistycznymi obrazami Moneta. Stylizowana na średniowieczny zameczek willa, stała w zarosłym bujną zielenią ogrodzie, otoczonym żelazną balustradą.
- Nie wiedziałem, że tutaj mieszkasz - spojrzał na smutnego pana. - Spacerowałem tutaj po naszym ostatnim spotkaniu w parku.
- Do drugiej po północy - uzupełnił Smutny.
Przy wjeździe do rezydencji, automatycznie otworzyła się przed nimi brama, a później się za nimi zamknęła.
Jechali aleją czerwonych klonów, a za samochodem obracały się kamery. Na trawniku przed budynkiem biła fontanna w kształcie prostokąta, składająca się z bijących niewysoko w górę, niezliczonych strumieni wody. Wokół fontanny biegały dwa duże, czarne psy, dobermany, o bojowo stojących, szpiczastych uszach.
- Selene wie, że przyjadę? - zapytał smutnego pana.
- Mówiłem jej o tobie, myślę, że widziała cię również nocą na monitoringu, podczas twojego spaceru.
- O drugiej w nocy?
- O drugiej po północy, przypuszczam też, że przeczytała twoje książki.
- Ciekawe...
- Myślimy o tym samym, Kuba?
- Ja w tej chwili myślę o zbiegach okoliczności.
- Ja tak samo.
Uśmiechnęli się jednocześnie, a później wyszli na pierwsze piętro, Selene mieszkała na końcu korytarza.
- Tam mieszka - smutny pan pokazał na narożną wieżyczkę. - Jak uwięziona królewna.
- Uwięziona, bo pozwala, żeby jej przeszłość dyktowała warunki, to samo dotyczy ciebie.
- Pomożesz nam?
- Nie wiem.
- Masz jakiś plan?
- Nie mam, za dużo niewiadomych.
- Goo luk - smutny pan został w tyle, a on poszedł dalej do końca korytarza.
Zapukał, odczekał i wszedł, chociaż nie usłyszał zaproszenia.
- Ale ładna - pomyślał, kiedy się nagle obróciła w jego stronę.
Stała obok okna i chyba go wcześniej obserwowała.
Serce zaczęło mu coraz mocniej uderzać i wciągnął powietrze, żeby mu dać więcej tlenu. Poczuł lekkie ssanie w żołądku i bezwiednie przełknął ślinę, pobudzony potężną dawką adrenaliny. Już dawno nie odczuwał tak silnego głodu miłości. Patrzył jej przez długą chwilę w oczy, przestał, bo się przestraszył, że za chwilę nie dogoni wzroku.
Miała w sobie jakiś wrodzony smutek i wiedział, że zrobi wszystko, co potrafi, żeby jej pomóc. Wiedział również, że nie wolno mu się w niej zakochać, bo wtedy Selene go zniszczy. Rozerwie, pochłonie i rozmieni nad drobne.
Przypomniało mu się dwóch samozwańczych terapeutów z Tarnowa, do których swego czasu zawiózł potrzebującą pomocy, młodą kobietę. Jeden, spasiony erotoman, usiłował ją przelecieć już za pierwszym razem, a drugi, nieopierzony gówniarz, o mało się na jej widok nie zsikał z niezdrowego podniecenia.
Patrzył na Selene w bezdźwięcznej ciszy.
- Wiesz, że dzisiaj trzynasty? - zapytała.
Skinął głową, dodając, że jedenasty i trzynasty, to dla niego szczęśliwe liczby.
Uniosła w lekkim zdziwieniu brwi, więc dojaśnił .
- Moją liczbą urodzenia jest srebrna jedenastka, a dniem urodzin, przypadający w niedzielę trzynasty, więc niedziela neutralizuje trzynastkę.
- A ile wynosi twoja liczba osobista?
- Nie wiem o co chodzi.
- Sumuje się litery podpisu, w twoim przypadku imienia i nazwiska, bo zauważyłam w dedykacjach, że podpisujesz się całym imieniem i nazwiskiem.
- Nie znam tej tabelki.
- Już ci obliczyłam, też ci wychodzi mistrzowska jedenastka.
- No, więc sama widzisz, że dla mnie, to szczęśliwe liczby, ale ta cała numerologia, to takie same bzdury, jak przebiegające drogę czarne koty.
- Jesteś pewien?
- Nie jestem.
- Nie jesteś pewien, nie znasz tabelki, nie wiesz o co chodzi... To co ty właściwie wiesz?
- Wiem, że dzisiaj jest rocznica cudu słońca.
- Nie wiem o co chodzi - uśmiechnęła się lekko.
- Trzynastego października w portugalskiej Fatimie ponad siedemdziesiąt tysięcy ludzi widziało przez dziesięć minut wirujące na niebie słońce.
- Nie znam tej historii.
- Trochę wcześniej zmoczyła ludzi ulewa i pod wpływem wirującego słońca wyschły na nich ubrania.
- Jesteś pewien?
- Jestem, cud słońca był wydarzeniem, które nigdy wcześniej nie miało miejsca w historii ludzkości. Po raz pierwszy od momentu Zmartwychwstania Chrystusa, dla potwierdzenia prawdziwości fatimskich objawień Maryi, Pan Bóg dokonał tak spektakularnego cudu, w zapowiedzianym wcześniej czasie i miejscu.
Patrzyła na niego, zastanawiając się, jak zareagować.
- Wierzysz w cuda? - zapytała po chwili.
- Jak mam nie wierzyć, skoro istnieją?
- Wierzysz?
- A jak myślisz?
- Czemu odpowiadasz pytaniem na pytanie?
- A czemu nie?
- Podoba ci się ten dom? - zmieniła temat.
- Podoba, ale ty bardziej.
- Możesz mnie nie przyrównywać do domu?
- A do fontanny?
Skinęła przyzwalająco.
- To moja fontanna - powiedziała z dumą. - Za pomocą świetlnych sygnałów, przekazuję z jej pomocą staremu płaczkowi proste informacje, jest żeglarzem i rozumie kod flagowy - uśmiechnęła się smutno i dodała z pochmurnym wyrazem twarzy. - Nie rozmawiam z nim od dziewięciu lat.
- Nazywam go smutnym panem - popatrzył przelotnie na dziewczynę i szybko przestał, żeby zbierać rozpierzchnięte myśli. - Mam nadzieję, że się w tobie nie zakocham - dodał ze smutkiem.
- Już się pan zakochał, panie Kuba - patrzyła na niego z lekkim uśmiechem. - I proszę mi nie mówić na ty.
- Ja ci będę mówił na ty, a ty mi mów na pan.
- Dostałeś kiedyś po pysku?
- Po twarzy.
- Kiedy najwięcej?
- W dzieciństwie od ojca, przeważnie bił znienacka, otwartą ręką.
- I c? Widziałeś wtedy gwiazdy?
- Raczej ogień w kącikach oczu.
- A gwiazdy?
- W gwiazdy się wpatrywałem w ogrodzie.
- Liczyłeś?
- Czasami, jeżeli nie były rozmazane od płaczu.
- A ja je widziałam, kiedy leżałam zgwałcona na brzegu jeziora.
- Liczyłaś?
- Nie liczyłam, bo wszystkie były rozmazane.
- To było po przeczytaniu pamiętnika?
- Po przeczytaniu, doczołgałam się do domu, a później z niego na kilka lat uciekłam.
- Chciałem cię zapytać, Selene, czy przebaczyłaś temu, który cię zgwałcił?
- Gwałcili mnie we dwóch na zmianę.
- Ale czy im przebaczyłaś?
- Tak, ale dopiero po śmierci.
- Jak umarli?
- Jak Akteon.
- Akteon podglądał w kąpieli boginię Artemidę i został przez nią za karę zamieniony w rozszarpanego przez psy jelenia - przyglądał jej się uważnie.
- No, właśnie - zmrużyła oczy i zacisnęła usta.
- Ale oni cię nie podglądali.
- Nie, tylko zgwałcili - patrzyła na niego ironiczne.
- I dlatego ich zamieniłaś w jelenie?
- Nie, zaprosiłam ich do siebie, może pan mówić, panie Kuba, po angielsku?
- Nie umiem.
- Dlaczego się nie nauczyłeś?
- Nie wiem, może dlatego, że piłem, raz mi mówisz na pan, raz na ty...
- Nie podoba ci się?
- Podoba.
- Jak ci się nie podoba, to możesz się zabierać.
- Wiem co mogę, powiedziałem, że mi się podoba, pójdę, jak minie półtorej godziny.
- Dopiero wtedy?
- Cieszę się, że przyjechałem, wcześniej się bałem.
- Nie ciesz się za wcześnie.
- Dobrze.
Rozmawiali przez półtorej godziny, właściwie, to ona mówiła co chciała, starał się za nią podążać, pytała ile w jego powieściach prawdy, ale tego jej nie powiedział.
O dziewiątej oznajmił, że wychodzi i dodał, że jest głodny i następnym razem przywiezie ze sobą kanapki i termos z herbatą.
- Bardzo dobrze - pochwaliła i zapytała, czy ma termos.
Kiedy powiedział, że sobie kupi, to wyszła i przyniosła mu piękny, litrowy termos.
- Bardzo ładny - pochwalił, bo termos był naprawdę ładny, ozdobiony pejzażami namalowanymi na japońskiej lace.
- Możesz go sobie zatrzymać.
Skinął głową, że dobrze, a potem zrobił zmartwioną minę, że jednak niedobrze, ale że weźmie.
- Przyjadę we wtorek kolejką, wstąpię po drodze do kościoła na Trójcowie - powiedział na pożegnanie, wychodząc.
Na dworze, w zapadającym zmierzchu, kolorowo migotała fontanna, podświetlone strumienie wody, powtarzały układ czterech obrazów. Biało-czerwony, czerwono-niebieski, żółto-czarny i biało-niebieski, a później znów to samo od nowa.
- Jakby ktoś krzyczał - pomyślał zaniepokojony.
Spojrzał w kierunku stojącej na podjeździe limuzyny i poszedł w jej stronę, kiedy zobaczył, że stojący obok samochodu mężczyzna, zaprasza go ręką do środka, otwierając drzwi.
Usiadł na tylnym siedzeniu i kierowca odwiózł go do domu, znał adres, przez całą drogę milczeli.


Wędrówka z Selene

We wtorek pojechał do Selene kolejką i stanąwszy przed bramą rezydencji, uniósł twarz do kamery i czekał. Po chwili brama się otworzyła i poszedł aleją, licząc po drodze, czerwono rozpłomienione drzewa. Naliczył czterdzieści, a później policzył schody na piętro i kroki przez korytarz, i zapukał do drzwi Selene.
Podobnie, jak poprzednio, stała obok okna, na stole stały przygotowane dwie kryształowe szklanki, więc pokazał na nie ręką i zapytał.
- Z takich szklanek pijesz do lustra drinki?
- Z takich.
- To nie będę z nich pił herbaty - powiedział, wyciągając z plecaka termos.
- Ale ja będę.
- Ale nie moją.
Patrzyła na niego spokojnie i powiedziała beznamiętnie, jakby mówiła o pogodzie.
- Jeżeli będziesz na mnie za słaby, to cię zniszczę.
- A jak będę silniejszy?
- To cię tym bardziej zniszczę.
- Jak?
- Stary płaczek to za mnie zrobi.
- A jak nie zechce?
- To was obu zniszczę - uciekła spojrzeniem, jakby żałowała, że powiedziała za dużo.
Patrzył na nią i wiedział, że ona nie żartuje.
Przypomniało mu się, jak za pierwszym razem powiedziała, żeby się za wcześnie nie cieszył i zrozumiał, że jest gorzej, niż myślał. Naznaczona dziedziczną traumą, była jak diament z ukrytą skazą i czuł, że jeżeli jej ulegnie, to zginie.
- Dlaczego niszczysz mężczyzn? - zapytał. - Niszczysz wszystkich, zamiast przebaczyć jednemu.
- Zniszczył tatę i mamę...
Urwała, widać było, że za chwilę wybuchnie.
- Ale twoja mama mu w pamiętniku przebaczyła.
Poderwała głowę i cała była zdziwionym spojrzeniem.
- Nie czytałem pamiętnika - zapewnił. - Nikt go nie czytał oprócz ciebie.
Uspokoiło ją to zapewnienie.
- Tak, mama mu przebaczyła, ale...
- Ale co?
- Pozostawia mi decyzję, czy mu o tym powiedzieć - głos jej się załamał. - A on mnie...
- Nie dotknął cię Selene, chciał, ale zemdlał.
- Tak ci powiedział?
- Tak było, od portretu twojej mamy wionęło na niego zimno, twoja mama mu przeszkodziła, a ciebie ocaliła, żebyś mu mogła przebaczyć.
Poderwała do góry głowę i spojrzała po swojemu z ukosa.
- Możliwe, że z portretu - powtórzyła w zamyśleniu. - Kiedy spoglądam zapłakana na portret, to czuję płynące ku mnie ciepło.
- Twoja mama bardzo cię kocha, razem z tatą, czuwają nad tobą z drugiego świata.
- Tak mi napisała w pamiętniku, że będą nade mną oboje czuwać... Płaczę.
- Przebaczasz.
- Przebaczam?
- Zaczynasz.
Patrzył na łzy wzbierające w jej aksamitnych, orzechowych oczach i podszedł do okna, żeby razem z nią nie zapłakać.
- Syntonia, ekstremalna forma współodczuwania, empatii - pomyślał. - Jeszcze trochę i to ona mnie będzie pocieszać, w co wątpię, bo powiedziała, że jak będę za słaby, to mnie zniszczy.
Na dworze jeszcze było widno i fontanna nie świeciła, zastanawiał się jakie będzie dzisiaj przekazywać treści.
- Widziałem wczoraj fontannę, jaki sygnał nadawałaś?
- Zapytaj płaczka, lubisz kobiety? - zmieniała temat.
- Platonicznie.
- A platany?
- Co platany?
- Jak lubisz platany?
- Jak placki ziemniaczane.
- Jesteś głupszy od Jasia Fasoli - uśmiechnęła się lekko.
Wzruszył ramionami, bo wiedział, że Jasiu, to człowiek o nieprzeciętnej inteligencji.
- Akceptuję samego siebie - wyjaśnił. - Nie porównuję z innymi, bo wtedy stałbym się próżny lub zgorzkniały, bo zawsze będą gorsi i lepsi ode mnie.
Nalał sobie herbaty do nakrętki termosu i popijał powoli, a później dolał sobie znowu i rozmawiali dalej.
Kiedy minęło półtorej godziny, skinął głową na pożegnanie i wyszedł. Na podjeździe nie było samochodu, więc postanowił chwilę poczekać, a jeżeli dalej nie będzie, to wrócić kolejką. Stanął przy fontannie i patrzył.
- Jakby równo przycięta trawa - pomyślał, spoglądając na wodny prostokąt, podzielony po przekątnej na dwa trójkąty, żółty i czerwony.
- Przeprogramowała - pomyślał i powędrował aleją w stronę bramy.
Na poboczach, świeciły pomiędzy drzewami latarnie, ale dopiero teraz je zauważył, za pierwszym razem ich nie dostrzegł.
Przystanął zaniepokojony na wzniesieniu, kiedy zobaczył biegnące w jego stronę dwa psy. Przystanęły nagle jak wryte i podbiegły do wychodzącego spomiędzy drzew smutnego pana.
- Reagują na ten gwizdek - pokazał trzymany w ręku gwizdek. - Ultradźwięki, dlatego nie słyszałeś, ale psy słyszą.
Stali obok siebie i spoglądali na fontannę.
Willa znajdowała się w dolinie, zasłonięta wzgórzem od wiejących znad jeziora wiatrów i fontanna prezentowała się z tego miejsca w całej swej okazałości.
- Co znaczy, Dawid, ten obraz? - pokazał na dwa kolorowe trójkąty.
- To kod flagowy, sygnalizuje człowieka za burtą.
- A w sobotę co było, naliczyłem cztery różne obrazy?
- Wołanie o ratunek, cztery flagi, jako cztery litery.
- Help?
- Tak, to było to słowo, Selene przekazuje mi w ten sposób proste informacje. Stoję czasem na wzgórzu i widzę, jak Selene wzywa pomocy i nie wiem, czy faktycznie jej potrzebuje, czy nadaje te sygnały po to, żeby mnie dręczyć.
- Myślę, Dawid, że potrzebuje.
- Można jej jakoś pomóc?! - prawie krzyknął, patrzył wyczekująco.
- Płaci, Dawid, za twoje grzechy, Dawid.
- Mogę za nie oddać wszystkie swoje pieniądze.
- Niektóre grzechy, Dawid, mogą być odkupione tylko przez Boga.
- Wiem... Mówiłeś, że przebaczenie może przyjść dla mnie za pośrednictwem żywych, miałeś na myśli Selene?
- Oby tak było, jeżeli ci nie przebaczy, to nie odzyska wolności.
Zwiesił smutno głowę i wyszeptał.
- Ja już naprawdę nie mam na to wszystko siły.
- Myślę, Dawid, że oboje jesteście u kresu wytrzymałości i niedługo nastąpi przesilenie. Czas został dany czasowi do czasu i obecnie dobiega końca. Selene też to czuje i dlatego nie pije, bo się obawia, że po alkoholu byłoby jeszcze gorzej.
- A byłoby?
- Byłoby, zalewanie chandry alkoholem, to dolewanie oliwy do ognia, od kiedy Selene nie pije?
- Od miesiąca, od kiedy zaczęła czytać twoje książki, przeczytała i czyta od nowa, prawie nie wychodzi z domu.
- To dobrze, że nie wychodzi, bo w ten sposób unika pokus, ale to dobre na krótką metę.
- To co się z nią stanie?
- Musi przewartościować mapę swojego świata, udoskonalić system wartości.
- Coraz bardziej się tego wszystkiego boję - jakby bezwiednie, podniósł do góry gwizdek.
- Ja również, po co chcesz, Dawid, gwizdać.
Smutny pan, jakby się ocknął i opuścił rękę, dochodzili do stojącego przy bramie samochodu.
- Chciałem z tobą porozmawiać i dlatego samochód czeka przy bramie - wyjaśnił już innym, spokojniejszym głosem, na co odpowiedział, że w porządku.
Skinął Smutnemu głową i wsiadł do samochodu.
Jeździł do Selene kolejką przez trzy tygodnie, we wtorki i w soboty, kierowca go później odwoził. Po każdej kolejnej wizycie, czuł się coraz bardziej wypalony i smutny. Potrzebował coraz więcej czasu, żeby regenerować ubytki energii.
A ona cały czas była taka piękna, że więcej już nie można, bo więcej już nie ma, bo nie trzeba. I patrzył na to piękno, i wędrowali po przeszłości, i płynął czas jak rzeka, a słowa jak fale i co jakiś wzbierały uczuciami, i ulatywały z wiatrem emocji.


Przesilenie

Niedawno minął Halloween i miasto było zeszpecone pełną kościotrupów scenografią. Jechał kolejką do Selene, starając się nie patrzeć na przesuwające się za oknami straszydła. Kojarzyły mu się z upodobaniem życia demonów, gdyż sięgały swoją upiorną tradycją do okrutnych, celtyckich kapłanów, którzy w ostatnią noc października biegali po domach, złorzecząc i przeklinając ludzi.
Wrócił myślami do ostatniego spotkania z Selene, milcząca i podminowana, z ledwością nad sobą panowała. Chciał jej jakoś pomóc, uderzyć podwójnie w oba narastające głody, alkoholowy i pożądania, ale nie było okazji i czekał na właściwy moment.
- Miesiąc - powiedziała, w pewnym momencie, jakby do swoich myśli.
- Dziewiąta - spojrzał na zegarek i skierował się do wyjścia.
- Wiesz, co teraz zrobię? - zapytała i wtedy smagnął jak batem.
- Wypijesz kilka drinków, żeby znieczulić sumienie i pójdziesz w tango z jakimś ogierem.
- Wynocha!
- Z jednym albo z kilkoma.
- Wynochaaa stąd!!! - zawyła.
- Myślę, że nie spoczniesz, dopóki nie zaliczysz kilku piekielnych orgazmów.
- Raaausssss!!!
- No proszę, znasz niemiecki, ty, albo ta sycząca w tobie gadzina.
Patrzyła na niego wściekłym wzrokiem i nagle zacytował, tak to do niego samo, nie wiadomo skąd przyszło.
- Piękna jesteś, przyjaciółko moja, jak Tirsa, wdzięczna jak Jeruzalem, groźna jak zbrojne zastępy, odwróć ode mnie twe oczy, bo niepokoją mnie.
- Pieśń nad Pieśniami - powiedziała spokojniej i zaczęła łagodnieć. - Umiem ten fragment Starego Testamentu na pamięć - dodała i pochyliła głowę.
Jedna łezka, druga łezka, zapłakane oczy, jeśli padną psy nieżywe, światło mrok odmroczy.
Spoglądał na zapłakaną dziewczynę i wyczuwał, że trafił na właściwą strunę i zaczyna melodyjnie dźwięczeć. Zmieniając trochę słowa, zacytował kolejny fragment Pieśni.
- Nawróć się, Sulamitko, nawróć, abyśmy wszyscy na ciebie patrzyli.
Poderwała głowę, a jej bursztynowe oczy zalśniły błyskawicami ognia.
- To zakończenie szóstego rozdziału - powiedziała. - Umiesz na pamięć królewskie pieśni?!
- Nie wszystkie, pamiętam niektóre fragmenty.
- A zakończenie ósmego rozdziału pamiętasz?
- Nie pamiętam.
I wówczas jej oczy zapłonęły jak pochodnie, i zacytowała.
- Uciekaj, miły mój! A bądź podobny sarnie i jelonkowi na górach ziół wonnych.
- Nawiązujesz do rozszarpanego przez psy Akteona?
Trafił.
Zanim przymknęła oczy, zauważył w nich wściekły błysk podrażnionej bestii i wówczas poczuł w ustach metaliczny smak opiłków, który go zawsze mobilizował do ostatecznej, bezpardonowej walki.
- Jakbym zaglądał w oczy śmierci - powiedział po chwili.
- No, właśnie - potwierdziła nieswoim głosem.
- Czy to ty, Selene?
- Wróciłam.
Uniosła powieki i tym razem zobaczył w jej oczach smutek wołającego o pomoc dziecka.
- Jeszcze raz cię dzisiaj ostrzegę - powiedziała zmęczonym głosem. - A później już tu nie przyjeżdżaj, bo zginiesz.
- Możesz mi coś obiecać, Selene?
- Mogę, po raz pierwszy o coś prosisz.
- Obiecaj, że dzisiaj przed zaśnięciem przeczytasz całą Pieśń nad Pieśniami, wszystkie osiem rozdziałów.
- Umiem na pamięć.
- Ale obiecaj, że je przeczytasz i że położysz sobie potem Biblię przy łóżku.
- Jako talizman?
- Pismo Święte, to coś więcej, należy do sakramentaliów, za pomocą których spływa na nas uświęcająca moc Kościoła.
- Mam się pomodlić?
- Modlitwa jest najważniejszą rzeczą w życiu, a kto się modli pieśnią i poezją, ten się modli stokrotnie, to metafizyczny kontakt ze Stwórcą, dlatego tak nam szatan przeszkadza w modlitwie.
Podeszła do okna i zapatrzyła się na jezioro.
- Odmówię - powiedziała w zamyśleniu. - To pieśń o miłości Boga do ludzi.
- Do odkupionych ludzi - dopowiedział. - Do odkupionych ludzi, którzy są powołani do zjednoczenia się z Bogiem w wiekuistym szczęściu. Pan Bóg czeka, na nasze nawrócenie, żeby nas mógł zbawić, bo nie można nikogo zmusić do miłości.
- Dlaczego nas nie może zmusić, skoro jest wszechmocny?
- Bo tak nas umiłował, że nas obdarował wolną wolą i to my wybieramy, czy Go chcemy przyjąć, czy odrzucić.
- Wolna wola... Niebezpieczny podarunek.
- I owszem, Selene, niebezpieczny, bo wodzi na pokuszenie, ale przede wszystkim bezcenny, bo pozwala nam się zjednoczyć z bożą miłością. Pan Bóg nie chce, żebyśmy byli Jego niewolnikami, chce nas podnieść do swojej chwały.
- Idź już - powiedziała znużonym głosem i wstrząsnęła ramionami, jakby z nich chciała zrzucić niewidoczny ciężar.
Wyszedł i powędrował do bramy, bo na podjeździe nie było samochodu.
Smutny pan czekał na niego w towarzystwie psów na wzniesieniu, pokazał na biało czerwoną szachownicę fontanny i powiedział, że Selene ostrzega.
- Co tym razem, Dawid, sygnalizuje?
- Że się kierujemy ku niebezpieczeństwu, dlaczego dzisiaj krzyczała?
- Bo terapia boli, a ona nie znosi bólu.
- No, nie znosi, w dzieciństwie ugryzła w palec dentystę - smutny pan podniósł gwizdek i psy zastygły w oczekiwaniu. - Boisz się psów?
- Boję, kiedyś je po pijanemu atakowałem, bo sobie ubzdurałem, że pies pijanego nie ugryzie.
- I co?
- Dwa razy mnie pogryzły i nie mam zamiaru próbować po raz trzeci.
- Mówi się, że do trzech razy sztuka.
- No właśnie, do trzech razy... Ta fontanna, to trzecie, ostatnie ostrzeżenie.
- Ostrzegała cię wcześniej?
- Dwa razy, na początku powiedziała, że jak jestem na nią za słaby, to mnie zniszczy, a dzisiaj, że jak jeszcze raz tutaj przyjadę, to zginę.
- I co, nie przyjedziesz?
- Nie wiem... Czy te psy kiedyś kogo zagryzły?
- Zagryzły, ukradła mi wtedy gwizdek, chcesz wiedzieć kogo zagryzły?
- Nie chcę.
Nie interesowało go, kiedy i kogo zagryzły.
Nie chciał posiadać takich śmiercionośnych wiadomości, tym bardziej, że już się trochę domyślał. Zaczynał mieć tego wszystkiego dosyć i postanowił, że jeżeli Selene zapije i zacznie się na powrót szlajać, to już do niej więcej nie przyjedzie.
- I co, przyjedziesz? - smutny pan, jakby wyczuł jego myśli.
- Zadzwonię do ciebie w sobotę po południu i od tej rozmowy będzie zależało czy przyjadę, jeżeli mi skłamiesz, to zaszkodzisz nam wszystkim.
- Nie skłamię.
- Mogę znowu zadzwonić na numer ze złotej karty?
- Tylko ty i tylko na ten, nikt inny nie może z tej wizytówki korzystać.
- A jak mi ją ktoś ukradnie.
- Szkoda by go było.
Pożegnał się wtedy ze smutnym panem i właśnie dzisiaj, w sobotę, zatelefonował do niego i zapytał, czy Selene wychodziła do miasta od ich ostatniego spotkania.
- A jak ci powiem, że wychodziła, to nie przyjedziesz?
- To zależy, Dawid, ale tylko prawda może nas wszystkich uratować.
- Prawda?
- Prawda, cała prawda i tylko prawda, nawet najmniejsze kłamstwo skazi ją wiodącym ku zatraceniu wyłomem.
- No, to wychodziła we wtorek, zaraz po twoim wyjeździe, ale po godzinie wróciła trzeźwa i przez całą noc spacerowała po parku, z oburącz przytuloną do piersi Biblią. Dochodziła do bramy i szarpała za kraty, a później zawracała i czytała Biblię przy świetle latarni. Czy to było, to przesilenie?
- Myślę, że jeszcze nie.
- Przyjedziesz?
- Przyjadę.
No i właśnie teraz jechał kolejką do Selene, i starał się nie patrzeć na przesuwające się za oknami straszydła, w ustach czuł metaliczny smak opiłków.
Stanął przed bramą, unosząc twarz do kamery, a później powędrował szpalerem czerwonych klonów. Koło fontanny coś mu kazało spojrzeć do góry i dostrzegł w oknie wieżyczki grożącą mu pięścią Selene.
- Czemu mi groziłaś? - zapytał, kiedy wszedł do mieszkania.
- Przez ciebie omal we wtorek nie umarłam.
- Nie przeze mnie, tylko z powodu swoich uzależnień, dobrze, że przetrzymałaś.
- Dzięki pieśni nad pieśniami.
- Tak, dzięki Bogu.
Poderwała po swojemu głowę, spojrzała na niego z ukosa i zapytała.
- Chciałbyś zamieszkać w tym domu?
- Przy drodze życia znam już tysiąc domów.
- A ja tysiąc jeden.
- A ja znam baśnie Andersena, jedna jest o żołnierzu, trzech psach i krzesiwie.
Uśmiechnęła się i powiedziała, że stary płaczek na dwa psy, dobermany.
- Atakują?
- Tylko wtedy, kiedy je poszczuje gwizdkiem.
- Wiem, ultradźwięki…
- Nie odpowiedziałeś na moje pytane, czy chciałbyś zamieszkać w tym domu?
Pokręcił przecząco głową i odpowiedział z powagą, z namysłem.
- Ulegając tobie, straciłbym wolność, a ty byś jej nie odzyskała.
Spochmurniała i spojrzała z ukosa, później jeszcze porozmawiali, a kiedy minęło półtorej godziny, wstał i skierował się do wyjścia.
- Możesz jeszcze zostać - zaproponowała.
Pokręcił przecząco głową i wtedy powiedziała, żeby chwilę poczekał.
- Coś ci chciałam pokazać - dodała i wyszła do łazienki.
- To mi chciałaś pokazać? - zapytał, pokazując na złoty trójkąt, kiedy wróciła całkiem naga.
Wzruszył lekko ramionami, uśmiechnął się przepraszająco i wyszedł.
Schodząc po schodach, nie wiedział, co się z nim dzieje, coś go coraz mocniej ponaglało. Na podjeździe nie było samochodu, więc z duszą na ramieniu, ruszył w stronę bramy.
- Szybciej, musisz iść jeszcze szybciej - powtarzał bezwiednie, a nogi same go niosły.
Prawie biegł aleją, z trudem panując nad zalewająca go paniką.
Doświadczył kiedyś podobnego uczucia w samochodzie, na krawędzi przepaści. Chwilę później urwało mu się wtedy koło u przyczepki, ale nic mu się nie stało, bo wcześniej już prawie stanął, bo coś go hamowało. Teraz dla odmiany coś go ponaglało. Odetchnął z ulgą, kiedy zobaczył na wzniesieniu smutnego pana i pobiegł w jego stronę, nie potrafiąc się powstrzymać.
- Gdzie masz gwizdek?! - zawołał, nie dostrzegając w jego ręku gwizdka. - Do samochodu! - zawołał, kiedy zobaczył na jego twarzy przestrach.
Nie pamiętał, jak dobiegli do auta, chyba czas się dla nich zatrzymał, żeby zdążyli.
Smutny pan coś krzyczał po angielsku i kierowca otworzył w samochodzie na oścież tylne drzwi, a później się zamknął na przednim siedzeniu. Dobiegli jednocześnie z obu stron do samochodu i wskoczywszy do środka, zatrzasnęli za sobą drzwi.
Nie usłyszeli gwizdka, bo nie mogli usłyszeć, ale widzieli dobiegające psy. Zdawało się, że oszalałe, blachę przegryzą, słychać je było nawet na dachu. To nie były normalne zwierzęta, ale rozwścieczone bestie.
- Co się, Dawid, z nimi dzieje?!
- Szaleją, bo bez przerwy na nie gwiżdże, były szkolone, w specjalnym ośrodku koło Brukseli.
- Nie możesz, Dawid, teraz otworzyć bramy!
Skinął głową, a później coś powiedział po angielsku do telefonu i po chwili coś do kierowcy.
Kierowca wycofał samochód na podjazd i wtedy z okien willi rozległy się strzały, i oba psy padły martwe.
Zamilkły karabiny, ustało ujadanie i skowyt, i tylko rozświetlona fontanna powtarzała bezgłośnie zmieniającą się cyklicznie sekwencję trzech obrazów. Czerwono niebieska flaga, biało niebieska szachownica i dwa żółte pasy z niebieskim pośrodku.
- Co tym razem, Dawid, sygnalizuje?
- Że to koniec.
- I początek nowego, przypuszczam, że nastąpiło przesilenie.
Spomiędzy drzew wyszła zapłakana Selene.
Szła, otulona we frotowy szlafrok, rzuciła gwizdek obok martwych psów i weszła do domu. Po chwili zgasła fontanna i na niebie z cała mocą rozbłysła jasna strona księżyca. Tak jasna, że więcej już nie można, bo więcej już nie ma, bo nie trzeba.
- Skąd wiedziałeś, że Selene będzie nas chciała...
Smutny pan urwał, nie dokończywszy zdania.
- Odrzuciłem jej zaloty, no i ostrzegała wcześniej, że się kierujemy ku niebezpieczeństwu, a poza tym przeczucie.
- No, tak...
- Nie będę już tutaj więcej przyjeżdżał, za tydzień, Dawid, wracam do kraju.
- Ty tutaj musisz zostać z nami na stałe.
- Muszę?
- Ty już jesteś na orbicie, teraz będziesz tylko odcinał kupony, mam prywatny jacht, Karaiby, Hawaje...
- A jak nie zostanę, to mnie jak Helenę?
Smutny pan ukrył twarz w dłoniach.
- Sorry, Dawid, dlatego tak ostro powiedziałem, bo za mało w tobie pokory. Żal mi Karaibów i że nie będę stąpał po Tahiti śladami Gauguina, ale straciłbym w twojej złotej klatce wolność i mój talent nie mógłby się rozwijać.
- Mógłby...
- Nie mógłby, człowiek może dojrzewać tylko w pełnej wolności, kiedy ma możliwość dokonywania wyborów. Owszem, zaszczyty, sława, pieniądze... To wszystko ważne, ale tylko wtedy, kiedy można je komuś podarować za uśmiech.
- Za uśmiech?
- Tak, za będący pocałunkiem duszy uśmiech, lubię go wywoływać na ludzkich twarzach. I dlatego, Dawid, rezygnuję z oferowanej mi orbity, a w zamian chciałbym, żebyś się do mnie uśmiechnął.
- Chyba już nie potrafię...
- Myślę, że teraz po przesileniu sobie przypomnisz, czy ja naprawdę, aż tak dużo wymagam?
Ostatnie pytanie zadał tak zrozpaczonym głosem, że zaskoczony Dawid spojrzał na niego z osłupieniem, a później jego twarz opromienił uśmiech.
Kiedy wsiadał do samochodu, coś mu kazało spojrzeć w górę. W oknie wieżyczki stała osrebrzona światłem księżyca Selene i słuchała, oparta o parapet okna. Jechał z kierowcą aleją i liczył przesuwające się drzewa... Jedno drzewo drugie drzewo, przesilenia pora, księżyc światłem złoci chmury, lśnią fale jeziora.


Ostatnie rozmowy

Cieszył się, że jego dwumiesięczny pobyt w Chicago dobiega końca i liczył dni do odlotu. To było nieprzychylne ludziom, emigranckie miasto, w którym Polak Polakowi był wilkiem. Z powodu zawiści i skłócenia, osłabieni wewnętrznie Polacy, sprzątali kible, a lepsza praca, była dla bardziej dojrzałych nacji. Na starość, większość tych wyrobników wracała z uciułanymi dolarami do Polski, dosyć szybko umierając, z wyczerpania amerykańskim stresem i pracą. Do końca życia nie opowiadali jednak o doznanych w Ameryce upokorzeniach, szpanując swoim pobytem za oceanem i podtrzymując w ten sposób oszukańczy mit o amerykańskim Eldorado. Oczywiście, zdarzały się pozytywne wyjątki, ale one tylko potwierdzały smutną regułę.
Zmęczony sobotnimi przejściami, odpoczywał przed odlotem do kraju i tak było, aż do wtorku, kiedy to właścicielka domu, w którym wynajmował pokój, zapukała do do niego i powiedziała, że przed domem stoi od dłuższego czasu biały, długi samochód z przyciemnionymi szybami.
- Czy to czasem nie na ciebie czeka? - zapytała.
Wyglądnął przez okno i powiedział, że na to wygląda.
Wyszedł i pojechał z kierowcą do willi nad jeziorem, ale nie wszedł na górę, tylko usiadł przy fontannie, a kiedy zeszła Selene, spacerowali po parku.
Zaraz na na samym początku powiedziała, że od soboty ciągle płacze, na co jej odpowiedział, że to dobrze, bo cesarz z baśni Andersena wyzdrowiał dopiero wtedy, kiedy zapłakał.
- Ale jemu śpiewał szary słowik - zauważyła.
- Zaśpiewać? - uśmiechnął się przekornie, a ona poderwała po swojemu głowę i spojrzała z ukosa.
I wtedy jej powiedział fragment swojego niebieskiego wiersza.
- W baśni, szary słowik cesarzowi nucił, są szare słowiki, co chorym śpiewają, cesarz słuchał, płakał i do zdrowia wrócił, ludzie, zamiast słuchać, cudów wyglądają. Szarym słowik, śpiewam o wieczornej ciszy, wyzdrowieje chory, co słysząc, usłyszy.
Znowu spojrzała na niego z ukosa, ależ miała śliczny ten sposób patrzenia, ale tym razem na jej twarzy, jak słońce przez chmury, prześwitywał figlarny uśmiech.
Patrzył na tę przebijającą się przez smutek radość i powiedział, że w końcu wszystko będzie dobrze. I że chociaż teraz jest jesień, a po niej nadejdzie zima, to później znowu przyjdzie wiosna i zakwitną przebiśniegi i narcyzy, i krokusy na górskich halach...
- I przylecą bociany, i przyniosą małe dzieci - wpadła mu w słowo.
Rozpromieniła się cała i aż drżała od wypełniającej ją po brzegi radości, patrzyła na niego z uśmiechem.
- Pocałowałam twoją duszę - powiedziała figlarnie.
- Ach, że niby uśmiech jest jej niewymówionym pocałunkiem... Podsłuchiwałaś wtedy w nocy po tym wszystkim, osrebrzona w oknie księżycowym światłem.
- No pewnie, mogłeś orbitować i odcinać kupony.
- To nie była, Selene, moja orbita, tu na ziemi każdy orbituje po własnej, a poza tym, uznaję nad sobą tylko jednego pana - pokazał na niebo i zacytował kolejny urywek swojego niebieskiego wiersza. - Przemijają lata i za dalą dala, w ciemnościach, gwiaździsty rząd latarni błyska, każdą boży Anioł o zmierzchu zapala, boskich drogowskazów palą się ogniska. Jest gdzieś kraj szczęśliwy, raj z biblijnych mitów, szuka go wędrowiec i zdobywca szczytów.
- To kim ty w końcu jesteś? - zapytała. - Szarym słowikiem, zdobywcą szczytów, czy wędrowcem?
Nagły podmuch wiatru rzucił mu w twarz jej długie, rozpuszczone włosy i zachwycony wciągnął powietrze.
- Tu, na ziemi, wszyscy jesteśmy wędrowcami, Selene. Wędrujemy przez góry i doliny, od schroniska do schroniska, krawędzią morza i przez piaski pustyni, a boski wiatr ciągle wieje i wieje, i odwiewa plewy od ziarna, czujesz?
Przymknęła oczy, wystawiła twarz do wiatru i skinęła głową, że czuje.
- W tej chwili wieje od Wielkich Jezior - szepnęła.
I wtedy ją pocałował w policzek.
Potrząsnęła głową, rozsypując po ramionach swoje lśniące, kasztanowe loki i roześmiała się ślicznie.
- To już się na mnie nie gniewasz? - zapytała.
- A o co, Selene?
- No, o tamto.
- Uwierz mi, że ja się naprawdę nigdy na ciebie nie gniewałem.
- Naprawdę?
- Naprawdę, ty jesteś taka śliczna...
- I co?
- I nic, Selene, i tylko tyle.
- Tylko tyle?
- I może jeszcze wiejący od Wielkich Jezior wiatr.
- No, to niech wieje - powiedziała pogodnie, pogodzona z niezmiennym. - Ja na rok lecę do tybetańskiego klasztoru.
- No, to leć. Leć i nie zawracaj, bo warto żyć na wietrze. Z jego pomocą dzikie gęsi przelatują nad szczytami Himalajów.
- Mam lecieć z wiatrem?
- Masz go osiodłać i szybować na swoich orlich skrzydłach w stronę kolejnych szczytów życia.
- Jestem orlicą?
- Myślę, że jesteś, twoja mama nią w każdym razie była, a niedaleko pada niedaleko od jabłoni. Chciałem cię zapytać, Selene...
- Zapytaj.
- Powiesz smutnemu panu, że twoja mama mu przebaczyła?
- Już mu powiedziałam.
- Czy to znaczy, że i ty mu przebaczyłaś?
- Przebaczyłam, skserowałam i dałam mu tę stronę pamiętnika, na której mama mu przebacza.
Patrzył na nią i miał ją ochotę przytulić.
- No cóż - powiedziała, jakby wiedziała. - Mamy wolną wolę i dokonujemy wyborów, to my decydujemy, kiedy i kogo chcemy przytulić.
- Wiem, ciągle byłem atakowany i dlatego ciągle się bronię.
- Przed czym?
- Najpierw się broniłem przed ojcem, który przystawał pijany na ulicy i wyzywał mnie od znajduchów, później się broniłem przed młodszą, zawistną siostrą, a później do siostry dołączyła mściwa żona i obie stworzyły szatański tandem. Cud boski, że z tego wyszedłem, że jestem w tej chwili w tym miejscu, w którym jestem.
- Myślę, Kuba, że dotarłeś już w swoim życiu do niejednej szklanej góry. Myślę, że twoja droga do domu wiedzie szczytami wielu szklanych gór, a za nimi znajduje się zielona, zalana słońcem dolina, w której nad modrym potokiem stoi przygotowane dla ciebie schronisko.
- Po raz drugi powiedziałaś do mnie po imieniu, myślałem, że już się nie doczekam.
- No, to powiem, Kuba, po raz trzeci, skoro do trzech razy sztuka, a teraz pozwól mi coś jeszcze dodać.
- Pozwalam, skoro powiedziałaś mi trzy razy po imieniu.
- Wędrujesz przez życie w poszukiwaniu idealnej miłości i nie widzisz, jak z okien mijanych zamków spadają za tobą białe lilie.
- Widzę, Selene, ale ja się nie zatrzymuję, bo wierzę, że istnieje inny, lepszy świat, który znajduje się w zasięgu ludzkich możliwości. Człowiek dorósł do niego, kiedy otrzymał nieśmiertelną duszę.
- Pamiętam, nawiązujesz do swoich powieści... Szklane góry, są jak oazy na pustyni, to wyspy szczęśliwe zamglonego, wypalającego się wszechświata, a kontakt z nimi jest trudniejszy jak w bajce.
- No, tak napisałem, ale skoro życie jest śnioną na jawie bajką, to w takiej baśni wszystko jest jest możliwe. W osiąganiu celów, pomaga nam cały rozbity kosmos.
- Rozbity?
- Dawno temu, cały kosmos stanowił jedno wielkie lustro, które rozbił zły czarownik i od tego czasu każdy szuka pasującego do niego okrucha.
- Ktoś znalazł?
- Twoja mama znalazła i to dwukrotnie. Pasowały do niej dwa różne okruchy, ale ona drugiego nie chciała, żeby nie otworzyć trójkąta. Była jak orlica na wysokiej skale, której nie dosięgają brudy życia.
- Liczysz, że znajdziesz taki okruch?
- Kiedyś w młodości znalazłem, ale moja młodsza, zawistna siostra wytrąciła mi go z ręki, posunęła mi na wabika swoją szkolną koleżankę.
- Może ja jestem twoim drugim okruchem?
Pokręcił powątpiewająco głową.
- Znaleźć taki pasujący okruch po raz drugi, to tak, jak dwa razy trafić szóstkę w totolotka.
- Ale skoro życie jest śnioną na jawie bajką...
- No tak, ale ja już jestem żonaty.
- Mógłbyś wziąć rozwód...
- To byłby tylko świstek papieru, Pan Bóg takich nie honoruje. Po rozwodzie będzie mnie nadal obowiązywało życie w czystości.
- Hmm...
- Non ho l'eta.
- Co to znaczy?
- To tytuł ślicznej, włoskiej piosenki, opowiadającej o tym, że nie jesteśmy wystarczająco dorośli, żeby się kochać. Piosenka zdobyła w ubiegłym wieku pierwszą nagrodę na festiwalu w San Remo. Zaśpiewała ją szesnastoletnia dziewczyna z Werony, z miasta Romea i Julii. Ja miałem wtedy siedemnaście lat, a ty miałaś się dopiero narodzić za osiem.
- Smutno ci tak samemu, prawda?
- Smutno i nie smutno... Pisanie powieści, spotkania z Aniołami, Impresją i Poetycką Bajką, są dla mnie bożym błogosławieństwem, czasem łaski. A oprócz tego jeżdżę po świecie i zachwycam się jego pięknem. Modlitwa, zachwyt... Świat, to prześliczny, cudowny, boski fraktal. Tak doskonały, że niemożliwy do ogarnięcia przez człowieka w całości i dlatego, tym, co dojrzeją do wieczności, nie będzie się nigdy nudzić i zawsze będą szczęśliwi.
- Dlatego, Kuba, że Bóg jest doskonałą miłością?
- Brawo... Powiedziałaś mi po raz czwarty po imieniu.
- Dzisiaj po raz trzeci, przestań liczyć, bo stracisz rachubę.
- Dobrze.
- Modlitwa, zachwyt... I to ci, Kuba wystarcza?
- A czegóż chcieć więcej, skoro zachwyt jest najdoskonalszą formą modlitwy? A do tego marzenia, uniesienia, medytacja, kontemplacja... Takie stany są sensem życia. Dostrajamy się do sfer niebieskich i dźwięczymy boską muzyką.
- Nawiązujesz do teorii strun?
- I owszem, ale jeszcze bardziej do teorii kwantów, która dowiodła doświadczalnie, że obserwator może tylko przewidywać w mikrokosmosie zdarzenia, ale niekoniecznie muszą one nastąpić. Pomiędzy przyczyną a skutkiem istnieje osobliwa zwłoka, która potwierdza istnienie Boga. Wszechmocny musi najpierw dać przyzwolenie, żeby przewidywane przez obserwatora zdarzenie mogło nastąpić.
- Jeżeli nie Pan Bóg nie da przyzwolenia, to nie nastąpi?
- Nie nastąpi i trzeba się z tym pogodzić, bo nie można tego zmienić.
- I z czym jeszcze, Kuba?
- Z czym jeszcze trzeba się pogodzić?
- Tak.
- Och, z upływem czasu, Selene, z przeszłością. Z tym, że dzieci dorastają i wyfruwają z gniazda i tylko cisza w nas krzyczy, zrodzona z rozpaczy, żeśmy kochali za mało i stale za późno. Tyle rzeczy rzeczy chciałoby się dzisiaj zrobić lepiej, ale już nie można, ale na szczęście można prosić Pana Boga...
- Mówisz jak ksiądz Twardowski.
- To melodia słów jego wiersza.
- Spieszmy się kochać ludzi?
- Znasz?
- Znam, nauczyłam się na pamięć.
- I ten umiesz, i Pieśń nad Pieśniami Salomona... Myślę, Selene, że ty również tęsknisz za miłością doskonałą.
- Dokończ, Kuba, o co trzeba prosić Pana Boga.
- O naprawienie tego, cośmy w przeszłości zepsuli. Pan Bóg to może, może nas wszystkich uzdrowić. Może sięgnąć w przeszłość, do traumatycznych źródeł bólu, i uwolnić nasze ofiary od ciężaru zemsty, a nas krzywdzicieli od poczucia winy.
- Myślę, Kuba, że może to zrobić na przykład za pomocą Poezji.
- I owszem, Selene... Przez czas codzienny, czas łaski płynie, o rozgrzeszeniu, karze i winie. Szczęśliwe tchnienie winy rozmiata, dając nadzieję lepszego świata, ciągle o szczęściu na jawie śnimy i że się w lepszym świecie zbudzimy.
- Katharsis - wyszeptała w zamyśleniu. - Oczyszczenie poprzez sztukę.
- I owszem, Selene, być może napiszę kolejną powieść, w której opowiem tę historię, ale tak ją opiszę, że nikt cię nie rozpozna, bo ty, Selene, istniejesz tylko w mojej wyobraźni.
- Potrafisz mylić - roześmiała się perliście. - Jeszcze trochę i nawet ja nie będę wiedziała, czy jestem.
Przez chwilę słuchał, jak w powietrzu dźwięczą kryształowe dzwoneczki, a później nawiązał do jej ostatniego zdania.
- Istniejesz, Selenie, istniejesz. Cogito ego sum. Myślisz, więc jesteś, jakby powiedział Kartezjusz. Nie wiadomo, czy naprawdę jesteś królewną, czy tylko przemykającym po ścianie mglistym cieniem, jakby powiedział Platon, ale coś istnieje co myśli.
- No, jeżeli aż tak potrafisz zamylić, to napisz i przyślij mi do przeczytania tę opowieść.
Spojrzał na nią po raz ostatni i poszedł w stronę bramy, nie oglądając się za siebie, bo warto żyć na wietrze, z pomocą którego dzikie gęsi przelatują nad szczytami Himalajów.
Smutny pan czekał na niego wzniesieniu, tam gdzie poprzednio.
- W sobotę uciekaliśmy stąd przed psami - powiedział. - Nie mogę uwierzyć, że to wszystko działo się zaledwie trzy dni temu.
- Bo to było, Dawid, w innym starym świecie. W sobotę o zmierzchu, Pan Bóg zawiesił na chwilę prawa czasu i przestrzeni, żebyśmy się zdążyli schronić do samochodu. Dla mnie, dla ciebie i dla Selene zaczął się wówczas pierwszy dzień nowego świata.
Sięgnął do kieszeni, wyjął złotą wizytówkę i wyciągnął ją w stronę smutnego pana.
- Oddaję depozyt - powiedział i dorzucił żartobliwie. - Jest dosyć ciężka i jeszcze by mi kazali w samolocie zapłacić za nadbagaż.
- Jest twoja - smutny pan nie przyjął wizytówki. - Chcesz wiedzieć, jaka jest jej prawdziwa wartość?
Spojrzał z namysłem na smutnego pana i przez chwilę ważył wizytówkę na dłoni, a później powiedział, że waży ze dwie uncje, a więc jest warta około tysiąca dolarów.
- Pomnóż ten tysiąc przez tysiąc.
- To by było milion...
- Co najmniej, istnieje niewielka liczba takich wizytówek, a każda ma zakodowany swój własny, indywidualny numer. Okaziciel tej wizytówki może mieszkać za darmo we wszystkich moich hotelach na całym świecie. Gdzie chce i jak długo chce.
- Jeść też można, Dawid, za darmo? - zapytał, bo przypomniała mu się Aurora w restauracji.
- Jeść, otrzymać bezzwrotny kredyt i osobistą ochronę w razie potrzeby.
- No, to mam już z Chicago trzy upominki - wyliczył, odginając palce. - Trefny upominek od przyjaciela, termos od Selene i złotą wizytówkę od ciebie.
Smutny pan przyglądał mu się w milczeniu, wyciszony, rozluźniony, spokojny i jakby trochę nieobecny.
- Ciekawe, że ci dała ten termos - odezwał się po chwili. - To pamiątka po jej ojcu, trzyma ciepło przez czterdzieści osiem godzin.
- Myślę, że utożsamiła mnie podświadomie ze swoim ojcem.
Skinął w milczeniu głową, spoglądając w stronę kołysanej wiatrem alei czerwonych klonów.
- Fontanna nie świeci - zauważył z nostalgicznym smutkiem.
- Myślę, Dawid, że już nie będzie, spełniła swoją rolę i zgasła wraz ze starym światem. Selene wyjeżdża i nie wiadomo, kiedy wróci.
- O ile w ogóle wróci, wspomniała, że może poleci z Tybetu do klasztoru na Sycylię.
- Niech szuka...
- Skąd wiedziałeś w parku, że mam na imię, Dawid?
- Nie wiedziałem, tak cię nazwałem, kiedy opowiadałeś smutną historię. Nasunęło mi się skojarzenie do losów króla Dawida i Uriasza, i jak się okazało, trafiłem.
- A skąd wiedziałeś, że przebaczenie przyjdzie dla mnie zza grobu?
- Też nie wiedziałem, słuchając twojej opowieści, zwróciłem uwagę, że kiedy ostatni raz prosiłeś Helenę o wybaczenie, to powiedziała, żebyś dał Selene pamiętnik, to były jej ostatnie słowa.
- Odprowadzę cię do samochodu, czeka przy bramie.
- Dzięki, ale wrócę do siebie kolejką, po drodze wstąpię do kościoła na Trójcowie.
- Czas się ukorzyć - odezwał się Smutny cicho, kiedy szli powoli w stronę bramy i dodał po chwili zdławionym głosem. - Czas się ukorzyć przed własną nicością i podziękować Helenie za przebaczenie. Myślę, że gdyby mi nie przebaczyła, to nie mógłbym zostać zbawiony.
- Ona również, Dawid, bez przebaczenia, nie mogłaby się oderwać od ziemi.
- I Selene mi przebaczyła - dopowiedział na granicy szlochu.
- Myślę, Dawid, że przede wszystkim powinieneś podziękować Bogu.
Siłował się przez chwilę ze sobą, a później powiedział z pewnością siebie, silnym zdecydowanym głosem.
- Tak, przede wszystkim Bogu, bo bez Jego przyzwolenia nic się nie dzieje.
I wtedy zaczął się zrywać Wiatr.
Wiał coraz mocniej, a kiedy doszli do bramy, otworzyła się, jakby szarpnięta podmuchem, i wyszedł na zewnątrz, a smutny pan pozostał po drugiej stronie. A Boski Wiatr, co się zerwał od Wielkich Jezior, poniósł jego słowa, aż po najdalsze krańce ziemi. I krążyły po świecie, słowa pełne skruchy i pokory, i udzielał Pan Bóg zadłużonym ludziom bezzwrotnego kredytu miłości. A im więcej udzielał, tym więcej miał do zaoferowania, bo boska miłość się mnoży przez rozdawanie i dlatego może nas ocalić przed diabelską nienawiścią.


Trzy prośby

Spacerując po mieście, przystanął przed hinduskim sklepem, zauważył na wystawie ruchomy obraz, spadający ze skały wodospad. Takie ruchome, podświetlane obrazy były wówczas w Polsce rzadkością, więc postanowił go kupić i zabrać do domu na pamiątkę. Miał wykupiony bilet lotniczy na dziewiątego listopada i poznany w w Chicago przyjaciel obiecał przyjechać samochodem i zawieźć go na lotnisko.
- No cóż, kolega przyjacielowi nierówny - rozmyślał. - Ten kolega, który mnie zaprosił do Stanów, odwrócił się do mnie plecami, a poznany na obczyźnie przyjaciel dał mi trefny upominek i odwozi mnie na lotnisko, bo prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.
Doceniał ten gest Przyjaciela, który chcąc go odwieźć wziął wolne w pracy, rezygnując z wysokiego zarobku. Zarabiał czterdzieści pięć dolarów na godzinę, myjąc okna w chicagowskich drapaczach chmur. Ze względu na ciągłe, stresujące obcowanie z niebezpieczeństwem, można było wykonywać tę pracę najwyżej przez okres dziesięciu lat, a kto pracował dłużej, ten ginął.
Obudził się w piątek rano i zaczął liczyć godziny do odlotu, bo coraz trudniej mu było powstrzymywać zaloty starszej właścicielki domu.
Zaraz po tym, jak u niej zamieszkał, powiedział, że ma chore serce i to ją z początku trochę przyhamowało, ale chodziła po mieszkaniu, jak naładowana piorunami chmura gradowa. Trzy dni przed jego odlotem przyniosła ciśnieniomierz, żeby sobie zmierzył ciśnienie i po zmierzeniu powiedziała, że ma o wiele lepsze ciśnienie od niej, bo miał sto dwadzieścia na osiemdziesiąt.
- Ale puls mam przyspieszony do setki - pokazał na wyświetlacz aparatu. - I do tego mam arytmię, bo przy mierzeniu nierównomiernie piszczało.
Skwitowała jego uwagę niezadowolonym milczeniem.
Od tego czasu, zaczęła go coraz natarczywiej atakować, więc starał się jej schodzić z oczu, rozpoznając niebezpieczeństwo, po sygnałach ostrzegawczych. Przed każdym atakiem przystawała przed lustrem i poprawiała zalotnie włosy. Obserwował ją spod oka i przypominała mu się żona Sokratesa, Ksantypa, która tylko była dobra dla męża, kiedy ją wychędożył, a jeżeli tego nie zrobił, to musiał głodny uciekać z domu.
W czwartek wieczorem zaprosiła go do kuchni na pożegnalną kolację. Całkiem smaczną, pomimo, że przyrządzoną z okrajków. Kupowała w wędliniarskim sklepie tanie zrzynki wędlin.
Przerażenie ogarniało,, jakiego ci amerykańscy Polonusi mieli fiksa na punkcie dolara. I co najgorsze, ten bałwochwalczy kult pieniądza był zaraźliwy. Ludzie, którzy po przylocie do Stanów nie podjęli od razu pracy, po kilku dniach czuli się jak winowajcy. Działo się tak na skutek odwrócenia pojęć. W Ameryce nie praca była dla ludzi, ale ludzie dla pracy, stawali się jej podmiotem. Tak, jakby pieniądze dawały szczęście, a przecież nie dają, bo każdemu na coś brakuje.
Nie pasował do tych marionetek, pociąganych za sznurki instynktów, którzy sobie uroili, że lepsi od rodaków kraju i żyli iluzjami w swoim wyimaginowanym, amerykańskim raju. Oczywiście, można było pośród nich spotkać uczciwych, wartościowych ludzi, którzy jak skupiska drzew na pustyni, tworzyli wokół polskich kościołów życiodajne oazy.
Ojcze Nasz, który jesteś w niebie, spraw, żeby ci dobrowolni banici w końcu zmądrzeli i żeby wrócili do Polski, i pomogli ją posprzątać, bo zagnojona nasza ojczyzna grzechami jak stajnia Augiasza. Spełnij, dobry Panie Boże tę prośbę, jeżeli taka Twoja wola i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas już więcej na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen.
Przed wyjazdem na lotnisko poprosił właścicielkę domu, żeby się zgodziła na przechowanie książek.
- A kiedy po nie przyjedziesz?
- Nie wiem, może kiedyś w przyszłości.
Kiedy się z nią żegnał, weszła do jego pokoju i nagłym, inkwizycyjnym ruchem zerwała z łóżka prześcieradło, i oglądała pod światło.
- Czyste, czyste - mruknął ironicznie, zabierając walizkę.
Wsiadł do samochodu czekającego przed domem przyjaciela i pojechali na lotnisko.
Pożegnali się na parkingu, bo przyjaciel przebywał w Stanach nielegalnie i obawiając się deportacji, nie wszedł na teren lotniczego portu.
Dwie godziny później wsiadł w transkontynentalny samolot polskich linii lotniczych i po dziesięciu godzinach lotu wylądował w Krakowie. Tym razem leciał zgodnie z obrotem ziemi, czas jej obrotu dodał się do czasu lotu, i po wylądowaniu, krakowskie zegary pokazywały o sześć godzin więcej. W Chicago jeszcze trwała piątkowa noc, a w Polsce był już sobotni poranek. Przesunął zegarek do przodu i kilka razy stąpnął mocniej po ziemi, żeby się upewnić, że powrócił do domu, do ojczyzny, do matki.
I tak się zakończył kolejny etap jego ziemskiej wędrówki po pełnej niebezpiecznych zakrętów drodze życia. Gdzieś tam za ostatnim ziemskim zakrętem, czekała na niego ostatnia szklana góra, ostatni szczyt do zdobycia, który trzeba przeskoczyć na drugą stronę o zachodzie słońca.




Rozdział trzeci


Wrócił z Ameryki rozczarowany, ale nie przyznawał się do tego nawet przed samym sobą i szpanował pobytem w Stanach, jakby co najmniej zdobył Koronę Himalajów.
No cóż, taki już był łatwowierny i naiwny, a jednoczenie przenikliwy i ostrożny, jak dziecko z baśni Andersena, które potrafiło dostrzec i wykrzyczeć prawdę o nagim królu, ubranym w nieistniejące szaty.
Miejmy nadzieję, że będzie go stać go będzie w przyszłości na taki szczery okrzyk, że polonijni królowie są nadzy, a ich amerykańskie szaty, to iluzja.


Fale czasu

Po powrocie do domu, powiesił obraz w swoim biurze turystycznym i relaksował się przy nim w długie jesienne wieczory. Spoglądał na rozjaśniony światłem wodospad i marzył o dalekich podróżach, a tymczasem dni były coraz krótsze, coraz bardziej ponure i przygnębiające. Najgorzej było do zimowego przesilenia, bo w styczniu już zaczynało dnia przybywać i coraz bliżej było do wiosny.
Pod koniec listopada, z pomocą innych abstynentów i za zgodą proboszcza, zorganizował trzeźwościowe spotkanie w przykościelnej auli. Zjechało się z dwieście osób i po kościelnym nabożeństwie, rozpoczął się miting, a po nim bezalkoholowa zabawa do rana. Poszukali wcześniej sponsorów i pieniędzy starczyło zarówno na orkiestrę, jak i na poczęstunek.
Mijały zimowe dni, w styczniu pojechał na pogrzeb kolegi, który umarł nagle na serce.
- Jeszcze nie tak dawno pomagał w zorganizowaniu spotkania - rozmyślał zasmucony, stojąc na cmentarzu pośród ludzi.
Obok niego stała koleżanka, którą zmarły pomógł mu swego czasu uratować od śmierci, nastąpił u niej wówczas nawrót choroby.
Zapiła po kilku latach abstynencji, sięgnąwszy w złą godzinę po kieliszek, i nie trzeźwiała przez kilka tygodni..
- Przyjedzie pan do nas, panie Kuba? - zatelefonowała do niego ośmioletnia córeczka koleżanki.
- Może w przyszłym tygodniu.
- Niech pan dzisiaj przyjedzie, bo moja mama umiera.
Kiedy zajechał, zapłakana dziewczynka siedziała przy pijanej mamie na skraju tapczanu.
- Nie pij, mamusiu - prosiła, ale chorej niewiele można było pomóc, nie sięgnęła jeszcze swojego dnia i nie miała się od czego odbić.
Zaczął do nich jeździć co drugi dzień, obserwując u koleżanki, coraz bardziej się nasilający atak alkoholowej choroby.
Pamiętała o urodzinach córeczki i dała mu pieniądze, żeby jej kupił jakiś prezent. Kupił lalkę, którą mama wręczyła dziecku, rozpłakawszy się przy składaniu życzeń.
- Nie pij, mamusiu - prosiło zapłakane dziecko i tuliło się wystraszone do ciężko chorej mamy, obejmowało umierającą obu rączkami za szyję.
Kilka dni później matka zaczęła majaczyć, ostrzegać wchodzących do pokoju, żeby nie wpadli do studni, i wówczas zatelefonował po tego kolegę, którego teraz żegnali na cmentarzu i zawieźli koleżankę samochodem na detoks, na odtrucie.
- To już był dla mnie ostatni dzwonek - opowiadała uratowana koleżanka po powrocie ze szpitala. - Przez kilka pierwszych dni, nawet się nie potrafiłam napić wody, podawały mi ją, leżące ze mną na sali, zdrowsze współtowarzyszki niedoli.
Stał teraz zimową porą na cmentarzu i przypominał sobie to wszystko, patrząc na stojącą obok koleżankę, którą zmarły pomógł mu uratować od śmierci.
Stał, wspominając przeszłość, zanurzony w strumieniu czasu, który przepływał z cichym pluskiem wspomnień, unosząc w przeszłość, bezpowrotnie przemijające fale. Tak bliska przeszłość, tak daleka, odbita w fal spękanym lustrze, chwil niepowrotnych płynie rzeka, fala o falę cicho pluszcze pluszcze...


Manipulant

Po nowym roku zachciało mu się pomagać alkoholikowi, który zaczął nim manipulować, bo jak niewłaściwej osobie podasz nieopatrznie palec, to cię złapie za rękę.
- Jestem na głodzie alkoholowym - gwałtował Janusz do telefonu, budząc go po nocach. - Mam flaszkę wódki i jeżeli zaraz nie przyjedziesz, to za chwilę wszystko wypiję.
Wsiadał więc w samochód i jechał po nocy do sąsiedniego miasta, żeby podtrzymywać chorego na duchu, a później chodził przez cały dzień niewyspany.
Namówił w końcu Janusza, żeby poszedł do przychodni odwykowej i dopiero wtedy się zaczęło, kiedy Janusz zaczął zażywać antikol. Pewnego razu zadzwonił w nocy, że mu zabrakło antikolu, więc pojechał po receptę do znajomego lekarza, wykupił antikol w nocnej aptece i zawiózł go Januszowi o czwartej nad ranem.
- Masz tutaj dwadzieścia tabletek - podał szklaną, długą fiolkę Januszowi. - Zażywaj co drugi dzień tabletkę i mam nadzieję, że przez czterdzieści dni, nie będzie potrzeby do ciebie przyjeżdżać.
- Czterdzieści dni - zaczął lamentować. - Czy ty sobie, Kuba, wyobrażasz, co to znaczy czterdziestodniowa posucha?!
- Wyobrażam sobie, bo od siedemnastu lat nie piję.
- Ale jak ty to zrobiłeś?!
- Najpierw wytrzymałem jeden dzień, a potem drugi, a potem czterdzieści i kolejne czterdzieści, i w końcu po kilku latach przestało mnie ciągnąć do wódki.
- Nie nadążam…
- Epicentrum trzęsienia ziemi znajdowało się w ostatnim wypitym przeze mnie kieliszku. To było jak rzucony w wodę kamień, od którego rozchodziły się coraz słabsze fale alkoholowego głodu, aż w końcu zanikły zupełnie i po kilku latach przestało mnie ciągnąć do wódki.
- Po kilku latach?!
- Zażywaj tabletki.
- Po zażyciu, śmierdzi mi w ustach denaturatem.
- To dobrze, bo to ci przypomina, że nie możesz się napić.
- Ale śmierdzi...
- Śmierdzisz, jak się opijesz.
Wykorzystał dawne niemieckie znajomości i nagrał znającemu się na rzeźbiarstwie Januszowi pracę u swojego byłego wspólnika.
Miał wyrzeźbić do niemieckiej posiadłości trzy posągi, dwa kamienne, strzegące bramy lwy i stojącą w fontannie nimfę. Zażywający antikol Janusz, przez czterdzieści dni wymachiwał młotkiem i pod koniec lutego posągi były gotowe. I wówczas wynajął Januszowi tira, żeby zwiózł i postawiła rzeźby u niemieckiego nabywcy, po powrocie od którego, Janusz kupił sobie za zarobione pieniądze... samochód. Starego, podpicowanego grata, którym jeździł przez miesiąc bez prawa jazdy. Przez miesiąc, bo po miesiącu przerdzewiały rupieć rozleciał się na dwie połowy.
I taki był koniec krótkiej hossy Janusza, po której Kuba dostał z firmy transportowej do zapłaty rachunek za przewóz posągów. Pojechał z rachunkiem do Janusza, ale nie za bardzo mógł się z nim dogadać, bo spał pijany z prostytutką.
- To jak, Janusz, będzie z zapłatą? - zapytał, starając się nie patrzeć na pijaną kobietę.
- A ile tego?
- Cztery tysiące złotych.
- Zapłacimy po połowie.
- Dlaczego po połowie, skoro wziąłeś wszystkie pieniądze?
- No, bo jak spółka, to spółka.
- To znaczy, że teraz mi dasz połowę za transport?
- Dopiero wtedy, jak zarobię, jak mi nagrasz kolejną robotę.
- Ja ci już, Janusz, nie nagram, bo to koniec naszej spółki.
- Od jutra zaczynam zażywać antikol.
- To mi już nie interesuje.
I taki był koniec nie istniejącej spółki, na której wyszedł jak Zabłocki na mydle, zaślepiony wyrzeźbioną przez Janusza nimfą.


Femme fatale

Nie chciał całkowicie zrywać z Januszem kontaktów, bo ciągle się łudził, że wyrwie od niego pieniądze za transport. I dlatego nadstawił ucha, kiedy Janusz przywiózł z Niemiec formy do odlewania gipsowych figurek i zaproponował produkcję szopek.
- Popatrz, Kuba, jakie piękne figurki - zachwalał po odlaniu pierwszego kompletu, dwunastu postaci. - Po wymalowaniu będą jeszcze ładniejsze i będziemy je sprzedawać po całym świecie.
- Na razie, to ty, Janusz, będziesz odlewał, a ja będę sprzedawał i dopiero, jak mi pospłacasz długi, to pomyślimy o dalszej współpracy.
- No, ale przecież muszę mieć jakieś pieniądze.
- Na kolejny samochód?
- No nie, ale w ogóle...
- Ode mnie możesz dostać najwyżej na antikol.
I w taki to sposób, nie przemyślawszy należycie sprawy, rozpoczął z Januszem produkcję bożonarodzeniowych szopek.
Sfotografował na zielonym aksamicie, wymalowany komplet i zamówił w drukarni za tysiąc złotych, tysiąc kolorowych obrazków na pudełka. Na początek kupił sto pudełek na komplety i czterysta kilo chirurgicznego gipsu, z którego Janusz zaczął odlewać figurki. Po tygodniu, kiedy dostał tylko dziesięć złotych na antikol, strzelił robotą i wszelki słuch o nim na jakiś czas zaginął.
Po zniknięciu Janusza, zatrudnił do odlewania figurek znajomego, który skończył odlewać pierwsze sto kompletów. Załadował gotowe figurki do samochodu i zawiózł je do malarki obrazów, z którą uzgodnił łączną cenę trzy tysiące złotych za wymalowanie stu kompletów, czyli tysiąca dwustu figurek. W cenę wchodziło również otulenie każdej figurki gąbką i ułożenie gotowych kompletów w pudełkach.
Śliczne były te figurki, naprawdę śliczne. Trzej Królowie w złoconych sztach oddawali pokłon Dzieciątku, a Matka Boska stała nad Nim pochylona w niebieskim, gwiaździstym płaszczu. Obok Niej klęczał święty Józef, a do żłóbka spieszyli pasterze, jeden z nich trzymał na ramionach owieczkę.
A później, pięknie zapakowane w pudełka komplety przeleżały w magazynie kilka lat, nie było ich komu sprzedać. Spoglądał na nie od czasu do czasu, plując sobie w brodę, bo kosztowały go te szopki osiem tysięcy złotych, nie licząc włożonego w ich produkcję własnego czasu i trudu.
Kilka kompletów rozdał, a dziesięć zabrał na rozeznanie rynku samochodem osobowym do Włoch i najpierw zapłacił słowackiemu celnikowi karę, a później sprzedał w Italii, a konkretnie w Republice San Marino... jeden komplet. Dostał za niego dwadzieścia euro, czyli mniej więcej tyle, ile go kosztowała produkcja. Pozostałe dziewięć kompletów zostawił na przechowanie u znajomych koło Neapolu i już ich później nie odzyskał.
W domu pozostało jeszcze ponad osiemdziesiąt szopek, które udało mu się w końcu sprzedać na Allegro, dzięki pomocy syna.
Niestety, ale to nie były wszystkie koszty, na jakie go naraziła znajomość z Januszem. Firma, w której najął tira, zaskarżyła go do sądu o niezapłaconą fakturę za transport posągów do Niemiec. Musiał wziąć adwokata i jechać do Kolonii, do dawnego wspólnika, żeby skompletować dokumenty do obrony. Sfinansował wtedy również z konieczności podróż dla Janusza i zapłacił na granicy niemieckiej pięćset marek kary za brak zielonej karty. Łącznie, znajomość z Januszem kosztowała go ponad dziesięć tysięcy złotych, nie licząc swoich cierpień psychicznych i duchowych, związanych z wyrzutami sumienia, że stracił pieniądze na bezsensowne fanaberie, zamiast je przeznaczyć na pomoc dla własnych dzieci.
Chcąc pomóc alkoholikowi, zapominał, że tonącemu zamiast ręki należy podawać kija, bo kij ratujący może puścić, jeżeli nie może utrzymać, a podanej ręki tonącemu nie wyrwie i zostanie przez niego wciągnięty pod wodę.
Minęło kilka miesięcy i na początku jesieni obudził go nad ranem telefon.
- Śpisz? - usłyszał w słuchawce głos Janusza.
- No, teraz to już nie śpię.
- Przyjedź, czeka na ciebie najpiękniejsza nimfa świata.
- Jeszcze nie zapłaciłeś za transport tej wywiezionej do Niemiec.
- Ale ta jest o wiele piękniejsza, bo żywa, przyjedź, bo jeszcze takiej pięknej nie widziałeś.
- I mam nadzieję, że nie zobaczę.
- Przyjedź, nie pożałujesz.
Odłożył słuchawkę, ale o zaśnięciu już nie było mowy, wstał, ubrał się i pojechał samochodem do pobliskiego miasta
- Ja mu dam nimfę - rozmyślał po drodze, wkurzony. - Ta do Niemiec kosztowała mnie dziesięć tysięcy złotych.
Odszukał na domofonie numer mieszkania i zablokował agrafką przycisk, żeby domofon alarmował bez przerwy, a później pogroził Januszowi do okna pięścią i dopiero wtedy mu ulżyło i odjechał spokojniejszy do domu.
Nie rozmawiał już z Januszem od tego czasu, sporadycznie dochodziły go o nim wieści, że się szlaja po knajpach ze swoją nimfą, aż w końcu ktoś mu doniósł, że oboje wylądowali w szpitalu. Podobno leżeli nieprzytomni na klatce schodowej w bloku i sąsiedzi wezwali karetkę.
Po kilku tygodniach powtórzyła się podobna historia. Leżeli pijani na trawniku przed blokiem, bełkocząc półprzytomnie, żeby zadzwonić po pogotowie. Janusz trzymał w ręku kartkę, na której było napisane, co zmieszali z alkoholem, jakie psychotropy, lekarstwa. Lekarz z wezwanej karetki nie za bardzo miał ich ochotę zabrać, ale w końcu powiedział, że spróbują ich uratować, bo oboje są jeszcze młodzi.
- Femme fatale - dobiegało pod adresem nimfy, z tłumu zgromadzonych przed blokiem gapiów, kiedy ją prowadzono do karetki. - To fatalna kobieta, która rozbija rodziny, sprowadza na ludzi nieszczęście.
I to były ostatnie wieści, jakie do niego dotarły o Januszu, który po kilku dniach uciekł w piżamie ze szpitala i wszelki słuch o nim zaginął. Być może, to go uratowało przed nimfą, która doprowadzała swoich kochanków do zguby.


Mamiące mamidła

Od kilku lat coraz częściej buszował w internecie po czatowych pokojach, coraz bardziej uzależniając się od czata. Stukał w klawiaturę komputera z szybkością karabinu maszynowego, wystrzeliwując w wirtualną przestrzeń błyskotliwe fajerwerki. Nawiązywał znajomości z wrażliwymi na piękne słówka kobietami, brylując po kilkanaście godzin dziennie na czacie, w poszukiwaniu swojej wymarzonej królewny.
Omamiony zwodniczym blaskiem wirtualnej rzeczywistości, nie do końca zdawał sobie sprawę, że grzęźnie w internetowym szaleństwie, czatoholizmie... Zamiast iść przez życie, w ponad chmurne strony, grzązł w czatowym bagnie, mamidłem zmamiony, spadający Ikar, zmamiony mamidłem, z jednym złamanym, potem z drugim skrzydłem.
- Ej, Kuba, Kuba - zamigotało. - Czego ty szukasz na tym cholernym czacie?
- Czy to na pewno Ty, Aniele?
- No, przecież nie twoja kolejna czatowa królewna.
- Pytam, bo Anioły nie przeklinają.
- A, daj mi spokój, słów mi czasami do ciebie brakuje. Ślęczysz nad klawiaturą komputera jak potępieniec i rozmieniasz swoje talenty na drobne.
- Do śmierci jakoś dociągnę.
- Nie dociągniesz, bo ludzka dusza jest nieśmiertelna.
- No, to mam bądź ile czasu.
- Nie masz, bo tam, po drugiej stronie, już wszystko jest niezmienne. Jak daleko zajdziesz na tym świecie, tak daleko będziesz na tamtym.
- Powinienem przyspieszyć?
- Niekoniecznie, co nagle, to po diable.
- Ale Ty się dzisiaj wyrażasz, Aniele...
- Już ci mówiłem, że słów mi czasami do ciebie brakuje.
- Aniołowi?!
- Uspokoisz się, przekoro, czy się nie uspokoisz? Coraz bardziej zaczynam się zastanawiać, czy ci znowu nie przygrzać w pychol.
- Nie macie prawa bić ludzi po twarzy.
- Chcesz się przekonać?
- Nie, nie, tak mi się tylko powiedziało, to co trzeba zrobić, Aniele, żeby znowu było dobrze?
- Przestań kombinować, jak koń z pełnym wozem pod górę, bo nie jesteś koniem.
- Możesz mnie nie przyrównywać do konia?
- Przecież powiedziałem, że nim nie jesteś.
- A kim jestem?
- Urodziłeś się pod znakiem Barana.
- Możesz mnie nie przyrównywać do barana?
- Na owieczkę, to ty nie wyglądasz, więc przestań się czepiać.
- Dobrze, ale czuwaj nade mną, Aniele.
- No czuwam, ale przestań kombinować, bo jak nie, to batem.
- I znowu mnie przyrównujesz...
- Streszczaj się, Kuba, opowiedz o tej dziewczynie z Olsztyna.
- I o kilku innych czatowych królewnach?
- No, opowiedz.
- Dobrze.
Zapatrzył się w nie tak znowu odległą przeszłość i zaczęły się pojawiać przed jego oczami, uwięzione w czatowych komnatach królewny.
Zaczęło się te jego zapoczątkowywane na czacie spotkania od dziewczyny z Olsztyna. Szczerze mówiąc, to dziewczyna nie pochodziła z Olsztyna, ale czyż to, aż takie istotne, skoro takie nieszczęśliwe, zagubione dziewczyny mogą mieszkać wszędzie?
Po wielokrotnych i wielogodzinnych rozmowach na czacie, umówił się z nią w końcu Krakowie, ale nie pojechał na spotkanie i dopiero po jakimś czasie przeprosił ją za to na czacie. Odpisała, że godzinami chodziła zapłakana po ulicach i nawet zawędrowała do Parku Jordana, o którym tak jej wcześniej pięknie opowiadał.
- Ale w parku - wyznała. - Było mi bez ciebie jeszcze smutniej.
- Mam nadzieję, że los ci to w przyszłości wynagrodzi - pocieszał ją i przepraszał, pełen poczucia winy. - Nie szukaj miłości na czacie - przestrzegł ją na koniec. - Bo pełno tutaj wszelakiej maści grymaśników i frustratów, a nawet przestępców, którzy wciągają swoje ofiary w otchłań cierpienia i bankructwa. Czat, to nie miejsce dla takich delikatnych, wrażliwych kobiet jak ty.
Starał się naprawić to, co wcześniej zepsuł, bo człowiek jest odpowiedzialny nie tylko za te uczucia, które ma dla innych, ale i za te, które w innych budzi.


Kobieta w złotych pantofelkach

Pochodziła z Krakowa i spotkali się pewnej słotnej, jesiennej soboty przy sadzawce, obok krakowskich sukiennic w Rynku Głównym. Kiedy ją zobaczył z daleka, od razu miał ochotę czmychnąć, ale przypomniał sobie dziewczynę z Olsztyna i został.
Na nogach miała złote pantofelki, które tak jej pasowały do dżinsów jak kwiatek do kożucha, ale ona tego nie dostrzegała. Ostrożnie omijała kałuże, traktując złote buciki, jako przepustkę do lepszego świata, bo podczas rozmowy na czacie, zaprosił na spotkanie literackie do Jamy Michalika.
Mżyło i w zapadającym zmierzchu, powietrze było przesiąknięte wilgocią. Szedł z kobietą w stronę ulicy Floriańskiej i kombinował, jakby się tu niepostrzeżenie ulotnić. Przewidywał, że to nie będzie to łatwe, bo kobieta jakby się do niego przyssała niewidzialnymi mackami. Jednocześnie budziła współczucie i denerwowała natrętną zaborczością.
W pewnym momencie wysforował się z lekka do przodu i nagle skoczył w boczną uliczkę. Puścił się pędem do przodu, że ino mu wiatr w uszach zagwizdał i wpadłszy do napotkanego kościoła, ukląkł na klęczniku w mrocznym przedsionku.
- Chyba ją zgubiłem - pomyślał z ulgą i rozejrzał się wokoło przytomniej.
Ogarnęło go niedobre przeczucie, kiedy usłyszał z sąsiedniego klęcznika dyszenie.
Puścił w tamtą stronę ostrożnego zeza i najpierw dostrzegł w półmroku złote pantofelki, a później ich zziajaną właścicielkę i wówczas zrozumiał, że w ten sposób z nią nie wygra i zabrał ją na obiecane spotkanie.
Kiedy weszli do Jamy Michalika, najpierw zobaczył w rzęsiście oświetlonych salach kawiarni, koronkowe żaboty, fraki i surduty, a później jego wzrok powędrował ku stukającym po posadzce, złotym pantofelkom na wysokich obcasach.
Zestresowany, zauważył jakby mimochodem, że po ich wejściu na sali zapadła chwilowa cisza, a później zaczęto go z przesadną serdecznością witać i zapraszać do mijanych stolików. Machinalnie odpowiadał na powitania, udając, że nikogo nie dostrzega i po dotarciu ze swoją znajomą do stojącej w kącie, pustej kanapy, zapadli się oboje w aksamitne, zielone poduszki.
Co było do przewidzenia, kobieta natychmiast wyciągnęła do przodu nogi, żeby wszyscy mogli zobaczyć jej złote pantofle. Uniósł głowę do góry głowę, żeby na nie nie patrzeć i zaczął oglądać wiszące na ścianach rysunki, karykatury i obrazki z okresu Młodej Polski. Czytał umieszczone na nich sentencje, ale nie pojmował ich sensu, z doświetlonego lampą witraża na suficie, padało łagodne, kolorowe, stonowane światło i zdało mu się, że słyszy prześmiewczy chichot literackiej socjety Zielonego Balonika.
- A to ci dopiero kabaret - młodopolscy birbanci pokazywali na niego palcami i zamruczał z tego wszystkiego pod nosem, żeby sobie dodać otuchy.
- Czemu ty się, zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem? Jesteś, a więc musisz minąć, miniesz, a więc to jest piękne.
- Co mówisz? - kobieta, spojrzała na niego pytająco.
- Nic.
- Ale przed chwilą coś mówiłeś.
- To były słowa Szymborskiej.
- A gdzie ona jest? - rozglądała się wokoło. - Ale nie, przecież słyszałam, że to ty mówiłeś.
Zmilczał, dostrzegłszy pewne podobieństwo swojej sytuacji z mezaliansem Wyspiańskiego.
Oczywiście, niewielkie podobieństwo, bo gdzieżby śmiał się porównywać z tak wielkim artystą, nazywanym czwartym wieszczem, istniało pomiędzy nimi zbyt wiele istotnych różnic.
- A jakież to różnice? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia.
- Po pierwsze, Poetycka Bajko, nie napisałem charyzmatycznego poematu o zagubionym przez chama złotym rogu, po drugie, nie namalowałem, jak Wyspiański, prześlicznego Macierzyństwa, po trzecie, nie zaprojektowałem przepięknych witraży, po czwarte, nie jestem chory na syfilis...
- Wystarczy.
- Są jeszcze między nami inne różnice...
- Powiedziałam, że wystarczy, opowiadaj już lepiej dalej o swoim życiu.
- Dobrze.
Kelnerki zaczęły roznosić kawę, ciastka i lampki z czerwonym winem.
Z początku na widok wina pokręcił odmownie głową, ale widząc zawiedzioną minę kobiety, wziął przynależne kawom dwie lampki wina i dwa tortowe ciastka.
- Nie piję alkoholu - wyjaśnił i kobieta chętnie wypiła obie lampki.
Przy drugiej stwierdziła rozluźniona, że tutaj jest całkiem fajnie.
Mniej więcej po godzinie uznał, że wystarczy i zaczął się zbierać do wyjścia, a później na ulicy chciał się pożegnać, ale kobieta powiedziała, że go odprowadzi na dworzec. Poszli obok siebie jak para narzeczonych, po drodze próbowała go wziąć za rękę, ale udało mu się zrobić skuteczny unik. Zanim wtopili się oboje w zasnuwającą ulicę, jesienną mgłę, kątem oka dostrzegł wybiegającego z kawiarni literata, który spoglądał za nimi ze złośliwą uciechą. W pierwszej chwili miał zamiar pomachać mu przekornie ręką, ale później pomyślał zrezygnowany, że szkoda na miernotę czasu i atłasu.
Pożegnał się z kobietą na dworcu bez zbędnych czułości i wsiadłszy do wagonu, stanął na korytarzu przy oknie, a ona stała na peronie, czekając na odjazd pociągu. Biegła później po peronie i machała na pożegnanie kapeluszem. Stojąc w oknie, czekał na całkowite opadnięcie kurtyny i odmachał jej ręką, kiedy peron zaczął znikać za zakrętem. Chciał, żeby zachowała o nim dobre wspomnienia, skoro człowiek jest odpowiedzialny za budzone w innych uczucia.


Czatoholiczka z Ratuszowej

Umówił się z nią w kawiarni mieszczącej się w podziemiach krakowskiego ratusza, wchodziło się do niej z płyty rynku przez żelazną furtę u podnóża wieży, schodząc na dół po kamiennych, stromych schodkach.
Opowiadała wcześniej na czacie, że ma trzydzieści cztery lata i na tyle mniej więcej wyglądała. Spod grubej warstwy pudru i makijażu, prześwitywały na jej twarzy resztki dawnej urody.
Po zejściu do podziemi, minęli kilka lochów przerobionych na kawiarniane sale i usiedli w jednym z bocznych pomieszczeń. Palące się na stolikach w lichtarzach świece, tworzyły specyficzny, kameralny klimat, podkreślany przez kelnerki, ubrane w średniowieczne stroje krakowskich mieszczek. Kręciły głowami, przystrojonymi w wysokie czepce i zamiatały po ziemi trenami długich, powłóczystych sukni.
Nie czuł sympatii do tej masywnie zbudowanej kobiety, przypominającej utajony huragan i dlatego obserwował ją uważnie, utrzymując ostrożny dystans. Próbowała go skrócić, opowiadając o swoim uzależnieniu od internetu. Powiedziała, że codzienne spędza na czacie po szesnaście godzin, umawiając się na randki z poznanymi mężczyznami. Mąż ją zostawił, a sąd jej odebrał prawa rodzicielskie i umieścił dwójkę dzieci w rodzinie zastępczej.
- Kazali mi na rozprawie sądowej sprzedać komputer - wyjaśniła zachmurzona. - A kiedy nie sprzedałam, to mi odebrali dzieci.
Powiedziała, że nie jadła od rana, więc jej zamówił herbatę i szynkę z sałatką, dla siebie biorąc tylko herbatę.
Jadła szybko i zachłannie, po skończonym posiłku poprosiła, żeby jej zamówił jeszcze jedną porcję.
- Mogę przez całą dobę nic nie jeść - powiedziała. - Ale kiedy już zacznę, to nie mogę się powstrzymać.
- A kiedy zaczniesz pić?
- To to też się nie mogę powstrzymać.
Poprosiła o piwo, kiedy kelnerka przyniosła drugą porcję szynki, i wówczas powiedział, że piwa nie postawi.
- Takie mam zasady - wyjaśnił. - Nie piję, nie kupuję i nie częstuję alkoholem.
Odpowiedziała, że reguły posiadają wyjątki, ale zripostował, że tym razem wyjątku nie będzie.
- Gdybyś wypiła piwo, tobyś się nie mogła powstrzymać, a ja nie jestem milionerem, żeby przepłacać za alkohole w takim drogim lokalu.
- Palisz? - zapytała, a kiedy zaprzeczył, zaczęła tracić humor. - A możesz mi zamówić kawę?
- Mogę, a można wiedzieć, czemu nosisz przeciwsłoneczne okulary?
Zdjęła je, pokazując nienaturalnie przekrwione oczy.
- Mam chroniczne zapalenie spojówek, od komputera.
Spojrzała na niego tak jakoś dziwnie, że ogarnęło go uczucie zagrożenia, kiedy to zauważyła, ubrała z powrotem okulary.
Chwilę później zadzwonił jej w torebce telefon.
- Jest zawiedziona ze swoim gachem - pomyślał, przysłuchując się jej rozmowie. - Że sprawy nie idą tak jak sobie zaplanowali.
I właśnie wtedy podjął decyzję, że trzeba się stąd wynosić.
Cierpiała jednocześnie na anoreksję i bulimię, przerzucała się ze skrajności w skrajność, uzależnienia lgnęły do niej jak komornicy do bankrutującego dłużnika.
- Zapłać i wychodzimy - powiedziała, chowając do torebki telefon. - Nie pijesz i nie kupujesz alkoholu, więc odwiedzimy mojego znajomego bez wódki.
- Nie odwiedzimy - pokręcił przecząco głową. - I wychodzimy osobno.
- Czujesz do mnie pogardę?
- A niby dlaczego miałbym czuć, skoro sam się swego czasu szlajałem po knajpach połowy Europy?
- No, to nie jesteś lepszy ode mnie.
- To nieistotne, bo nie porównuję się z innymi.
- Jeszcze trochę tych twoich mądrości - syknęła. - I ten talerzyk ci wyląduje na głowie - położyła rękę na talerzyku.
- Jak zdążysz - spoglądał na nią z ledwo widocznym uśmiechem.
- Jesteś policjantem?
Nie odpowiedział.
- Kuratorem?
Dalej nie odpowiadał.
- Dlaczego nic nie mówisz?
Zawołał kelnerkę i zapłaciwszy rachunek, zabierał się do wyjścia i wtedy powiedziała, że nie ma na tramwaj.
Wyciągnął dwa złote i położył na stoliku, a kiedy dodała, że chciałaby na papierosy, dołożył jeszcze dziesiątkę i zniknął w labiryncie podziemnych korytarzy.
Rozglądnął się bacznie po wyjściu na płytę rynku i szybko ruszył do stacji kolejowej, a później wrócił pociągiem do domu. Zaczepiała go jeszcze przez jakiś czas na czacie, więc w końcu ją zignorował i dopiero wtedy zostawiła go w spokoju.


Słomkowy kapelusz

Nie musicie wierzyć, że ta kobieta pochodziła z Rzeszowa, ale uwierzcie, że istniała naprawdę. Po kilku rozmowach na czacie, poprosiła żeby jej posłał swoje trzy powieści, zapewniając, że prześle należność pocztą po otrzymaniu książek. Zaryzykował i posłał jej trylogię, i od tego czasu, wszelki słuch o kobiecie zaginął.
Rozpoznał ją po jakimś czasie, kiedy zaczęła się z nim kontaktować na czacie pod innym nickiem, ale nie dał po sobie poznać, że się zorientował, z kim ma do czynienia. Nalegała na spotkanie, więc w końcu do niej pojechał pociągiem, nie za bardzo wiedząc, po co jedzie, bo się niczego po tym spotkaniu nie spodziewał.
Wyszła po niego na dworzec, miała koło trzydziestki, powiedziała, że mieszka w pobliżu i zaprosiła go do mieszkania. Zawahał się przez moment, ale na dworze było zimno, więc przyjął zaproszenie i poszli do niej do domu na piechotę spacerkiem.
Wynajmowała pokój z kuchnią w oficynie niedaleko dworca. Zaplanowała wcześniej spotkanie, bo na stole w kuchni leżały na talerzyku herbatniki. Zrobiła dwie słabe, słomkowe herbaty i kiedy usiedli oboje przy stole, bez przerwy zagadywała, jakby się bała milczenia i ciszy.
Siedzieli w kuchni, bo powiedział, że w kuchni czuje się lepiej, wokoło stołu biegała piątka dorastających dzieciaków.
Mamusiu, już można? - dopytywały i co chwila któreś podbiegało do stołu, chwytało herbatnika i zjadało go w kącie ukradkiem. Kobieta przyglądała mu się z przebiegłym uśmiechem i w końcu powiedziała z przechwałką w głosie, że to ona wyłudziła książki. Domyślił się tego od dawna, dla niego była zwykłą złodziejką, ale nic nie powiedział, bo żal mu było spoglądających na niego z ciekawością dzieciaków.
Najbardziej mu się przypatrywał najmłodszy, może pięcioletni chłopczyk, który ciągle do niego podchodził, jakby się chciał przytulić. Kiedy się do dziecka uśmiechnął, ośmielony malec podszedł i wziął go za rękę.
- Chodź, prześpij się z mamusią - pokazał na widoczną w pokoju kanapę.
Wziął malca na kolana, przygarnął i przytulił do siebie, a później wyciągnął z kieszeni dwa złote i dał dziecku na czekoladę.
Chłopczyk szybko porwał pieniążek i zacisnął w drobnej piąstce, co jakiś czas wstrząsały nim ataki suchego kaszlu. Dziecko przytulało się wtedy mocniej, jakby szukało u niego pomocy i wówczas czuł, jak ten przeraźliwy, dziecięcy kaszel przenika go do głębi serca.
- Jak ci, maluszku, na imię? - zapytał.
- Janek, ale możesz mi mówić, Jasiu.
- Chcesz się, Jasiu, napić herbaty?
- Gorąca?
- Gorąca, uważaj, żebyś się nie poparzył, nabieraj powoli na łyżeczkę i dmuchaj.
- To dobrze, że gorąca, bo mi zimno - powiedział zadowolony chłopczyk, z zadowoleniem siorbiąc herbatę z łyżeczki.
Obejmował szklankę zziębniętymi rączkami, a kiedy już mu się nagrzały paluszki, to przykładał je szybko do zmarzniętych policzków i na jego buzi pojawiał się szczęśliwy uśmiech.
Patrzył na uradowane dziecko i pomyślał, że czasami do szczęścia wystarczy szklanka gorącej herbaty. Dopiero teraz zauważył, że w mieszkaniu jest bardzo zimno, z początku tego nie zauważył. Trójka starszych dzieciaków spoglądała zazdrośnie na Jasia, a najstarsza, może dziesięcioletnia dziewczynka, patrzyła raz na braciszka, a raz na niego z ukrytą pretensją. Wyczuwał, że coś przegapił, ale nie potrafił zaskoczyć i dopiero kobieta mu pomogła.
- Tak się nie robi - powiedziała z przyganą. - Jak dałeś najmłodszemu na czekoladę, to należało dać wszystkim.
- No, masz ci los - pomyślał. - Najpierw wyłudziła ode mnie książki, a teraz wychodzi na to, że to ja jestem głównym winowajcą, ale co do dzieci, to ma rację.
Sięgnął do kieszeni, ale nie miał więcej dwuzłotówek.
- Możesz im dać papierowe - kobieta obserwowała go uważnie. - Na pewno, jako powieściopisarz, zarabiasz grube pieniądze, tantiemy, nagrody, honoraria... Przyznaj się od razu, ile masz w portfelu? - udawała, że żartuje.
- Ano, walą do mnie pieniądze drzwiami i oknami - uśmiechnął się z gorzką ironią. - Wszyscy byście chcieli książki za darmo i jeszcze byście mi liczyli, ile utargowałem.
- No, ile?
- Ano tyle, co na tobie, napal w piecu i zrób dzieciom herbaty.
- Muszę oszczędzać na węglu.
Zsadził malca z kolan i kierując się do wyjścia, powiedział, że za chwilę wróci.
Kupił w sklepie pięć czekolad i poprosiwszy przy wydawaniu reszty o cztery dwuzłotówki, wrócił do mieszkania i dał całej piątce po czekoladzie, a pozostałej czwórce po dwuzłotówce. Zbierając się do wyjścia, zauważył, że kobieta zaczyna się ubierać, żeby go odprowadzić i przypomniała mu się kumpela w złotych pantofelkach.
- Nie będzie żadnego odprowadzania - powiedział i dodał, widząc, że kobieta dalej się ubiera. - No, chyba, że masz kapelusz.
- Kapelusz? - zastygła z ubranym do połowy płaszczem.
- Do powiewania na peronie, przy odjeździe pociągu.
I wtedy chłopiec podbiegł do szafy i wyciągnął z niej duży, słomkowy kapelusz z różową wstążką.
- Ja tylko tak, Jasiu, żartowałem - pogłaskał chłopca po głowie i zablefował, zwracając się do kobiety. - Nie idę jeszcze do pociągu, bo oprócz ciebie, umówiłem się z dwiema innymi.
- Od razu wiedziałam, co z ciebie za ziółko! - wykrzyknęła ze złością. - Że też musiałam akurat na ciebie trafić.
- No właśnie, masz pecha, że trafiłaś akurat na mnie - przytaknął i dodał, kładąc na stole pieniądze. - A to na węgiel i na syrop dla Jasia, nie mogę dać więcej, bo by mi brakło na powrotny bilet.
Uśmiechnął się do dzieci i wyszedł z mieszkania, zamykając szybko drzwi, żeby nie wpuszczać zimna.
Wracał do domu, stojąc w pociągu na korytarzu przy oknie, zamyślony nad swoim kolejnym uzależnieniem, tym razem od czata. I pomyślał, że droga do wieczności wiedzie poprzez ciągłe wyzbywanie się uzależnień i że jest to proces trwający do śmierci.
- A czasem nawet po śmierci - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny...
- Masz na myśli czyściec, Poetycka Bajko?
- Tak, czyściec, który jest darem miłosiernego Boga, bo gdyby nie było czyśćca, to dusze w nim cierpiące, musiałyby iść do piekła.
- Dzięki, że się o mnie troszczysz, Poezjo, nie wiem, jak Ci dziękować za wszystko.
- Pisz dalej, pisz dalej, pisz dalej…
- Dobrze.
Dwa tygodnie później umówił się na kolejną randkę i pojechał samochodem do Świnoujścia, ponad tysiąc kilometrów.


Syrena

Przegadali na czacie wiele nocy i w końcu się zdecydował, że do niej pojedzie, na drugi koniec kraju. Miała wdzięczny nick, syrena, zachwalała nadmorski ośrodek wypoczynkowy i to przeważyło, że pojechał go zobaczyć, planując zorganizowanie nad morzem kolonii dla dzieci.
Jechał i jechał, coraz bardziej głodny, kilkakrotnie próbował po drodze stanąć na posiłek, ale rezygnował, widząc, że przydrożne gospody są obstawione przez tirówki. Oferowały swoje usługi, podbiegając do samochodów,, dyskretnie asekurowane przez alfonsów.
Dochodziła dziesiąta wieczorem, kiedy stanął przed restauracją, stylizowaną na zbudowany z kamienia zameczek. Jeszcze nawet na dobre nie wysiadł z samochodu, a już podbiegły do niego dwie młode, roześmiane dziewczyny w czerwonych kostiumach i zaczęły go prowadzić do restauracji, ująwszy z obu stron za ręce. Nie za bardzo mógł zrozumieć, co mówiły, bo aż mu się z głodu kręciło w głowie.
- No, moje panie, drinków, to ja wam stawiał nie będę - pomyślał, kiedy wyłowił słowo, drink, ze śpiewnej, ukraińskiej mowy.
Wyswobodził się delikatnie z ich objęć i zawróciwszy, wsiadł do samochodu i pojechał w dalszą drogę.
Dochodziła druga po północy, kiedy za Gorzowem Wielkopolskim, po przejechaniu ponad sześciuset kilometrów, zjechał półprzytomny do jakiegoś motelu. Zjadł spóźniony obiad i zapłaciwszy sto złotych za pokój, przytulił z westchnieniem ulgi, przytulił głowę do poduszki.
Zasypiając, przypomniał sobie, jak dziesięć lat wcześniej w podobny sposób jeździł samochodem do Kolonii. W jedną stronę ponad tysiąc tysiąc dwieście kilometrów. Kiedy zasypiał w domu, po powrocie z takiej dalekiej podróży, to po przebudzeniu nie potrafił rozewrzeć zaropiałych oczu.
- Jeszcze wcześniej - rozmyślał. - W podobny sposób, bez umiaru, samobójczo piłem, aż do wyczerpania sił witalnych organizmu.
Westchnął ciężko, przypominając sobie tamte czasy, kiedy zarabiał grube miliony, które przeminęły z wiatrem. W dużej mierze z powodu zawiści jego siostry, która go pilnowała, żeby się czasem nie wzbogacił.
Od osiemnastu lat zachowywał trzeźwość, ale jego myślenie było ciągle pijane. Ciągle popełniał te same błędy, jakby coś rzucało na niego uroki, przeszkadzając mu w odnajdywaniu właściwej drogi. I właśnie teraz znowu mu odbiło i jechał nad morze, na drugi koniec kraju, na spotkanie z czatową syreną.
Zajechał i zamiast wdzięcznej syreny, zobaczył drapieżną ośmiornicę i postanowił jak najszybciej wracać z powrotem, i wtedy mruknęła z pretensją w głosie.
- Powiedziałam w domu, że nie będzie mnie do jutra.
Milczał przez chwilę, rozmyślając, że do jutra, to by go ta ośmiornica wyssała do szczętu, a później zaproponował, żeby pojechali zobaczyć zachwalany przez nią wcześniej ośrodek kolonijny.
Kiedy zajechali na miejsce, okazało się, że do roli ośrodka pretendują dawne, poradzieckie koszary. Przy bramie czekał na nich właściciel, uwłaszczona nomenklatura, który przedstawił się jako pułkownik, ale ani razu go tak później nie nazwał.
Rozległy, zadrzewiony teren otoczony był ogrodzeniem, zwieńczonym u góry kolczastym drutem. Przygnębiająco wyglądające budynki z czerwonej cegły stały w sosnowym lesie, na krańcach którego prześwitywało morze. Na plaży straszyły wystającymi z piasku lufami dwa zardzewiałe czołgi.
- Amunicja w pobliżu? - pokazał na przysypane piaskiem tankietki.
- Wciągnij powietrze, to poczujesz zapach jodu - powiedziała syrena.
Ujęła go poufale pod rękę i pociągnęła po wydmach, po chwili miał w butach pełno mokrego piasku.
Kiedy zawrócili do ośrodka, zaproponowała, żeby się w nim przespał, a rano zobaczy, jakie tutaj nad morzem piękne wschody słońca. Weszli do głównego budynku i zawołany dozorca, otworzył jeden z pokoi na parterze. Zionęło z niego lodowate zimno jak z psiarni i właściciel, widząc jego niezadowolona minę, polecił dozorcy przynieść i załączyć termowentylator. Nie pasował mu ten ośrodek, ale na razie nic nie mówił, bo podczas rozmów na czacie, syrena zaproponowała kuszące ceny.
Postanowił to sprawdzić i zapytał, czy podane wcześniej ceny są aktualne i wówczas właściciel zaczął kręcić, że wcześniejsze ceny odnoszą się tylko do pokoju kolonijnych wychowawców, a pozostałe ceny zależą od standardu. Ponieważ wszystkie pokoje posiadały niski standard, zapytał, czym się od siebie różnią.
- W tych od północy słychać kojący szum morza, a te od południa mają więcej słońca.
- Podczas sztormu?
- Niech się pan prześpi, a jutro przyjadę i porozmawiamy o cenie - zaproponował właściciel.
Skinął w odpowiedzi głową i po odjeździe nomenklatury, dał dozorcy jedną ze swoich powieści i został przez niego zaproszony do dozorcówki na herbatę, przy której dowiedział się o o syrenie niejedno.
- Latem, prowadzi pułkownikowi ośrodek - opowiadał stary człowiek. - Niech pan na tę despotkę uważa, wpędziła w narkotyki własnego syna.
Zmierzchało, kiedy poszedł do siebie, ale grube mury pokoju tak były wyziębione, że nie pomogła włączona farelka.
Szczękał pod kołdrą zębami, naiwnie licząc, że w końcu zrobi się ciepło, ale po godzinie stracił nadzieję i zaczął się zastanawiać nad natychmiastowym powrotem do domu. Decyzję pomogły mu podjąć światła parkującego samochodu i pohukiwanie syreny na dozorcę.
- Wróciła! - pomyślał, wyskakując z łóżka i wyglądając przez okno.
Wiatr od morza przynosił specyficzny zapach mokrych wodorostów.
Błyskawicznie wciągnął ubranie, wrzucając resztę rzeczy do torby, i wyskoczył przez okno, kiedy syrena wchodziła do środka. Wsiadł do samochodu i po chwili pozostał po nim tylko siwy dym. Zatrzymał się za bramą i zamknąwszy oba skrzydła, zatrzasnął na nich, wiszącą obok kłódkę
- Jeżeli zacznie mnie gonić, to tutaj jej trochę zejdzie - pomyślał i wyruszył w powrotną drogę.
Zaczepiała go później na czacie, próbując namówić na wynajęcie ośrodka, więc jej w końcu odpisał, żeby go nie próbowała niszczyć, jak syna i dopiero wtedy go zostawiła w spokoju.


Stare złoto

Nie pamiętał kto kogo pierwszy zaczepił, miała na czacie nick, stare złoto, i mówiła, że chociaż jest po pięćdziesiątce, to mężczyźni jeszcze się za nią oglądają na ulicy. Umówili się, że po nią wstąpi i pojadą razem na Słowację, bo szuka miejsca na kolonię dla dzieci i chciałby oglądnąć kilka termalnych kąpielisk.
Pojechał na spotkanie samochodem, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów, i zjawił się u niej na Górnym Śląsku pewnego sobotniego wieczoru. Mieszkała w bloku i kiedy zadzwonił, to otworzyła mu śliczna, młoda, uśmiechnięta dziewczyna. Patrzyła z życzliwym zaciekawieniem i w pierwszej chwili pomyślał, że bingo, ale zaraz przyszło otrzeźwienie, że przecież pięćdziesięcioletnia kobieta nie może wyglądać na dwudziestoletnią.
- Dobry wieczór, mam na imię Kuba i przyjechałem na spotkanie - przedstawił się grzecznie i został zaproszony do pokoju.
- Mama zaraz przyniesie herbatę - wyjaśniła i po chwili do pokoju weszła starsza kobieta z dwoma herbatami na tacy.
- Nie za mało dwie herbaty? - zapytał i wówczas wyjaśniła, że córka zaraz wychodzi na spotkanie z chłopakiem.
Kobieta faktycznie była po pięćdziesiątce, mogła mieć gdzieś tak koło siedemdziesiątki, w wiszącym na ścianie lustrze, widać było prześwitującą na jej na głowie łysinę.
- Faktycznie, masz włosy, jak stare złoto - nawiązał do jej czatowego nicku, bo miała na rudo ufarbowaną fryzurę.
- Nie tylko włosy - powiedziała obiecująco.
Zmilczał i podarował jej w prezencie jedną ze swoich powieści, z wpisaną dedykacją.
Kiedy się do niego uśmiechnęła obiecująco, pomyślał, że w starym piecu diabeł pali i na poczekaniu zaimprowizował plan odwrotu. Powiedział, że pojedzie się przespać do hotelu, a jutro rano wróci i pojadą na Słowację.
- Mam nadzieję, że jesteś zdrowy? - zapytała, a kiedy nie odpowiedział, dodał, żeby zatelefonował, jak już będzie w hotelu.
Jadąc przez miasto, stanął na widok bazyliki i postanowił wejść się pomodlić, procentowała, ciągle słyszana od mamy zachęta, żeby nawiedzał napotykane kościoły.
Dochodziła ósma wieczorem, kościół był zamknięty, ale zajrzał do środka przez szczelinę w uchylonych drzwiach, spiętych łańcuchem. Stał na kościelnym dziedzińcu, szarpany porywistym wiatrem, i patrząc na cudowny obraz Matki Bożej Sprawiedliwości, modlił się po cichu w nocnych ciemnościach.
Dwie godziny później dojechał do polsko słowackiego przejścia granicznego w Zwardoniu. Niżej jeszcze trwała jesień, ale tutaj w górach już leżały na poboczach drogi zwały śniegu, powietrze było rześkie i ostre. Zatrzymawszy się na nocleg po polskiej stronie, zatelefonował do starego złota i poinformował ją, że właśnie dojechał do słowackiej granicy.
A później, kiedy zasypiał, przyszła mu powiedzieć, dobranoc, Poetycka Bajka.
- Masz bezwzględny stosunek zarówno do siebie, jak i do otoczenia - zaszeptała cichutko i trochę smutno.
- Życie mnie nie rozpieszczało, tak zostałem wychowany, Poezjo.
- Ale teraz już sam siebie wychowujesz, więc postaraj się zwyciężać zło dobrem.
- Mam odpłacać wrogom dobrem za wyrządzone zło?
- Masz z nimi dobrem zwyciężać, jeżeli twoje dobro przyjmą, to znaczy, że ci się dobrem odwdzięczą, a jeżeli ci się nie odwdzięczą, to znaczy, że twoje dobro odrzucili, ale wtedy też nie będziesz stratny, bo twoje dobro do ciebie powróci.
- No, wiem...
- Jesteś empatycznym, wrażliwym człowiekiem i mam nadzieję, że z wiekiem będziesz się stawał dla siebie i ludzi łagodniejszy, wyrozumialszy.
- Między innymi, dzięki obcowaniu z Tobą, Poezjo.
- Dobranoc.
- Dobranoc, Córko Niebieskiego Wiatru.
Na drugi dzień zjadł wliczone w cenę pokoju śniadanie i pojechał na Słowację.
W ciągu kilku dni, zwiedził samotnie kilka termalnych kąpielisk, ale ceny były tak wyśrubowane, że zorganizowanie w nich kolonii nie wchodziło w rachubę.
To była jego ostatnia, czatowa randka w ciemno, poszedł w końcu po rozum do głowy, zwłaszcza, że na czacie wprowadzono kamerki. Bywało, że się jeszcze umawiał z rozpędu, zauroczony jakąś piękną buzią, ale bardzo szybko przychodziło otrzeźwienie i odmawiał umówione spotkania. Nie pozwalał się również naciągać na długie rozmowy, uzależnionym od telefonu kobietom.
Z pośród poznanych na czacie kobiet, najbardziej mu było żal tej pierwszej z Olsztyna. I jeszcze takiej jednej dziewczyny, rozpaczliwie poszukującej miłości. Ani się z nią nie umawiał, ani jej wcześniej niczego nie obiecywał, a pomimo to zatelefonowała do niego pewnego razu, że się jej zepsuł w podróży samochód i że nocuje w hotelu, w jego rodzinnym mieście. Poszedł, spotkał się z nią przy kawie w hotelowej kawiarni, a później chciał ją na pożegnanie przytulić, ale odsunęła się gwałtownie. Wychodząc, zobaczył, że płacze, więc zawrócił i porozmawiał z nią jeszcze przez chwilę.
- Nie mniej od ciebie tęsknię za miłością - powiedział. - Ale należę do pokolenia samotnych pośród tłumu ludzi, którzy dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach, umierają w swoich domach z braku miłości.
A później ją z zaskoczenia ciepło przytulił, uśmiechnęła się odruchowo, uradowana, i powędrował dalej ku kolejnym szczytom życia. Bo jak powiedział sycylijski noblista, każdy stoi sam na sercu ziemi, przebity promieniem słońca, i nagle jest wieczór.


Rozdział czwarty

Uzależnienie od czata trwało u niego około trzech lat, opisał to częściowo w poprzednim rozdziale. Ale żeby obraz owych lat był pełniejszy, należy jeszcze wspomnieć o odbywających się w realu spotkaniach czatowej społeczności, oraz o agencjach towarzyskich.
Na pierwsze takie czatowe spotkanie wybrał się samochodem w góry. Wcześniej sprezentował niektórym kobietom swoje powieści i teraz spoglądały na niego z życzliwym zaciekawieniem. W przytulnej, kameralnej atmosferze domu wczasowego bawiono się przy muzyce z magnetofonu, na zastawionych stołach nie brakowało jedzenia i alkoholu.
Obserwował towarzystwo z pełnym przyjaznego zainteresowania dystansem, klimat spotkania trochę przypominał rykowisko. Samce wprawdzie nie ryczały, ale spoglądały jeden na drugiego wilkiem, jako na potencjalnego rywala.
Rozglądał się wokoło, jakby od niechcenia, w poszukiwaniu swojej wyśnionej królewny. To była dla niego zawsze najmilsza chwila takich spotkań. Właściwie, to na tym poprzestawał. Gonienie króliczka sprawiało mu większą frajdę, aniżeli jego złapanie.
Większość obecnych była ludźmi po przejściach, którzy uciekając przed samotnością, starali się tutaj znaleźć trochę ciepła, szczęścia, czasem jakąś pomoc, pociechę w rozwiązywaniu swoich problemów. Nie brakowało również podstarzałych lowelasów, którzy, chcąc oszukać czas, farbowali na czarno resztki siwych włosów i zaczesywali je wstrętnymi jęzorami na swoje łysiny, z jednego boku głowy na drugi.
Szczerze mówiąc, nie można było tym mężczyznom niczego szczególnego zarzucić, tym bardziej uśmiechającym się ciepło kobietom. Po krótkiej, nieobowiązującej rozmowie, proponowały przechadzkę, ale nie dawał się wyciągnąć z domu, żeby mu na dworze nie zrobiły w ciemnościach krzywdy. Kiedy się zorientował, że kilka kobiet zagina na niego parol, ulotnił się po cichu i wrócił samochodem do domu.


Bukiecik fiołków

Słodko pachnące, utkane z fioletowego aksamitu fiołki, to naprawdę śliczne kwiatki. Te akurat rozkwitły jesienią w ogrodzie u pięknej, samotnej kobiety, mieszkającej w zabytkowym dworku na wzgórzu, w zielonej dzielnicy miasta. Miała na czacie wielu znajomych, których zapraszała co jakiś czas do siebie i dlatego pewnego sobotniego popołudnia znalazł się u niej na urodzinach.
- Przyjedź i ty - zaprosiła go wcześniej na czatowym privie. - W moim ogrodzie rosną fiołki, podobne do tych opisywanych przez ciebie w powieści.
Zajechał około czwartej po południu, nie było jeszcze zbyt wielu gości, i usiadł samotnie na kanapie, obserwując zbierające się powoli towarzystwo.
Jego niepokój wzbudził nadskakujący solenizantce samiec alfa, więc go zaraz na samym początku do niej pochwalił, licząc że ona mu tę pochwałę przekaże w odpowiednim momencie.
Wcześniej kupił jej na urodziny bukiecik fiołków i teraz go wręczył z kurtuazyjnym komplementem, że każdy kwiatek symbolizuje jeden rok jej życia.
- Przecież tutaj jest tylko siedemnaście - zawołała rozbawiona, policzywszy kwiatki.
- No właśnie, czyli tyle ile potrzeba.
Roześmiała się wdzięcznie i powiedziała, że powinno być o piętnaście więcej.
Siedzący naprzeciwko niego samiec alfa, odezwał się zazdrośnie, że Kuba mu się nie podoba.
- A Kuba cię przed chwilą pochwalił - wtrąciła się solenizantka. - Powiedział, że wyglądasz na porządnego faceta.
- Tak powiedziałeś? - zapytał zbity z tropu samiec.
- Jak ci nie pasuje, to mogę odwołać - odpowiedział ugodowo i speszony alfa spasował.
- Kuba wspomina w szklanej górze o rosnących w ogrodzie jego dzieciństwa fiołkach - wtrąciła solenizantka. - Chodźmy do ogrodu, to wam pokażę moje - zaproponowała i towarzystwo zaczęło wychodzić na wiodący do ogrodu taras.
I wtedy powiedział do solenizantki, wycelowawszy w alfę palcem.
- On nie idzie!
- Ja nie idę?!
Sczerwieniały na twarzy samiec, zagulgotał jak indor.
- Tak, ty nie idziesz!
- A dlaczego nie idę?!
- Bo nie lubisz fiołków.
- A skąd wiesz, że nie lubię?!
Naindyczony samiec, szykował się do bezpośredniego ataku.
- No, to jak lubisz, to chodź.
Odwrócił do alfy plecami i wyszedł do ogrodu, a za nim roześmiana reszta.
- Dziękuję za pozwolenie - pomrukiwał samiec, kiedy szli w stronę fiołkowego wzgórza. - Harcownik się znalazł! Chce mnie psychicznie wykończyć! Stres, adrenalina, ciśnienie mi podskoczyło chyba na trzysta - dosyć błyskotliwie odrabiał po drodze straty.
Fiołki były naprawdę śliczne, pokrywały wzgórze fioletowym dywanem, najwięcej ich rosło wzdłuż zbudowanego ze sztachet, drewnianego płotu.
Urwał piętnaście i wręczył solenizantce, dodając, że to do kompletu, do tych wcześniejszych.
- Teraz będzie tyle, ile powinno - dodał z uśmiechem. - Niech twoje opowiedzą moim o królewnie, która mieszka w innej bajce.
- Mówią do siebie? - samiec nachylił się nad kwiatkami, ale solenizantka zabrała mu je sprzed nosa.
- Lepiej, żebyś nie słyszał - powiedziała. - Bo ci znowu podskoczy ciśnienie i dostaniesz palpitacji.
Spojrzał z udawaną troską na alfę i pokiwał współczująco głową, a godzinę później pożegnał zebranych i wrócił do domu.


Lambada

Pod koniec jesieni spotkał się z czatownikami w kawiarni na krakowskim Kazimierzu, a później się wszyscy przenieśli na dancing do restauracji przy placu Mariackim w śródmieściu. Podczas przenosin, do jego forda wsiadło siedmioro, a reszta do dwóch innych samochodów i po chwili już zsuwali na sali dancingowej stoliki i rozpoczęła się trwająca do pierwszej w nocy balanga.
Orkiestra co jakiś czas grała modną wówczas lambadę i tak mu się spodobała ta melodia, że ją raz za razem zamawiał u roześmianych muzyków.
- Lambada, to bardzo zmysłowy taniec - nawijał do rozbawionych kobiet podczas tańca. - Widziałem raz w telewizji, jak lambadę tańczyły prawie nagie Indianki. na biodrach wprawdzie miały zrobione z trawy opaski, ale trawa, jak to trawa, ciągle się odchylała na wietrze i... Wiecie co?! Proponuję, żebyście się rozebrały i żebyście sobie zrobiły na biodrach opaski z obrusów. Jak chcecie, to pójdę do kierowniczki i poproszę, żeby pożyczyła wam do tańca obrusy - namawiał, ale roześmiane kobiety powiedziały, że nie będą tak tańczyć.
Uśmiechnięte kelnerki, spoglądały z zaciekawieniem na rozbawione towarzystwo, które co jakiś czas dzieliło się na pary i wychodziło na spacer po krakowskich plantach. Jedna z dziewczyn dostała po kilku piwach takiego pałera, że latała tam i z powrotem jak meserszmit. Podobała mu się od początku, ale postanowił się trzymać od niej z daleka, bo znał ten rodzaj kobiet i wiedział, że prędzej, czy później, zaczynają się z nimi kłopoty.
Po północy zaczął się żegnać i wtedy podniosła się od stolika niedawna solenizantka i poprosiła, żeby ją odwiózł do domu. Kiedy schodzili po schodach, o mało nie doszło do zderzenia z nadlatującym meserszmitem.
- Gdzie idziecie? - zapytała, zatrzymując się na schodach i zagradzając im drogę, rozpostartymi jak skrzydła rękami.
- No, przecież nie będę sama wracała po nocy - wyjaśniła solenizantka.
Schodząc z solenizantką do szatni, zobaczył, jak zamyślona meserszmit stoi przez chwilę na schodach, a później podbiega do orkiestry, która po chwili zaczęła grać melodię o słodkich fiołkach.
- Słodkie fiołki, słodsze niż wszystkie róże - śpiewała meserszmit do mikrofonu, na co jej w odpowiedzi odmachał z uśmiechem ręką, a później poszedł na parking do samochodu, razem z solenizantką.
- Jestem Alicja - przedstawiła się po drodze, wyciągając na powitanie rękę.
Trzymał przez chwilę jej chłodną dłoń w swojej ciepłej dłoni, a później wsiedli od samochodu i pojechali ulicami, rozjarzonego latarniami miasta.
Migające, kolorowe neony na mijanych budynkach przemieniały szarą prozę życia w poetycką bajkę. I tak się jakoś porobiło umiarkowanie i śpiewnie, i zacytował urywek lirycznego wiersza Asnyka, zmieniając trochę słowa... Między nami nic nie będzie, żadnych zwierzeń, wyznań żadnych, nic nas z sobą nie połączy, prócz fiołkowych marzeń zdradnych. Zmilczała w odpowiedzi i odezwała się dopiero, kiedy dojeżdżali do jej domu
- Zbliżamy się do fiołkowego wzgórza - powiedziała.
- Ale z dwóch różnych stron lustra - uzupełnił ze smętnym uśmiechem, na co smutno skinęła głową.
- Pamiętam, jak powiedziałeś na moich urodzinach, że twoje fiołki z innej bajki.
I wówczas zacytował urywek swojego wiersza.
- Kolorowe światy, baśnie wiecznie śnione...
- Nie chcesz dotknąć lustra, przejść na moją stronę? - zapytała i wtedy się domyślił, że czytała w internecie na literackim portalu jego wiersze.
Kiedy stanęli przy furtce, wyciągnęła na pożegnanie rękę i wówczas podał jej swoją, a później się do niej mocno przytulił.
I tak trwali w przytulonym milczeniu... Między nimi nic nie było, żadnych zwierzeń, wyznań żadnych, nic ich z sobą nie łączyło, prócz rozkwitłych marzeń zdradnych.
A później się od niej oddtulił i poszedł w stronę samochodu. Po drodze poczuł, że robi mu się słabo, odebrała mu wiele energii, ale po chwili mu przeszło.
Odjeżdżając, widział ją we wstecznym lusterku, jak idzie gibkim, harmonijnym krokiem do swojego pełnego pięknych obrazów, pustego domu. Jasna, piękna, wysmukła i zgrabna, rozświetlona światłem księżyca, pośród nocnych ciemności.
Otworzyła furtkę i weszła do ogrodu, w którym kwitły prześlicznym, aksamitnym dywanem, ciemnoniebieskie fiołki. Podobne do tych, jakie zapamiętał z ogrodu swojego dzieciństwa.
Wróciwszy do domu o drugiej w nocy, wszedł na czata, licząc, że spotka meserszmita i żeby jej nie było przykro, da jej w ten sposób delikatnie do zrozumienia, że nie został z Alicją.
- To ty nie jesteś z Alicją? - zapytała. - Czarodzieju kobiecych dusz.
- Czarodzieju?
- Tak cię między sobą nazywamy - wyjaśniła. - I kiedyś się wszystkie razem zmówimy i cię oskubiemy z twoich kolorowych piórek, koliberku, żebyś nam przestał zawracać w głowach.
Zamyślił się po tych słowach, mimo wszystko mile zdziwiony, że go uważają za czarodzieja kobiecych dusz, do tej pory miał o sobie o wiele gorsze mniemanie.
Dziesięć lat temu, dołująca go na każdym kroku siostra, wpędziła go z pomocą żony w depresję. Nie pozwalając mu z niej wyzdrowieć, wprowadziły w błąd lekarzy i przez ponad rok cierpiał, umierał w niemożliwych do opisania słowami, duchowych i psychicznych męczarniach. Stracił wówczas zdrowie, siły i pieniądze, jego firma się rozleciała i rodzina zaczęła klepać biedę.
Jak okropna musi być nienawiść żony do męża, a siostry do brata, żeby tak haratać.
- Zrobimy z niego kompletnego wraka - jego siostra mówiła.
Za co się mściła?
Nie potrafił tego pojąć dziesięć lat temu i nie potrafił teraz. Miał to zrozumieć dopiero później, po kolejnych dziesięciu latach, już jako terapeuta uzależnień. A na razie ślęczał o drugiej w nocy na czacie i zastanawiał się, dlaczego ten nasz świat jest taki dziwny, że obce kobiety uważają go za czarodzieja kobiecych dusz, a te najbliższe, które powinny mu pomagać, usiłują go zniszczyć. I przypomniała mu się piosenka Niemena, że ludzi dobrej woli jest więcej i że dzięki nim, ten nasz dziwny świat nie zginie.


Dotykając lustra...

Kilka tygodni później pojechał na spotkanie czatowników i zabrał ze sobą kolegę, który dopiero od kilku miesięcy zachowywał abstynencję. Kiedy przy ognisku zaczęła krążyć butelka, kolega zerwał się bez słowa i wyrwał, poszedł przed siebie, gdzie oczy poniosą.
Z początku spoglądał zdziwiony za kolegą, ale zaraz przypomniał sobie początki swojej trzeźwości, kiedy w podobny na weselu, uciekł przed wódką do lasu, instynktownie wybierając właściwą drogę ratunku. Przesiąknięte zapachem alkoholu imprezy, budzą w rekonwalescentach głód alkoholowy, działają na nich, jak pociągnięcie za cyngiel. Iglica uderza w spłonkę i następuje wystrzał. Iglica uderza w spłonkę i następuje wystrzał, więc dobrze, że kolega zszedł z linii strzału, poprzez rezygnację z imprezy. Nieopatrznie wypity kieliszek, uruchomiłby u niego niekontrolowaną lawinę następnych i nastąpiłby nawrót choroby alkoholowej.
- Poczekaj! - zawołał za uchodzącym kolegą. - Porozmawiajmy na spokojnie, bo przed sobą nie uciekniesz.
Usiedli we dwójkę na zwalonym drzewie i odbyli dosyć długą rozmowę, po której kolega pojechał autobusem do domu, odprowadzony przez niego na przystanek autobusowy.
Po odjeździe kolegi wrócił później do ogniska i z coraz większym niesmakiem, spoglądał trzeźwym wzrokiem na coraz bardziej rozparzone alkoholem towarzystwo. Kiedy jedna z kobiet zaczęła się do niego za bardzo kleić, uwolnił się delikatnie z jej objęć i poszedł do samochodu. Dogoniła go, wyjaśniając, że została na niego napuszczona przez koleżankę.
- Ale z tobą nie tak łatwo, czarodzieju - zauważyła. - Nie wyjeżdżaj, bo ma przyjechać Alicja.
- Nie ma sprawy, nic się nie stało - powiedział, wsiadając do samochodu i odjeżdżając.
Po drodze spostrzegł, że zostawił przy ognisku kurtkę, ale już mu się chciało wracać.
Jakiś czas później, spotkał się z czatownikami w krakowskiej kawiarni po raz ostatni. Pojechał, żeby odebrać od Alicji, pozostawioną przy ognisku kurtkę.
- A więc jednak później przyjechała - pomyślał o Alicji, kiedy się dowiedział, że zabrała ze sobą do domu jego kurtkę.
Była taka jedna, urokliwa kawiarnia na Kazimierzu, gdzie się spotykali czatownicy i właśnie do niej pojechał po kurtkę.
Alicji jeszcze nie było, kiedy wszedł do kawiarni, ale koleżanki do niej zatelefonowały, że przyjechał i po pół godzinie zjawiła się z jego kurtką. Wyglądała bardzo ładnie w jasnych, obcisłych spodniach w szkocką kratę i jeden z kawiarnianych gości zaczął na jej widok tokować, ale nie zwracała na niego większej uwagi.
Siedzieli w kilkanaście osób pod drzewami w kawiarnianym ogródku, a po stolikach chodziły, przymilnie mruczące koty. Trwała złota, polska jesień i zastanawiał się, co dalej, a Alicja czekała, aż się zastanowi i wówczas zacytował urywek swojego wiersza... Cicho się śnisz, cicho nucisz, zanikasz, lata mijają. Wierzę, że kiedyś powrócisz, że sny się czasem spełniają. Wierzę, że kiedyś powrócisz i ujmę twe chłodne dłonie, i znów będziemy szczęśliwi, po świata nieziemskiej stronie.
Jeszcze raz jej podziękował za przywiezienie kurtki i powędrował w swoją dalszą drogę, a w kawiarnianym ogórku chodziły po stolikach koty. Przypominał w miłości jednego z nich, chodzącą swoimi własnymi drogami, czarną panterę, nieustępliwą, piękną i zawziętą.
Podobnie było wcześniej w jego życiu z wieloma innymi kobietami, dotykał lustra, ale nie przechodził na drugą stronę do innej bajki. Jego skierowana ku szklanym górom tęsknota przypominała czekanie na Godota, który nigdy nie nadejdzie, ale nie była jej tożsama, gdyż tęskniąc za ziemską miłością, dojrzewał do wiecznej.
Niedługo potem poszedł do spowiedzi, bo nadchodziły święta Bożego Narodzenia.
- Pan Bóg cię ustrzegł.
Usłyszał od starego, siwego jak gołąbek księdza.
Śnią się nie moje, niepoznane, królewny śliczne, wniebowzięte, w czas utracony niekochane, na przekór sobie odepchnięte. Tak bliska każda, tak daleka, chwil niepowrotnych płynie rzeka, wiatr wspomnień wieje po dolinie, a rzeka płynie, płynie, płynie...


Agencje towarzyskie

Istnieją słowa, po wypowiedzeniu których powrót do poprzedniego stanu staje się utrudniony, a czasami nawet niemożliwy i powstaje nowa rzeczywistość. Jak rzeka po powodzi, która wyżłobiła sobie nowe koryto. Takimi słowami, za podszeptem jego toksycznej siostry, cisnęła w niego dziesięć lat temu żona i od tego czasu żyli razem, ale osobno, jako białe małżeństwo. Powiedział wówczas do żony, zraniony do żywego.
- Skoro zamiast wspierać swojego męża, wolisz trzymać z moją nienawidzącą mnie siostrą, to nie będę się od ciebie i od niej trzymał z daleka.
Tak postanowił, chociaż wiedział, że nie będzie łatwo, bo natura ma swoje prawa.
Można wprawdzie czekać na erotyczne sny, bo wtedy przyjemności nie brakuje i grzechu nie ma, ale z takimi snami, to różnie bywa. Przeważnie człowiek się budzi, zanim sen się zdąży dośnić do końca.
I dlatego po dość długim wahaniu, pojechał do agencji towarzyskiej, bo pod taką eufemistyczną nazwą zaczęły się ukrywać burdele, które zaczęły w naszym kraju wyrastać po transformacji ustrojowej, jak przysłowiowe grzyby po deszczu.
Zajechał do wielkiego miasta i najpierw poprosił taksówkarza na postoju o podanie kilku adresów, a później poszedł pod najbliższy. Zadzwonił, otworzyła mu leciwa burdelmama i zaprosiła go do salonu, urządzonego w kolorach agresywnej czerwieni.
- Pierwszy drink za darmo, następne po dwadzieścia złotych - poinformowała, kiedy spojrzał na stojące w w drink barze butelki.
- Nie piję - zakomunikował lakonicznie, spoglądając wyczekująco.
Nacisnęła stojący na ladzie dzwonek i w drzwiach niewielkich pokoików zaczęły się pojawiać nie pierwszej młodości kobiety o zdeformowanych kształtach.
- Godzina, sto dwadzieścia złotych - poinformowała.
Zacisnął usta i w milczeniu ruszył do wyjścia, mijając przy drzwiach wyjściowych, wypomadowanego siłka, domyślił się, że to pracownik ochrony.
Drugim adresem okazało się prywatne mieszkanie w starej kamienicy na pierwszym piętrze. Stał na klatce schodowej, zastanawiając się, czy trafił pod właściwy adres, ale w końcu zdecydował się zadzwonić i otworzyła mu dosyć młoda i dosyć ładna dziewczyna. Sprawiała wrażenie, jakby trochę zagubionej, samotnej, być może myła wcześniej podłogę, bo miała wysoko podwinięte rękawy starego, rozciągniętego swetra. Z mieszkania czuć było specyficzny zapach gorących mydlin, zapamiętany przez niego z dzieciństwa, kiedy w kuchni szorowano podłogę.
- Dobrze trafiłem? - zapytał. - To tutaj jest agencja?
- Tutaj.
- A gdzie są kobiety?
- Ja jestem.
Odwrócił się i odszedł bez słowa.
Po odejściu, trochę żałował, że nie został, bo dziewczyna była całkiem, całkiem i nawet mu się dosyć podobała.


Seks jest w głowie

Pojechał pod kolejny adres, zaparkował na ulicy przedwojennych burdeli i zadzwonił do trzecich dzisiaj drzwi. Otworzyło mu dwóch alfonsów z wypomadowanymi czubami na głowach. Wyglądali w białych koszulach i czarnych garniturach jak łapiduchy z zakładu pogrzebowego, co zresztą pasowało do tego miejsca, w którym grzebano na łożu rozpusty, umarłą na namiętność miłość.
Wszedł do środka i stanął przy barze, obsługiwanym przez jeszcze ładną blondynkę o niebieskich oczach, otoczonych siecią drobnych zmarszczek. Patrząc na nią, pomyślał optymistycznie, że skoro w bufecie sprzedaje taka ładna kobieta, to pozostałe mogą być jeszcze ładniejsze.
- Drinka? - zapytała blondynka.
- Jestem samochodem.
- Myślałam, że człowiekiem.
- Nie, tak tylko wyglądam.
- Nie jest pan człowiekiem?
- No pewnie, że nie, nie widać?
Obaj alfonsi podeszli i zaczęli mu się uważnie przyglądać.
- Chcecie wiedzieć, jaka marka? - zapytał, ale nie raczyli odpowiedzieć.
Jednemu zadzwoniła komórka i zaczął rozmawiać.
- Nie ma ruchu - informował. - Dopiero przed chwilą przyszedł klient.
- Samochód - wpadł mu w słowo. - Alfa Romeo.
Alfons spojrzał na niego mimochodem i dalej prowadził rozmowę, więc zwrócił się do tego drugiego.
- Można zobaczyć kolekcję?
- Tam siedzą kobiety, proszę sobie wybrać - pokazał na otwarte drzwi.
Pokój przypominał poczekalnię, na kanapach siedziało kilka znudzonych kobiet, z uśmiechami przylepionymi do zwiędniętych twarzy, zaczynał mieć tego wszystkiego naprawdę dosyć.
Przypomniał mu się oglądany swego czasu burdel w Hanowerze, w którym na obrotowej scenie kręciła się uwodzicielska piękność, a w drzwiach różowych pokoików czekały na klientów w kostiumach kąpielowych piękne, młode dziewczyny z Tajlandii.
- Godzina sto dwadzieścia złotych, pół godziny osiemdziesiąt - usłyszał od siedzących kobiet, chociaż nie pytał o cenę.
Obrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia.
- Nie macie zbyt wielkiego wyboru - rzucił do alfonsów. - Jestem już dzisiaj w trzecim miejscu i wszędzie to samo.
- Niech pan idzie ze mną - odezwała się stojąca z poczekalni kobieta. - Skoro w trzecim, to do trzech razy sztuka.
Nie przekonała go zbytnio, ale dał się przekonać i poszli do pokoju.
Usiadł na krześle, zapytał ją o imię i odpowiedziała żartobliwie, że Isaura. I wtedy do pokoju wpadła jakaś inna kobieta, pokręciła się nie wiadomo za czym i wyszła.
- No, tak - pomyślał. - Sprawdzają, czy wszystko w porządku, bo powiedziałem, że jestem samochodem, muszą tutaj przychodzić niezłe świry.
- Koleżanka liczyła na trójkąt? - zapytał Isaury, ale nie odpowiedziała.
Szczupła, wysoka, wyglądała na trzydzieści kilka lat i miała rude włosy, krótko ostrzyżone na pazia.
Na samym początku zainkasowała sto dwadzieścia złotych i poszła pod prysznic, pod którym się myła przez kwadrans, a kiedy wróciła, to poszli do łóżka i... No tak, żałosne to wszystko było, upokarzające, na siłę i na przymus, jakby zajadał śledzia w czekoladzie, polanego miodem ze smalcem. Odetchnął z ulgą po odbębnieniu pańszczyzny i wyszedł po niecałej godzinie. Biedniejszy o sto siedemdziesiąt złotych, bo oprócz wcześniejszych stu dwudziestu, udało się jej jeszcze od niego wyciągnąć dodatkowe pięćdziesiąt.
Żal mu było zmarnowanych pieniędzy, gdyby wiedział, że tak to będzie, toby nie chciał nawet za darmo.
- Więcej już tutaj nie przyjdę - wyjaśnił Isaurze, nie biorąc podawanej mu przez nią wizytówki. - Nie chcę takiego seksu bez miłości, bo to lizanie cukru przez szybę.
- Masz rację - rozjaśniła sie trochę. - Seks mieszka w głowie.
- A miłość w sercu - uzupełnił.
A później wyszedł bez, do widzenia, i wrócił do domu.
Po miesiącu pojechał do tej smutnej dziewczyny, co myła podłogę. Dzwonił długo i bezskutecznie i w końcu uchyliły się drzwi sąsiedniego mieszkania, i jakaś kobieta powiedziała, że tutaj już nikt nie przychodzi. Podziękował i poszedł do tej agencji, w której był na samym początku. Do tej, w której kobiety wychodziły z pokoików na dźwięk dzwonka burdelmamy.
- Pierwszy raz? - zapytała, kiedy stanął oparty o ladę wypełnionego alkoholami baru.
- Już tutaj byłem.
- Ma pan jakąś upatrzoną?
- Nie mam, niech pani zadzwoni.
Nacisnęła dzwonek i z pokoików zaczęły wychodzić stare hetery, gotowe do prezentowania swoich przeterminowanych wdzięków.
Żeby na nie nie patrzeć, wszedł do pierwszego z brzegu pokoju, do dosyć jeszcze młodej blondynki z rozjaśnioną uśmiechem twarzą. Starała się jak mogła, piersi miała napompowane jak balony, więc je kilkakrotnie pochwalił, bo zauważył, że była z nich dumna.
Również i tym razem nie odczuwał prawie żadnej przyjemności, jakby to wszystko się działo gdzieś obok niego, jakby to za niego robił ktoś inny. Zapłacił sto dwadzieścia złotych i odetchnął z ulgą po wyjściu z na świeże powietrze.
- Naprawdę dziwny jest ten świat - rozmyślał. - Mogę mieć za darmo piękne kobiety, a tracę pieniądze na brzydkie.
Tak sobie myślał, jednocześnie dochodząc do wniosku, że taki niezobowiązujący kontakt ma swoje dobre strony, bo ogranicza niebezpieczeństwo uczuciowych powikłań, ale niestety, nie sprawiał mu przyjemności.


Cudzoziemka

Pomimo tego, po jakimś czasie znowu pojechał do tej agencji i zauważył zmiany na lepsze. Zlikwidowano przywołujący kobiety dzwonek, a recepcję przerobiono na kawiarnię, w której ładniejsze od poprzednich panie siedziały przy stolikach i czekały na klientów.
Usiadł przy ładnej, młodej blondynce o niebieskich oczach, uśmiechnęła się uradowana, że ja wybrał, a pozostałe panie spochmurniały, udając, że ich to w ogóle nie interesuje. Zorientował się w pokoju po zaciągającym, śpiewnym akcencie, że trafił na cudzoziemkę. Udało mu się z nią nawiązać nie tylko fizyczny, ale również emocjonalny kontakt i podczas rozmowy opowiedziała mu o sobie niejedno.
Dwa lata temu przedarła się przez zieloną granicę do Polski, razem ze swoim chłopakiem i małym dzieckiem, ale chłopak ją wkrótce potem zostawił i nalazła się się z dzieckiem w obcym kraju bez środków do życia. Nie chciała wracać do kraju i trafiła do agencji towarzyskiej.
- Czemu mnie porzucił z malutkim dzieckiem, co to za ojciec? - narzekała rozżalona.
- Można wiedzieć, jakie masz wykształcenie? - zapytał.
- Studiowałam malarstwo, ale po urodzeniu dziecka przerwałam studia, wcale nie jestem taka głupia na jaką wyglądam.
- Nie jesteś i nie wyglądasz na głupią, dlatego cię wybrałem.
- Widziałam.
- Co widziałaś?
- Jak na mnie spojrzałeś.
- Jak?
- Tak jakoś dziwnie.
- Zajrzałem do twojej wrażliwej duszy, a dusze nie lubią być podglądane przez obcych.
- Powiedz, dlaczego mnie mój chłopka zostawił?!
- Nie wiem.
- Jestem od niego gorsza?
- Myślę, że nie jesteś. Myślę, że tutaj chodzi o coś innego. Trzy więzi utrzymują nierozerwalność związku. Fizyczna, psychiczna i duchowa. Dopóki przynajmniej jedna jest silna, istnieje szansa na odbudowanie pozostałych, ale jeżeli wszystkie trzy pękną, to następuje rozpad związku.
Spojrzała na niego z figlarnym chochlikiem w oczach i powiedziała, że nie zapłaci za terapię.
- A ja za drugą godzinę.
- Co tam widzisz? - zapytała, bo spoglądał jej w oczy.
W tym momencie rozległo się natarczywe bębnienie po drzwiach.
Spojrzał pytająco na cudzoziemkę, bo do godziny brakowało jeszcze dziesięciu minut.
- Koleżanki - wyjaśniła z cierpkim uśmiechem.
- Zazdrosne?
Skinęła głową.
Kiedy po chwili, drzwi się znowu zatrzęsły, wyskoczył w samych spodenkach na korytarz i poszedł na bosaka po czerwonym dywanie za uciekającymi kobietami.
- Jeszcze nie minęła godzina, a one bębnią po drzwiach pokoju - powiedział do burdelmamy. - Jak tak będziecie straszyć, to stracicie klientów. Doliczę sobie jeszcze za te szykany pół godziny.
Spoglądała w milczeniu, zbita z tropu jego pewnością siebie, więc założył ręce do tyłu i wrócił z powrotem spacerkiem do pokoju.
Podczas dalszej rozmowy, cudzoziemka zaproponowała, żeby z nią pojechał do Zakopanego, że chciałaby rysować na zakopiańskich Krupówkach portrety. Powiedziała, że jej koleżanka ze studiów tam rysowała i zarobiła przez wakacje na cały rok studiów.
- Jestem w tym bardzo dobra - dodała. - Potrafię uchwycić na rysunku ludzkie emocje.
- Ale już jesień - zauważył. - Wakacje już się skończyły i niedługo będzie zima
- Pomożesz mi przetrwać do wiosny - uśmiechnęła się rozbrajająco.
- A dziecko?
- Chłopczyk jest na wychowaniu u dobrej rodziny koło Przemyśla, co miesiąc płacę na niego tysiąc złotych i co jakiś czas go odwiedzam.
- I na dziecko też będę płacił?
- Tylko do wakacji, dopóki nie zacznę pracować.
Tak to znowu fajnie powiedziała, że się roześmiał.
- Nie jestem, aż tak bogaty, a poza tym, żadna kobieta nie była dotąd moją utrzymanką i mam nadzieję, że nie będzie.
- A czemu?
- Bo jestem żonaty, i nie powinienem grzeszyć.
- To po co tutaj przyjechałeś?
- Już nie przyjadę.
Uśmiechnął się ciepło i zapytał żartobliwie, spoglądając na zegarek.
- Czy ty mnie aby nie próbujesz naciągnąć na kolejne sto dwadzieścia złotych?
Roześmiała się po swojemu, figlarnie i wtedy ją na pożegnanie przytulił, to był jego ostatni pobyt w agencji towarzyskiej.
Wprawdzie pół roku później pojechał do tej samej agencji, ale cudzoziemki już nie było, a z inną kobietą nie poszedł. Wrócił do domu, lżejszy o kilka niepopełnionych grzechów i bogatszy o sto dwadzieścia złotych.
- Pan Bóg cię ustrzegł - usłyszał kilka dni później przy spowiedzi od starego, siwiuteńkiego jak gołąbek księdza.
W późniejszych latach zastanawiał się niejednokrotnie, czego właściwie szukał w tych żałosnych, upokarzających obie strony burdelach?
Po namyśle, doszedł do wniosku, że za sto dwadzieścia złotych chciał bez powodzenia kupić szczęście, bo żeby seks uszczęśliwiał, to miłość musi mu użyczyć skrzydeł. Takie użyczenia zdarzają się bez zakochania niezwykle rzadko. Jemu coś takiego zdarzyło się dotąd tylko raz w życiu, na szczycie wznoszącej się za miastem góry.


Trzecie szarpnięcie

Pod koniec jesieni został po raz trzeci szarpnięty jak rozhukany koń za uzdę. Po pierwszym szarpnięciu przestał pić alkohol, po drugim porzucił pracoholizm i zaczął pisać powieści, a teraz, w dwa tysiące drugim, został szarpnięty po raz trzeci, bo znowu zboczył na manowce i zaczął rozmieniać swoje talenty na drobne, trwoniąc je na czaty i burdele.
Takie szarpnięcia, kiedy człowiek pada połamany na skraju przepaści, a później się podnosi i zawraca ku kolejnym szczytom życia, można przyrównać do bezlitosnej łaski orła, który wyrzuca swoje młode, krnąbrne orlątko z gniazda, żeby go nauczyć latać. Podlatuje pod spadającego, przerażonego malca, bierze go na skrzydła i zanosi do gniazda, a później znowu go wyrzuca, bo wie, że jeżeli nie nauczy go latać, to jego dziecko zginie.
Taka sytuacja z krnąbrnym dzieckiem może się powtarzać wielokrotnie, dopóki się nie nauczy latać albo dopóki się wyczerpie czas przeznaczony na naukę. Jeżeli do końca tego czasu, orlątko się nie nauczy latać, to ginie.
Jeżeli chodzi o trzecie szarpnięcie, to najpierw mu spadły hormony tarczycy i to było tak, jakby ktoś trącił pierwsze ustawione w szeregu domino i posypały się jedna za drugą kolejne choroby. Nastąpiła dekompensacja serca, niewydolność krążenia, ataki duszności i lęk przed śmiercią, który wygenerował depresję, na którą był podatny po przebytej chorobie alkoholowej.
Przyczajony alkoholizm zaatakował jak nieopatrznie zbudzony grizzly z piosenki o starym niedźwiedziu... Stary niedźwiedź mocno śpi, stary niedźwiedź mocno śpi. My go nie zbudzimy, bo się go boimy. Jak się zbudzi to nas zje, jak się zbudzi to nas zje, jak się zbudzi to nas zje...
- Daj mi się pić! - zaryczał rozbudzony grizzly.
- Za żadne skarby - odparował człowiek.
- Daj mi pić, bo jestem od ciebie silniejszy!
- Dopiero wtedy, kiedy się napiję.
- Daj mi pić, bo cię zniszczę!
- Nie zniszczysz, bo cię do siebie nie dopuszczę.
- Nie dasz mi rady!
- Dam, bo się nie będę z tobą zadawał.
- Daj mi pić, bo cię wpędzę w depresję.
- To będę z nią walczył, bo z depresją można wygrać.
- Ze mną też można.
- Dopiero w piekle, jak się przegra życie.
- Daj mi pić!
- Nie dostaniesz, dosyć bicia piany i won ode mnie, śmierdziuchu!
Przedzieranie się ku szczytom życia poprzez alkoholizm, to droga przez mękę, nawet wtedy, kiedy człowiek już nie pije.
Patrzył w niebo, lecz w gwiazdach nie znalazł olśnienia, był jak okręt bez steru, co toczy się kołem i nie wiedział, czy znajdzie drogowskaz promienia i czy stanie do fali, i do wiatru czołem. I zwalczy pijanych nałogów udrękę, pomożesz mu, Boże, podasz dziecku rękę?
Podobnie, jak podczas wcześniejszych ataków pijanej choroby, tym razem również umęczony był umieraniem do granic wytrzymałości. Przypominał sobie w takich trudnych momentach swoje wcześniejsze, napawające nadzieją sny, dziękując za nie Bogu, jak się dziękuje na przednówku za dwie ratujące przed śmiercią kromki chleba. Pierwszy sen o szczęśliwym drugim brzegu, do którego ma szansę dotrzeć i drugi o atakowanym przez burze okręcie, którym ma szansę dopłynąć szczęśliwie do portu.


Spisany na straty

Pewnego jesiennego wieczoru zrobiło mu się słabo i dowlókł się szpitalny oddział ratunkowy, gdzie mu dano kroplówkę i po kilku godzinach wrócił do domu. Dwa dni później znów się znalazł na sorze, a tydzień później wieczorem po raz trzeci, ale tym razem już go niechętnie przyjęli. Po prostu mieli go dosyć i szczerze mówiąc, to nawet im się specjalnie nie dziwił i nie miał do nich pretensji. Nie zajmowali się nim w ogóle przez całą noc , a rano przyszedł z oddziału wewnętrznego młody lekarz i kazał mu się zabierać do domu.
- Nie przyjmę pana na oddział - zadecydował. - Nie mamy dla pana miejsca.
Dowlókł się koło południa do domu, położył do łóżka i doczekał do nocy.
Nocą serce zaczęło mu znowu ustawać, więc poszedł do szpitala, gdzie go znowu położono na sorze. Wyczuwał, że go już tutaj mają powyżej uszu, więc leżał cichutko, zasłuchany w dobiegające z monitora, nierównomiernie kołatanie serca. Kiedy przerwa pomiędzy dźwiękami zaczynała się niebezpiecznie wydłużać, pośród pielęgniarek zapadała pełna napięcia cisza. Czekano, czy serce podejmie pracę, a kiedy podejmowało, to znowu wszyscy zaczynali normalnie rozmawiać. A później znowu milkli razem z jego sercem i w końcu zniecierpliwiona pielęgniarka wyłączyła czujnik.
- Ma pan uszkodzony w sercu ośrodek rytmotwórczy - powiedziała półgłosem.
Po kilku godzinach umierania, rozkleił się do tego stopnia, że chodził na kolanach do toalety.
- Co mi się właściwie dzieje? - zapytał rano lekarza, tego samego, który go kilka dni temu wygonił do domu.
Wezwali go z oddziału, żeby zadecydował o przyjęciu pacjenta na oddział.
- Teraz nic nie widać - mruknął lekarz.
- Ale ja się, panie doktorze duszę, nie mogę głęboko oddychać.
- To oddychaj płytko - zawarczał. - W dalszym ciągu pana nie przyjmę na oddział.
Patrzył zrezygnowany za odchodzącym lekarzem, zrozumiawszy, że został spisany na straty.
Zawlókł się do domu i położył do łóżka, postanowiwszy sobie, że już więcej nie pozwoli poniżać. Nocą znowu zaczął się dusić, umierał do rana, to była już któraś z kolejnych, nieprzespanych nocy i zrozumiał, że się kończy. Dotrwał do poranka i siedząc w kuchni przy stole, machinalnie zapisywał kartkę papieru.
- Spisany na straty, spisany na straty, spisany na straty…
I nagle ożyła w nim nadzieja, że może nie wszyscy go odtrącili.
- Pomóż mi, Panie Boże - westchnął i zatelefonował do lekarki, która mu wcześniej skutecznie wyleczyła tarczycę i powiedział, że się kończy.
- Niech pan przyjedzie do szpitala - powiedziała.
Pojechał i dzięki jej wstawiennictwu został przyjęty.


Troje na drodze

Nie wiadomo, jak ta lekarka potrafiła się przebić przez skierowaną przeciwko niemu wrogą obojętność, ale potrafiła. Pan Bóg jej pomógł. Jest takie powiedzenie, że Pan Bóg, jak chce kogoś uratować, to w odpowiedniej chwili postawi na jego drodze odpowiedniego człowieka. Na jego postawił wtedy ową lekarkę, która wraz z jego krewnym, lekarzem, przeforsowała, żeby go przyjęli do szpitala. Okazał mu wtedy pomoc jeszcze trzeci lekarz, ale o nim później. O takich rzeczach należy pisać, bo dobrych ludzi należy stawiać za przykład, a przed złymi ostrzegać, żeby jak najmniej szkodzili.
Skierowano go na oddział wewnętrzny, gdzie położył się na sali do łóżka i leżał cichutko, żeby go nie wygonili, bo przeczuwał, że jeżeli go tym wyrzucą, to już będzie tym razem z nim koniec. Pielęgniarki, co jakiś czas zaglądały na salę i wyczuwał wokoło siebie nieprzychylną atmosferę. Kiedy zobaczył ordynatorkę z oddziału pomocy doraźnej, która specjalnie po to przyszła, żeby zobaczyć, co się z nim dzieje, zaczął się zastanawiać zaniepokojony, o co w tym wszystkim chodzi.
Leżał na wznak z zamkniętymi oczami i ze złożonymi na piersiach rękami i w pewnym momencie poczuł, że ktoś go obserwuje. Jakaś pielęgniarka przyglądała mu się badawczo, czy żyje i kiedy na nią spojrzał, to wyszła.
- Czyżby aż tak było ze mną niewesoło? - pomyślał.
Koło południa pobrano mu krew do badania, a później zostawiono w spokoju.
I tak dotrwał do kolejnej nieprzespanej nocy, podczas której zaczęła w nim narastać panika, bo był uczulony na chrapanie, a na sali ktoś chrapał. Nad ranem poczuł, że za chwilę eksploduje i sięgnął po przywiezione ze sobą z domu lekarstwo na depresję. Bał się z niego dotąd skorzystać, bo się obawiał o chore serce.
- Niech się dzieje co chce - postanowił teraz i zażył.
I o dziwo, nawałnica zaczęła się wyciszać i zaczął nabierać nadziei, że może jakoś to będzie.
Pomyślał z wdzięcznością o lekarzu z sąsiedniego miasta, do którego swego czasu jeździł prywatnie i który mu te lekarstwa przepisał. Na porannej wizycie powiedział, że całą noc nie spał, ale że czuje się dobrze i ordynator zadecydował, żeby go zostawić w szpitalu na dwa tygodnie.
Po wizycie przyszedł go odwiedzić spokrewniony z nim lekarz, do którego się poskarżył na złe samopoczucie.
- Jak chcesz - zaproponował. - To możemy cię skierować do szpitala, w którym leczą depresję.
- Tam, to mnie z moim chorym sercem wykończą - wyszeptał zrozpaczony.
Przypomniał sobie poprzednią depresję sprzed dziesięciu lat i swój pobyt w tamtym okropnym szpitalu.
Przesiąknięte cierpieniem kazamaty krakowskiego szpitala pamiętały czasy austriackich zaborów. Wmanewrowała go wtedy do tamtego szpitala siostra z żoną.
- Tam są potworne warunki - powtórzył. - Nie dopuszczaj do mnie ani mojej siostry, ani żony, bo mnie tym razem wykończą - poprosił i lekarz spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
- Masz za co cierpieć - zauważył.
- Mam, każdy ma za co, ale to nieludzkie, co one ze mną wyprawiają.
- A co wyprawiają?
- Dostrzegają w moim oku włosa, a w swoich nie widzą belki, niech mnie w końcu przestaną dręczyć.
- Nie płacz, jakoś to będzie.
Poszedł z lekarzem na herbatę do jego gabinetu, ale taki był zdołowany, że niewiele do niego docierało z tego, co tamten mówił.
Zdziwił się trochę, kiedy młodszy od niego o całe pokolenie lekarz, pokazał mu średniowieczną książkę o ascetycznym życiu, niemieckiego teologa i mistyka, Tomasza a' Kempis, zatytułowaną "Naśladowanie Chrystusa". Pomyślał sobie wtedy, że jeżeli zachowanie lekarza jest naprawdę szczere i uczciwe, to oby mu Pan Bóg w dalszym życiu błogosławił.
- Naśladowanie Chrystusa, trudna droga - powiedział, przeglądając książkę. - Trudna i niewielu nią podąża.
- Ale wszyscy powinni.
- Powinni, bo wszyscy zostaliśmy powołani do świętości, ale wielu wzgardziło - kiwnął znużony głową. - Szukamy dróg na skróty, zapominając, że prowadzą na manowce.
Patrzył ledwie żywy na młodego lekarza, którego Pan Bóg postawił na jego drodze z ofertą pomocy.
- Należycie do pokolenia Jana Pawła Drugiego. który przerzucił dla was mosty nad przełomem tysiącleci, żebyście po nich mogli przejść bezpiecznie w trzecie tysiąclecie.
Tak powiedział, a później znowu się rozpłakał.
- Nic się nie martw - podtrzymywał go lekarz na duchu. - Założymy ci jeszcze dzisiaj Holtera i zobaczymy co z tym twoim chorym sercem. I poproszę kolegę, specjalistę, żeby przyszedł do ciebie wieczorem na salę i żeby cię zbadał.
Nic się nie odezwał, bo jego psychika dusiła się z braku życiodajnych endorfin, a ciało z braku tlenu.
Pożegnał się z lekarzem i wrócił na oddział, wstąpiwszy po drodze do przyszpitalnej apteki, żeby sobie kupić stopery do uszu, ale nie było. Zima złapała owego roku wcześnie i brnął przez zaspy w przemoczonych pantoflach na gołych nogach.
- Zimno - zauważyła pielęgniarka, kiedy wrócił na salę. - Nie ma pan skarpetek? - zapytała, widząc, że kładzie na kaloryferze przemoczone pantofle.
- Nie jest mi zimno.
- Nie ma panu kto przynieść?
- Ma.
- Sam pan mieszka?
- Nie.
Dopiero po tej rozmowie zwrócił uwagę, że chodzi bez skarpetek.
Zatelefonował do syna, który mu przywiózł skarpetki i sweter, który ubrał go pod piżamę, bo na dworze trzymał siarczysty mróz. Po obiedzie, na salę przyszli monterzy, żeby założyć w oknach uszczelki i zrobiło mu się cieplej na duszy, że dbają o pacjentów. Po południu zawołano go do pracowni i opleciono czujnikami, które przez całą dobę miały monitorować i zapisywać pracę serca.


Jeszcze żyje

Wieczorem odwiedził go zapowiedziany specjalista, któremu wyjaśnił, co spowodowało depresję i powiedział, że posiada przy sobie przeciwdepresyjne lekarstwa, ale boi się zażywać, bo ma słabe serce.
- Niech się pan nie boi - zachęcił go lekarz po oglądnięciu lekarstw. - Niech pan od razu teraz zażyje pierwszą dawkę, żeby lekarstwo zaczęło jak najszybciej działać. I tak minie ze dwa tygodnie, zanim lekarstwo zacznie działać i nastąpi odczuwalna poprawa, i dlatego przepiszę panu jeszcze jedne tabletki, które zadziałają od razu i będą pana wspomagać przez pierwsze dwa tygodnie.
To był dobry lekarz, zarówno jako specjalista, ale przede wszystkim jako człowiek.
Wspominał go później z wdzięcznością, bo nie wykaraskałby się bez jego pomocy. To był właśnie ten trzeci właściwy człowiek, którego Pan Bóg postawił wtedy na jego drodze, żeby mu uratować życie.
Po wizycie lekarza zszedł z drugiego piętra do znajdującego się w przyziemiu baru i zamówił herbatę, z którą usiadł przy stoliku i nagle zrobiło mu się słabo. Zamgliło mu się wszystko przed oczami, głosy ludzi dochodziły do niego z oddali i czekał przestraszony, kiedy zemdleje, ale na szczęście po chwili trochę mu przeszło.
- Godzinę temu zażyłem na depresję lekarstwa - skojarzył. - Zaczęły działać i odczuwam skutki uboczne.
Zostawił niedopitą herbatę i starając się nie zwracać na siebie uwagi, powolutku wrócił na salę i położył się do łóżka.
Wtulił głowę w poduszkę i przeleżał skulony do rana, zapadając chwilami w płytki, niespokojny sen. Podczas drzemki wyczuwał, niespokojne bicie serca i słyszał szum magnetofonu rejestrującego, co się tak naprawdę dzieje z jego sercem.
- Tylko, czy to mi coś pomoże? - pomyślał.
Na porannej wizycie, powiedział, że znowu przez całą noc nie spał, ale że czuje się dobrze.
Popatrzono na niego w milczeniu, a po śniadaniu pielęgniarka przyniosła mu jakąś białą tabletkę.
- Co to, siostro, za lekarstwo? - zapytał.
- Metizol.
- Siostro, przecież metizol jest na obniżenie hormonów tarczycy, a ja mam za niskie i po metizolu spadną mi jeszcze bardziej i to mnie już przypuszczalnie wykończy.
Popatrzyła na niego uważnie.
- Z badania krwi wyszło, że ma pan za wysokie - wyjaśniła.
- Można zobaczyć te wyniki?
- Niech pan idzie do siostry oddziałowej.
Poszedł i zobaczył, że zrobiono mu tylko badanie hormonu przysadki mózgowej i na tej podstawie błędnie wywnioskowano o wysokim poziomie hormonów tarczycy.
- Mam chorą tarczycę - wyjaśnił. I hormonalna współzależność jest u mnie zaburzona, żeby stwierdzić stan faktyczny, należy oznaczyć poziom hormonu tarczycy.
Wrócił na salę i po chwili usłyszał, jak lekarz, który go wcześniej nie chciał przyjąć na oddział, ruga pielęgniarkę za to, że mu powiedziała nazwę podawanego lekarstwa.
- No, tak - pomyślał. - Gdyby mi nie powiedziała nazwy i nie pokazała wyników badań, to by mnie tym metizolem wykończyli.
Po udzielonej pielęgniarce reprymendzie, lekarz stał jeszcze przez chwilę przy dyżurce i rozmawiał przez telefon. W pewnym momencie spojrzał na niego przez otwarte drzwi i powiedział półgłosem do słuchawki.
- Jeszcze żyje.
- Wygląda na to, że mówi o mnie - skojarzył. - Co tu jest grane? Przecież lekarze powinni współpracować z pacjentem, przeprowadzać wywiady, a nie traktować chorego jak wroga, którego należy ujarzmić.
Dobrano mu w końcu właściwe lekarstwa, ale zanim zaczęły działać, to nie spał jeszcze przez kilka nocy, dopóki nie zelżała przeszkadzająca mu w zaśnięciu depresja.
Przesilenie nastąpiło w niedzielę, dusił się przez kilka godzin i bezskutecznie prosił o podanie tlenu, a później mu przeszło i zaczął powoli wracać do zdrowia.


Kosmiczna awantura

Samotność jest lepsza od beznadziejnych związków, bo miłość pełna łez to nie miłość. Związek powinien być schronieniem, a nie miejscem, w którym bez przerwy musisz walczyć. To samo zresztą dotyczy przyjaźni, fałszywy przyjaciel jest gorszy od stu jawnych wrogów, bo go wpuszczasz do swojego domu, nieświadomie wydając się w jego zdradzieckie ręce.
Zbliżała się kolejna, popękana, samotna Wigilia w jego życiu. Kilka lat temu, kiedy żona podeszła do niego z wigilijnym opłatkiem, to odwrócił się do niej przy dzieciach plecami.
- Dosyć tego udawania, hipokryzji - pomyślał sobie wtedy o niej, rozżalony. - Ciągle przeciwko mnie spiskuje z moją siostrą, a później do mnie podchodzi na Wigilii z judaszowym pocałunkiem.
Gdyby taka sytuacja zaistniała w późniejszych latach, gdy w oparciu o przebaczenie, przewartościował swoje pojęcia, to życzyłby jej podczas Wigilii bożego błogosławieństwa, ale w tamtych czasach jeszcze do tego nie dojrzał.
I dlatego odwrócił się do niej na Wigilii plecami, i od tamtego czasu już tak zostało. Buntowana przez jego siostrę żona, spędzała Wigilię z dziećmi, a on szedł do swojego pokoju, żeby im nie przeszkadzać w kolacji.
Owszem, to były dla niego trudne decyzje, bo kochał swoje dzieci, ale nie wyjaśniał im motywów swojego postępowania, bo dzieci dziedziczą geny po rodzicach i gdyby źle mówił o mamie, to dzieci czułyby się po niej gorsze. Już i tak czuły się gorsze po nim, bo żona nie zostawiała na nim suchej nitki, obwiniając go do dzieci, rodziny i znajomych o wszelkie możliwe, popełnione i niepopełnione grzechy.
Minęła Wigilia, a później znów czas postąpił krokiem, nadszedł Sylwester i zaczął się rok dwa tysiące trzeci. O północy wyszedł do ogrodu i spojrzawszy w rozgwieżdżone niebo, zauważył, że Lew z południa szykuje się do skoku w stronę grasującej na północnym firmamencie Wielkiej Niedźwiedzicy. Pomyślał zafrasowany, że może być z tego niezła awantura i faktycznie po chwili doleciały do niego wystrzały, a na niebie rozkwitły pióropusze ognia i zapachniało smołą i siarką.
Niedługo potem wplątał się w jeszcze gorszą awanturę, która zaczęła się od tego, że postanowił wystąpić w teleturnieju i zatelefonował pod widoczny na ekranie telewizora numer.
- Jeżeli chce się pan zakwalifikować do eliminacji - usłyszał w telefonie wdzięczny, kobiecy głosik , to musi pan prawidłowo odpowiedzieć na co najmniej trzy pytania z pięciu.
- Niech pani pyta - wyraził zgodę i po chwili był uczestnikiem eliminacji.
- Niech pan sobie dobierze drużynę i przyjedźcie na nagranie do studia - zaproponowała panienka.
- A wy nie możecie mi dobrać drużyny?
- Możemy, ale lepiej mieć swoich ludzi.
- Nie chce mi się nikogo szukać.
- No, to panu dobierzemy - przystała. - I oby pan nie żałował swojego lenistwa.
- Dlaczego?
- Powiadomimy pana o terminie nagrania - zakończyła rozmowę, wymijającą odpowiedzią.
Miesiąc później wsiadł w samochód i pojechał ponad trzysta kilometrów do telewizyjnego studia, gdzie zamiast na partnerów w drużynie, trafił na mafijną na sitwę.
Zimowym, deszczowym przedpołudniem zajechał do usytuowanego na peryferiach miasta studia stacji, która taśmowo produkowała karmę dla przeżuwającego przed telewizorami pospólstwa. Pomiędzy zbudowanymi na wolnym powietrzu dekoracjami do seriali, snuły się na kacu, osowiałe fantomy celebrytów.
Wszedł do budynku i usiadłszy w poczekalni przy stoliku, zaczął wraz z podobnymi do siebie, wypełniać i podpisywać podsunięte papiery. Grożono w nich, że jeżeli komuś powie o tym co tutaj usłyszy i zobaczy, to zapłaci karę czterokrotnie większą od wygranej sumy.
- A swoją drogą - pomyślał. - Ciekawe ile wynosi czterokrotność kary, jeżeli się nic nie wygra.
Kiedy już wszystko powypełniał, poproszono go do sali na piętrze, gdzie zebrano kilkadziesiąt osób i dano wszystkim do wypełnienia test z trzydziestoma pytaniami.
Pytania były dosyć trudne, ale ponieważ zebrani byli już po wstępnym, telefonicznym przesiewie, to na ogół radzili sobie całkiem nieźle. Siedząca obok niego, oblatana baba o nieszczerym uśmiechu, świrowała na boki, podpatrując, co kto umie.
W oparciu o wypełnione ankiety, skompletowano cztery trzyosobowe drużyny, które zaproszono na nagranie do studia. Załapał się do trójki z siedzącą obok niego babą i jej znajomym. Po drodze do studia, zagadywali oboje do niego bez przerwy, ale nie reagował na coraz ostrzejsze zaczepki.
- Prowokują - ocenił. - Ciekawe o co im chodzi?
Szli zaśmieconymi zakamarkami kulis, po ziemi walały się opakowania po chipsach i jogurtach.
W pewnym momencie baba z pozorną serdecznością objęła go tak mocno za szyję, że na chwilę stracił równowagę. Zareagował błyskawicznie, uderzając ją łokciem w gardło i zrobił dwa szybkie kroki do przodu, a później się do niej szeroko uśmiechnął. Doskoczyli do niego faceci z pozostałych drużyn i zrozumiał, że ma do czynienia z sitwą, która przyjechała zgarnąć wszystkie nagrody.
- No, cóż - pomyślał markotnie. - Wdepnąłem w gówno i przez jakiś czas będzie śmierdzieć.
A później każda z drużyn usiadła w studio przy osobnym stoliku i rozpoczęło się nagranie odcinka.


Lipny teleturniej

Nie chciało mu się wierzyć, że sitwa potrafiła opanować wszystkie drużyny.
- Musieli wcześniej zrobić niezłe rozeznanie - analizował.
Mając przeciwko sobie jedenastu oszustów, założył sobie na początek plan minimum, czyli utrzymanie się na powierzchni.
Wizażystka upudrowała uczestnikom twarze, a później pozakładano im mikrofony i siedzieli na podsłuchu przez pół godziny. Nabrał wody w usta, domyślając się, że w jakiejś tam centrali analizują ich zachowanie i już się pewnie domyślają prawdy, bo siedząca z nim dwójka paplała głupoty. W końcu uznano, że można przystąpić do nagrania i w studiu pojawił się konferansjer. Spojrzał ze zdziwieniem na jego zrudziały, znoszony garnitur i pomyślał z podziwem o iluzyjnych sztuczkach scenografii, która sprawiała, że na telebimie konferansjer wyglądał świeżo, elegancko.
Każda z drużyn wybrała kapitana, to znaczy baba przy wsparciu faceta przegłosowała siebie i rozpoczęły się udawane zmagania, mające wyłonić zwycięską drużynę, przechodzącą do dalszych rozgrywek.
Baba z facetem nie odpowiadali na pytania konferansjera, co oznaczało, że jego drużyna została spisana przez sitwę na pożarcie. Walczył za całą trójkę, ale wiedział, że na dłuższą metę nie poradzi. Konferansjer, kiedy się zorientował, co jest grane, to zaczął trzymać z sitwą. Ważniejsze od uczciwości, było dla niego nakręcenie telewizyjnego odcinka.
- Co wy wyprawiacie?! - syknął przez zaciśnięte zęby, kiedy baba z facetem zaczęli mu podpowiadać głupoty.
I wówczas baba, jako kapitan, zaryzykowała wszystkie pieniądze drużyny, żeby jak najszybciej odpadli. Zapamiętał dobrze to eliminujące ich z gry pytanie, ilu było polskich królów z dynastii Wazów.
- Powiedz, że trzech - podpowiedział babie, a baba powiedziała, że dwóch.
Odpadli z gry, straciwszy wszystkie pieniądze i opuścili studio, odprowadzani sztucznymi oklaskami klakierów, którzy siedzieli w studio i udawali publiczność.
Wychodził z wizji z tak ponurą miną, że ich zawrócono z powrotem, żeby jeszcze raz nagrać ich wyjście. Zorientował się o co chodzi i przy powtórnym pożegnaniu, uśmiechnął się szeroko do kamery i pomachał radośnie pozostającym w studiu drużynom. Ot, taka pokazowa sielanka dla przyszłych telewidzów, czyli mowa trawa do chińskiego ludu.
Wychodzili po nagraniu tą samą drogą, którą przyszli i baba z facetem nie odstępowali go ani na chwilę. Stanęli przy nim, kiedy się zatrzymał się przy grupie stojących za kulisami pracowników, oglądających dalsze nagrywanie odcinka.
- Lato - powiedziała baba, kiedy na telebimie w studiu pojawiło się zdjęcie, podobnego do Maradony piłkarza.
- To nie jest Lato - odmruknął.
- A kto?
- Dupato.
Pracownicy spojrzeli na niego uważniej i jeden z nich zadał zdawkowe pytanie.
- Odpadliście w rozgrywkach?
- Odpadli i nie odpadli - wyjaśnił. - Siła złego na jednego.
I wtedy baba coś szepnęła facetowi, który położył palec na ustach.
- Co cicho?! - zapytał głośno.
- Dostaniesz tysiąc złotych - zaszeptał mu facet do ucha.
- Wsadź je sobie do tyłka.
Odwrócił się na pięcie i ruszył do wyjścia, w towarzystwie pilnującej go dwójki.
Doszli do hali, gdzie przy stolikach wypełniali deklaracje kolejni amatorzy kwaśnych jabłek.
W międzyczasie skończyło się nagrywanie ich odcinka i do holu wróciły pozostałe drużyny.
- Mieliście pecha - zagaił do niego obłudnie ryży blondyn ze zwycięskiej drużyny i chyba chciał coś jeszcze dodać, ale mu przerwał, wpadając w słowo.
- Nie pecha, bo to wszystko było przez was wcześniej ukartowane i teraz się boicie, że złożę reklamację.
- Dostaniesz tysiąc złotych.
- Nie chcę.
- Ile chcesz?.
- Nic nie chcę, liczyłem na uczciwe rozgrywki.
Założył ręce na piersiach i patrzył na ryżego spokojnie, a reszta sitwy otaczała go coraz ciaśniejszym kołem.
- Może złożyć pisemną reklamację do dwóch tygodni - mruknął któryś z tyłu.
Odwrócił się i zapytał, pokazując na stoją wokół niego sitwę.
- To ilu was przyjechało, żeby opanować wszystkie drużyny?
- Czterdziestu.
- Razem z tobą? - zapytał ryżego.
- Beze mnie.
- Czyli Alibaba i czterdziestu rozbójników.
- No, właśnie - wtrąciła baba z pogróżką. - Pamiętasz, co się stało z Alibabą?
- No, co?
- Skończył z nożem w plecach.
- Coś ci się pomyliło, Alibaba dożył sędziwego wieku, a z nożem w plecach skończył herszt bandy.
Spojrzał na ryżego i zapytał z udaną troską.
- Ty tutaj jesteś hersztem?
- Chcesz pięć tysięcy?
- Nic nie chcę.
- Więcej nie damy, dostaniesz pięć tysięcy i będziesz w telewizji.
- Powiedziałem, że nic od was nie chcę, nie będę się brudził waszymi szemranymi pieniędzmi. A teraz idę do samochodu i jeśli ktoś za mną pójdzie, to się później nie pozbieracie.
- Co nam zrobisz?
- Dopuszczę do emisji pierwszego odcinka, w którym występuję, a później tak nagłośnię wasz szwindel, że zaśmierdzi na całą Polskę, położę stacji wszystkie wasze kolejne odcinki.
- Na całą Polskę…
Ryżego zamurowało i nie wiedział, co odpowiedzieć.
- Na całą... A teraz idę do samochodu, a wy macie tutaj wszyscy zostać, zrozumiano?!
Nie czekając na odpowiedź, poszedł do samochodu i pojechał do domu.
Nagrany w połowie lutego odcinek został wyemitowany dopiero po kilku miesiącach. Nie wiadomo dlaczego stosowano taką długą karencję. Czy prewencyjnie, żeby się zabezpieczyć przed ewentualnymi, przykrymi niespodziankami, czy po prostu produkowano na zapas. W każdym razie dopiero za jakieś pół roku po nagraniu zaczęły do niego do docierać od znajomych sygnały, że go widziano w teleturnieju.
- Przecież ta baba nie umiała licytować – zauważył znajomy, a jeden z kolegów nazywał go żartobliwie Zygmuntem Trzecim Wazą.
Jeżeli zaś chodzi sitwę, to sprawdziło się na nich przysłowie, że kłamstwo ma krótkie nogi.
Ich najmocniejsza drużyna została wyeliminowana z teleturnieju przez jeszcze mocniejszą i niewiele zarobili, jak na taką dużą grupę. Nie za bardzo mieli co pomiędzy siebie dzielić. Niedługo potem zdjęto ten lipny teleturniej z anteny, ale to go już nie za bardzo interesowało, bo przestał oglądać tę stację.




Rozdział piąty


Nie znosił monotonii, coś go ciągle gdzieś gnało, wołało i podobnie, jak dawniej pretekstów do picia, teraz szukał usprawiedliwienia dla swoich podróży. Gdyby się uczciwie przyznał przed samym sobą, że po prostu lubi zwiedzać, podróżować, to jego wędrówki byłyby o wiele piękniejsze. Chociaż trzeba przyznać, że i takie nieplanowane podróże posiadają swoisty urok tajemnicy. Przypominają wsiadanie do jadącego na los szczęścia pociągu, który nie wiadomo gdzie zajedzie.
Nawiązując do piosenki o wsiadaniu bez zastanowienia do byle jakiego pociągu, nie zaszkodzi przy takich impulsywnych, spontanicznych podróżach ściskać w ręku, przynoszący szczęście zielony kamyk. No i oczywiście koniecznie w takich przypadkach prosić o pomoc swojego Anioła Stróża, bo jego opieka jest o wiele ważniejsza od wszelkich zielonych, czy bursztynowych talizmanów.


Rijeka

Do Rijeki, chorwackiego miasta nad błękitnym Adriatyckim, zajechał pod koniec lutego, żeby poszukać na lato miejsca na kolonie umyśliwszy sobie, że latem z zamiarem zorganizowania tam koloni dla dzieci. Pewnego poranka wsiadł w samochód i najpierw minął słowackie Koszyce, potem węgierski Budapeszt i po jakimś czasie znalazł się nad urokliwym Balatonem, nazywanym węgierskim morzem. Dzień był jasny, pogodny i długie na dziesiątki kilometrów jezioro uśmiechało się refleksami słonecznego światła... Dźwięk syren dobiegał z horyzontu dali, a promienie lśniły, tańczyły po fali.
Pikujące do wody mewy coś krzyczały, wołały, coś mówiły, nie potrafiły i szczerze mówiąc, to nie można było zrozumieć, o co im właściwie chodzi. Autostrada biegła brzegiem jeziora, więc zjechał na parking i poszedł na plażę, żeby się lepiej ptakom przysłuchać. Usiadł na ławce i odchyliwszy głowę na oparcie, odpoczywał zrelaksowany, chłonąc, otaczające go piękno. Oczywiście, mógłby podróżować z żoną i z dziećmi, i wtedy byłoby jeszcze piękniej, ale o to, żeby nie było za pięknie, zadbała rozbijająca jego rodzinę, zawistna siostra.
Popołudniową porą minął Balaton i niedługo potem przekroczył chorwacką granicę. Zdziwił się trochę, kiedy mu chorwaccy celnicy zaczęli sprawdzać samochód i dopiero po chwili skojarzył, że Chorwacja nie należy do Unii Europejskiej. Wymienił pięćdziesiąt dolarów na chorwackie kuny, zapłacił za autostradę i niecałe dwie godziny później minął chorwacką stolicę, Zagrzeb.
- Split czy Rijeka? - zastanowił się na rozdrożu i ostatecznie wybrał bliższą Rijekę. – Na jeden dzień wystarczy - zadecydował. - Jak zajadę do Rijeki, to będę miał za sobą ponad tysiąc kilometrów.
Wjechał do Rijeki ciepłym, pogodnie rozświetlonym wieczorem.
Zaparkował na wzgórzu i spoglądał zachwycony na ścielącą się pod nim panoramę, rozmigotanego światłami wieczoru miasta. Opadało tak stromymi tarasami do morza, że w wielu miejscach zamiast ulic, znajdowały się szerokie schody, przy których stały tonące w zieleni budynki. Śliczne, zbudowane z białego kamienia wille, o ślicznych, czerwonych dachach. Nagrzane południowym słońcem powietrze, tak było przesycone o wieczorze, cudowną atmosferą szczęśliwości, tak rozjaśnione i promienne, że poczuł się wypełniony po brzegi ta emanującą ku niemu radością i odeszło od niego całe wcześniejsze zmęczenie.
I skierował z wdzięcznością myśli ku Bogu, dziękując Mu za oglądane cuda. I pomyślał, że warto całymi tygodniami wędrować wzdłuż płotu szarej codzienności, żeby czasem napotkać w nim taką otwartą furtkę, przez którą można wniknąć do cudownej chwili, wynagradzającej doznane wcześniej cierpienia i smutki.
Stał, patrzył, wędrował i zwiedzał, i sycił duszę otulającym go pięknem, z wdzięcznością myśląc o dobrych Aniołach, które go pokierowały do tego pogodnego, urzekającego miejsca.
- Tak kieruj moim życiem, Boże - poprosił. - Jeżeli taka Twoja wola, żebym od czasu do czasu mógł przeżywać takie szczęśliwe chwile, które mi z nawiązką będą wynagradzać doznawane upokorzenia, cierpienia i krzywdy.
- Takie szczęśliwe chwile umarzają traumatyczną przeszłość - nie wiadomo skąd usłyszał i skinął potakująco głową.
- Tak, tak, umarzają - przytaknął. - Pozwalają ją w pewien sposób pozostawić za sobą, zneutralizować, unieważnić.
- Czujesz?
- Co?
- Jak znika cała twoja traumatyczna przeszłość? Popatrz, już jej nie ma, więc staraj się być szczęśliwy, żeby swoim szczęściem pełniej wielbić Boga. Opanuj niepokój, lęk pokonaj skryty i zakręty życia, zdobądź dalsze szczyty, o wieczornej porze zanuć swą piosenkę, ciągle jestem z tobą, podaję ci rękę.
- Ale kim Ty jesteś?
- Jeszcze mnie w swoim życiu nieraz usłyszysz, a może nawet zobaczysz…
- Jesteś moim Aniołem? - wyszeptał, ale nie usłyszał odpowiedzi.
I tylko gwiazdy zamigotały jaśniej na niebie, jakby zapewniały, że w niebiosach wszystko jest na swoim miejscu.
Zaczął się rozglądać za jakimś spaniem, bo dochodziła dziewiąta wieczór, ale w odwiedzanych hotelach, wszędzie trzymano tę samą cenę, sto dolarów za nocleg.
- Co tu zrobić? - rozmyślał zmartwiony. - Luty, martwy sezon, pokoje świecą pustkami, a oni za kilka godzin spania chcą ode mnie sto dolarów.
Zaczął szukać po prywatnych pensjonatach, ale prawie nigdzie nie chciano otwierać, a kiedy w końcu otworzono, to stary, siwy Chorwat powiedział nocleg za pięćdziesiąt dolarów.
Obejrzał zimny, zawilgocony pokój i zaproponował trzydzieści, ale Chorwat pokręcił przecząco głową, więc pojechał szukać innego miejsca. Minęła jedna godzina i druga, pogasły po domach światła, a on ciągle nie miał gdzie przytulić głowy do poduszki. Pojechał nadmorską aleją za miasto, przystając i pytając w hotelach o nocleg, ale wszędzie słyszał tę samą zaczarowaną cenę, sto dolarów.
Zawrócił w końcu do pensjonatu, w którym chciano pięćdziesiąt dolarów, ale grający z kolegami w karty, obrażony Chorwat powiedział, że już nie można i pokazał ręką, żeby jechać w stronę portu.


Jestem bardzo zmęczony

Jechał portową dzielnicą, na ścianach mijanych domów widniały blizny po niedawno zakończonej, bratobójczej wojnie, która nastąpiła po rozpadzie Jugosławii. Stanął przy rozwalonej, pokiereszowanej armatnimi pociskami kamienicy, kiedy usłyszał dochodzącą z niej muzykę. Na parterze znajdowała się restauracja, a nad nią straszyły dwa wypalone piętra. Przez roztrzaskane okna widać było zdemolowane wnętrza hotelowych pokoi.
- Może mi się pozwolą tam na górze przespać - pomyślał i wszedł do restauracji na dancing.
Buchnęła na niego roztańczona muzyka, stał pośród rozbawionego tłumu, odurzony laserowym światłem dyskoteki i półprzytomnie rejestrował zmieniające się jak w kalejdoskopie konfiguracje.
Jedno, co dobrze zapamiętał, to piękne twarze młodych kobiet, posiadały w sobie jakiś nieuchwytny czar, który sprawia, że kobieta budzi zachwyt, zauroczenie. Swego czasy, jako młody chłopiec oglądał jugosłowiański film wojenny film i miesiącami chodził później zakochany w grającej główną rolę aktorce. I właśnie te kobiety na dancingu były obdarowane podobnym do niej, wspólnym, wdzięcznym, słowiańskim rysem. I zadźwięczały w jego duszy szlachetne struny, ale zadźwięczały tylko na chwilę, bo bardzo był zmęczony i potrzebował odpoczynku.
A później podszedł do dwóch ślicznych kelnerek i wyciągnąwszy pięćdziesiąt dolarów, pokazał do góry na wypalone piętro, że chciałby się tam przespać. Wyobraziwszy sobie, że za chwilę przyłoży głowę do poduszki, spojrzał na kelnerkę z tak ciepłym, proszalnym uśmiechem, że spojrzała na niego z tak zaskoczonym wahaniem, że wyczuł, że pojawiła się szansa.
- A idź z nim, a co ci zależy - zachęciła ją stojąca obok koleżanka i kelnerka i zapytała, chcąc się upewnić.
- Chcesz się ze mną przespać?
Nie znał chorwackiego, ale zrozumiał, że go niewłaściwie zrozumiały.
- Jestem bardzo zmęczony - powiedział zmieszany i pokręcił przecząco głową.
I wtedy one przestały na niego zwracać uwagę, więc wyszedł, wsiadł do samochodu i odjechał.
Stanął pod pierwszym napotkanym hotelem, zapłacił sto dolarów i po chwili zasnął w zalatującym naftaliną, staroświeckim łożu... I żal mu było nie poznanej, kelnerki ślicznej, uśmiechniętej, w czas utracony niekochanej, na przekór sobie odepchniętej, tak blisko była, tak daleko.
- Łza mi się zbiera pod powieką? - pomyślał zmartwiony. - Jestem bardzo zmęczony. Oczy mnie pieką i na rano tak mi zaropieją, że nie będę mógł rozewrzeć powiek, szkoda, że nie zabrałem ze sobą kropli.
Przespał siedem godzin, rano o dziesiątej zjadł wliczone w sto dolarów śniadanie, a później porozmawiał przez chwilę z recepcjonistą.
Wyjaśnił, że szuka miejsca na kolonię i dostał numer telefonu do właścicielki pobliskiego pensjonatu. Zatelefonował do niej i umówili się na dalsze negocjacje w pensjonacie.


Dziewczyna z mewą na ręce

Do spotkania pozostało jakieś trzy godziny, więc pojechał zwiedzić pobliską Opatiję, najmodniejszy kurort Chorwacji, ulubione miejsce polskich turystów. Zanurzył się w bujną, śródziemnomorską roślinność nadmorskiego ogrodu, rośliny do niego sprowadzono z różnych zakątków świata, między innymi z Chin, Japonii i Australii. W tutejszym, łagodnym klimacie rosło ponad sto pięćdziesiąt gatunków.
Nadmorskim bulwarem doszedł później do pomnika dziewczyny z mewą na ręce Stała na wypiętrzającym się z morza obelisku i spoglądała przed siebie, a wiejące od morza wichry przynosiły jej wieści z dalekiego świata. A ona tak stała zamyślona, ze zrywającą się z jej ręki do lotu mewą.
- Dziewczyna z mewą - rozmawiał sam ze sobą w myślach. - Po chorwacku to będzie, dievojka s galebom, czyli dziewoja z gołębiem, prawie jak po polsku, można zrozumieć.
Pół godziny przed umówionym spotkaniem, pojechał pod podany adres.
Otoczony zielenią, stojący na wzgórzu pensjonat, stanowił wymarzone miejsce na kolonię. Pod nim migotało rozświetlone słońcem morze. Pomimo, że dopiero kończył się luty, tutaj już trwała śródziemnomorska wiosna. No tak, miejsce było piękne, ale młoda bizneswoman zaśpiewała taką cenę, że nawet gdyby utargował połowę, to i tak byłoby jeszcze za drogo. Zresztą, nawet się nie próbował targować, nauczony wczorajszym, przykrym doświadczeniem. Zrobił znużony, zniechęcony grymas, kiwnął na pożegnanie głową i odjechał bez słowa.
Chwilę później siedział w ogródku nadmorskiej restauracji i czekając na zamówiony posiłek, wystawił twarz do słońca. Zrelaksowany i przytulony do pieszczotliwie roześmianych promieni.
Szczerze mówiąc, nie był przyniesionym jedzeniem zachwycony. Sałatka i pieczone ziemniaki były w miarę normalne, ale żeberka twarde jak z konia, nie wybrzydzał jednak, bo bardzo był głodny. Zapłacił chorwackimi kunami, jakieś siedem dolarów, a później posiedział jeszcze przy herbacie, wypoczywając w pogodnej, ozdrowieńczej atmosferze, przesyconej radośnie świecącym z błękitnego nieba słońcem.
Około piątej po południu wyruszył w powrotną drogę i późnym wieczorem, dojeżdżając do węgierskiej granicy, stanął na kolację po chorwackiej stronie. Przydrożna karczma przypominała mu zapamiętane z pijackich czasów spelunki, ale nikt go tutaj nie zaczepiał i zajadał ze smakiem, bez pośpiechu i w spokoju.
Odjeżdżając z parkingu, najechał przy cofaniu na ukryty w trawie fundament i uszkodził tłumik. Linką holowniczą przywiązał do zderzaka wlokącą się po ziemi rurę wydechową i wjechawszy na Węgry, zatrzymał się na nocleg w pensjonacie nad Balatonem. Cena za jednoosobowy pokój z łazienką i śniadaniem wynosiła piętnaście euro, pokój był ładny i o wysokim standardzie.
Wykąpał się rankiem pod prysznicem, a później zszedł do salonu na wytworne śniadanie, podane w formie szwedzkiego stołu. Jadł, zapatrzony w rozlane, aż po horyzont, rozmigotane słońcem wody Balatonu, z przeszklonej werandy rozciągał prześliczny widok na jezioro.
Podczas posiłku zauważył, że właścicielka pensjonatu oglądnęła jego ochlapany błotem samochód z urwanym tłumikiem, a później wyjęła telefon i po chwili zjawił się przy niej postawny, szpakowaty sąsiad.
- No cóż, jak cię widzą, tak cię piszą - pomyślał. - A czternaście lat temu ten samochód był taki piękny, najładniejszy w moim rodzinnym mieście. Jak nim przyjechałem z Kolonii, to zazdrosny szwagier nie odzywał się do mnie przez pół roku, dopóki sobie podobnego nie kupił - wspominał.
I przypomniały mu się słowa świętego Pawła, że przemija postać tego świata.
Żeby zrównoważyć wywarte na właścicielce pensjonatu przykre wrażenie, zachowywał się nad wyraz przyzwoicie, a kiedy płacił za pokój, to wyciągnął dwadzieścia euro i zrezygnował z reszty, dając pięć euro napiwku. I wtedy kobieta powiedziała po polsku, dziękuję, a sąsiad pomachał mu życzliwie na pożegnanie ręką. Odpowiedział uśmiechem i odjechał z przeraźliwym hałasem rozerwanego tłumika.
Ciągle panowała rozświetlona, słoneczna pogoda i kilkadziesiąt kilometrów dalej stanął nad Balatonem. Okolone piaszczystymi plażami, rozzłocone słońcem jezioro wyglądało z tego miejsca szczególnie piękne. W porozrzucanych wokoło ogrodach wznosiły się piękne, secesyjne wille. W jednym z butików na plaży kupił sobie za pięć tysięcy forintów modne, sportowe ubranie.
Wieczorem dotarł do domu i zakończona podróż stała się jeszcze jednym urokliwym wspomnieniem, pełnym pogodnie świecącego słońca, i pomyślał, że chciałby tutaj jeszcze kiedyś powrócić.


Zew włóczęgi

W lipcu, podczas zorganizowanych na Słowacji kolonii, dowiedział się od słowackiego biznesmena, że organizuje on co roku sezonowe grupy pracowników i jeździ z nimi do Włoch na zbiory pomidorów.
- Może by tak zorganizować polską grupę? - pomyślał.
Kiedy zaczął wypytywać o szczegóły, Słowak nabrał wtedy wody w usta i dowiedział się tylko tyle, że plantacje są w pobliżu miasta, Foggia.
Minęły wakacje i na początku jesieni znowu zatęsknił za wielkim światem i postanowił się wybrać do Italii, żeby nawiązać kontakty z plantatorami pomidorów. Zatelefonował do kolegi, o którym wiedział, że jest dobrym kierowcą i zaproponował mu wspólny wyjazd do włoskiej Foggi.
- Chcesz, Waldek, jechać ze mną samochodem do Włoch? – zapytał. – Pokryję ci koszty podróży, bo szukam we Włoszech kontaktów i potrzebny mi drugi kierowca.
Kiedy mieszkający trzysta kilometrów od niego kolega wyraził zgodę, umówił się z nim na dworcu kolejowym w Krakowie, skąd go odebrał samochodem i pojechali dalej razem na los szczęścia.
I tak się zaczęła jego włoska podróż, po której napisał swoją najpiękniejszą książkę. Fenomenalną, inną niż wszystkie opowieść o miłości, o dziewczynie znikąd, która odnalazła wiodące ku ocaleniu przeznaczenie na pograniczu snu i jawy.
Wyjechali w Krakowa o niedzielnym poranku i przez przejście graniczne w Chyżnem wjechali na Słowację, i pomknęli autostradą w stronę słowackiej stolicy. Kiedy mijali Bratysławę, zostali zatrzymani przez dwóch cwaniaków, którzy udając straż miejską, usiłowali wyłudzić tysiąc pięćset koron mandat.
- Daj tysiąc pięćset koron, bo zabierzemy wam paszporty - grozili, jednocześnie rozglądając się nerwowo na boki.
- Mam tylko pięćset.
- To dołóż dwieście złotych.
- Dwieście złotych za tysiąc koron? Przecież to jest drugie tyle!
Coraz bardziej się upewniał, że ma do czynienia z oszustami.
Wyciągnął notes i spisał numery rejestracyjne słowackiego samochodu, a później odszedł kilkanaście kroków i udawał, że telefonuje z komórki. Rozmawiał po polsku, co jakiś czas wtrącając po słowacku nazwę polskiej ambasady, velvyslanectvo.
Spanikowali i najpierw oddali mu pięćset koron, a później zapytali, gdzie pracuje i wtedy odpowiedział wkurzony, że jest właścicielem turystycznego biura, majitelem i zatrudnia pięciuset ludzi. Zamachali rękami, wsiedli do samochodu i po chwili pozostał po nich tylko siwy dym, kiedy odjeżdżali, pomagał im na pożegnanie ręką.
Za Bratysławą zjedli w restauracji gulasz z knedlikami i niedługo potem wjechali autostradą do Austrii. Minęli Wiedeń i po przejechaniu w cztery godziny czterystu kilometrów, znaleźli się w pobliżu włoskiej granicy.
I wtedy wystrzeliły przed nimi Alpy Dynarskie i stanęli zachwyceni na parkingu, podziwiając łagodne, pastelowe kolory, rozświetlonych słońcem alpejskich szczytów. Po raz pierwszy widział takie inaczej piękne góry, wyglądały jak rozświetlone od środka słońcem.
- Prześliczne - odezwał się Waldek po długiej chwili zachwyconego milczenia.
Przytaknął w milczeniu skinieniem głowy.
Robiło się coraz ciemniej, w pobliżu Wenecji plątanina autostrad osiągnęła gigantyczne zagęszczenie. Mnożyły się zjazdy i rozjazdy, a przed oczami zawirowała kolorowym światłem dyskoteka drogowskazów i reklam. Jechał na wyczucie, z duszą na ramieniu, bo żeby było jeszcze ciekawiej, zaczęła siąpić dokuczliwa mżawka i od mokrego asfaltu odbijały się oślepiające go światła. Nie było widać końca tej rzeki światła, odetchnął z ulgą, kiedy łuna wokół Wenecji zaczęła w końcu blednąć, pozostawać za nimi coraz bardziej w tyle.
Dochodziła północ, a oni ciągle wjeżdżali na kolejne autostrady, jechali już tak na zmianę od szesnastu godzin. Mieli za sobą ponad tysiąc trzysta kilometrów, minęli Bolonię i znaleźli się na Via Adriatica, autostradzie biegnącej wybrzeżem Adriatyku, po cholewie włoskiego buta
- Pamiętasz może, Kuba, o której jedliśmy obiad?
Waldek delikatnie dawał do zrozumienia, że czas na kolację.
- Jeszcze trochę, Waldek, jeszcze trochę - odpowiedział i jechał dalej jak w transie.
Dopiero uwaga kolegi o noclegu sprawiła, że zjechał z autostrady i zaczęli szukać hotelu.
Kiedy usłyszał, że doba kosztuje sto euro, zrezygnował z pokoju i poszli na kolację do hotelowej restauracji. Zjedli za dwadzieścia euro dwie porcje lazanii i wjechawszy z powrotem na autostradę, zaczęli co jakiś czas zjeżdżać, rozglądając się za noclegiem, ale wszędzie słyszeli tę samo cenę, sto euro.
- Podobnie, jak na Chorwacji - mruknął ponuro do kolegi.
Był coraz bardziej głodny, gniewny, samotny i zmęczony.
Stali w ciemnościach na peryferyjnej drodze. Właśnie przed chwilą zrezygnowali z kolejnego hotelu, i tylko wicher poświstywał obojętnie, i nagle poczuł, że umiera.
- Umieram - powtórzył kilka razy, z narastającą paniką.
- Spokojnie - skontrował Waldek. - Siądę za kierownicą.
- Gdzie jedziemy? - zapytał kolega, kiedy już się zamienili miejscami.
- A jedź gdzie chcesz... Do najbliższego hotelu.
Zwiesił głowę i ocknął się z letargu przed hotelem.
Zapłacił sto euro za pokój, zażył uspokajającą tabletkę i po chwili przytulił głowę do poduszki.
Wstali na drugi dzień wypoczęci i wyruszyli po śniadaniu autostradą w dalszą drogę. Wcześniej wstąpili do sklepu, gdzie kupił za osiem euro czterdzieści przypominających bułeczki rogalików, dwadzieścia z czekoladą i dwadzieścia z budyniem. Hermetycznie zapakowane w aluminiową folię i nafaszerowane chemicznymi polepszaczami, posiadały kilkunastodniowy okres trwałości, a po otwarciu były pulchne i smaczne. Do Foggi pozostało im jeszcze około sześćset kilometrów.
- Zorientujemy się na miejscu, co dalej - wyjaśnił Waldkowi. - Słowak mówił, że będzie z ludźmi przez całą jesień we Włoszech, więc może się u niego za friko prześpimy.
Czuli się wypoczęci, radośni, naładowani pozytywną energią śródziemnomorskiego klimatu.
Kończył się wrzesień, ale tutaj panowała słoneczna, upalna, lipcowa pogoda. Zdjęli koszule, pootwierali wszystkie okna i jechali z szybkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę, owiewani orzeźwiającą, morską bryzą i ciepłym, południowym wiatrem. Kiedy zauważył, że człowiek w tym klimacie o wiele szybciej regeneruje nadwątlone siły, siedzący za kierownicą Waldek nagle zaczął gwałtować, że umiera
- Umieram... Umieram... Umieeeraaam.…
Beczał żałośnie jak koza, więc go poprosił, żeby dociągnął do parkingu, bo chciałby jeszcze trochę pożyć.
I wtedy kolega przestał umierać, i w samochodzie zapadła cisza, i każdy siedział zatopiony we własnych myślach.
- Widzę, Waldek, że ci to moje wczorajsze umieranie nie daje spokoju - zwrócił się do kolegi, kiedy stanęli na parkingu. - A więc posłuchaj, bo uważam, że ci się należy wyjaśnienie.
Waldek przestał zajadać rogalika i zastygł z pełnymi ustami.
- Osiemnaście lat temu rzuciłem picie, ale głód alkoholowy we mnie pozostał jak uśpiony grizzly i wczoraj go nieopatrznie zbudziłem...
- I zostałeś zaatakowany przez niedźwiedzia?
- Mniej więcej, głód alkoholowy przetransformował w panikę przed śmiercią.
- A dlaczego się tak przemienił?
- Bo tak sobie silnie w swoim umyśle zakodowałem, że alkohol jest dla mnie gorszy od jadowitej kobry, że postanowił mnie zaatakować podstępnie w zamaskowanej postaci.
- Jako grizzly?
- Tak, jako grizzly, jest taka zabawa, piosenka o starym niedźwiedziu... Na początku dzieci śpiewają, że chodzą po cichutku wokoło śpiącego niedźwiedzia, bo gdyby się obudził, toby je pozjadał.
- I ty go wczoraj obudziłeś, bo ci szkoda było na hotel?
- Również i przez to... Osiemnaście lat temu uśpiłem w sobie chorobę alkoholową, małego niedźwiadka, który przez te lata wyrósł na ogromne bydlę.
- Dobrze, że cię nie pożarł...
- No dobrze, dzięki tobie dobrze, bo zapomniałem, że jako trzeźwy alkoholik powinienem unikać Głodu, Gniewu, Samotności i Zmęczenia, bo uczucia te budzą we mnie głód alkoholowy, a więc mogą doprowadzić do nawrotu choroby.
- Hmm...
- Wymienione przeze mnie uczucia nazywają się po angielsku: Hungry, Angry, Lonely i Tirend, czyli w skrócie HALT! Co po niemiecku znaczy, stań! zatrzymaj się! Wczoraj nieopatrznie rozhuśtałem wszystkie te uczucia i zaatakowały mnie z poczwórną siłą.
- Hmm...
Skwitował kolega, po czym wsiedli w samochód i wyruszyli w dalszą drogę.
I tylko wiejąca od morza bryza pluskała cichutko o lepszym świecie, do którego droga wiedzie po przerzuconych nad przepaściami zwątpienia mostach miłości.
Z przeżytego wówczas ataku paniki, przyswoił sobie słówko kolegi, spokojnie, i kiedy zaczynał się nakręcać, to go sobie powtarzał w myślach i o dziwo, pomagało. To na pozór zwykłe słowo posiada w sobie moc wyciszającą nadmiernie rozhuśtane emocje.


San Marino

Jechali adriatycką autostradą, owiewani łagodnym wiatrem.
- Wstąpimy do San Marino – postanowił, kiedy zobaczył drogowskazy kierujące w stronę malutkiej republiki.
Chwilę później skręcili w stronę niewielkiego państewka, którego granice rozciągają się na odległość armatniego strzału z murów miasta.
Najjaśniejsza Republika San Marino, to jedyne istniejące do naszych czasów, włoskie miasto, które jest państwem. Mieszkańcy bardzo silnie podkreślają swoją suwerenność. Liczące około trzydziestu tysięcy San Marino stanowi niewielką enklawę na terytorium Włoch. Ot, taka śliczna, górska szarotka we włoskim ogrodzie.
Posadowiona na szczycie Monte Titano gmina chrześcijańska, jest najstarszą republiką świata. Została założona ponad tysiąc siedemset lat temu przez świętego Marinusa, który schronił się tutaj wraz z ludźmi przed prześladującym chrześcijan cesarzem, Dioklecjanem. Gościnni mieszkańcy do dzisiaj kultywują chlubne tradycje wolnościowe i udzielają prześladowanym azylu i pomocy.
Szeroka dwupasmówka wspinała się znad morza serpentynami na wysokość siedmiuset metrów i po przejechaniu około trzydziestu kilometrów znaleźli się w San Marino. Przekroczenie granicy wyglądało w ten sposób, że przejechali pod umieszczoną nad ulicą nazwą republiki. Po jej obu stronach stali na chodnikach halabardnicy w średniowiecznych hełmach i mundurach. Miasto trochę przypominało inkaskie Machu Picchu. Wciśnięte w skały domy wyglądały, jakby ukształtowane wiatrem, deszczem i słońcem, u stóp góry niebieściły się fale morza.
Kiedy stanęli na parkingu i wybrali się na zwiedzanie miasta, wziął ze sobą komplet figurek, pokazał je na bazarze, ale straganiarka nie była zainteresowana i kupiła szopkę za dwadzieścia euro dopiero po długich namowach. Mówiąc szczerze, miał już tych szopek powyżej uszu.
- To był poroniony pomysł z ich produkcją – mruknął do kolegi . – Nie wiadomo po co tyle naprodukowałem.
- Wiadomo, wiadomo, masz nieprzeciętny talent do komplikowania sobie życia.
- Aleś ty, Waldek, mądry.
- Przynieść ci jeszcze z samochodu do sprzedania ze dwa komplety?
Udał, że nie słyszy, a później dał te dwadzieścia euro koledze, który kupił żonie na pamiątkę filiżankę, na której sprzedawca wymalował pędzelkiem jej imię.
- Siedzi nocami na czacie i pije ogromne ilości kawy - wyjaśnił kolega.
Nie skomentował, znał to ciężkie uzależnienie, bo sam niedawno chorował na czatoholizm.
Uniósł głowę i spojrzał z zachwytem na trzy wierzchołki góry, Titano, na których wznosiły się połączone fortyfikacjami orle gniazda. Najwyższy zamek wieńczyła wysmukła wieżyca, zbudowana na krawędzi nadmorskiego urwiska. Nie zdecydowali się na podejście w panującym upale i zawrócili do samochodu, czekała na nich daleka i nieznana droga.


Neapol

Stanęli na parkingu w pobliżu Foggi i zatelefonował do słowackiego kierowcy, który mu na koloni opowiadał o zbiorach pomidorów.
- Nie możemy się spotkać, bo o już wróciłem z Włoch do domu - usłyszał i rozłączył się szybko, żeby nie płacić za roaming.
Postanowił, że pojadą odwiedzić mieszkających koło Neapolu znajomych.
Przejechali w poprzek na drugą stronę włoskiego buta, dwieście pięćdziesiąt kilometrów, przedarłszy się przez Apeniny znad Adriatyku nad Morze Śródziemne i wjechali na Autostradę Słońca. Zgodnie z mapą, powinni byli z niej byli zjechać po piętnastu kilometrach, ale nie mogli się połapać, porwani rwącą rzeką pojazdów, i jeździli tam i z powrotem. Po dwóch godzinach zjechali w końcu z autostrady na chybił trafił, pierwszym lepszym zjazdem, i ugrzęźli na jakiejś zatłoczonej ulicy Neapolu. Postali przez chwilę, żeby się trochę opamiętać, ochłonąć, a później zatelefonował po pomoc do znajomych.
- Przyjechałem z kolegą za interesami - wypalił prosto z mostu. - I chcielibyśmy skorzystać z waszej gościny.
- Nie ma sprawy - usłyszał. - A gdzie w tej chwili jesteście?
- Na jakiejś ulicy w Neapolu, niedaleko jest stacja metra z posągiem Herkulesa.
- Czekajcie tam na mnie koło tego posągu – zaproponował znajomy. – Przyjadę metrem, a później z wami wsiądę do samochodu i pokażę wam drogę.
Godzinę później siedzieli u znajomych przy kolacji.
Pochodząca z Polski rodzina mieszkała w letniskowej miejscowości w pobliżu Neapolu i wieczorem wybrali się z nią na spacer. Październikową porą spacerowali w koszulkach z krótkim rękawem, o dziesiątej wieczorem powietrze było nagrzane jak w środku upalnego lata. Na falach pluskających o nadmorską promenadę, kołysały się światła ulicznych latarni.
- Czeka na klienta – znajoma pokazała dyskretnie na stojącą pod latarnią kobietę.
Rano gospodarze wstali wcześnie do pracy, a oni obaj poszli po śniadaniu nad morze, ale przy wejściu na pustą po sezonie plażę zażądano od nich po dziesięć euro.
Zrezygnowali więc i poszli wzdłuż ogrodzenia, dopóki nie doszli do dzikiej plaży, do której drogę pokazał im napotkany młody Polak. Mieli ze sobą kanapki, więc przeleżeli na plaży do wieczora, co jakiś czas brodząc w ciepłej, przybrzeżnej wodzie, która dwieście metrów od brzegu sięgała im zaledwie do piersi. Musieli uważać, żeby nie przekroczyć przedłużonej w morze, umownej granicy dzikiej plaży, bo co jakiś czas przychodził z pobliskiej restauracji Neapolitańczyk, sprawdzając, czy nie wpływają na jego prywatne wody.
Opromienieni czerwono zachodzącym słońcem, ruszyli wieczorem z butami w rękach ku miastu. W połowie plaży leżała w zwiewnej sukience na nagrzanym piasku dziewczyna, z podłożonym pod głowę plecakiem. Pomiędzy rozchylonymi, ugiętymi w kolanach nogami widać jej było jasną plamę, białych majtek.
- Wygląda na Polkę - zauważył głośno, kiedy ją mijali, na co w odpowiedzi, spojrzała na nich z jasnym uśmiechem.
Skinęli jej życzliwie i poszli dalej, nie zahaczywszy o pokazywaną na wabika, białą przynętę.
Wrócili do znajomych i po przeprowadzeniu z nimi bezowocnych konsultacji na temat zbioru pomidorów, postanowili jechać dalej na południe.
- Może znajdziemy plantacje dalej na południu - rozważał przy kolacji. - Mam telefon do brata męża córki kuzyna...
- Do kogo, Kuba, do kogo?! – gospodarz nie potrafił załapać, więc zaczął mu tłumaczyć, a kiedy tamten dalej nie kapował, to rozrysował mu na kartce całe drzewo genealogiczne.
- Widzisz – tłumaczył znajomemu. – Mój dziadek ożenił się z moją babcią, która w połowie była Węgierką, bo pradziadek był Węgrem i babcia miała czterech synów, z których najstarszym był mój ojciec, a jego najmłodszy brat miał syna, którego córka ożeniła z Włochem, którego brat mieszka w Cosenzie. I właśnie do tego brata męża córki mojego kuzyna mam telefon. Teraz już rozumiesz o co chodzi?
Znajomy skinął potakująco głową, ale oczka tak mu latały na boki, jakby przed chwilą wysiadł z diabelskiego młyna.
- I właśnie do niego jedziesz? – zauważył inteligentnie znajomy.
- No właśnie, brat męża córki mojego kuzyna mieszka jeszcze dalej na południu, trzysta kilometrów za Cosenzą i może tam się czegoś konkretnego dowiemy.
Chciał zapłacić znajomym za pobyt, ale nie przyjęli pieniędzy, sugerując, żeby po powrocie do kraju dał na Mszę świętą w intencji ich rodziny, na co skinął potwierdzająco głową.
Dał znajomym w prezencie szopkę, zostawiając u nich na przechowanie pozostałe pozostałe osiem kompletów, których już później nie odzyskał.
Przespali u znajomych kolejną noc i w środę o poranku wyruszyli w dalszą drogę na południe. Biegnąca od Neapolu na południe autostrada była bezpłatna, środkiem rósł kwitnący żywopłot, panowała ciepła, letnia pogoda i jechali bez koszul z pootwieranymi oknami. W południe zjechali z autostrady i stanęli na jakiejś ulicy w Cosenzie, skąd zatelefonował do brata męża córki kuzyna, ale bardzo szybko się zorientował, że z tej mąki chleba nie będzie i zakończył rozmowę. Siedział obok kolegi w samochodzie i zastanawiał się nad rozłożoną mapą, co dalej.
- Jedziemy na Sycylię – powiedział do kolegi po namyśle. – Pojedziemy na Sycylię, pozostało nam już tylko dwieście kilometrów, może na Sycylii znajdziemy jakieś plantacje
- Na razie znaleźliśmy pomarańcze – kolega pokazał na rosnące w przydomowym ogródku drzewo, pod którym leżały w trawie duże, złote pomarańcze.
- Czemu nie, mogą być pomarańcze, ciekawe, czy te pod drzewem są dojrzałe?
- Skoro leżą pod drzewem, to na pewno - zauważył kolega i włożywszy przez ogrodzenie patyk, przyturlał zakazany owoc do ręki.
I wtedy z domu wyszedł jakiś mafiozo z obrzynem, rozległo się głośne pif paf i nad strzelbą ukazał się obłoczek dymu. Drugie pif i paf zagrzmiało, kiedy wskakiwali do samochodu.
- Jak myślisz, Kuba, chyba strzelał ślepakami? - zastanawiał się kolega, kiedy już jechali po autostradzie.
- Nie wiem, ale możemy sprawdzić.
- A można wiedzieć w jaki sposób?
- Tam pod drzewem jeszcze leży kilka pomarańcz, pif paf! pif paf! - przedrzeźniał kolegę, który go wcześniej przedrzeźniał, że umiera, a teraz udawał, że nie słyszy.
W biegnącym środkiem autostrady zielonym żywopłocie kwitły wielkie jak piwonie, jasnoróżowe kwiaty.

Mario

Jechali bez pośpiechu, a kiedy zauważył nad autostradą tablicę kierującą do Terme Caronte, postanowili tam wstąpić.
- Skoro pisze, terme - powiedział do Waldka. - To może tam są termalne baseny, odpoczniemy i zażyjemy kąpieli.
- I może coś zjemy – dopowiedział Waldek. – Bo nie jedliśmy od dziewięciu godzin i trzeba uważać, żeby się twój grizzly nie zbudził.
- Zjemy, zjemy, a jak nie, to może znajdziemy pomarańcze.... Pif paf, pif paf!
Zjechali z autostrady i po przejechaniu około dwudziestu kilometrów, znaleźli się na spalonej słońcem, wyludnionej równinie.
Na wzgórzu wznosił się niewielki budynek, nad drzwiami którego pisało, że to są termy, kilkadziesiąt metrów dalej była budka, przypominająca sportową strzelnicę, w której młoda kobieta sprzedawała jedzenie. Obok stało pod parasolami kilka stolików, a z tyłu bufetu znajdowała się hacjenda.
Podeszli i zamówili dwie kawy espresso, które im podano w mikroskopijnych filiżaneczkach, z pucharami wody mineralnej do popicia. Kawa była tak mocna, że aż gęsta, pili ją malutkimi łyczkami, przepijając wodą mineralną i rozmawiając o pobliskich termach.
- Można się tam wykąpać za osiemdziesiąt euro w wannie gorącego błota - wtrąciła się po polsku sprzedająca w bufecie kobieta.
Pochodziła ze Śląska, wyszła za mąż, za właściciela hacjendy i razem z mężem prowadziła small biznes, niewielką gastronomię.
- Tęsknię za Polską - wyjaśniła. - Za polską mową, za koleżankami, tak się niefortunnie złożyło, że w pobliżu nie mieszka żadna, polska rodzina.
- Lubi pani czytać książki? – zapytał, a kiedy potwierdziła, dał jej w prezencie swoją trylogię, trzy powieści.
Kiedy wpisywał dedykacje, poprosiła, żeby wpisał również dla męża.
- Mario! – zawołała ucieszona w stronę domu.
Z głębi zabudowań wyłonił się trzydziestoletni mężczyzna, z którym przez chwilę porozmawiała po włosku i powiedziała, że Mario zaprasza ich obu na obiad.
Pół godziny później siedzieli we czwórkę na zacienionej werandzie i jedli spaghetti z pastą pomidorową, okraszone gulaszem z owoców morza, czyli jakimiś tam niemiło pachnącymi skorupiakami. Odsuwał je podczas jedzenia dyskretnie na boki, spoglądając z lekką zazdrością na dwumetrowego Waldka, który co chwila dokładał sobie z misy kolejne porcje.
- Dziesięć euro – zaznaczał Mario przy każdej dokładce, a żona tłumaczyła, że mąż nie chce od nich pieniędzy, tylko daje do zrozumienia, że ich darzy sympatią i dlatego ich gości takim drogim jedzeniem.
- Grazie, grazie – dziękowali, kiwając głowami w stronę Mario, a Waldek cały czas robił zdjęcia i Mario, ciągle przerywał jedzenie, żeby pozować.
Godzinę później pożegnali sympatyczne małżeństwo i pomknęli dalej autostradą w stronę Sycylii.
Po przejechaniu stu kilometrów, dostrzegli drogowskazy informujące o przeprawie promowej na Sycylię, więc zjechali z autostrady i dotarli do urokliwego miasteczka, Villa San Giovanni. Zbudowana na skalnym urwisku osada, znajdowała się na czubku włoskiego buta i górowała nad cieśniną oddzielającą kontynentalne Włochy od wyspiarskiej Sycylii.
Pamiętając o radach znajomych spod Neapolu, odszukali przy jednej z wąskich uliczek dwugwiazdkowy hotel, albergo i za czterdzieści euro dostali wygodny, dwuosobowy pokój z łazienką. W znajdującym się na korytarzu aneksie kuchennym stały szklanki i elektryczny czajnik, a z pokoju można było wyjść przez drzwi balkonowe na rozległy taras z leżakami, stolikami i krzesłami. Słowem, albergo, określało się dawniej po hiszpańsku schronisko.
Stanęli o zachodzie słońca na tarasie, zapatrzeni w spotykające się pod nimi w Cieśninie Messyńskiej dwa morza, Tyrreńskie i Jońskie. Uderzał o siebie falami, zawracały i rozpływały się z powrotem, każde w swoją stronę. Pnące róże wspinały się po balustradzie na taras, a spotykające się w cieśninie morza, odwracały się do siebie plecami i rozpływały się w przeciwne strony, jakby się jedno na drugie obraziło... Między nimi nic nie było, żadnych kłótni, wyznań żadnych, nic ich z sobą nie łączyło, oprócz tchnienia wichrów zdradnych, oprócz zdradnych wichrów tchnienia, do widzenia, do widzenia.
Ślicznie tam było, w tym hoteliku, oplecionym pnącymi różami.
W znajdującym się w pobliżu niewielkim sklepiku kupili szynkę, sery, masło i pieczywo, i zjedli wieczorem na tarasie pyszną kolację, a później poszli na spacer. Zaglądali do stojących na obrzeżach plaży tawern, pełnych marynarskiego gwaru, turystów i niepowtarzalnego, egzotycznego uroku. Na niebie i na ziemi świeciło tysiące gwiazd, a po obu stronach cieśniny błyskały ostrzegawczo morskie latarnie.
Dochodziła północ, kiedy wrócili do hoteliku i wyszedłszy na taras, usiedli na leżakach i zanurzyli się w pełną uroku, gwiaździstą chwilę. Przypuszczalnie, po wygnaniu z raju pierwszych rodziców, dobry Pan Bóg rzucił ludziom na ziemię kilka rajskich okruchów i jednym z takich okruchów jest Villa San Giovanni. Czas tutaj zasnął przed tysiącami lat i słychać było, jak w nocnej ciszy oddychają tysiąclecia.
Siedzieli urzeczeni gwiaździstą chwilą, dopóki na taras nie wyszła z sąsiedniego pokoju kobieta z łaciatym Dalmatyńczykiem. Spojrzała na nich tak niemiłym wzrokiem, że przymknął oczy, żeby się od niej odgrodzić i zasłonił się przed nią zbudowanym w wyobraźni lustrem, którego skuteczność wzmocnił zbudowaną na poczekaniu mantrą.
- Jeżeli mi złorzeczy, to niech jej złorzeczenie odbije się od lustra i niech do niej powróci, jak odbity od lustra wzrok bazyliszka.
Powtórzył swoją mantrę trzykrotnie, nie otwierając oczu, a siedzący na sąsiednim leżaku Waldek zamruczał.
- Tfu, tfu, na psa urok....
I o dziwo, pies zaczął szczekać jak oszalały, a kobieta spojrzała na nich z wykrzywioną wściekłością twarzą, dostała napadu kaszlu i schowała się z psem do pokoju.
- Dobrze, że poszła – mruknął Waldek. – Co za niedobre, wstrętne spojrzenie.
- To prawda, ale czemu tak po cichu szeptałeś?
- Chodzi mi o psa.
- Wystraszyłeś się psa?
- Nie wystraszyłem, tylko nie chciałem, żeby słyszał, że na niego zrzuciłem urok.
- Bo coby się stało?
- No, jak to co? Przecież bym go nie dogonił.
- A po co miałbyś go gonić?
- No, jak to po co? Żeby na niego zrzucić urok. Ty byś nie uciekał, jakbyś wiedział, że chcą na ciebie zrzucić urok? Aleś ty, Kuba, ciężki w myśleniu.
- No ciężki, ale bardzo ładnie mi to wszystko wytłumaczyłeś.
- Podobnie, jak ty swojemu znajomemu o szwagrze ciotki.
- Nie o szwagrze, tylko o bracie męża córki kuzyna.
Uściślił i żeby udowodnić, że ma nie gorszy pomyślunek, dopowiedział, że dalmatyńczyki nie powinny być łaciate, bo się mylą z cielakami.
Rano przed śniadaniem pobiegli na plażę i wykąpali się w morzu, a później wrócili do hotelu, zjedli śniadanie i pojechali do przystani, skąd odpływały promy na Sycylię.


Etna

Zapłaciwszy kilkanaście euro za bilety, wjechali na prom i rozpoczęli półgodzinną przeprawę na Sycylię. Podczas tej krótkiej podróży poznał dwójkę młodych ludzi z Polski, studentkę i studenta, i dowiedział się od nich, że w Katanii znajduje się polski kościół, wokół którego skupia się życie polskich gastarbeiterów.
- Być może tam mógłby się pan coś dowiedzieć o zbiorach na plantacjach - sugerowali. - Stąd do Katanii jest około stu kilometrów, to piękne, duże miasto nazywane jest z racji swojej zamożności Mediolanem południa - informowali. - Przez wakacje pracujemy w restauracji na Etnie i w niedziele jeździmy do Katanii na msze do polskiego kościoła, który znajduje się niedaleko portu przy nadmorskiej alei.
- Powiedźcie mi coś więcej, jak do niego kościoła trafić – poprosił.
- Nie znamy adresu - wyjaśnili. - Ale kościół leży w portowej dzielnicy nad morzem, w pobliżu dworca kolejowego i fontanny z rzeźbą przedstawiającą uprowadzenie Prozerpiny do krainy zmarłych.
- Prozerpiny? Słyszałem, ale o uprowadzeniu Persefony.
- Odpowiednikiem greckiego mitu o Persefonie jest rzymski mit o Prozerpinie – wyjaśnił chłopiec. - Ugodzony strzałą Amora Pluton zakochał się w pięknej bogini i wyskoczywszy w cztery czarne konie z wulkanu Etna, uprowadził Prozerpinę do swojego podziemnego królestwa.
- Dobrze znasz rzymską mitologię – zauważył Kuba.
- No znam, studiujemy z Kingą w Polsce historię sztuki - pokazał na dziewczynę. – Podczas wakacji jeździmy na Sycylię i pracujemy na Etnie jako kelnerzy. Teraz już po sezonie, więc byliśmy przez tydzień u znajomych na kontynencie, niedługo będziemy wracać autobusem do kraju.
- Autobusem? Nie macie samochodu? To jak się dostaniecie na Etnę?
- Jakoś się dostaniemy.
- Jak chcecie, to was zawiozę.
- Będzie się panu chciało?
- No, pewnie.
Wyrastający z morza masyw Etny, wznosił się wysokość ponad trzech tysięcy trzystu metrów.
Zjechali z autostrady i stromą, krętą drogą wspinali się po północnym zboczu wulkanu w stronę jego licznych, uśpionych paszczy. Żeby nie przegrzać silnika, co jakiś czas robili postoje na schowanych wśród bujnej zieleni parkingach, przypominających swoją tajemniczością, zapamiętane z dzieciństwa kryjówki. W miarę wspinania się do góry, roślinność stawała się coraz uboższa, aż w końcu zanikła zupełnie i droga wiła się pośród czarno zastygłych zwałów lawy. Gdzieniegdzie straszyły ruiny domów, wypalonych przez wulkaniczne erupcje.
Przez chwilę posiedzieli z młodymi w restauracji na Etnie, prawie u samego szczytu, a później się pożegnali i stanęli trochę niżej na turystycznym parkingu. Wąska, asfaltowa droga osiągała tutaj swoje apogeum i zaczynała opadać w stronę Katanii, południowym zboczem wulkan. Pracujące pełną parą spychacze, bez przerwy przewalały zwały lawy, poszerzając parking, na którym stały setki samochodów i autokarów z całej Europy. Panowała bezustanna rotacja, jedni przyjeżdżali drudzy odjeżdżali, gwar, ruch, ożywienie i pomieszanie języków, ludzie tłoczyli się do kramów jak na odpustowym jarmarku.
Ubrali kurtki z kapturami, z rozkoszą wdychając orzeźwiające, chłodne powietrze, które po panujących na dole upałach, stanowiło przyjemną odmianę. Kupił mamie na pamiątkę figurkę Ojca Pio, a dla siebie i kolegi figurki Matki Boskiej. Figurki były wyrzeźbione z ciemnej lawy koloru grafitu i stanowiły oryginalne pamiątki.
Godzinę później zajechali do Katanii i tutaj zaczęły się problemy ze znalezieniem polskiego kościoła. Nie mogli się z Sycylijczykami dogadać ani po polsku, ani po niemiecku i chociaż rysował im na kartce kościół, fontannę i dworzec kolejowy, to nie kojarzyli o co chodzi.
Po kilku godzinach daremnych poszukiwań usiedli zmęczeni na jakimś skwerku, na który ich przed chwilą mylnie skierowano. Faktycznie, obok był kościół, ale nie polski, a obok kościoła dworzec, ale nie kolejowy, a bijąca na skwerku fontanna przypominała rachityczny prysznic.
- Nie ma rady, Waldek - powiedział do kolegi. - Musimy wrócić na Etnę i dopytać się młodych dokładniej.
W zapadającym zmierzchu, wspinali się z powrotem samochodem ku szczytowi góry.
- Ale jak my ich znajdziemy po nocy - zastanawiał się Waldek, kiedy mijali ładnie oświetlony pensjonat. – Jeszcze nas napadną jakie grizzly, a jak taki pieprznie w samochód, to już tylko egzekwie żałobne i kaplica.
- Jasne, z grizzly nie ma żartów – przytaknął koledze i po chwili wnosili do pensjonatu bagaże.
Prowadzące pensjonat spokojne, młode małżeństwo, emanowało życzliwym ciepłem. Za kolację, nocleg i śniadanie dla dwóch osób zapłacił w sumie pięćdziesiąt euro.
Następnego dnia wrócili do restauracji na Etnie, gdzie dostali od młodych gazetę z planem Katanii, na którym dziewczyna zaznaczyła krzyżykiem polski kościół.


Po co pan tu przyjechał?

Wrócili do Katanii i tym razem już bez problemów znaleźli stojący przy nadmorskiej alei kościół. W pobliżu znajdował się dworzec kolejowy i duża, piękna fontanna z Plutonem, który czterema rozszalałymi końmi uwoził Prozerpinę do swojego podziemnego królestwa. Niezliczone strumienie wody spowijały marmurową kompozycję mgielną zasłoną. Weszli do pustego o tej porze kościoła i pomodlili się przez chwilę, a później poszli rozeznać sytuację.
W pobliżu można było spotkać kręcących się bez celu Polaków, którzy wystawali pod budką z piwem i przesiadywali na okolicznych skwerkach. Ostrożni i nieufni w rozmowie, powiedzieli mu jednak na tyle dużo, że domyślił się prawie całej reszty.
Weszli do zatłoczonej hali dawnej giełdy zbożowej i zrozumiał, że znajdują się w nieformalnym centrum werbunkowym, pełniącym rolę współczesnego targowiska niewolnikami. Tutaj ścierały się blaski i cienie najnowszej, polskiej emigracji za chlebem. Z nieruchomo zastygłych, smutnych, ludzkich twarzy krzyczało zaprawione goryczą cierpienie. Ot, taki współczesny Pan Balcer w Brazylii i Chata wuja Toma, dwa w jednym, czyli trwająca od wieków polska poniewierka za chlebem.
W rozsianych po świecie centrach wyzysku, miliony polskich najmitów ciułało eurodolary i kierowało je do mieszkających w ojczyźnie rodzin, żeby rządzący Polską cwaniacy mieli z czego chachmęcić. Po raz kolejny, otumaniony, polski naród oddał dobrowolnie władzę podczas demokratycznych wyborów w ręce łajdaków i zdrajców. Po raz kolejny, ogłupione, polskie lemingi dopuściły do władzy złodziei i oszustów.
- Po co pan tutaj przyjechał?
To było najczęściej zadawane mu pytanie, na które niezmiennie odpowiadał, że szuka plantacji pomidorów.
Szybko zauważył, że pytania zadają ciągle ci sami ludzie, śledzili go bez przerwy, grożąc rozmawiającym z nim ludziom, żeby za dużo nie mówili. Po wstępnym rozeznaniu sytuacji, poszedł na plebanię do polskiego proboszcza i podarował mu swoje trzy swoje powieści.
- To dla księdza – powiedział wręczając mu trylogię z dedykacjami.
Wyjaśnił po co przyjechał na Sycylię i poprosił o pomoc w znalezieniu noclegu.
- Pomogę – obiecał ksiądz po przeglądnięciu książek. – Coś znajdziemy, chociaż będzie trudno, bo piątek i zaczyna się weekend.
Chodzili z księdzem godzinami za noclegiem, w upale i spiekocie, tak byli w końcu umęczeni, że nawet nie chciało im się rozmawiać.
Wiedział od ludzi, że w należącej do kościoła noclegowni znajduje się jeszcze kilka wolnych pokoi i zastanawiał się, dlaczego ksiądz nie chce ich obu przenocować u siebie. Po długich poszukiwaniach, znaleźli w końcu pokój w niewielkim hoteliku przy uliczce Leonarda da Vinci. Zapłacił osiemdziesiąt euro za dwie doby, a później pożegnał się z księdzem i wrócili z Waldkiem po zaparkowany koło kościoła samochód.
Na drugi dzień poszli do punktu werbunkowego i chcąc się czegoś dowiedzieć o pomidorach, zaczęli rozmawiać ze stojącymi pod ścianami kobietami, czekały, żeby je ktoś najął do pracy. Sycylijscy chłopi podchodzili i zaglądali ładniejszym dziewczętom w oczy.
- Popatrz – Waldek pokazał na starego konusa o krzywych nogach. – Zagląda jej do buzi, jakby patrzył koniowi w zęby.
Sycylijczyk przemocą wciskał do ust kawałek czekolady, stojącej pod ścianą dziewczynie.
- Co on do niej mówi? – zapytał poznanego wczoraj mężczyznę.
- Namawia Olę, żeby do niego poszła na służbę.
- Znasz ją?
- Znam, mieszka w przykościelnej noclegowni, niedawno przyjechała z kraju i jeszcze szuka pracy.
- Ile ci chłopi płacą?
- Pięćset euro na miesiąc, karmią swoje niewolnice makaronem z pomidorami, a nocą nie pozwalają się wyspać.
Podeszła do nich starsza kobieta i powiedziała do rozmawiającego z nim Polaka, pokazując na Olę.
- Powiedz Oli, żeby do niego starego świntucha nie szła, co tydzień zmienia kobiety, bo żadna z nim nie może wytrzymać.
Dziewczyna chyba wiedziała z kim ma do czynienia, bo ciągle kręciła przecząco głową i stary świntuch w końcu odszedł.
Poszukiwania plantacji pomidorów nie przyniosły rezultatów, nie można się było od ludzi niczego dowiedzieć. Nie można się też było skontaktować z księdzem i ciągle nie wiedzieli, czy na Sycylii były jakieś plantacje.
- Płyńcie promem na Sardynię - podszedł do niego pod wieczór cwaniaczek. - Na Sardynii znajdziecie plantacje oliwek.
I wówczas zrozumiał, że nie tutaj czego szukać.
- Płyniemy, Waldek, na Sardynię – powiedział dla zmyłki do kolegi.
Dostrzegł, jak rozmawiający z nim worycha odetchnął z ulgą i spojrzał znacząco na stojącego z nim kumpla.
Zgodnie z porzekadłem, że na złodzieju gore czapka, usiłowali się go pozbyć, nie wiedząc z kim mają do czynienia, jego niefrasobliwa pewność siebie zbijała ich z tropu. Nie atakowali go na razie, obawiając się, że ma powiązania z policją i że przyjechał rozeznać sytuację na sycylijskim rynku pracy.
Szedł z Waldkiem w stronę zaparkowanego przy kościele samochodu, a drugą stroną alei ciągnął się szpiegujący ich ogon. Kiedy odjeżdżali, zauważył w lusterku, że ogon gdzieś telefonuje. Jeżdżąc po mieście, zwiedzili katedrę przy Piazza del Duorno, a później podziwiali fontannę ze słoniem i wieczorem wrócili do hotelu na nocleg.
- Płyniemy na Sardynię, dowiedzieć się o te oliwki? – zapytał Waldek kiedy czekali na otwarcie przegradzającej korytarz kraty.
- Co ty, Waldek, na Sardynię? Kilkaset kilometrów promem? Prześpimy drugą, zapłaconą noc i jutro wracamy do domu. Sardynki, to ja lubię, ale w puszkach.
Poczekali na przyjście podzwaniającej kluczami Baby Jagi, która otworzyła im najpierw pierwszą, a później drugą kratę i zostali wpuszczeni do pokoju.
Tak, to jednak była Sycylia, noc była gorąca, upalna, pomimo początku października. Spali na pierwszym piętrze, przy otwartych oknach i do pokoju dobiegały głosy zabawy. Przy rozstawionych na ulicy stolikach, bawiono się do drugiej w nocy. Lało się czerwone wino, dźwięczały gitary, rozlegały się oklaski i gromkie wybuchy śmiechu. Zasypiał, z dźwięczącą w uszach, śpiewaną po włosku szantą o wysmukłych palmach, kołysanych hawajskim, południowym wiatrem.


Nie żałuj

W niedzielę poszli rano do kościoła, a później wyciągnął z bankomatu dwieście euro i wyruszyli w drogę powrotną. Minęli Etnę, przeprawili się promem na kontynent i pomknęli autostradą w kierunku Neapolu. Po drodze zatrzymali się na parkingu widokowym, z którego roztaczał się cudowny widok na lazurową toń morza i nasyciwszy dusze urokliwym pięknem, pojechali dalej i minąwszy Neapol, zatrzymali się na nocleg w hotelu u podnóża Monte Cassino. Za nimi pozostało ponad siedemset kilometrów przebytej drogi.
W poniedziałek spojrzeli o poranku w stronę wznoszącego się na szczycie góry klasztoru Benedyktynów, ale nie zdecydowali się na podejście, bo to by znacznie wydłużyło podróż. Nie za bardzo już sobie mógł na to pozwolić. Jedna doba fundowanej koledze wycieczki kosztowała go ponad pięćset złotych. Pomodlił się więc po cichu za spoczywających na cmentarzu polskich żołnierzy i wyruszyli w dalszą drogę do domu.
Jadąc po Autostradzie Słońca, minęli Rzym, a następnie Florencję i koło Bolonii odbili na autostradę numer trzynaście w kierunku Wenecji. Zmieniały się numery autostrad, za nimi pozostawały kolejne miasta i po opuszczeniu słonecznej Italii, minęli austriacki Klagenfurt i Wiedeń. Jechali bez przerwy, zmieniając się co trzysta kilometrów i jedząc posiłki w restauracjach przy autostradach. Po przejechaniu tysiąca kilometrów, zatrzymali się na nocleg w hotelu koło słowackiej Bratysławy i następnego dnia, we wtorek wieczorem, wysadził Waldka obok dworca kolejowego w Krakowie. Za nimi pozostało ponad dwa i pół tysiąca kilometrów powrotnej drogi, przejechanych podczas trzydniowej podróży.
- Przyślij mi zdjęcia! – krzyknął za idącym do pociągu kolegą.
- Przyślę i dziękuję za super wycieczkę.
Spoglądał przez chwilę za odchodzącym kolegą, a później wrócił samochodem do swojego rodzinnego miasta i poszedł na długi, samotny spacer,
Panowała smutna, jesienna pogoda, spacerował, owiewany zimnym, przenikliwym wiatrem, przytłoczony wiszącymi na niebie, ciężkimi chmurami. I tak mu się jakoś zrobiło smutno na duszy, i otulił się szczelniej kurtką, jakby się chciał w niej schronić jak w kokonie przed chłodem życia.
- Przedwczoraj spałem na Sycylii przy otwartych oknach – pomyślał i zatęsknił za słoneczną Italią. – Może tam jeszcze kiedyś wrócę – pocieszył się w myślach.
- Może i wrócisz, jeżeli tego naprawdę zapragniesz, bo potrafisz wytrwale zdążać do celu – szept cichy, delikatny...
- Do jakiego celu, Poetycka Bajko?
- Gdzieś tam, za ostatnim zakrętem, czeka na ciebie zielona, zalana słońcem dolina.
- Na mnie?
- Na ciebie, przecież ci się wyśniło, nie pamiętasz?
- Pamiętam, ale przypomnij, Poezjo.
- Przyśniło ci się w hotelu na szczycie niemieckiej góry, że płaczesz matce na kolanach, poraniony przez ludzkie wilki, i ona cię wtedy pocieszyła, że ma dla ciebie dom.
- Myślisz, że go w końcu odnajdę?
- Jak zechcesz...
- To co powinienem zrobić?
- Nic wiele, po prostu żyj po bożemu, kochaj i przebaczaj swoim wrogom. Poprzez przebaczenie uwolnisz się od ciężaru zemsty i ruszysz tak szybko do przodu, że fałszywi przyjaciele zostaną daleko w tyle i już nie będą mieli do ciebie dostępu.
- Myślisz?
- Oczywiście, życzę ci na pogody ducha.
- Dziękuję.
- Z kim ty, Kuba, rozmawiasz? - wyrwał go z zamyślenia, głos napotkanego kolegi.
- Ja? A z nikim.
- Przecież słyszałem.
- Taaak? A co słyszałeś?
- No, nic.
- No, właśnie.
Zmienił temat i zaczął opowiadać koledze o niedawno zakończonej podróży.
- Straciłem siedem tysięcy złotych – powiedział w pewnym momencie i zamilkł.
- Nie żałuj, bo co zobaczyłeś to twoje, sam bym się chętnie wybrał na taką wycieczkę.
Pocieszony słowami kolegi, naciągnął na głowę kaptur polaru i powędrował w swoją dalszą, samotną drogę.
Miesiąc później usłyszał w słuchawce telefonu głos mężczyzny, który przedstawił się, jako znajomy księdza z Sycylii.
- Telefonuję z Sycylii – zagadał. – Ksiądz mi pożyczył pańską książkę i po przeczytaniu dzwonię z gratulacjami, bo znalazłem w książce pański telefon.
- Może pan podać tytuł, bo podarowałem księdzu trzy książki?
I tutaj w telefonie zapadła cisza, jakby się rozmówca z kimś naradzał, i dopiero po chwili usłyszał, że chodzi o Przedsionek piekła.
Zapytał o szczegóły i szybko się zorientował, że rozmówca książki nie czytał i że dzwoni na przeszpiegi.
I tak super wycieczka, jak ją nazwał Waldek, stała się jeszcze jednym pięknym wspomnieniem. Nie znalazł pomidorów, ale za to napełnił duszę pięknymi wspomnieniami na liczącym ponad sześć tysięcy kilometrów szlaku.
Niedługo po tej podróży rozleciał mu się samochód, popękały blachy, nie było co naprawiać, więc zezłomował auto za tysiąc złotych. Mógł go wprawdzie podpicować i sprzedać za kilka tysięcy, ale nie chciał dołączać do grona oszustów, bo wiedział, że kradzione nie tuczy.
- Mój kochany, stary, wysłużony ford sierra – wspominał ze smutkiem, wracając spacerkiem ze złomowiska. – A czternaście lat temu był taki piękny.
Wraz z oddanym na złom samochodem, skończyła się w jego życiu miniona epoka, bo samochód był kupiony za dolary zarobione jeszcze w komunizmie.




Rozdział szósty


Jesienią, dwa tysiące trzeciego roku, zapisał się na Studium Pomocy Psychologicznej. Wcześniej przesłał wymagane dokumenty do Warszawy i po jakimś czasie dostał zawiadomienie, że został przyjęty i że pierwsza sesja rozpoczyna się trzeciego listopada.
Zapisał się na Studium, żeby się lepiej nauczyć pomagać, bo pomagając innym, pomaga się sobie, skoro wszyscy stanowimy jedno. Dopiero teraz, mając prawie dwadzieścia lat abstynencji, zaczynał rozumieć, że trzeźwość nie jest dana, ale zadana, związana z ciągłym rozwojem duchowym, coś za coś.
Pod wpływem uszlachetniającego cierpienia, zaczynał odnajdywać w sobie współodczuwanie cierpienia innych. Dotarło do niego, że raniąc innych, tak naprawdę rani siebie, bo jak powiedział angielski poeta, Johnn Donne... Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością.


W poszukiwaniu tożsamości

Nazywane potocznie Espepem Studium, składało się z pięciu sesji, po jednej w miesiącu, łącznie dwieście pięćdziesiąt godzin zajęć grupowych warsztatów. Podczas tygodniowej sesji uczestnicy mieszkali w warszawskim ośrodku, zajęcia trwały codziennie od dziewiątej rano do dziewiątej wieczorem z dwugodzinną przerwą na obiad.
Za studium trzeba sobie było zapłacić, całkowity koszt z dojazdami wyżywieniem i zakwaterowaniem dochodził do sześciu tysięcy złotych. Nie wiadomo, czyby się na taki wydatek zdecydował, ale wychodził sobie refundację kosztów. I tak rozpoczęła się jego przygoda z Espepem, jedna z kluczowych bitew o ocalenie, odnalezienie własnej tożsamości.
Wygrał tę bitwę, dzięki pomocy prowadzącej grupę liderki, którą mieszkający w niebie Wielki Terapeuta postawił na jego drodze, żeby mu pomogła dotrzeć do celu.
- Co to jest tożsamość?
- To świadomość celu.
- I czym jeszcze jest tożsamość?
- Znajomością środków, które pomagają w jego osiągnięciu.
- Kim jesteś?
- Iskrą boskości wcieloną w człowieka...
- Quo vadis?
- Idę do domu, dom gdzieś na mnie czeka.
- Gdzie?
- Z drugiej strony lustra, w niepoznanej dali, w ogrodzie za płotem z uśmiechów krasnali.
- To prawda, skoro życie jest śnioną na jawie bajką.
Wiele lat temu, zawarł w jednym ze swoich wierszy intuicyjną wizję.
Zapłoną myśli i światłem bogaty, rozproszę mroki i określę księstwo, nacisnę klamkę, wyjdę na próg chaty, nad mamidłami odniosę zwycięstwo. Przestaną wabić złudnych zjaw miliardy, cel rozpoznawszy, w błysk się zmienię hardy, co się laserem stanie wolnej woli i rozproszone skupić mi pozwoli.
Pisząc powyższe słowa, napisał je intuicyjnie, bo poezja potrafi sięgać za zasłonę przyszłości. Nie wiedział jeszcze wtedy, że od dziecka atakuje go zaciekle zło, które mu przeszkadza w rozpoznaniu i osiągnięciu celu.


Pierwsza sesja

Wysiadł w niedzielę na stacji Warszawa Zachodnia i zastanawiał się, co dalej. Na przyjeżdżających miał przez cały dzień czekać mikrobus, ale dochodziła północ i przed dworcem stała tylko jedna taksówka. Postanowił z niej skorzystać, ale taksówkarz zaśpiewał taką cenę, że aż się w im zagotowało. Wiedział, że do ośrodka można dojść na piechotę w piętnaście minut, ale był tutaj po raz pierwszy i nie znał drogi. Postawił torbę na chodniku i popatrywał kątem oka na siedzącego w swojej gablocie taksówkarza.
- Czyha jak pająk, nie zapłacę mu stu złotych – postanowił. – Wrócę pociągiem do śródmieścia i prześpię się w hotelu.
I wtedy ze stacji wybiegło trzech mężczyzn.
- Patrzycie za mikrobusem?
Zapytał, bo rozglądali się dookoła, a kiedy potwierdzili, zaproponował, żeby wzięli do spółki taksówkę.
- Taksówkarz chce stówkę - wyjaśnił. - Ale we czwórkę wyjdzie nam po dwadzieścia pięć złotych.
- Sto złotych? – obruszył się wysoki, młody mężczyzna. - Idziemy na piechotę.
- Zna pan drogę?
- Znam.
- To i ja z wami pójdę - podjął decyzję.
Dopiero teraz zauważył u mężczyzny koloratkę.
Szli bardzo szybko, biegnącą obok torów ścieżką, i musiał pospieszać, żeby za nimi nadążyć. Ciągle jeszcze był osłabiony po ostatnim pobycie w szpitalu. Pomimo, że minęło dziewięć miesięcy, jego serce ciągle jeszcze nie wróciło do normy. Brakowało mu powietrza i biły na niego takie poty, że po przyjściu do ośrodka i zakwaterowaniu w pokoju, powiesił mokry podkoszulek do wyschnięcia na kaloryferze.
Nie wszyscy jeszcze przyjechali i w trzyosobowym pokoju z toaletą i łazienką przespał pierwszą noc samotnie, rankiem dokwaterowano dwóch lokatorów. Życzliwego, dobiegającego pięćdziesiątki księdza i młodego, rozparzonego miglanca, który od samego początku nie wzbudził jego sympatii.
Po śniadaniu zostali losowo podzieleni na trzy grupy. Popatrzył po uczestnikach i dyskretnie zmienił swoją grupę na inną. Jak się później okazało, był jeden z jego udanych wyborów, bo liderką grupy była profesorka, autorka związanych z psychologią książek. Kupił jedną w księgarni i poprosił ją o dedykację, a kiedy mu wpisała, żeby w dalszym ciągu umiał czerpać mądrość ze swoich nieprzyjemnych emocji. Słowo, nieprzyjemnych, wpisała z cudzysłowie i nie za bardzo pojmował dlaczego. Dopiero w miarę czytania zrozumiał, że emocje nie są ani złe, ani dobre, jak wiatr, którego nadmiar rzuca statek na skały, a całkowity brak sprowadza martwą ciszę. Dobry żeglarz potrafi umiejętnie wykorzystywać siłę wiatru i poprzez umiejętne manewrowanie okrętem, płynąć we właściwym kierunku do celu.
Razem z nim w grupie byli obaj współlokatorzy z pokoju, oraz jeszcze jeden ksiądz, ten którego spotkał na dworcu i zapytał o drogę. W sumie był to jeden z najwartościowszych zespołów, z jakimi się dotąd zetknął, silne zróżnicowane indywidualności, o szerokim spektrum charakterów. Dość powiedzieć, żeby zachować anonimowość, że w grupie znajdowało się oprócz niego dwóch Pasterzy, Pasterka, Dziewczynka z zapałkami, Alina z Balladyną, Kirkor, Wyrwidąb, Miglanc, Nieprzemakalny i jeszcze kilkoro innych. Balladyna z Miglancem atakowali go od samego początku, dzięki czemu doskonalił techniki obrony. Zwłaszcza umiejętność schodzenia we właściwym momencie z ringu, żeby para napastników szła w gwizdek.
Zastanawiał się później, dlaczego był przez tę dwójkę tak zaciekle atakowany i doszedł do wniosku, że przyczyną był jego odmienny system wartości. Atakowali go jak wrona z gawronem malowanego ptaka odmieńca.
- Nie przewidzieli, że się natknęli na orła – szept cichy, delikatny...
- Też tego jeszcze wtedy nie wiedziałem, Poetycka Bajko.
- Za kogo się uważałeś?
- Raczej za brzydkie kaczątko.
- Wyrosło na pięknego łabędzia.
- To kim ja w końcu jestem?
- Myślę, że najtrafniej określiłeś się w Wędrowcu.
- Napisałem, że nie wiem, czy jestem dziadem, czy prorokiem.
- Ale później, że jesteś wcieloną w człowieka iskrą boskości.
- To prawda...
- Opowiadaj dalej o swoim życiu.
- Dobrze.
Obserwowani przez Liderkę, siedzieli kręgiem na rozłożonych pod ścianami materacach, gdzie komu pasowało.
W miarę upływu czasu, niektórzy podświadomie zmieniali pozycje, przesiadali się w inne miejsca. Dopiero po jakimś czasie zrozumiał, że punkt widzenia zależy od punktu patrzenia. Jeżeli chodzi o niego, to na początku usiadł naprzeciw liderki, jako opozycjonista, po kilku dniach zakotwiczył przy niej, jako adiutant, żeby się ostatecznie usadowić na bocznej pozycji obserwatora.


Metamorfoza

Trening psychologiczny od razu nabrał takiego przyspieszenia, że rzuceni na głęboką wodę uczestnicy zaczęli tonąć. Niby nic się nie działo, ale kiedy na drugi dzień usiedli na materacach i Liderka zapytała o samopoczucie, to na sali zapadła cisza. Dopiero po dość długiej chwili ktoś napomknął, że nie mógł zasnąć do rana, a po nim zaczęli mówić inni. Jeden z warszawskich uczestników zamiast do domu, pojechał na drugi koniec miasta, kolejnemu śniły się koszmary, a jeszcze innego gonili i tak młynkował we śnie nogami, że pobudził sąsiadów. Jeżeli chodzi o niego, to zapomniał na spacerze, w którym pokoju mieszka i dopiero koło północy skojarzył, że numer znajduje się na noszonym w kieszeni kluczu.
- Co to jest, trening psychologiczny?
- To będąca szkoleniem podróż w głąb siebie, przeglądamy się w informacjach zwrotnych jak w lustrze, i doprowadzamy swoje wnętrze do ładu, żeby móc skuteczniej pomagać.
Minęły pierwsze dwa dni sesji, podczas których samotnie walczył z całą grupą. Coraz więcej uczestników stawało przeciwko niemu do walki i organizujący ataki Miglanc, zacierał z uciechy ręce. Nawet wieczorami nie dawał mu spokoju, wołając z sąsiedniego pokoju kolegów i atakowali go całą zgrają. Zmądrzał w końcu i odwrócił się od nich na łóżku do ściany, z zadowoleniem obserwując ich zawiedzione miny.
- Widziałeś, co ten Miglanc ze mną wyprawia? - zapytał drugiego współlokatora, księdza, z którym bez trudu znajdował wspólny język.
- Uważaj na niego – usłyszał w odpowiedzi.
Uporczywie ponawiane przez Miglanca próby wtłoczenia go w rolę kozła ofiarnego doprowadziły w końcu do tego, że wypożyczył go sobie pewnego wieczoru na osobności. Wygarnął mu prosto w oczy nagą prawdę, co spowodowało, że zdołowany Miglanc nie poszedł następnego dnia na zajęcia i przeleżał do wieczora w łóżku.
- Zrób, Kuba, rachunek sumienia – powiedział ksiądz po tym zajściu.
- Widzisz tylko jego stronę, a nie widzisz, co on ze mną wyprawia?
- Ona cię wyrzuci - ksiądz miał na myśli Liderkę. - Jemu właśnie o to chodzi, żeby cię stąd wyrzucono.
- To co mam zrobić, żeby było dobrze?
- Brakuje ci pogłębionej terapii, zapisałeś się na studia, nie skończywszy podstawówki.
- Może nadrobię - odpowiedział w zamyśleniu. - Trochę mi pomagają napisane powieści.
Zastanowił się nad tym, co usłyszał, bo nie chciał przegrać tej bitwy i pomyślał, że dobrze, że Pan Bóg postawił na jego drodze tego księdza.
Postanowił, że jeżeli dotrwa do następnej sesji, to spróbuje zmienić pokój, żeby się odseparować od Miglanca. Żeby osłabić montowane przez niego koalicje, porozdawał lubianym osobom swoje powieści. Kiedy Miglanc zobaczył u jednego z nich książkę, zaczął się domagać dla siebie, ale mu odmówił, wyjaśniając, że książki daje w prezencie tylko tym, których darzy sympatią.
- Ty nie dostaniesz – zakończył i urażony miglanc, zaczął montować przeciwko niemu kolejną intrygę.
W piątek do południa w dalszym ciągu trwała pomiędzy nim a grupą ostra walka, a po południu zaczął się nagle zmieniać, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Przedarła się do wierzchu wartościowa część jego natury, zaczął przemawiać językiem serca i odzyskiwać posiadaną na początku sympatię grupy. Zaskoczony Miglanc z Balladyną ucichli i położyli po sobie uszy.
- Dlaczego zacząłeś się zmieniać? – zapytała Liderka.
- Bo mnie kolega postraszył, że mnie wyrzucisz.
Odpowiedział, bo jeszcze nie pojmował całej prawdy.
Zaczął się piątkowy wieczór, w sobotę mieli się rozjechać do domów, żeby znowu spotkać za trzy tygodnie. Siedzieli z księdzem w pokoju i w pewnym momencie ksiądz powiedział, mając na myśli Liderkę.
- Niepotrzebnie dzisiaj powiedziałeś, że cię przestrzegłem. Kiedy jej tak powiedziałeś, to nachyliła się na materacu i mruknęła do mnie z przekąsem, terapeuuutaaa...
- Spróbuję to jutro naprawić - odpowiedział w zamyśleniu.
Następnego dnia pogłębił swoją wcześniejszą wypowiedź i wyjaśnił, zwracając się do Liderki.
- Wczoraj powiedziałem, że zacząłem się zmieniać, bo się wystraszyłem, że mnie wyrzucisz, ale to nie była cała prawda. Myślę, że moje dojrzewanie nie przebiega liniowo, jak u większości ludzi, ale skokowo, jak u przekształcającej się w motyla poczwarki, i związku z tym, co jakiś czas muszę zmieniać starą skórę. I właśnie taki trudny okres nadszedł teraz w moim życiu i gdybyście mi nie pomogli, to bym się w starej skórze udusił, bo nie mogłem sobie z nią poradzić. I dlatego bardzo wam wszystkim dziękuję za pomoc.
Na sali zapadło dobre milczenie, przerwane po chwili przez Liderkę.
- Dlaczego tak nie mówiłeś wcześniej? - zapytała.
- No, bo jeszcze byłem w starej skórze.
Dobiegła końca pierwsza sesja, sobotnim południem siedzieli przy obiedzie.
- Kiedy cię zobaczyłem na początku - zauważył jeden z kolegów. – To od razu pomyślałem, że z ciebie nieprzemakalny facet.
- Przemókł – wtrącił Miglanc.
- Gdzie? – zaczął się macać po ubraniu i przy stoliku rozległy się śmiechy.
Chciał coś jeszcze dodać, ale się powstrzymał, pomyślawszy, że teraz w nowej skórze szkoda czasu na bicie piany.
Stali całą grupą przed ośrodkiem, żegnając się i umawiając na następną sesję. Odchodząc, przytulił Balladynę i powiedział z uśmiechem.
- Podczas przytulania, wydzielają się hormony szczęścia, więc jak będziesz chciała, to cię znowu przytulę na następnej sesji.
- Przyjedziesz?! - zapytała zawiedziona, że przyjedzie.
- Przyjadę, mam nadzieję, że nic mi nie przeszkodzi.
A potem się odwrócił i poszli z Wyrwidębem do pociągu.


Bo padał śnieg

Na grudniową sesję przyjechał z mieszkającym na południu kraju Wyrwidębem i poszli razem z dworca do ośrodka, biegnącą wzdłuż torów ścieżką. Wiedzący o jego kłopotach z sercem kolega zaproponował, że mu poniesie torbę.
- Jak ci na tym, aż tak bardzo na tym zależy, to ponieś.
- Po zakończeniu sesji tak samo mi pozwolisz ponieść? - dwumetrowy kolega spojrzał na niego groźnie z góry.
- Jak się będziesz dobrze sprawował...
I wtedy się obaj roześmiali, i zaiskrzyły w słońcu śnieżynki, bo padał śnieg.
Po przyjściu do ośrodka porozmawiał z recepcjonistką i dostał osobny pokój. Wyciągnął się z westchnieniem ulgi na łóżku i przypomniała mu się maksyma zakonników, że tylko ten jest bezpieczny, kto potrafi żyć w ukryciu. Przez cienką ścianę, słyszał w sąsiednim pokoju dopytującego się o niego Miglanca.
- Co to Kuba nie przyjechał, zrezygnował?
Leżał, wsłuchany w odgłosy rozpoczynającej się sesji, a później wstał, posłuchał pod drzwiami, czy pusto na korytarzu i poszedł na zajęcia swojej grupy.
- Oczy i uśmiech - powiedział do Dziewczynki z zapałkami, kiedy przyszła jego kolej na udzielanie informacji zwrotnych. - Pierwsze, na co u ciebie zwróciłem uwagę, to oczy i uśmiech, bo oczy są zwierciadłem duszy, a uśmiech jej pocałunkiem.
- Możesz jeszcze coś dodać? - zapytała cicho, pochylając głowę i przymykając oczy.
- Oczywiście... Przez przysłonięte firankami rzęs okna twoich oczu, zaglądam do twojej duszy i patrzę tak daleko, że nie mogę dogonić swojego wzroku i wtedy wystraszony odwracam głowę.
Tak do niej powiedział, a jakiś czas potem Dziewczynka podała mu za to w potrzebie pomocną rękę.
Podczas prowadzonego ćwiczenia mógł się dogadać z siedzącą naprzeciwko niego czwórką, starali mu się dowalić, więc im w końcu poradził, żeby poszli na bazar sprzedawać marchewkę.
- Jak nie macie z czego żyć, to wio na bazar sprzedawać marchewkę! Sadzić, plewić, podlewać, a jak urośnie, to wyrywać i sprzedawać, i będziecie mieli pieniądze.
Tak rozbawił grupę, że się tarzali na materacach, ale jemu oczywiście nie było do śmiechu.
- To parodia pomocy – powiedziała Liderka po dość długim milczeniu.
- To był przykład, jak nie należy pomagać - usiłował się ratować przed klęską.
I właśnie wtedy Dziewczynka zgłosiła się z nim do współpracy i pomogła mu prawidłowo przeprowadzić to ćwiczenie.
Wieczorem, podczas spaceru wstąpił do apteki, bo zapomniał zabrać z domu lekarstwo na serce. Liczył, że mu sprzedadzą bez recepty, ale nie chcieli, więc wszedł do znajdującego się w pobliżu gabinetu okulistycznego, poprosił i okulistka wypisała mu receptę. Po pięciu minutach był z powrotem w aptece z receptą.
- Widzę, że jest pan zaradny – skomentowała panienka z okienka.
- Mnie te tabletki naprawdę są potrzebne - wyjaśnił.
Wychodząc z apteki, zauważył znajomą, która tutaj za nim przyszła z ośrodka i przysłuchiwała się jego rozmowie z farmaceutką.
Jakiś czas temu, będąc uzależniony od internetu, nawiązał z nią na czacie znajomość, a później ich kontakt się urwał, kiedy się wyzwolił z czatoholizmu. Przysłuchiwała się teraz jego rozmowie z farmaceutką, nie wiedząc, że ją rozpoznał.
- Widzisz, Lauro – rozmawiał z nią w myślach. - Nie po to z bożą pomocą wyszedłem cudem z alkoholizmu, żeby się pakować z deszczu pod rynnę. Moim powołaniem jest niesienie potrzebującym pociechy, poprzez wydobywanie z szarego życia poetyckiej bajki i kiedy idę po tej drodze, to Pan Bóg mi błogosławi. Czuwają nade mną dobre Anioły i dobre Wróżki. Wybacz, jeżeli na czacie wzbudziłem w tobie płonną nadzieję na związek, ale to dlatego, że za mało jeszcze wtedy siebie poznałem.
Tak by jej powiedział, gdyby do niej podszedł, ale nie podszedł, bo wyczuwał, że tak będzie lepiej.
- Może ona to kiedyś przeczyta? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny.
- Może, Poetycka Bajko.
- No, to opowiadaj dalej o swoim życiu.
- Dobrze.
Po wyjściu z centrum handlowego zawrócił do ośrodka, znacząc na ścieżce białe ślady, bo padał śnieg.
Po drodze przystanął obok pomnika Obrońców Reduty Ordona, którzy wysadzili się w powietrze, wraz z wdzierającymi się na redutę Rosjanami. Stał, spoglądając na pomnik, i wspominał przestrogę polskiego wieszcza, zawartą w zakończeniu patriotycznego poematu. Że kiedy ziemią zawładnie despotyzm i oszalała duma, to Pan Bóg ją wysadzi w powietrze, karząc śmiercią zatrutych zbrodniami zwycięzców.
Wracał ze spaceru, otulony w białą pelerynę, bo padał śnieg.


Migawki

Siedzieli dwójkami, oparci o siebie plecami, wsłuchując się w swoje uczucia. Każdy człowiek posiada wokół siebie swoją osobistą, prywatną strefę i właśnie oni teraz wpuścili na swoje terytorium obcych, i wsłuchiwali się w ogarniające ich emocje.
- Pada śnieg – ktoś nie wytrzymał napięcia, a później znowu zapadła cisza.
- A teraz opowiedzcie, coście czuli - zaproponowała Liderka po zakończeniu ćwiczenia..
- Nic nie czułem – powiedział zgodnie z prawdą, mile zdziwiony, że oparta o niego kobieta czuła gorąco.
Przemknęło mu przez głowę, że może jest bioenergoterapeutą, ale zaraz skarcił siebie za próżność, pomyślawszy że uczepiło się gówno okrętu i mówi, płyniemy.
- Kuba, razi mnie, kiedy słyszę u ciebie takie brzydkie słowa – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny.
- A niby dlaczego, Poetycka Bajko? Kasprowicz napisał niezły wiersz o wożeniu gnoju.
- Ale nie statkiem.
- Statkami też można.
- Co ty opowiadasz?! Że statkami wożą... Nawet nie chcę wypowiadać tego brzydkiego słowa.
- No pewnie, że wożą, to się nazywa guano.
- Co się nazywa guano?
- Ptasie odchody, zalegają peruwiańskie wyspy i stanowią cenny nawóz mineralny.
- Kuba, przestań się popisywać!
- Możesz na mnie nie krzyczeć?
- Rażą mnie u ciebie takie słowa.
- Przepraszam, to ten mój przekorny chochlik.
- No wiem, opowiadaj o swoim życiu.
- Dobrze.
W dalszej części warsztatów, każdy siadał na gorącym krześle, co oznaczało, że należy udzielać prawdziwych odpowiedzi.
Oczywiście, nie można było tego sprawdzić, ale wtedy taka łamiąca zasady osoba przypominała sikającego w żywopłot faceta, któremu policjant kazał przestać i schować, a on się potem się cieszył, że oszukał policjanta, bo schował, ale nie przestał.
Usiadł na gorącym krześle i odpowiadał na pytania, wplatając w odpowiedzi urywki swoich wierszy, a kiedy go zapytano, ile ich napisał, to odpowiedział zgodnie z prawdą, że około czterdziestu.
- I wszystkie pamiętasz?
- Wszystkie.
- A po co się uczyłeś?
- Same mi się zapamiętały.
- A kiedy napisałeś Wędrowca?
- Trzydzieści lat temu, ale dopiero niedawno skończyłem poprawiać.
- Dlaczego tak długo poprawiałeś?
- Wiersz opowiada o zdążającym do celu człowieku, który w miarę upływu życia, coraz lepiej rozpoznaje drogę... Jest gdzieś Dom szczęśliwy, Raj z biblijnych mitów, szuka go wędrowiec i zdobywca szczytów.
- To z Wędrowca?
- Nie, to akurat z niebieskiego.
- Z jakiego?
- Z niebieskiego, napisałem cykl czterech niebieskich wierszy, które niedługo zamierzam wydać drukiem, być może również na audiobooku.
Kiedy już wszyscy się wygrzali na gorącym krześle, wrócili na swoje miejsca na materacach, a później każdy po kolei siadał przed każdym i otrzymywał o sobie informacje zwrotne, które mu się pozwalały lepiej poznać.
Usiadł i on, kiedy przyszła jego kolej, i oprócz negatywnych, otrzymał wiele pozytywnych komunikatów, czym był mile zdziwiony. Zwłaszcza, kiedy się dowiedział, że ma w przyszłości szansę pisać jak Goethe. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się od tej osoby takiego życzliwego przekazu.
Po kolacji, spotkali się na sali na luźnych, nieobowiązujących rozmowach. Uśmiechnął się ze smutkiem, kiedy mieszkający z nim wcześniej kapłan nadmienił, że mu samemu w pokoju smutno.
- Ty się wyprowadziłeś, Miglanc ciągle lata po pokojach.
- Lata, bo nie ma komu dokuczać, bo się wyprowadziłem.
Spoglądając na jednego z bardziej wartościowych księży, pomyślał, że jego problemem jest samotność.
Nie dając się wciągnąć w rozmowę, usiadł z boku na materacu i przysłuchiwał się rozbawionemu towarzystwu. Większość z nich mogłaby być jego dziećmi. Dosyć trafnie nazwany w szkole średniej enzymem, często pełnił w ludzkich skupiskach rolę katalizatora, fermentu. Inicjował reakcje, a kiedy już zaczynały samorzutnie przebiegać, to wycofywał się na pozycję obserwatora. Szedł przez życie własną drogą, codziennie prosząc Boga o poznanie Jego woli i o siłę potrzebną do jej wypełnienia.
I tak mu minęły pierwsze dni grudniowej sesji, a po nich przyszły następne. Można by o nich napisać, ale wtedy książka stałaby się za gruba, niech więc reszta pozostanie milczeniem. W sobotę nastąpiło zakończenie drugiej sesji, trzecia została zaplanowana na styczeń, zaraz po nowym roku.


Kto sieje wiatr…

Zaraz na początku styczniowej sesji, atakująca go od samego początku czwórka przypuściła na niego atak. Zaplanowali sobie, że go wyrzucą ze Studium.
Siedział na materacu, obserwując siedzącą naprzeciw niego czwórkę, z którą miał przeprowadzić ćwiczenie.
- Ale się dobrali – pomyślał, spoglądając na Balladynę i Miglanca.
Oboje mieli oczy zmrużone w wąskie szparki, na policzkach chodziły im pod skórą, bezwiednie zaciskane szczęki.
- Przyczajona sfora - kalkulował na zimno, wsłuchując się w ich przyspieszone oddechy. - Mam nadzieję, że sobie na mnie połamią zęby.
A potem sobie wyobraził, że jest otoczony, zbudowanym z ochronnej energii kokonem i rozpoczął ćwiczenie.
Pierwszy raz spotkał się z taką histeryczną, zbiorową agresją, zachowywali się jak nienormalni. Byli gorsi od dwóch poszczutych gwizdkiem dobermanów, bo oprócz zwierzęcych instynktów, wykorzystywali w złym celu ludzką inteligencję. W pewnym momencie rozerwali mu kokon, ale momentalnie go zacerował, krzyknąwszy w duchu o pomoc do swojego Anioła Stróża.
Po dziesięciu minutach bezustannego bombardowania, jeden z atakujących nie wytrzymał, zerwał się z materaca i wyskoczył na korytarz, i wtedy pozostała trójka zamilkła.
Przymknął oczy i skrzyżował ręce na piersiach, żeby się od nich odgrodzić.
- Przeszło wam? – zapytał po chwili. - sami siebie atakujecie, bo co wysyłacie do świata, to od świata do was powraca.
Podzielił wzrok na trzy części i patrzył jednocześnie na całą trójkę, odwrócił wzrok dopiero wtedy, kiedy dostrzegł ich rozbiegane spojrzenia.
- Nie będę wam pomagał, skoro nie chcecie pomocy - wyjaśnił. - Nie każdy do każdego pasuje i dlatego terapeuta ma prawo dobierać sobie klientów.
- Masz rację - odezwała się Liderka. - Dobierz sobie inną grupę i jeszcze raz przetrenuj tę scenkę.
- Nie mam specjalnych wymagań - wyjaśnił. - Każdy może ze mną usiąść, oprócz Balladyny i Miglanca.
Balladyna chciała się ponownie wkręcić, a kiedy jej nie pozwolił, to zaczęła szeptać do ucha, siedzącego w nowej czwórce Koguta.
Ale tym razem wszystko przebiegło prawidłowo, doprowadził ćwiczenie do pomyślnego końca. Nakręcony przez Balladynę Kogut próbował z początku atakować, ale w końcu się zerwał, podobnie jak za pierwszym razem, i wyskoczył na korytarz.
Zdziwiło go trochę, kiedy Kogut podszedł do niego wieczorem z przeprosinami.
- Przecież nic się nie stało – zbagatelizował incydent, wysłuchawszy przeprosin. - Ćwiczenie, jak ćwiczenie, przecież mogę się spotkać w życiu z różnymi ludźmi.
Inaczej natomiast zareagował, kiedy podeszła do niego z pretensjami Balladyna, że jej nie pozwolił na powtórny udział w ćwiczeniu.
- Widzisz - wyjaśnił jej wówczas spokojnie. - Ja się po to zapisałem na Studium, żeby się nauczyć pomagać sobie i innym, a nie po to, żeby tracić z tobą czas na bicie piany. Jeżeli będziesz dalej robiła zawieruchę, to w końcu zbierzesz burzę, bo już nad tobą nieźle błyska.
Nie miał wyrzutów sumienia, że jej za ostro powiedział, bo słyszał, że jej unikano w rodzinnym mieście.
Pod koniec styczniowej sesji ktoś przyniósł na zajęcia jego powieść o szklanej górze. Na tylnej okładce znajdowała się jego fotografia z młodości i niektórzy spoglądali teraz na niego z niedowierzaniem.
- O, moja książka – bąknął zdawkowo i odszedł, nie zabierając głosu.
Pochwalił natomiast wydawany przez Balladynę kolorowy miesięcznik, który mu pokazała wieczorem i poprosił, żeby mu go pożyczyła do domu.
- Oddam ci na następnej sesji - zapewnił.
Czasopismo go zainteresowało, bo na okładce znajdowała się sentencja, że jeżeli erotomania nie jest uzależnieniem, to nie ma uzależnień.
Dochodziła dziesiąta wieczorem, ale gdzie tam komu było do spania. Wziął Dobrą Wróżkę na ręce i poprosił mającą aparat fotograficzny Balladynę o zrobienie zdjęcia. Oczywiście Miglanc natychmiast stanął pomiędzy nim i aparatem. Spojrzał więc znacząco na Wyrwidęba, który odciągnął Miglanca, który teraz dla odmiany zasłonił przed nim Alinę, żeby nie widziała, że trzyma Dobrą Wróżkę na rękach.
- Nie chce, żebym sobie u Aliny nabijał punkty - pomyślał.
Żeby się upewnić, zrobił w bok dwa kroki z Dobrą Wróżką na rękach i Miglanc się natychmiast przesunął również o dwa kroki.
W sobotę po obiedzie rozjechali się do domów i kilka dni później poszedł odwiedzić mamę. Pokazał siostrze pożyczoną od Balladyny gazetę i uśmiechnął się ironicznie, kiedy uciekła z nią do swojego domu. Wróciła po chwili bez gazety i powiedziała, że już jej nie dostanie, bo nie ma żadnej erotomanii.
- Dlatego nie ma, bo schowałaś gazetę?
Milczała, więc dodał, że występuje u niej syndrom strusia.
Patrzyła nierozumiejącym wzrokiem, więc wyjaśnił, że struś chowa głowę w piasek i uważa, że nie ma problemu, bo go nie widać. Wysyczała wówczas z nienawiścią, że po gówno jeździ do Warszawy. Spojrzał na nią uważniej, a później się odwrócił i odszedł, zatopiony w niewesołych wspomnieniach.
Do dziesiątego roku życia byłem w miarę szczęśliwy, wspominał, dopóki ojciec nie wrócił z więzienia. Bo kiedy wrócił, to w domu zaczęło się piekło, w którym żyłem z patologicznym rodzeństwem. Weźmy na przykład moją siostrę, która mnie nienawidzi od dziecka. Co mnie przez te wszystkie lata zaślepiało, że nie widziałem, co ona ze mną wyprawia? Dopiero dzięki Studium zacząłem dostrzegać prawdę. Przecież ona nawet już w dorosłym życiu usiłowała śledzić moje sny. Stawała nocą z zapaloną świeczką przy moim łóżku, bo ktoś jej naopowiadał głupot, że w ten sposób wyciągnie od śpiącego wiadomości. Niepotrzebnie tę jej dewiację bagatelizowałem, zapłaciłem za to lekceważenie okropną cenę. Grałem z nią w otwarte karty, co powodowało, że wykorzystując moją szczerość, niszczyła mnie latami z ukrycia, uderzając również w moją żonę i dzieci.
Szedł ulicą i docierała do niego bolesna prawda, że połowa nieszczęść w jego życiu nastąpiła z winy okrutnej siostry.
- Kto nią przeciwko mnie steruje? - rozmyślał. - Kto ją wykorzystuje jako narzędzie?
Szedł ulicą i zastanawiał się dlaczego jedni dźwigają cięższe krzyże, a drudzy lżejsze.
Nie potrafił się w tym rozeznać, ale wierzył, że Pan Bóg potrafi i że jeżeli Go poprosi o pomoc, to tak to wszystko ułoży, żeby było tak, jak być powinno.


Skrzydlata impresja

Poniedziałkowym popołudniem, siedzieli w swojej sali na materacach, rozpoczęła się czwarta, lutowa sesja.
- Woda, której dotykasz w rzece jest pierwszą z tej, która nadpływa i ostatnią z tej, która odpływa – zacytował w pewnym momencie Leonarda da Vinci.
- Jeżeli chce się powrócić w to samo miejsce, to trzeba trzy razy dotknąć Dzwonu Zygmunta - zauważyła Szeherezada, cytując urywek swojego wiersza.
- Przecież nie będę teraz leciał do Krakowa - powiedział zmartwiony, wywołując na twarzach siedzących uśmiechy.
- Jak chcesz, to leć – mruknęła Liderka.
- Nie mogę, bo mam połamane skrzydła.
- Kto ci połamał?
- Moja mściwa siostra z żoną pełną złości, pierwsza jest zawistna, druga bez litości.
- Zrastają się?
- Zrastają powoli, lata przemijają, samotność z tęsknotą nadzieję wołają, czas mi srebrzy skronie, siwieją mi włosy, górą i doliną biegną moje losy
- Gdzie mieszkasz?
- U stóp szklanej góry stoi moja chata, a nad zamkiem w chmurach wieczorna poświata, znowu lśni wieczorem, jak dawniej porankiem...
- No, to rozwiń skrzydła i staniesz przed zamkiem - wtrąciła się Szeherezada. – Srebrna mgła się rozmgli, ulotna i zwiewna, i wyjdzie do ciebie wyśniona królewna.
Milczał przez chwilę, a później powiedział, że to bardzo ładne, że dostroiły się do siebie dwie struny, ale królewna nie wyjdzie, bo wczorajsze nie mieszka w dzisiejszym.
- Domem człowieka nie jest zamek na szklanej górze - dodał po chwili, nawiązując do swojej wcześniejszej powieści. - Droga do domu wiedzie szczytami wielu szklanych gór. Człowiek się na nie bez przerwy wspina i bez przerwy się z nich ześlizguje, ale te szczyty są do zdobycia, jeżeli się nie odrzuca asekuracji Wielkiego Terapeuty, który jest z nami po wszystkie dni, aż do skończenia świata. Za ostatnim szczytem są rajskie ogrody, a w nich dom szczęśliwy i zdrój Żywej Wody, kiedy w drzwi zapukam, zmęczony podróżą, podziękuję Bogu i Aniołom Stróżom.
- Masz kilku?
- Tak myślę, nie potrafię spokojnie usiedzieć na miejscu i trzeba mnie ciągle pilnować.
- Pilnują?
- Pomagają, wstawiają nogi w drzwi, kiedy mi je źli ludzie zatrzaskują przed nosem.
- U drzwi twoich stoję, Panie - trącił Miglanc.
- Jeszcze nie stoisz – uściślił. – Ale kiedyś staniesz i miejmy nadzieję, że ci wtedy otworzą.
I tak powoli dobiegał końca pierwszy dzień czwartej sesji.
Kiedy się spotkali następnego ranka, przez białe chmury prześwitywały skrawki błękitnego nieba. Okna sali wychodziły na południe i w pewnym momencie... Z przepalonej chmury strzelił promień słońca, życie najpiękniejsze opowiada baśnie, skrzydlata impresja dobiegła do końca, odpłynęła w przeszłość i za chwilę zaśnie.

Na korytarzu

Środkiem budynku biegł korytarz, a panujący w nim półmrok, stwarzał złudne wrażenie dyskrecji. Gawędzili z księdzem, wracając z obiadu i wspominając dawne czasy, bo obaj za młodu, kiedy służyli w wojsku, mieszkali w Bartoszycach w tych samych koszarach. Nad bramą wznosił się biały posąg spiętego do skoku konia i opowiadał księdzu, jak go ochrzcił Bucefałem.
- Wracałem nocą z przepustki i napisałem kredą z tyłu wartowni pod pomnikiem, Bucefał. Dużymi, pięknymi literami wykaligrafowałem i następnego dnia wzywali na przesłuchanie tych, co byli na przepustce. Siedzieli we trzech za stołem i kiedy im powiedziałem, że Bucefał, to piękne imię i że tak się nazywał koń Aleksandra Macedońskiego, to się nie chcieli ode mnie odczepić. Kazali mi kilka razy pisać na kartce, Bucefał i musiałem się pilnować, żeby nie napisać podobnych liter jak na pomniku. Zostawili mnie dopiero wtedy w spokoju, kiedy im powiedziałem, że skoro wiem kim był Bucefał, to bym tego wstrętnego konia tak szlachetnie nie tytułował.
- A dlaczego wstrętnego? – zapytali i już myśleli, że mnie mieli. – Nie podoba się wam ten koń, żołnierzu?
- Koń mi się podoba, obywatelu majorze, ale nie podoba mi się, że ten stojący obok konia na posągu chłop karmi go cukrem i my musimy potem pić gorzką herbatę. Najpierw powinni dawać cukier ludziom, a dopiero potem koniom.
- Mieliście kiedy, żołnierzu, badany iloraz inteligencji? – zapytał siedzący obok majora, porucznik.
- Iloraz inteligencji? – powtórzyłem i spojrzałem na porucznika z wyrzutem, że robi sobie ze mnie żarty.
Patrzyli na mnie badawczo, czy nie robię z nich głupków, ale zrobiłem tak poczciwą minę, że pomyśleli, ze faktycznie jestem taki głupi na jakiego wyglądam.
- A jak byście, żołnierzu, nazwali tego konia?
- No, na przykład Belzebub.
- No, to się martwcie, żeby go ktoś tak nie nazwał – zakończyli przesłuchanie.
No i faktycznie trochę się z początku martwiłem, ale potem mnie przenieśli na pisarza do Wojskowej Prokuratury, jak wyjeżdżałem do Olsztyna, to powiedzieli, że tam się nadam, bo umiem ładnie pisać.
Szli korytarzem i chyba potrącił w księdzu jakąś dobrą strunę, bo zadźwięczała melodyjnie i teraz on z kolei zaczął opowiadać.
- Kuba, jak budowałem kościół, to brałem z samochodu na raz po dwanaście cegieł! O, tak! – rozkładał szeroko ręce. – Wybudowałem na nowym osiedlu, nowy, piękny kościół.
- Myślę, że nie na darmo skończyłeś przed seminarium technikum budowlane - skomentował wypowiedź kapłana. - Myślę, że Pan Bóg cię przeznaczył do tej roli, a ty właściwie odczytałeś Jego wolę i poszedłeś za głosem powołania, żeby ją wypełnić.
- A ty, Kuba, do czego zostałeś powołany?
- Jeszcze nie wiem, ciągle jeszcze błądzę, ciągle jeszcze szukam, bo coś mi ciągle przeszkadza. Czasami odnoszę wrażenie, jakbym wędrował przez życie w tańczących trzewiczkach, jak ta płocha dziewczyna z andersenowskiej baśni.
- Pamiętam, kazała sobie w końcu obciąć roztańczone nogi. Obyś się zatem zdążył odnaleźć, zanim znienawidzisz samego siebie.
- Wiesz - zmienił temat, obejmując księdza ramieniem. - Skoro ty brałeś na raz po dwanaście cegieł, to ty jesteś jak ten dąb, Dewajtis, z powieści Marii Rodziewiczówny. Ty sobie będziesz rósł do góry, a ja się będę wokoło ciebie owijał jak powój albo jak dzikie wino.
Tu przerwał, bo coś mu się kazało oglądnąć.
Za nimi szła Alina z Balladyną i przysłuchiwały się roześmiane rozmowie, więc mu się trochę zrobiło głupio i dopowiedział bardziej na wesoło.
- Albo wiesz co? Ty będziesz pszenicą, a ja się będę wokoło ciebie owijał jak kąkol i będziemy sobie tak razem rosnąć, a kiedy już dojrzejemy, to się ze sobą zamienimy.
- O... Nie! - zaprotestował kapłan. - Każdy zbierze, to co sobie posieje.
Idące przed nimi trzy Dobre Wróżki oglądnęły się do tyłu i skinęły głowami, z aprobującymi uśmiechami.
Zamilkli, bo dopiero teraz je zauważyli i dzięki temu usłyszeli końcówkę prowadzonej przez nie rozmowy.
- No, to masz problem – zwróciły się dwie wróżki do trzeciej.
- Nie, to wy macie problem – odbiła piłeczkę.
Niepotrzebnie odbiła, bo to był jednak jej problem.
One broniły triady terapeutycznej, która się składa z empatii, niezaborczej życzliwości i przejrzystości, a ona była z tą triadą trochę na bakier. Dobry terapeuta powinien się wczuwać w drugiego człowieka, szanować jego prywatne terytorium i zachowywać przejrzystość intencji.


Jeżeli nie staniecie się jak dzieci…

Dobiegał końca przedostatni dzień czwartej sesji, siedzieli na materacach, zajęcia prowadziła trzecia Dobra Wróżka, od czasu od czasu zamieniały się swoimi elfami.
- Oto jak można zobrazować walkę z alkoholem – powiedziała, prosząc go na środek sali. – Ty jesteś pijaństwo, a ja trzeźwość – wyjaśniła, a potem go złapała za ręce i zaczęła przeciągać na swoją stronę.
Siłowali się przez dość długą chwilę, ale zaprawiona w tego rodzaju ćwiczeniach, szarpnęła go w końcu niespodziewanie do siebie, a kiedy chciał odszarpnąć, podziękowała, że wystarczy.
- Sprawdzała ile mam siły – pomyślał i doszedł do wniosku, że chyba się nie zawiodła, bo mu zaproponowała założenie do spółki prywatnej kliniki leczenia uzależnień.
- Nie zaprzeczysz, że znam się na tym lepiej od ciebie – dodała, bo nic nie odpowiedział.
- Oczywiście – potwierdził i uznał temat za wyczerpany.
Czuł, że nie jest mu z nią po drodze.
Następnego dnia w sobotę rozpętała się na zakończenie sesji taka burza mózgów, że zaczęło razić piorunami.
- Rozum ludzki potrafi sobie udowodnić wszystko – powiedziała w pewnym momencie Dobra Wróżka.
Tak to jakoś powiedziała, że wszyscy momentalnie umilkli.
Jakoś szczególnie głęboko zapadły mu w serce te jej słowa o pułapce rozumu.
- W taką pułapkę wpadł szatan – rozmyślał. - Nie dostrzegł bożej miłości, zaślepiony pychą rozumu, i utonął w bagnie nienawiści.
Przez chwilę siedzieli zamyśleni, a później Dobra Wróżka zaczęła opowiadać o drzewie naznaczonym traumą bezmyślnego, ludzkiego gniewu.
Nad południowym morzem, rosła na plaży młoda palma i byłaby sobie tak rosła, gdyby jakiś człowiek, nie rzucił w nią kamieniem. Zachwiała się, pochyliła pod leżącym w jej koronie ciężarem i od tego czasu już tak z nim rosła...
W tym momencie Dobra Wróżka zamilkła.
- To koniec? - zapytał ktoś niepewnie, ale pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Spoglądali na Liderkę pytająco i wówczas powiedziała, że milczenie również bywa odpowiedzią i zaczęła opowiadać o chłopcu.
Nad jeziorem mieszkał chłopiec, który nie potrafił zapanować nad złością i tata dał mu woreczek gwoździ, i powiedział, żeby po każdym przekleństwie wbijał w płot gwoździa. W miarę upływu czasu, coraz rzadziej rozlegał się stuk młotka, aż w końcu zamilkł zupełnie i uradowany chłopiec, oddał tacie resztę gwoździ. I wtedy tata kazał mu powyciągać wbite gwoździe.
- Tak, gwoździe powyciągałeś - powiedział, kiedy chłopiec je powyciągał. - Ale dziury pozostaną.
Tym razem nikt już nie pytał, czy to koniec bajki.
- Primum non nocere – powiedziała Lekarka. – Po pierwsze nie szkodzić.
- Jak ten chłopczyk w Faraonie, Bolesława Prusa - dopowiedział od siebie. - Który o nic nie prosił, tylko za wszystko dziękował.
- Opowiedz - zachęciła Dobra Wróżka.
Skinął głową, że powie i zaczął opowiadać.
Bolesław Prus opisuje w Faraonie, jak o zachodzie słońca stanęły naprzeciwko siebie dwie armie i każda się modliła o klęskę przeciwnika.
Zanoszone z ołtarzy modlitwy, wzbijały się ku niebu jak srebrne ptaki, ale zderzały się ze sobą w powietrzu i spadały martwe na ziemię, nie dolatując do Pana Boga. A w tym samym czasie mama zawołała dziecko na wieczorną modlitwę i w ubogiej lepiance nad brzegiem Nilu modlił się malutki chłopczyk.
- Dziękuję Ci, Boże, że mam mamę i tatę. Dziękuję Ci, że tak ślicznie zachodzi słońce. Dziękuję Ci, że dzisiaj biegałem po łące i jeszcze Ci za wszystko inne, i jeszcze raz Ci dziękuję, dziękuję, dziękuję...
Zasnęło dziecko, klęcząc przy łóżeczku, i nie widziało, jak jego modlitwa dolatuje do nieba i szczebiocze naokoło boskiego tronu jak skowronek. I zamyślony Pan Bóg otworzył oczy, i spojrzał z miłością na ziemię, i nastała cicha, błogosławiona noc.
Tym razem też już nikt nie pytał, czy to koniec opowieści.
- Jeżeli nie staniecie się jak dzieci...
Spuentował ktoś po chwili i nie dokończył zdania.
- Bruno Schultz pisze, że należy dojrzeć do dzieciństwa - dopowiedział od siebie.
- Napisałeś o tym wiersz?
- Napisałem wieczorną modlitwę dziecka.
- Powiesz?
- Powiem, ale nie cały... A na ziemi dziecko zapatrzone stało, w rozgwieżdżone niebo i cicho szeptało: za sen nocy letniej z gwiezdnymi skrzydłami, za nieba wieczorne kolorów śpiewanie i za to, że nie śpisz i czuwasz nad nami, tak bardzo Cię kocham Ojcze nasz i Panie, a za to, że dałeś mi duszę skrzydlatą, najbardziej Cię kocham i dobranoc, Tato, dobranoc, dobranoc, dobranoc...
Szept cichy, coraz cichszy, ledwie słyszalny jak szmer strumienia.
Po skończonej sesji, wracał pociągiem z Wyrwidębem i kolega dał mu do przeczytania, napisany przez siebie, nostalgiczny wiersz o przemijaniu, prześliczny.
- Ten wiersz jest piękny i delikatny – powiedział do kolegi. – Skoro grasz na gitarze, to warto by do niego dopisać melodię.
Przemijają chwile i dala za dalą, Anieli gwiaździste drogowskazy palą, siedzą przy ogniskach, czekają na ludzi, kto swój czas wyśpiewa, uśnie i się zbudzi, zbudzi, zbudzi...


Najpierw rzeczy najważniejsze

W poniedziałek, zaczęła się ostatnia, piąta sesja, podczas której wybrali się całą grupą do kina na Pasję, jeden z najlepszych filmów o światowej sławie. Wcześniej zebrali pieniądze i jeden z uczestników pojechał kupić bilety do Pałacu Kultury, w którym film był wyświetlany i we wtorek po zajęciach pojechali na ostatni seans filmowy.
Film we wstrząsający sposób opowiada o ostatnich dwunastu godzinach życia Pana Jezusa. Scenariusz napisano na podstawie Biblii oraz wizji Stygmatyczki, błogosławionej Anny, Katarzyny Emmerich. Adaptacja filmowa jest tak realistyczna, że oglądający ma wrażenie, że znajduje się w samym centrum tamtych wydarzeń i że jest świadkiem potwornej zbrodni, dokonanej na Zbawicielu przez zaślepionych nienawiścią ludzi.
Na długo przed premierą część środowisk żydowskich oskarżyła Pasję o antysemityzm i film wzbudził tak duże emocje, że prawie każdy chciał go obejrzeć. Pasja zaczęła bić rekordy kasowe. I słusznie, bo to oparte na wierze, arcydzieło sztuki filmowej, nie nawołuje do antysemityzmu, ale opowiada o miłości i przebaczeniu. Czyli o rzeczach, których tak bardzo brakuje w naszych burzliwych czasach.
Film jest fenomenalny pod każdym względem. Piękne, kolorowe, pełne ekspresji kadry filmu zostały zainspirowane obrazami Caravaggia i El Greca, przenikniętymi światłem i mistycyzmem.
Jeżeli chodzi o niego, to szczególnie zapadły w pamięć trzy fragmenty.
Pierwszy, to upadek skatowanego Jezusa pod krzyżem, na który patrzy Jego udręczona Matka. Zaraz po tych kadrach następuje retrospektywne cofnięcie w czasie, ukazujące Marię biegnącą na pomoc małemu Jezuskowi, który właśnie się przewrócił. Kontrastowe zestawienie tych dwóch rzeczywistości było tak wzruszająco przejmujące, że oczy mu zaszły łzami i zaczął szybko mrugać, żeby siedząca obok niego Dobra Wróżka nie dostrzegła, że płacze.
Po raz drugi oczy mu zaszły łzami, kiedy Pana Jezusa przybijali do krzyża. Scena była tak realistycznie brutalna, że przymknął oczy, żeby nie patrzeć na przybijane do krzyża ręce.
Trzeci, szczególnie przejmujący fragment filmu, to niesamowity widok Golgoty, widzianej z wysokości krzyża oczami ukrzyżowanego Jezusa. Te emanujące świętością sceny zostały nakręcone na podstawie wizji Katarzyny Emmerich.
Zakończenie filmu, to pełne potęgi i chwały Zmartwychwstanie Chrystusa. Zwycięzcy śmierci, piekła i szatana. Żeby przyćmić tę pełną boskiej glorii wizję Zmartwychwstania, kierownictwo kina zaświeciło na sali światło. No cóż, walka dobra ze złem toczy się na całym świecie, a więc również i w warszawskim pałacu kultury, który został wybudowany przez walczących z Bogiem komunistów.
Wracał po filmie do ośrodka taksówką i z wdzięcznością myślał o księdzu, który mu odstąpił bilet, dzięki czemu mógł oglądnąć Pasję. Tak się jakoś wcześniej złożyło, że zaniedbał, kiedy zbierali pieniądze na bilety i w rezultacie został bez biletu.
- No cóż, trudno – powiedział do stojącego obok księdza, kiedy grupa wychodziła do kina. – Pójdę kiedy indziej.
I wtedy ksiądz odstąpił mu bilet, powiedział, że nie może iść, bo coś mu wypadło.
I właśnie teraz wracał do ośrodka po filmie, myśląc z wdzięcznością o księdzu.
- Na początku pokazał mi drogę - rozmyślał. - Dzisiaj dał mi swój bilet, ciekawe, dlaczego mi go odstąpił?
- To ty nie wiesz, dlaczego? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny.
- No, nie wiem, Poezjo.
- Chciał, żebyś jak najszybciej ten film oglądnął, bo później mogłoby ci zabraknąć czasu. Najpierw rzeczy najważniejsze. Znasz opowieść o kufrze?
- O tym latającym?
- O innym.
- O innym, to nie znam.
- No, to posłuchaj.
I popłynęła opowieść, szeptem cichym i delikatnym, ledwie słyszalnym jak szmer strumienia.
Dawno temu, w północnej krainie zapadła tak długa noc, że ludzie zapomnieli jak wyglądają i trzej królewicze wyruszyli na poszukiwanie światła. Po długiej podróży dopłynęli do wyspy, na brzegu której stała ognista wieża i poprosili króla o trochę ognia.
- Weźcie sobie, ile chcecie – powiedział stary, siwy król z długą brodą. – Przy wejściu do wieży stoją trzy kufry i każdy może sobie napełnić jeden. Kufry nic nie ważą, ale pamiętajcie, że to, co do nich raz włożycie, już w nich pozostanie na wieczność.
Pierwszy wszedł do wieży najstarszy brat i napełnił kufer, leżącymi na pierwszym piętrze, srebrnymi talarami i kufer stał się cały srebrny.
- Zastawię go w banku - pomyślał. - I będę kupował świece.
Zarzucił kufer na ramię i poszedł zobaczyć, co się znajduje wyżej, a tam leżały złote dukaty.
Chciał wysypać talary, ale ręce mu przelatywały przez srebro, więc wyszedł z wieży i przestrzegł braci, żeby nie brali srebra, bo wyżej, na drugim piętrze leży złoto.
Średni brat od razu napełnił kufer dukatami i kufer stał się cały złoty.
- Zastawię go w banku - pomyślał. - I będę kupował do lamp oliwę.
Zarzucił kufer na ramię i poszedł zobaczyć, co się znajduje wyżej a tam znajdowała się komnata pełna diamentów.
Chciał wysypać dukaty, ale ręce mu przelatywały przez złoto, więc wrócił do braci i przestrzegł najmłodszego, żeby nie brał złota, bo wyżej leżą diamenty.
Stanął najmłodszy brat w roziskrzonej brylantami komnacie, ale zamiast napełnić nimi kufer, postanowił najpierw sprawdzić, co się znajduje wyżej.
- Przecież ja szukam światła – pomyślał i zaczął się wspinać do góry po wąskich, stromych schodach.
Na szczycie wieży znajdował się ogród, pośrodku którego stała na kolumnie kryształowa lampa, od której biło tak cudne światło, że musiał przysłonić oczy ręką, żeby nie umrzeć z zachwytu.
- Boże! - wykrzyknął w uniesieniu. - Jakżeż Ty musisz być piękny, skoro tak zachwycające jeststworzone przez Ciebie światło.
Zdjął lampę z kolumny i włożył do kufra, który natychmiast zapłonął cudownym światłem, a na miejscu zdjętej lampy pojawiły się dwie nowe.
Wyszedł z wieży i powiedział uradowany do króla, że znalazł światło.
- Ta zapełniona pieniędzmi wieża - wyjaśnił król. - Zbudowana jest z piekielnego ognia chciwości, a nad nią płonie Miłość, która się mnoży poprzez rozdawanie. Udało ci się do niej dotrzeć, bo nie zapomniałeś, co dla ciebie najważniejsze.
Bracia podziękowali królowi i wrócili do domu, gdzie zawiesili kufer na niebie i od tego czasu jego cudowne światło rozbłyska i przygasa nocami na przemian, bo ludzie powierzają mu swoje smutki i radości.
- Kuba, a co dla ciebie jest najważniejsze? – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny.
- Ciągle jeszcze nie wiem, Poezjo.
- Lepiej, żebyś się wiedział, bo czym się napełnisz na tym świecie, taki już pozostaniesz na wieczność.
Ocknął się z zamyślenia, bo taksówka stała przed ośrodkiem, zapłacił za kurs i poszedł do swojego pokoju.
Wziął gorący prysznic i położył się do łóżka, zmówiwszy pacierz, ale nie potrafił zasnąć, bo pod powiekami zaczęły mu się pojawiać, pełne boskiego cierpienia, sceny z filmu.
I tak sobie pomyślał, że Chrystus wydawszy się na dobrowolną śmierć krzyżową, został przez swoją ofiarę obdarzony taką Mocą, że szatan, żeby podobną uzyskać, musiałby złożyć na ofiarę samego siebie. A w takim przypadku wzbudzenie szatana z martwych byłoby ostatnią rzeczą, jaką Pan Bóg mógłby uczynić. Czyli szach i mat dla szatana.
- Sam jest sobie winien - myślał o szatanie. - Bo dostawszy od Pana Boga pod opiekę rozum, miał pełne rozeznanie, co wybiera, odrzucając Boga. Zaślepiony pychą, nie rozpoznał swojego powołania, gdyż został stworzony po to, żeby pielęgnować intelekt, a nie po to, żeby go zachwaszczać.
Leżał, z głową przytuloną do poduszki, i pomyślał, że jeżeli będzie właściwie wybierał, to w końcu nadejdzie w jego życiu taki moment, że w kryształowej chwili uchyli się dla niego niebo.
- Któż, jak Bóg! - wyszeptał i zdało mu się, że widzi, otaczającą go ochronnym kręgiem, błyskawicę archanielskiego miecza świętego Michała.
Leżał, tuląc policzek do poduszki, a później nie wiadomo kiedy zasnął i wtedy w pokoju rozległy się szepty.
- Czy to mu, Poezjo, wymyślasz te wszystkie opowieści?
- Ależ skąd, Aniele, sam je sobie wymyśla, gdy na jawie zaśnie, a później mówi ludziom, że to moje baśnie. Coś mu się śni, coś się marzy, cicho szeleści echem ech, wierzy, że kiedyś się przydarzy, takie tęsknoty, to nie grzech.
W tym momencie Poezja pochyliła się nad śpiącym i poprawiła mu delikatnie poduszkę.
- Poprawiam, bo nie ma mu kto – wyjaśniła, lekko zawstydzona.
- Nie ma sprawy – uśmiechnął się Anioł. - Czuwaj nad nim, Poetycka Bajko.
- Razem nad nim czuwajmy, Aniele.
- Oczywiście, a teraz niech się wyśpi, bo na zakończenie Studium znowu go zaatakują, jak wrony malowanego ptaka, odmieńca.
W tym momencie Anioł Stróż rozpostarł nad śpiącym skrzydła, bo nad Warszawą sypnęło rojem spadających gwiazd.


Ostatnia intryga

Nadeszła sobota, ostatni dzień ostatniej sesji, do obiadu jeszcze trwały zajęcia, a po południu miało nastąpić rozdanie dyplomów. Dobra Wróżka oceniła napisane przez nich prace dyplomowe i rozpoczęło się końcowe podsumowanie Studium.
Szczerze mówiąc, już nie spodziewał ataku, ale Balladyna z Miglancem nie popuścili do końca. Musieli knuć tę intrygę od dawna, bo udało im się pozyskać do swoich niecnych celów Blondynkę.
- Ma do mnie żal, że odrzuciłem jej zaloty - pomyślał pod adresem rozpoczynającej atak Blondynki. - Ładne kobiety czegoś takiego raczej nie wybaczają.
Ogarnął to wszystko błyskawicznie i uderzył tak zdecydowaną ripostą, że zaskoczona, wycofała się z nagonki.
Miała stanowić ostrze zmontowanej przeciwko niemu intrygi i kiedy jej zabrakło, knowania pozostałej dwójki spaliły na panewce. Przebieglejsza Balladyna wycofała się zaraz po Blondynce i na placu boju pozostał osamotniony Miglanc. Próbował bezskutecznie rozdmuchiwać, gasnący ogień, ale zignorowany przez wszystkich, usiadł jako opozycjonista naprzeciw Dobrej Wróżki, wyrażając w ten sposób pretensje do całego świata.
Na sali panowała przytłaczająca atmosfera i Dobra Wróżka powiedziała, żeby otworzyć okna. I o dziwo, pomogło. Na twarze uczestników wróciły uśmiechy i wtedy zaproponowała, żeby każdy napisał na kartce cztery zwierzęta. Pierwsze, jakie komu przyjdą na myśl. Kiedy już wszyscy napisali, powiedziała, żeby do każdego zwierzęcia dopisać trzy cechy, a później zaproponowała, żeby każdy przeczytał to, co napisał i wyjaśniła, jak ten test interpretować.
Uśmiechnęli się dyskretnie co poniektórzy, kiedy komuś wyszło, że jest chytry, skąpy i chciwy.
- To tylko zabawa – skomentowała pocieszająco Dobra Wróżka.
A kiedy on wymienił misia pandę, kolibra, orła i czarną panterę, to zauważyła, że z niego niesamowita mieszanka.
- Powinieneś pisać – dodała. - Ty musisz pisać.
Na koniec każdy wykonał na kartce obrys dłoni, umieścił swoje imię i puszczono kartki w koło, żeby każdy każdemu wpisał uwagi.
- Zachowajcie te kartki – powiedziała Dobra Wróżka. – Bo już wam nikt nikt więcej takich informacji nie udzieli.
Popatrzył na swoją kartkę i rozpoznał prawie wszystkie wpisy.
- No, to wybiorę się na rok do tybetańskiego klasztoru – powiedział żartobliwie w stronę Dobrej Wróżki, kiedy przeczytał, żeby pod profesjonalnym nadzorem lepiej siebie poznał, zaakceptował i przestał się bronić.
W nawiasie dopisała, że bardzo szybko się uczy.
Oczywiście, były na jego kartce również i inne wpisy, Blondynka napisała, że potrafi być zarówno cudny, jak i niebezpieczny.
Na koniec Dobra Wróżka podzieliła ich na cztery zespoły i każda drużyna miała wymyślić pożegnalne hasło. Znajdujące się z nim w drużynie osoby uznały, że to on ma coś wymyślić, a jego akurat wtedy ogarnęła kompletna pustka. Taki już był przekorny, że potrafił robić na przekór nawet samemu sobie.
Siedział spanikowany, słuchając, jak inne grupy skandują błyskotliwe hasła i odblokowało go dosłownie w ostatniej chwili, i powiedział optymistycznie, z nieustępliwym, zawziętym uporem... Niech się burzy, niech się wali, dalej będziem budowali!!!
- W ostatniej chwili – rozległy się obok niego uradowane głosy. - Rzutem na taśmę.
- Jeszcze jak zaczynałem mówić, to nie wiedziałem, co powiem – mruknął zadowolony, że nie zawiódł pokładanych w nim nadziei.
I tak studium dobiegły końca ostatnie warsztaty ostatniej sesji Studium.
Po obiedzie nastąpiło w dużej auli rozdanie dyplomów dla wszystkich uczestników Studium. Po zakończonej uroczystości poszedł do swojego pokoju i odpoczywał, leżąc na łóżku. Wracał myślami do dzisiejszego, skierowanego przeciwko niemu ataku.
I tak sobie myślał, że zło, jeżeli nie może zniszczyć chronionego przez Dobro człowieka, to zrobi wszystko, co potrafi, żeby ów człowiek nie rozpoznał swojej tożsamości. Swojego powołania i posiadanych do jego realizacji środków. I przypomniała mu się afrykańska bajka o orle, któremu kury wmówiły, że jest kogutem.
Wychowany z kurami orzeł, grzebał jak one w ziemi, potrafił nawet przelecieć w powietrzu kilka metrów, no bo przecież tak fruwają koguty. Mijały lata i pewnego razu stojący pośród kur orzeł, zauważył przelatującego pod chmurami ptaka i zapatrzył się w niebo, ogarnięty jakąś dziwną, nieznaną mu dotąd tęsknotą.
- Kto to jest? – zapytał zachwycony, grzebiącą obok kurę.
- To orzeł, król ptaków – odrzekła kura. – Ale nawet o nim nie myśl, bo ty i ja jesteśmy inni.
Tak więc orzeł o tym więcej nie myślał i umarł na podwórku, do końca życia wierząc, że jest zwykłym kogutem.
- To smutna bajka, ale może mieć pomyślne zakończenie – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny.
- Jakie?
- O zachodzie słońca lśni szczyt szklanej góry, orzeł lata w chmurach, na podwórku kury.
- Dzięki.
- Pisz dalej, pisz dalej, pisz dalej...
- Dobrze.
Leżał jeszcze przez chwilę, z rękami założonymi za głowę, a później postanowił wyjść przed budynek, żeby się pożegnać z uczestnikami.
Schodząc po schodach, spotkał się z Balladyną i Blondynką. Szły po niego, bo się czuły winne, obawiały się, że się nie zechce pożegnać. Patrzył na nie w milczeniu, a później, że za chwilę zejdzie.
Kiedy zawróciły, cofnął się do swojego pokoju, po raz kolejny wybierając samotność. Był trzynasty marca dwa tysiące czwartego roku, dokładnie za miesiąc, trzynastego kwietnia, wypadały jego pięćdziesiąte siódme urodziny.
- Powinieneś się był pożegnać - szept cichy, delikatny.
- Teraz, to ja to wiem, Poetycka Bajko, ale wtedy jeszcze do tego nie dojrzałem.
I tak się zakończył kolejny etap jego życiowej drogi, pięć miesięcy temu przykuśtykał na pierwszą sesję, żeby odlecieć po ostatniej na własnych skrzydłach.




Rozdział siódmy


W trakcie trwania Espepu, zapisał się na kolejne studium terapii uzależnień, w skrócie Stu, i przez ostatnie dwa miesiące jeździł do Warszawy co dwa tygodnie. Jeden tydzień spędzał na Espepie, wracał do domu i po tygodniu jechał na Stu.
Na Stu nikt mu nie refundował kosztów, kosztowało dwanaście tysięcy złotych. Byłoby jeszcze droższe, ale udało mu się trochę zaoszczędzić, bo napisał pismo, że siedem lat temu zostawił im za darmo czterysta egzemplarzy swojej pierwszej powieści o szklanej górze. W piśmie nadmienił, że podarowane książki posiadały wartość ośmiu tysięcy złotych i w związku z tym prosi o anulowanie ostatniej raty za Studium w wysokości tysiąca pięciuset złotych.
Napisał w ten sposób, bo wiedział, że spośród stu trzydziestu słuchaczy Studium, tylko szesnaście osób, łącznie z nim, musi pokrywać koszty z własnej kieszeni. Złożył prośbę i nie płacąc ostatniej raty, czekał na odpowiedź, która nigdy nie nadeszła i tym sposobem, być może za sprawą Dobrej Wróżki, zaoszczędził tysiąc pięćset złotych.


Dobra Wróżka

Żeby móc chodzić na Stu, musiał się zajmować terapią i w związku z tym zatrudnił się w pobliskim mieście jako wolontariusz w poradni leczenia uzależnień. Trwające dziewięć miesięcy Stu, składało się z dziewięciu sesji i odbywało się w tym samym ośrodku, co poprzednie. Grupa, do której go przydzielono była najsłabszą i taką też posiadała trenerkę, która była najsłabszym ogniwem, najsilniejszym był jej Przyboczna, która ratowała trenerkę przed kompromitacją. O Przybocznej można śmiało powiedzieć, że było z niej Pół Dobrej Wróżki.
No właśnie, Pół Dobrej Wróżki... Jeżeli chodzi o Dobre Wróżki, to pewnego razu usiadł wieczorem koło recepcji i nagle obok niego zjawiła się Dobra Wróżka z Espepu. Nie wiadomo skąd się zjawiła, jak to wróżka, siedzieli obok siebie na fotelach i rozmawiali.
- Jakie wrażenia z pobytu na nowym studium? – zapytała.
- Stu, to podstawówka w porównaniu z Espepem – odpowiedział, zgodnie ze swoimi odczuciami. – Na Espepie kończę uniwersytet, a na Stu chodzę do podstawówki – zakończył żartobliwie.
Zmilczała i uśmiechnęła się nieznacznie.
Wiedział, że czytała jego książkę i domyślał się, że jako osoba o wysokim morale, nie pochwalała zachowania krytykowanych przez niego w powieści terapeutów. Napisał o nich, że bezprawnie drenują do swoich kieszeni pieniądze przeznaczone na walkę z alkoholizmem. Tak o nich napisał trzy lata temu, a teraz przyszedł do nich, żeby się szkolić na terapeutę. Prosto w paszczę lwa, trzeba mieć tupet.
Siedział teraz w holu z Dobrą Wróżką i zastanawiał się, czy opisani przez niego w powieści adwersarze staną na nowym studium na wysokości zadania, czy też zechcą go ukarać za napisanie prawdy.
- Zobaczymy, na co kogo stać – dodał, nawiązując do wcześniejszej wypowiedzi.
W zapadłym milczeniu, Dobra Wróżka czekała, że jeszcze coś powie, ale nie chciał mówić o spotykających go na Stu szykanach.
Nie miał zbyt miłych wspomnień po pierwszych zajęciach, więc tym bardziej był Jej wdzięczny, że teraz przy nim usiadła na widoku, udzielając mu wsparcia. Życie go nie rozpieszczało, bo przeważnie przedzierał się w nim pod prąd, do źródeł, bo tylko gówno płynie z prądem. Poraniony w walce, ale i zahartowany na wyrządzaną mu krzywdę, czerpał mądrość i energię z negatywnych emocji, przyorując je jak gnój na polu, żeby w przyszłości zebrać obfite plony.


Mobbing

Po odejściu Dobrej Wróżki, porozmawiał z recepcjonistką i przeniósł się do osobnego pokoju. Zamieszkał samotnie, bo zdobywcy szczytów są samotni i dlatego wdrapują się coraz wyżej, żeby być bliżej Boga.
Leżał na łóżku i wspominał dzisiejsze wykłady na nowym studium. Z początku było normalnie, dopiero skierowany na niego atak trenerki nastawił przeciwko niemu część uczestników, przytakiwaczy.
- A ty mi przypominasz nawalonego alkoholika – rzuciła zaczepnie i czekała na jego reakcję.
- No, masz ci los, znowu się zaczyna – pomyślał. – Pół Dobrej Wróżki powiedziała przed chwila, że jej przypominam zieloną polanę, a dla trenerki jestem nawalonym alkoholikiem.
I w tym momencie poczuł w ustach metaliczny smak opiłków i wiedział, że organizm mobilizuje do obrony wszystkie siły.
Popatrzył na trenerkę i poprosił cichym, spokojnym głosem.
- Mogłabyś to uzasadnić? Od dziewiętnastu lat zachowuję abstynencję i dzięki twoim uwagom, chciałbym skorygować ewentualne błędy.
I wtedy tak usłyszał, jakby podczas burzy wywaliło szambo.
- Chodzisz jak alkoholik, mówisz jak alkoholik, ubierasz się jak alkoholik i gdybym chciała się napić wódki, to bym ciebie pierwszego zaczepiła na ulicy, żeby się zapytać, gdzie tu za rogiem jest najbliższa knajpa.
Przymknął oczy i przyorywał tę całą, rzuconą w niego stronę mierzwę.
A później podziękował za informację i spuścił głowę, żeby się jeszcze bardziej od niej odgrodzić. Ciężka i zwalista, dyszała nad nim jak grożąca eksplozją, nabuzowana lokomotywa. Sprawiała wrażenie niechlujnej, to uczucie rozmamłania wypływało z jej wnętrza. A później na swoim zwykłym miejscu, zadowolona, że mu dowaliła, że wskazała grupie, komu wyznaczyła rolę ofiarnego kozła.
- Mierna, ale wierna swoim mocodawcom - pomyślał.
Znał ten lokajski typ ludzi, do którego należała, nadawali się na nadzorców, ekonomów, karbowych. Wysługiwali się swoim panom, za wrzucane do miski ochłapy, okraszone namiastką władzy.
Od tej chwili klakierska część grupy zaczęła trzymać z trenerką, kilkoro przyjęło postawę wyczekującą, ale znalazły się też dojrzałe emocjonalnie osoby i przypuszczał, że może na nie liczyć. I dlatego tym najbardziej wartościowym uczestnikom porozdawał swoje powieści, z wpisanymi na pamiątkę dedykacjami.
I właśnie teraz leżał w swoim pokoju i podsumowywał niedawno zakończone zajęcia.
Decydując się chodzić na Stu, zdawał sobie sprawę, że nie będzie łatwo, ale nie spodziewał się, aż takiej ordynarnej, prymitywnej przemocy psychicznej.
- Ciekawe, kto ją zrobił trenerką? - rozmyślał. - No nic, jutro będzie nowy dzień.
Rano, po przebudzeniu, przychodziły mu do głowy najwłaściwsze rozwiązania.
Na drugi dzień, zaraz z rana podszedł do trenerki i stanął przed nią potulnie, ze spuszczoną głową i ona to kupiła. Zdążył się już o niej dowiedzieć kilku rzeczy, między innymi, że jest uzależniona od internetu.
- Ja cię nie wyrzucam – powtórzyła podczas rozmowy dwukrotnie, bo milczał.
- Ty mnie nie wyrzucasz? – odpowiedział jej w myślach. - Właśnie teraz popełniłaś kolejny błąd, zdradziłaś, co planuje twoja mocodawczyni.
A później zajął na materacu boczną pozycję obserwatora i miał zamiar dotrwać na tym miejscu do końca Studium.


Przyjaciel

Wracał pociągiem do domu po zakończonej pierwszej sesji na Stu, wspominając niedawną rozmowę z Przyjacielem. Spotkali się wieczorem po zajęciach i kiedy opowiedział, jak go traktuje trenerka, to usłyszał w odpowiedzi.
- Za coś takiego, to ona może wylecieć z pracy.
- Możliwe, ale co mi to da, skoro chcę skończyć studium? Myślę, że powinienem się raczej przyczaić, żeby zyskać na czasie.
- Wytrzymasz?
- Spróbuję, na razie uderzyłem w pokorę, przypuszczam, że to ją na jakiś czas powstrzyma.
- A później?
- Mam nadzieję, że wyrządzana mi krzywda obróci się przeciwko moim prześladowcom, w miarę trwania Studium, będą popełniać kolejne błędy.
- Zapisujesz?
- Nie muszę, dzięki Bogu, mam dobrą pamięć.
- Czasem pamięć nie wystarczy.
- Pisać też potrafię, ale jeszcze na to za wcześnie, niech mnie dalej lekceważą, bo uśpi ich czujność.
- W otwartej walce, nie masz z nimi żadnych szans.
- Toteż nie będę tutaj z nimi walczył, jeżeli dojdzie do finału, to go rozegramy na forum publicznym, a na razie chcę zaliczyć pierwszą sesję, a później przyjechać na drugą.
- A później na trzecią?
- Tak, a później na trzecią i nawet, gdybym w końcu tę walkę przegrał, to oni stracą więcej ode mnie.
- Co stracą?
- Dobre imię, ale mam nadzieję, że do tak dużej eskalacji konfliktu nie dojdzie, bo oprócz Starego i jego zawziętej Squaw, która tym wszystkim steruje, jest w kierownictwie kilku wartościowych ludzi.
- Myślisz, że ci pomogą?
- Mam nadzieję, że nie dopuszczą do bezsensownej walki, która zaszkodzi etosowi terapii.
Stali i rozmawiali przed pomnikiem obrońców Reduty Ordona.
- Wiesz, Kuba, że masz wśród swoich znajomych kapusia?
- Wiem, dlatego mieszkam samotnie.
Pożegnał się wtedy z Przyjacielem i wrócił do ośrodka, i właśnie dzisiaj, po zakończeniu pierwszej sesji, wracał pociągiem do domu.
Uśmiechnął się na wspomnienie dzisiejszego pożegnania z trenerką. Stali całą grupą przed ośrodkiem i na widok odjeżdżającej samochodem trenerki, pomachał jej z uśmiechem ręką. Odmachała, uznawszy naiwnie, że to z jego strony wiernopoddańczy gest alkoholika. Takiego, co to się nadaje tylko do tego, żeby go zapytać, gdzie się można napić wódki.
Im bardziej go na kolejnych sesjach szykanowała, tym bardziej jej machał, a ona mu ucieszona odmachiwała. Nie miała się z czego cieszyć, ale na razie nie wyprowadzał jej z błędu.


Kobieta

Wróciwszy do domu, odebrał z drukarni, nowo wydany tomik swoich wierszy. Kilka miesięcy temu rozleciał mu się samochód, więc przydźwigał pięćset egzemplarzy do domu na ramieniu w dużym, kartonowym pudle.
Na utrzymanej w niebieskiej tonacji okładce, umieścił za zgodą muzeum reprodukcję obrazu Wyspiańskiego "Dziewczynka oparta o poręcz krzesła". Siedziała, jakby spała, oparta głową o krzesło, i marzyła, śniła jawie z przymkniętymi oczami.
Następnego dnia pojechał do sąsiedniego miasta, gdzie pracował jako wolontariusz w poradni leczenia uzależnień i dowiedział się, że za dwa dni, w czwartek, przyjeżdża z Warszawy na wizytację Kobieta.
- Przyjeżdża, żeby co na mnie znaleźć - pomyślał. - Że też jej się chce tak daleko jechać, szukać na mnie zemsty za to, że napisałem w swojej książce prawdę.
Postanowił zbojkotować jej przyjazd i miał zamiar odpuścić sobie jazdę do poradni w czwartek, ale po namyśle, postanowił się z nią spotkać.
Pomyślał, że skoro przyjechała z tak daleka, żeby znaleźć na niego haka, to trzeba jej coś podsunąć, bo inaczej nie spocznie, dopóki czegoś nie znajdzie.
No więc, kiedy przyjechała, to wzięła prysznic po podróży, a później przyjmowała w gabinecie.
- Co powiecie? – zapytała, kiedy do niej zawitał.
- My? – zapytał.
Nie wdawał się z nią w długie rozmowy, zmyślił pierwsze, co mu mu przyszło do głowy, że jak raz prowadził terapię z dziewczyną, to jej ręką w twarz odwinął.
- A za co ją uderzyłeś?
- Bo mi podarła gazety.
Och, ten błysk w oku Kobiety.
Uznała, że dostała, po co przyjechała i powiedziała, że nie powinien prowadzić terapii z kobietami.
A z mężczyznami? – zapytał. – Jakby mi jakiś chłop napluł do herbaty, to też by dostał baty.
Uważasz, że cel uświęca środki? – zapytała.
Uśmiechnął się lekko i patrzył na nią w milczeniu.
Wiedział, że była dorosłym dzieckiem alkoholika i jeżeli go w tej chwili oceniła, że się nie nadaje na terapeutę, to znaczyło, że występuje u niej makiawelizm. Instrumentalne traktowanie ludzi i oziębłe, wyrachowane relacje interpersonalne.
- Twierdzenie Machiavellego jest błędne - nawiązał do jej pytania. - Bo gdyby cel uświęcał środki, toby usprawiedliwiało terroryzm.
Spojrzała na niego zaskoczona, więc uzupełnił.
- Makiawelizm, to szatańska ideologia, oparta na sofistycznym relatywizmie. Ludzie z makiaweliczną osobowością manipulują otoczeniem w celu osiągnięcia osobistych korzyści.
- Na przykład?
- Na przykład mówią im na wy.
Trafił w dziesiątkę, bo przymknęła oczy.
- Dobrze znasz temat – zauważyła.
Jeszcze tego samego dnia odjechała zadowolona, zabierając podsuniętą jej bzdurę o targającej gazety dziewczynie i plującym do herbaty chłopie.


Fałszywi przyjaciele

Pierwszy minister Ludwika Trzynastego, kardynał Richelieu, prosił Pana Boga, żeby go strzegł od fałszywych przyjaciół, a z wrogami, to on już sobie wtedy poradzi. Nie na darmo się mówi, że lepiej mieć stu jawnych wrogów, jak jednego fałszywego przyjaciela. Fałszywi przyjaciele, to najgorsza odmiana wroga, to konie trojańskie.
Tacy zakamuflowani wrogowie, udając życzliwość, knują za naszymi plecami nieraz przez całe lata. Znają nasze słabe strony, a więc wiedzą, gdzie najdotkliwiej uderzyć. Jeżeli uda nam się ich przejrzeć, to należy natychmiast zerwać z nimi kontakty, gdyż znając nasze słabe strony, wiedzą jak najdotkliwiej uderzyć. Potrafią doprowadzić swoją ofiarę do bankructwa, zawału serca lub depresji, a nawet do samobójstwa.
Dziękuję Ci, Boże, że dopomogłeś mi rozpoznać fałszywych przyjaciół i dziękuję Ci za wspomożenie Twoją łaską, dzięki której potrafiłem im wybaczyć, co mi się pozwoliło od nich uwolnić.
No, tak to jest z fałszywymi przyjaciółmi... Jeden taki fałszywy przyjaciel, nasyłał na niego przez trzy lata trzy firmy windykacyjne, które go ścigały za niezapłacony, dwuzłotowy bilet w podmiejskim autobusie.
Nie wiadomo, co go podkusiło, że zamiast zapłacić wystawiony przez rewizora mandat, poprosił o anulowanie kary, pracującego w urzędzie znajomego, któremu pomógł się wyspindrać na stołek. Nie wiedział jeszcze wtedy, że to fałszywy przyjaciel.
- Nie ma sprawy - poproszony znajomy, nawet nie pozwolił mu skończyć. - Nawet o tym już więcej nie myśl, bo nie będziesz nic płacił.
No, więc nie myślał, a po roku zaczęły go ścigać za pięćdziesięciozłotowy mandat trzy firmy windykacyjne.
Uparł się wtedy, bo sprawa się przedawniła, i nie zapłacił, chociaż windykator, prawie na kolanach go prosił o podpis na spisanym przez siebie protokole. Oczywiście, nic mu nie podpisał i w końcu wygonił go z domu.
- Won, z mojego domu - powiedział. - I żebym cię tu więcej nie widział, bo napiszę skargę na twoje bezprawne działania.
Unikajmy fałszywych przyjaciół, bo to najgorsza odmiana wroga, wilki w owczej skórze, podstępne konie trojańskie.


Potyczki

Po pierwszej sesji minęła druga, trzecia i czwarta, i nadeszła piąta z dziewięciu. Jechał na nią pociągiem do Warszawy i tak sobie myślał, że jeżeli mu się ją uda zaliczyć, to już będzie za półmetkiem. Wiózł ze sobą zadanie domowe, plan osobistej terapii, i zastanawiał się, jak go oceni trenerka, bo plan był opracowany przez jej bezpośrednich zwierzchników.
Po przyjeździe na sesję, oddał zadanie trenerce i na drugi dzień cała grupa usłyszała na jego temat same superlatywy.
- Skąd masz taki plan? – zapytała na koniec. – Nie mogłeś samodzielnie opracować takiego planu.
Uśmiechnął się i wyjaśnił, że jak się umie serfować po internecie, to można w nim znaleźć więcej, niż w encyklopedii.
Ponieważ była dalej nie przekonana, dodał, że jemu się lepiej pisze, jak mówi i wtedy zostawiła go w spokoju, bo wiedziała, że pisze powieści. Przypuszczalnie słyszała również, że pisał artykuły do czasopisma związanego z leczeniem uzależnień.
W środę ćwiczyli indywidualny kontakt z klientem i trenerka, żeby mu dowalić, wyznaczyła mu jako partnerkę, wysługującą jej się uczestniczkę studium. Nie pozwoliła mu nawiązać ze sobą kontaktu, negując wszystko, cokolwiek jej powiedział.
- Wygląda na to, że lubisz to, czego ja nie lubię - skonkludował. - Więc nie będę z tobą prowadził terapii, bo nie można pomóc klientowi, który ciągle odrzuca oferowaną mu pomoc.
Odruchowo spojrzała na trenerkę, szukając u niej pomocy, więc pokręcił z dezaprobatą głową i wrócił na swoje miejsce.
Usiadł na materacu i przymknąwszy oczy, pomyślał o trenerce, że nie zostawi go w spokoju, bo wie, że to już piąta sesja. Na pewno na nią naciskają, domniemywał, nie są zadowoleni, że tak daleko zaszedłem.
Jakby na potwierdzenie jego przypuszczeń, trenerka poprosiła, żeby zreferował mechanizm nałogowego regulowania uczuć. Powiedział, co wiedział, a ona, że nie umie i że się ma na sobotę przygotować, bo jak nie, to będzie mu musiała podziękować za uczestnictwo w studium.
Nie chciało mu się dodatkowo uczyć, ale co było zrobić? Posiedział w piątek wieczorem ze dwie godziny nad skryptami i w sobotę narysował na tablicy wykresy i z ich pomocą zreferował temat w piętnaście minut. Spoglądał na trenerkę i wyczuł, że to dla niej za mało, więc zrobił jeszcze dodatkowy wykład o ludziach nie znoszących monotonii.
Wtrącił kilka specjalistycznych terminów, takich jak uwalnianie i wychwyt zwrotny neurotransmiterów, a na koniec wspomniał o MonoAminoOksydazie i roli jaką ten enzym pełni w szczelinach synaptycznych komórek nerwowych.
- Szerokość tych szczelin waha się od dwóch do dwudziestu angstremów – zakończył.
Wszyscy, oprócz znającej temat Asystentki, siedzieli jak na tureckim kazaniu.
Spojrzał na milczącą trenerkę i zaczął podejrzewać, że ona również nie wie o co chodzi i postanowił to sprawdzić.
- Angstremami mierzy się subatomowe wielkości, angstrem, to milionowa część milimetra - wyjaśnił, spoglądając na trenerkę, a kiedy machinalnie przytaknęła, zaprzeczył. – Nie prawda, bo angstrem, to dziesięciomilionowa część milimetra.
Odszedł od tablicy, usiadł na swoim miejscu i mając wszystko w nosie, przymknął oczy i odpoczywał zrelaksowany.
- Niech każdy mu wystawi ocenę – powiedziała trenerka i rozdała wszystkim karteczki.
- Zwala odpowiedzialność na grupę - pomyślał.
Po wystawieniu ocen, zebrał karteczki i wepchnął je bez czytania do kieszonki w marynarce.
- Do zobaczenia za miesiąc – powiedział twardo.
Pominąwszy trenerkę, rozdał pozostałym tomiki swoich wierszy z imiennymi dedykacjami, a później wyszedł i pojechał do domu.
Szczerze mówiąc, zapomniał później o tych karteczkach. Zbliżały się wakacje i był zajęty przygotowaniami do turnusów kolonijnych na Słowacji i Węgrzech. Dopiero, gdzieś tak po tygodniu, sięgnął przypadkowo podczas spaceru do kieszonki marynarki i namacawszy karteczki, usiadł na plantach i zaczął je czytać. Wszystkie zawierały pozytywne oceny od dostatecznej do bardzo dobrej. Na niektórych znajdowały się komentarze, że mu się udało wybronić, bo posiada dużo wiadomości. Trochę go te opinie zdziwiły, bo nie miał o sobie, aż tak wysokiego mniemania, uważał, że to grupa jest słaba.


Kapuś

Podczas wakacji organizował turnusy kolonijne, żeby coś zarobić, bo czasy, kiedy obracał milionami już minęły. Zbliżał się do sześćdziesiątki, coraz bardziej tracąc czas siły w bezsensownej, wyniszczającej go walce. Ciągle sobie nie uświadamiał zagrożenia ze strony siostry spikniętej z jego żoną, co obie prześladowczynie przebiegle wykorzystywały, niszcząc go z bezlitosnym okrucieństwem. Nie na darmo się mówi, że najciemniej pod latarnią, chyba diabeł go tą latarnią oślepił.
Podczas wakacji, poprosił znajomego hakera, żeby mu sprawdził otrzymaną na Stu dyskietkę, którą mu sprezentował udający przyjaciela, kapuś. Donosił na niego do kierownictwa Studium, zaskarbiając sobie w ten sposób przychylność swojego trenera. Nie pochwalając donosicielstwa, trzeba przyznać kapusiowi, że miał konfidencki talent, bo wyrastał obok niego jak spod ziemi, kiedy tylko zaczynał z kimś rozmawiać.
- To trefna dyskietka, dobrze, że jej nie otworzyłeś - ostrzegł go haker po sprawdzeniu dyskietki. - Wpuściłbyś sobie do komputera konia trojańskiego, który przeniósłby twoje wiadomości do wroga.
- Możesz mi wydrukować zawartość dyskietki? – poprosił hakera.
- Nie ma sprawy.
Po przestudiowaniu z kolegami wydrukowanego tekstu, okazało się, że na dyskietce są bzdury.
- Napisałbyś zadanie na niedostateczny, gdybyś się oparł na tej dyskietce i wyrzuciliby cię ze studium wiadomościach - ostrzegli go koledzy. - Wystrzegaj się tego kapusia.
- Wystrzegam się, wystrzegam, dlatego nie wykorzystałem dyskietki.
- Ciekawe skąd ją dostał?
- Mówił, że od kierownika przychodni, w której odbywam wolontariat.
- To jego się również wystrzegaj.
- Jasne.
Uśmiechnął się w tym momencie, bo sobie uświadomił, dlaczego kierownik biegał wściekły po pokojach po powrocie z Warszawy.
- Kto mu pisze zadania?! – wypytywał pracujących w przychodni terapeutów.
Oczywiście, niczego się nie dowiedział, bo tylko nieliczni terapeuci są kapusiami, czarnymi owcami w białym stadzie.
W sierpniu pojechał na kolejną sesję, podczas której kapuś zaprosił go do pokoju i usiłował od niego bezskutecznie wyciągnąć, czy wykorzystał podarowaną dyskietkę.
- Bo widzisz, na tej dyskietce był wirus...
W tym momencie kapuś umilkł i zapadła cisza, bo nie dał mu się pociągnąć za język.
Na sierpniowej sesji zabrakło w ich grupie koleżanki. Wyjaśniła przez przyjaciółkę, dlaczego zrezygnowała i niektórzy zaczęli niezbyt życzliwie spoglądać na trenerkę, która jakby trochę spokorniała. Położyła również uszy po sobie, wysługująca się jej uczestniczka studium, której pękła w oku żyłka. Co zastanawiające, pękła jej po tym, kiedy się za pomocą angstremów wybronił przed wyrzuceniem ze studium. Nie wiadomo, czy jedno z drugim miało związek, ale to prawda, że wyrządzane zło odbija się od ofiary i uderza w krzywdziciela powracającą falą.
I tak dotrwał do końca szóstej sesji, a po miesiącu zaliczył siódmą i zostały mu do zaliczenia dwie ostatnie. Zdając sobie sprawę, że w Warszawie może nie skończyć, we wrześniu zapisał się na podobne Studium do Łodzi.
- Jeżeli przegram z warszawką – konkludował. – To po skończeniu łódzkiego Studium, będzie mi łatwiej udowodnić, że byłem w Warszawie szykanowany.
I właśnie dlatego w październiku pojechał do Łodzi na pierwszą sesję, na której poznał wielu wartościowych ludzi.
Trwała złota, polska jesień, ośrodek szkoleniowy stał w ogrodzie i zajęcia odbywały się częściowo pod błękitnym parasolem nieba, ocienionego zielonym baldachimem liści. Panująca w ośrodku, pogodna, życzliwa, zdecydowanie wygrywała porównanie z brudnym, warszawskim podwórkiem.


Dno

Na łódzkim Stu od razu poczuł się jak u siebie w domu i pomyślał, że skoro ryba psuje się od głowy, to warszawskie Stu będzie tak długo cuchnąć, dopóki nie odejdzie szefująca mu Kobieta.
Na początek pierwszej sesji na łódzkim Stu, przypięli sobie kartki na plecach i każdy każdemu wpisał incognito swoje uwagi. Uśmiechnął się lekko, kiedy przeczytał później na kartce, że jest postrzegany jako profesor, milczek, kolejarz. Szczególną uwagę zwrócił na wpis, że czeka na swoją chwilę.
- Ktoś mnie rozszyfrował, chyba trener – pomyślał.
Spojrzał na niego z uznaniem i uśmiechnęli się do siebie.
Następnego dnia uczyli się o bezsilności wobec alkoholu.
- Wy będziecie alkoholami - powiedział Trener do grupy. - I będziecie atakować trzeźwego kolegę, który który będzie się próbował przed wami obronić.
No i zaczęły się zmagania z wybranym prze trenera osiłkiem, który dawniej trenował zapasy i radził sobie całkiem nieźle.
Zanosiło się na oczywistą herezję, że człowiek może z wódką wygrać, więc powiedział, zachęcając do jednoczesnego ataku... Razem, młodzi przyjaciele, w trzeźwości wszystkich są wszystkich cele. Rzucili się znienacka na kolegę i w końcu udało się go powalić.
Kiedy kolega już się dźwignął z ziemi, spojrzał na ładne dziewczyny i wyjaśnił, że z początku czuł się w towarzystwie gatunkowych wódek bardzo dobrze, ale z czasem zaczął słabnąć. I wtedy Trener narysował na tablicy fazy uzależnienia i wyjaśnił, pokazawszy na najniższy punkt wykresu.
- Tutaj, na dnie, alkoholik przeważnie dostaje ostatnią szansę. Może się odbić od dna i wypłynąć na powierzchnię, jeżeli przyjmie pomocną rękę.
Tak się złożyło, że ów kolega mieszkał w Krakowie i po sesji wracali razem pociągiem do domu.
Podczas kilkugodzinnej podróży pociągiem, znaleźli wspólny język i kolega opowiedział, w jaki sposób dosięgnął swojego dna.
Mieszkam samotnie, opowiadał, bo przez alkohol rozpadła mi się rodzina i mam w bloku czteropokojowe mieszkanie. Kiedy piłem, to wynająłem go czterem cudzoziemkom, które poiły mnie na okrągło spirytusem i po miesiącu tak się rozkleiłem, że nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. I wtedy wyrzuciły mnie do kuchni i zrobiły w mieszkaniu burdel.
- Płaciły ci za mieszkanie?
- Z początku płaciły, a później dawały już tylko wódkę.
Raz, jak przetrzeźwiałem, to myślałam, że jestem w piekle, bo powkręcały w całym mieszkaniu czerwone żarówki. Chciałem uciekać i doczołgałem się do przedpokoju, ale mnie zaciągnęły z powrotem do kuchni.
- Daj mi jeść!
Wychrypiałem do burdelmamy, a ona na to mówi do koleżanki.
- Olga, zrób mu fajku.
Schowałem się pod kocem, spałem na podłodze, miesiąc wcześniej byłem kawał chłopa, a teraz nie potrafiłem dojść do łazienki. Z materaca śmierdziało jak z latryny. Dawniej miałem psa, po którym została miska i zanim mi nalały wody, to musiałem zaszczekać. Myślałem, że to koniec.
- Co cię ocaliło?
- Wezwana przez sąsiadów grupa antyterrorystyczna. Wyważyli drzwi i wpadli do środka, a kiedy zażądałem pokazania nakazu sądowego, to tak mnie któryś zamalował, że poleciałem do tyłu, wywracając burdelmamę. Podczas rewizji znaleźli kawior, papierosy, spirytus. Pod tapetami miały pochowane w ścianach złoto, dolary. Wydłubały fugi w wielkiej płycie i mogły doprowadzić do zawalenia wieżowca.
- I to było twoje dno?
- Dokładnie, poszedłem na leczenie odwykowe i od czterech lat zachowuję trzeźwość.
- Pracujesz?
- W izbie wytrzeźwień, nazywają ją białym domkiem.
- Znam, siedziałem w niej za kawalerki dwa razy, za pierwszym razem uszkodzili mi przeponę…
- Pojedziemy, Kuba, razem na drugą sesję?
- Na drugą to nie, bo przypuszczalnie pojadę z Warszawy, ale możemy po niej wracać razem do Krakowa.
Rozstał się z kolegą w Krakowie na dworcu i wrócił do domu z innym kolegą, czekającym na peronie.
Bo Pan Bóg, jeżeli chce kogoś uratować, to w odpowiednim momencie stawia na jego drodze odpowiedniego człowieka. A jak chce uratować obydwóch, to ich stawia naprzeciwko siebie, żeby się mogli wzajemnie asekurować, podczas trudnej wspinaczki na szczyty życia.


Wcześniejszy egzamin

Po przyjeździe na przedostatnią warszawską sesję, podzielił się z grupą przemyśleniami na temat konfliktów małżeńskich. Chociaż to wygląda na paradoks, powiedział, ale wiele niedobranych małżeństw nie rozlatuje się dlatego, że jeden ze współmałżonków pije. Alkohol działa w tych małżeństwach jak inhibitor, katalizator ujemny. Opóźniając reakcję wzajemnej asymilacji, sprawia, że współżycie staje się możliwe, pomimo niezgodności charakterów. Wytwarza się stan patologicznej równowagi. Z chwilą, kiedy uzależniony zaczyna zachowywać trzeźwość, dochodzi do konfrontacji, która przeważnie skutkuje rozpadem związku.
Po jego słowach zapadło milczenie, a później dodał, kiedy trenerka zasugerowała, żeby to powiedział prościej.
- Alkohol działa w patologicznych małżeństwach jak bufor pomiędzy wagonami, kiedy go zabraknie, dochodzi do zderzenia.
I wówczas trenerka powiedziała, że można od dzisiaj przystępować do końcowego egzaminu.
- Nie czekajcie do ostatniej sesji – zachęciła.
Nie musiał na nią patrzeć, żeby zrozumieć o co jej chodzi.
Postanowiła go definitywnie usunąć ze Studium, naciskana przez Kobietę, która była zaskoczona, że dotrwał do przedostatniej sesji. Uchwycił spojrzenie Przybocznej i wyczuł, że Pół Dobrej Wróżki myśli podobnie.
- Przystąpisz do wcześniejszego egzaminu? – zapytała siedząca obok niego Danusia.
- A po co, żebym oblał?
- To i ja nie przystąpię – stanęła po jego stronie.
- Dziękuję, Ci, Dobry Duszku - popatrzył na nią z wdzięcznością.
Oprócz ich dwojga, do wcześniejszego egzaminu nie przystąpiło jeszcze dwóch kolegów i jeszcze jedna koleżanka, Słoneczko, udzielili mu w ten sposób milczącego wsparcia.
Jak się łatwo domyślić, ci co przystąpili do egzaminu, pozdawali bez problemu, ale z niego był za stary wróbel, żeby się dać nabrać trenerce na takie plewy. Coraz bardziej pochmurniała podczas kolejnych dni sesji i w końcu nadeszła sobota, po obiedzie mieli się rozjechać do domów.
- Jesteśmy obserwowani, straciłem apetyt – powiedział przy śniadaniu do kolegi, wskazując oczami na stolik generalicji. - Chcesz zjeść za mnie resztę parówki? - zapytał ze zbolałą miną i przy stoliku rozległy się śmiechy.
I wtedy podeszła do niego trenerka, i powiedziała, żeby przyszedł do niej na rozmowę do pokoju.
- Mogę zjeść śniadanie?! - zapytał.
Powiedział to tak głośno i tak ostrym tonem, że cała sala zamilkła, przystępował do kontrataku.
- Tak, tak, po śniadaniu – wyjaśniła, sczerwieniawszy jak piwonia.
Kiedy poszedł do niej po śniadaniu, usiłowała na nim wymusić rezygnację ze Studium.
- Masz duże wiadomości, ale u mnie nie zdasz – zagroziła i dodała, bo milczał. – Masz się stąd zabierać, bo nie dostaniesz ani zaświadczenia, ani dyplomu.
I wtedy wycedził przez zaciśnięte zęby, że przyjedzie na ostatnią sesję.
- Na ostatnią sesję przyjadę - powiedział. - I w ostatni dzień sesji przystąpię do egzaminu jako ostatni.
- Idź to powiedz kierowniczce Studium.
- Ty jej to powiedz.
Patrzył na nią z ledwo widocznym uśmiechem.
Trochę mu jej było żal, bo była tylko narzędziem w rękach mściwej, małostkowej Kobiety. Ale tylko trochę jej żałował, bo skoro się godziła na taką rolę, to sama sobie była winna.
Nie było więcej o czym mówić, więc poszedł na zajęcia, po chwili przyszła również trenerka. Dotrwał do obiadu, a po obiedzie, kiedy odjeżdżała samochodem, pomachał jej na pożegnanie ręką.
Prosto z Warszawy, pojechał do Łodzi na drugą sesję i tak sobie myślał po drodze o generalicji, jadąc pociągiem, że właśnie popełnili kolejny błąd, bo nie powinni go byli zmuszać do rezygnacji... Któryś z ślepoty ukrzywdził bliźniego, nie bądź bezpieczny, boś jest w ręce złego, żałuj za grzechy, pokuta i trwoga, nie słuchaj diabła, nie oszukasz Boga.

Pokerowa zagrywka

Po powrocie do domu, napisał pismo do kierownictwa warszawskiego studium, w którym przedstawił spotykające go szykany, kończąc mocną puentą.
Ponieważ trenerka usiłuje na mnie wymusić rezygnację ze Studium, wystąpię o rekompensatę na drogę sądową, gdyż jej zachowanie nosi znamiona przemocy psychicznej i okrucieństwa. Całość strat wyceniam na sto pięćdziesiąt tysięcy złotych i jeżeli nie zaprzestaniecie szykan, to prześlę niniejsze pismo do wiadomości... I tutaj następowało piętnaście starannie dobranych nazwisk, które skompletował w oparciu o zasadę, że wrogowie naszych wrogów powinni zostawać naszymi sprzymierzeńcami.
Po przyjechaniu na ostatnią sesję, dał pismo do przeczytania kilku życzliwym osobom i poprosił o opinię.
- A wiesz, że to jest dobre – powiedzieli. – Skserujemy w dziesiątkach egzemplarzy i rozprowadzimy wśród uczestników Studium.
I w taki to sposób sprawa stała się po cichu głośna.
Wysługujące się trenerce przydupasy, zaczęły na niego spoglądać zdumionymi, a spanikowana generalicja, dokwaterowała mu do pokoju dwóch kapusiów. W pierwszej chwili chciał się wyprowadzić do hotelu, ale później zrezygnował, postanowiwszy zablefować i w tym celu kupił malutki, kieszonkowy magnetofon. Położył go w pokoju na stole przy radiu i poszedł na obiad.
- O, nagrało się z radia – powiedział z głupia frant po obiedzie i odtworzył obu kapusiom nagraną piosenkę.
Zgodnie z jego przewidywaniami, zrobili z igły widły i donieśli, że nagrywa sesje.
I tak się zaczęła szerzyć pogłoska niczyja, bo kto chce psa uderzyć, to znajdzie kija... albo podsunięty na wabika magnetofon.
We wtorek po zajęciach pojechał wieczorem na Stare Miasto, żeby się spotkać ze Smutnym, poszli na kolację do Bazyliszka. Restauracja, jak to restauracja, tyle tylko, że droga, ale Smutny zaprosił i zapłacił. Sprezentował Amerykaninowi tomik swoich wierszy i opowiedział o spotykających go szykanach. W stylowym kominku nastrojowo płonął ogień, sufitowe kasetony przypominały wawelskie, a wiszące na ścianie duże lustro, chroniło przed spojrzeniami złowrogich Bazyliszków.
Uśmiechnął się, kiedy Smutny zapytał z kim mieszka.
- Z dwoma kapusiami, Dawid - wyjaśnił. - A trzeci się za mną ciągnie od początku studium jak smród po gaciach...
Nie dokończył, robiąc pogardliwy grymas.
Podeszła kelnerka i skasowała rachunek na trzysta złotych.
- Trzysta złotych, mniej więcej sto dolarów - uśmiechnął się i podziękował Smutnemu za zaproszenie.
Po zapłaceniu rachunku, siedzieli jeszcze przez chwilę przy herbacie.
- No, co się chciałeś zapytać? - popatrzył na Smutnego. - Pytaj.
- Nie korzystałeś dotąd ze złotej karty?
- Nie korzystałem.
- Skorzystasz?
- Nie wiem.
- Jest ważna do mojej śmierci, później Selene będzie ją mogła przedłużyć.
- Po Apokalipsie również?
- Nie wiadomo, co będzie po Apokalipsie.
- Jeżeli w ogóle coś będzie, Dawid.
- No, właśnie i jeżeli będzie Apokalipsa... Już wcześniej zauważyłem, że nie lubisz nikomu nic zawdzięczać.
- Nie lubię, bo długi ograniczają wolność.
- Długi wdzięczności również.
- Oczywiście i dlatego, jeżeli coś komuś daję, to daję za darmo.
- Za darmo?
- Za darmo, żeby nie miał wobec mnie długu.
- Ja mówię, Kuba, poważnie, kto o nic nie prosi, ten niczego nie otrzymuje.
- Proszę tam, gdzie trzeba - pokazał palcem do góry. - A swoją pomoc rozdaję za darmo, bo za darmo ją dostaję dla siebie od Boga.
- I dlatego pomogłeś Selene?
- Dalej w Tybecie?
- Wróciła i zamieszkała w klasztorze na Sycylii, opowiedzieć ci więcej?
- Chciałbym, ale nie opowiadaj, smutny panie.
- Smutny panie?
- Tak cię, Dawid, nazwałem w myślach przy naszym pierwszym spotkaniu w chicagowskim parku.
- Aha, wtedy kiedy płakałem, ale teraz już nie jestem smutny... Dzięki tobie. Jutro lecę do Krakowa, a później wracam do siebie za wielką wodę.
Wyszli z restauracji i podeszli pod zamek, a później stanęli przed Domem Litera i tutaj się pożegnali.
Krakowskim Przedmieściem ciągnęły porywy ostrego, ożywczego wiatru, podobnie, jak owej jesiennej nocy nad chicagowskim jeziorem, kiedy się żegnali ze sobą trzy lata temu. I podobnie, jak wtedy, niosło się jego życiodajne tchnienie, aż po najdalsze krańce ziemi i udzielał Pan Bóg zadłużonym ludziom bezzwrotnego kredytu miłości. A im więcej udzielał, tym więcej miał do zaoferowania, bo miłość się mnoży przez dzielenie i dlatego potrafi ocalić świat przed nienawiścią.


Komisyjny egzamin

Idąc w środę korytarzem, natknął się na Starego, więc mu się grzecznie ukłonił i wtedy tamten przystanął, i powiedział.
- Ponieważ pan zakwestionował kompetencje trenerki, to zarządziłem dla pana komisyjny egzamin.
- Dziękuję i życzę dobrej nocy, a teraz idę na spacer.
- Duszno?
- Nie tutaj, tylko w moim pokoju, dokwaterowano mi kapusiów.
Wyszedł z ośrodka i powędrował w stronę pomnika obrońców Reduty Ordona.
Lubił tutaj przychodzić, powtarzając w myślach swoimi słowami, strofy jednego z najpiękniejszych wierszy... Wylewa się najeźdźców ścieśniona piechota, długą, czarną kolumną, jako lawa błota, przeciw nim sterczy długa, wąska, zaostrzona, jak głaz morze bodący, Reduta Ordona.
Nie chcąc przestawać z kapusiami, przychodził tutaj na spacer, a kiedy padało, szedł w odwiedziny do pokoju koleżanek, które mu pewnego razu uświadomiły za pomocą psychotestu, to czego się już zresztą wcześniej domyślał. Że dlatego jest samotny, bo tęskni za czystą, uduchowioną miłością. Spoglądał na prawie doskonale piękny, wiszący na ścianie obraz, przedstawiał rosnącą samotnie na brzegu palmę, i przypominał mu się fragment Księgi Rodzaju, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo.
Pod koniec sesji poszedł na wykład Starego i spostrzegł ze zdziwieniem, że drgnął na jego widok, jakby się pod nim zatrzęsła ziemia. Przypomniał sobie dawne groźby i pokrzykiwania Starego w telewizyjnym studiu, kiedy usiłował zamknąć usta pozostałym uczestnikom audycji, i pomyślał, że kto sieje wiatr, ten zbiera burzę.
I w końcu nadszedł ostatni dzień, ostatniej sesji i jako ostatni przystąpił do komisyjnego egzaminu. Po wejściu do sali, ominął spojrzeniem trenerkę i Kobietę, i spojrzał uważniej na Trenera, o którym wiedział, że się specjalizuje w zapobieganiu przemocy, trochę na niego liczył.
Z pośród leżących na stole kartek, wyciągnął jedną z trzema pytaniami i po udzieleniu odpowiedzi na dwa pierwsze, skupił się na trzecim o rozproszonym ego. Wiedział, że to jedno z trudniejszych pytań, rzeka, po której można płynąć i płynąć. Popływał więc trochę, wspominając o eksperymentującym z kokainą doktorze Jekyllu, który się zamieniał pod jej wpływem w odrażającego pana Hyde, ale wiedział, że cokolwiek powie, to będzie dla Kobiety za mało. Postanowił więc zakończyć wypowiedź, zaimprowizowaną na poczekaniu puentą... Zapłoną myśli i światłem bogaty, rozproszę mroki i określę księstwo, drzwi otworzywszy, stanę w progu chaty, nad nałogami odniosę zwycięstwo. Przestaną wołać mamideł miliardy, cel rozpoznawszy, w błysk się zmienię hardy, co się laserem stanie wolnej woli i rozproszone, skupić mi pozwoli.
I wtedy Kobieta powiedziała, że nie umie i żeby na chwilę wyszedł, i poczekał za drzwiami.
Stanął na korytarzu i słuchał wydzierającej się Kobiety, która krzyczała, że go nie puści. Specjalizujący się w zapobieganiu przemocy Trener coś jej spokojnie tłumaczył. Zawołali go po chwili i zaczęli się z nim targować, że mu dadzą świadectwo, ale bez dyplomu. Odpowiedział, że co najmniej jedna czwarta uczestników posiada gorsze od niego wiadomości, więc skoro oni dostaną dyplomy, to jemu się tak samo należy.
- A mimo to pan nie dostanie – oznajmiła Kobieta.
- Wobec tego do zobaczenia w sądzie, to Studium kosztowało mnie dwanaście tysięcy tysięcy złotych. Do tego należy doliczyć jeszcze niewymierne koszty związane z mobbingiem. Łącznie wyceniam wszystkie koszty na sto pięćdziesiąt tysięcy złotych. Umotywowałem to szerzej w napisanym do was piśmie.
- To szantaż – wtrącił Trener.
- Nie szantaż, tylko obrona. Szantaż byłby wtedy, gdybym się domagał czegoś, co mi się nie należy.
Naradzili się po cichu i powiedzieli, że dzisiaj dostanie świadectwo, a dyplom za pół roku, po odbyciu stażu klinicznego w ośrodku leczenia uzależnień, gdzie ordynatorem jest jego trenerka.
- Takie są wymogi – wyjaśnili, bo patrzył z namysłem. – Wszyscy muszą taki staż odbyć.
- Ale mogą sobie wybrać miejsce stażu – uściślił. - Mogę go odbyć w każdym innym ośrodku, ale nie u niej.
- A u mnie? – zapytał Trener.
- Jak najbardziej, pańska Klinika, to jedna z najlepszych klinik, posyłamy do was nad morze ludzi z drugiego końca Polski.
Ustalili termin stażu na luty, a po odbytym stażu miał odebrać od Trenera dyplom.
I to właściwie tyle, jeżeli chodzi o egzamin, a reszta niech pozostanie złotym milczeniem, które jest cenniejsze od srebrnie dźwięczącej mowy.


Ostatnie akordy

Po egzaminie wrócił do grupy, usiadł na swoim miejscu, a chwilę po nim nadeszła trenerka. Udając, że go nie widzi, zawołała pozostałych uczestników do osobnego pokoju, w którym próbowała na nich wymusić, żeby go usunęli ze Studium.
- Szpiegował naszą grupę, nagrywając nasze sesje - rzuciła na niego oszczerstwo.
I tutaj będąca już po egzaminach grupa, stanęła na wysokości zadania, wrócili na salę i jedna z koleżanek podeszła do niego i zapytała, czy to prawda, że nagrywał.
- Ależ skąd – zaprzeczył. – To pomówienie, wyssane z palca oszczerstwo, nie mające żadnego umocowania w faktach.
Dwie podlizujące się trenerce przydupaski, zaczęły go w tym momencie atakować, ale tym razem już nie robił uników, tylko odpowiedział zdecydowaną ripostą.
- Dosyć tych wygłupów! Czy wyście słyszały, co ja powiedziałem? Jak powiedziałem, że nie nagrywałem, to nie nagrywałem! Jakim prawem kwestionujecie moją prawdomówność?! I wy chcecie być terapeutkami?
Strzelał krótkimi, celnymi zdaniami i jedna z atakujących, zaczęła płakać ze złości.
- Co się z tą grupą dzieje?! - kontynuował. - Najpierw jedna z zastraszanych koleżanek zrezygnowała ze studium, potem tobie z rozwścieczenia pękła w oku żyłka - zwrócił się do pierwszej atakującej go przydupaski. - A teraz ty dostałaś histerycznych spazmów - zwrócił się do drugiej. - Za tę całą, tę niezdrową sytuację ponosi winę trenerka, Kobieta i Stary, bo to oni wykorzystali posiadaną wiedzę i stanowiska do socjotechnicznych manipulacji, splamili etos terapeuty. Ciekawe, czy znajdą się w tej grupie ludzie, którzy będą mieli w sobie na tyle dowagi i uczciwości, żeby to poświadczyć w sądzie?
I wówczas trenerka, obawiając się skandalu, poprosiła o spokój.
Spoglądał po zamilkłej grupie i zastanawiał się czy to już koniec manipulacji, czy też jeszcze trenerka coś na niego chowa w zanadrzu. Chowała. Najpierw zrobiła ankietę, a później pytała wszystkich o samopoczucie. Uśmiechnął się, kiedy spojrzała na niego i powiedział zgodnie z prawdą, że tak samo się czuje po ankiecie, jak wcześniej.
- Zdaję sobie sprawę, że wiele mi brakuje do doskonałości - dodał po chwili milczenia. - Ale poznałem już siebie na tyle, że byle jaka manipulacja mną nie zachwieje.
Tu umilkł, rozejrzał się po sali i zwrócił się bezpośrednio od trenerki.
- Trafiła kosa na kamień i przestała kosić.
- A jaśniej?
- Dzban przestał wodę nosić.
- A jaśniej?
- Co jaśniej? Koń, jaki jest, każdy widzi i nie będę udowadniał, że nie jestem wielbłądem.
I wtedy trenerka rozdała wszystkim świadectwa, również jemu, a dyplom miał odebrać od Trenera po zaliczeniu stażu.
Pomijając trenerkę, wymienił adresy z pozostałymi uczestnikami grupy i powoli studium stawało się dla niego przeszłością. Kolejnym, szczęśliwie pokonanym zakrętem życia.
Wieczorem miała się odbyć uroczysta, pożegnalna kolacja, ale wyniósł się wcześniej po angielsku, żeby nie kłuć generalicji w oczy swoją obecnością.
Z torbą turystyczną na ramieniu, szedł o jesiennym zmierzchu na dworzec kolejowy, biegnącą obok torów ścieżką i z ulgą wdychał chłodne, rześkie, jesienne powietrze. Samotny, ciągle samotny…
W młodości, samotnie pojechał do wojska i samotnie po wojsku wrócił do cywila, a niedawno, po Espepie, nie pożegnał się z grupą. Samotny, ciągle samotny…
W dzieciństwie, samotnie kreował swoje światy i samotnie się w nich bawił. Wysypane z pudełka różnokolorowe guziki, tworzyły na pierzynie, atakujące się armie i legiony, a na stercie żółtego piasku za domem powstawały latem zamki i fortece. Podczas zabawy, zapominał o jedzeniu i mama nie mogła się go dowołać, trudno było do niego dotrzeć z szarą prozą życia.
- Kubuniuuu - wołała, stojąc na ganku z kromką chleba z masłem.
Bardzo lubił taki chleb z ułożonym na nim w plasterkach koszonym ogórkiem, ale czasami musiała go wołać kilkakrotnie, zanim w końcu do niej przybiegał, opuszczając swoje najeżone basztami królestwo.
Z torbą turystyczną na ramieniu, szedł o jesiennym zmierzchu na dworzec kolejowy, biegnącą obok torów ścieżką i z ulgą wdychał chłodne rześkie, jesienne powietrze. Samotny, ciągle samotny...
I dobrze, że tak wędruję samotnie, rozmyślał, bo ilekroć wychodziłem do ludzi, to wracałem poraniony.
Na niebie migotały gwiazdy i przypomniały mu się słowa królewieckiego filozofa, Emmanuela Kanta, i wyszeptał, unosząc do góry głowę. Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie. Przystanął i spoglądał w cudowne rozmigotane, anielskie oczy gwiazd. Wyciągnął ku niebu rękę, ale zaraz ją opuścił, pomyślawszy markotnie, że na pewno każda już ma swojego gwiaździstego chłopca. Samotny, ciągle samotny…
Upadał i powstawał, coraz bardziej zużytymi narzędziami, rozpoczynając ciągle wszystko od początku. Bo nie jest ważne, ile razy człowiek upadnie, ale ile razy się podniesie. Gdzieś tam za ostatnim zakrętem, czekała na niego ostatnia szklana góra. Przybrany krokusami szczyt Golgoty, obok którego trzeba przejść przez bramę, żeby się dostać do zielonej, zalanej wschodzącym słońcem doliny.




Rozdział ósmy


Dni stawały się coraz krótsze, jak to jesienią, przesypiał je prawie całe, wstając wieczorem i zabierając się do pisania. Pisał opowieść o naznaczonej klątwą pożądania dziewczynie, która odnalazła wiodące ku ocaleniu przeznaczenie na pograniczu snu i jawy. Nie wiedział, że będzie tę książkę pisał przez siedemnaście lat i że zadowoli go dopiero piąta poetycka wersja opowieści.
W książce wykorzystał wspomnienia, z odbytej rok wcześniej podróży na Sycylię. I tak sobie pomyślał, wspominając sycylijską wędrówkę, że za dużo w jego życiu zbiegów okoliczności, jak na zbieg okoliczności.


Katharsis

Fabuła powieści o dziewczynie znikąd ułożyła mu się sama. Jeszcze nawet wtedy, kiedy siadał do laptopa, to nie wiedział o czym będzie ta książka. Po prostu napisało mu się pierwsze zdanie, a po nim zaczęły się pojawiać kolejne i tak w miarę pisania rodziła się z rozdziału na rozdział fabuła powieści. Książka stanowiła dla niego katharsis, oczyszczenie poprzez sztukę. Wyrzucił z siebie, przelał na karty powieści, zarówno to co mu w duszy grało i śpiewało, jak i to co go dręczyło i bolało.
Podczas pisania miał jeden ze swoich proroczych snów, który zakończył się nagłym przebudzeniem, żeby przekaz mógł jak najpełniej dotrzeć do świadomości.
Przyśniło mu się, że wszedł do pokoju i zobaczył na ścianie rząd obrazów. Najpierw wisiały trzy podobne, potem czwarty, zamazany, a za nim piąty, najpiękniejszy ze wszystkich. Za nim wisiały jeszcze trzy, podobne do trzech pierwszych. Rozglądał się zaciekawiony i nagle pojął, że to salon w jego domu, a obrazy, symbolizują napisane przez niego książki. Te trzy, które już napisał i te następne, które dopiero napisze w przyszłości.
Nie mógł oderwać wzroku od najpiękniejszego obrazu w środku, który jakby się przybliżał i oddalał, ukazując tajemnicze, nieziemsko piękne głębie. Zdawało mu się momentami, że jest zespolony z boskim wszechświatem, ale obraz jakby go wciągał, rozpraszał. Więc przerywał zapatrzenie, żeby się nie rozpłynąć w kosmicznym przestworzu, a później znowu patrzył zafascynowany, jak w gwiaździstej głębi migocze dala za dalą.
Zdając sobie sprawę z niezwykłości sytuacji, spojrzał na trzy ostatnie obrazy, żeby się przekonać jakie będą jego przyszłe powieści i zobaczył uszczęśliwiony, że obrazy są bardzo ładne.
- A jakie są te moje, już napisane powieści? – pomyślał. – Och, one chyba nie są za ładne, bo dopiero uczyłem się pisać.
Spojrzał na trzy pierwsze obrazy i zobaczył uszczęśliwiony, że są tak samo ładne jak ostatnie i zastanawiał się zdziwiony, jak to możliwe.
Nie wiedział, że po dwudziestu pięciu latach napisze swoje powieści jeszcze raz od nowa, a symbolizowana przez zamazany obraz książka, stanie się pierwowzorem jego najpiękniejszej powieści.
A potem się nagle obudził i leżąc w ciemności, utrwalał niezwykły sen w pamięci, pełen wdzięcznego zadziwienia, że też tak to się potrafi wszystko wyśnić.
- Jaki ten obraz w środku był śliczny – wspominał. – Czyżbym potrafił napisać taką piękną książkę? – pomyślał z niedowierzaniem.
Nie wiedział, że właśnie pisze jej pierwszą, zamazaną wersję.
Po jakimś czasie odnalazł we śnie jeszcze inne analogie do rzeczywistości. Przy zapisywaniu tekstu pojawiała się na ekranie laptopa ikona dyskietki, która się przybliżała i oddalała, jak widziany we śnie obraz. Analogia była daleka, ale wyrazista i czytelna, jak u Platona, który przyrównał życie człowieka na ziemi do sytuacji więźnia przykutego w jaskini do skały, tyłem do wejścia. Prawdziwy świat mógłby zobaczyć, gdyby się mógł odwrócić i spojrzeć w wyjście jaskini, a najlepiej wyjść na zewnątrz i oglądać rzeczy same, a nie przemykające po ścianie, mgliste cienie.
Ktoś pozwolił mu się odwrócić na chwilę w sennym marzeniu, spojrzeć w wyjście jaskini i obaczyć prawdziwy świat, nieograniczony czasem i przestrzenią. Wolny, lotny, wielowymiarowy i swobodny, jak nieskrępowana wędzidłami doczesności wyobraźnia.


Stanomino

Nastała zima, w lutym pojechał nad morze, do ośrodka leczenia uzależnień, gdzie miał po odbyciu stażu odebrać dyplom. Leżał w wagonie sypialnym pierwszej klasy i przypomniały mu się dawne, przemytnicze lata, kiedy w podobnych przedziałach, jeździł na przemyt do czeskiej Pragi. Jak rwąca woda, przepływały wtedy przez jego ręce strumienie pieniędzy, ale nie potrafił ich właściwie wykorzystać z powodu trapiącej go choroby alkoholowej.
I pomyślał, że gdyby dostał drugie życie, to już by teraz wiedział jak żyć.
- Może istnieje reinkarnacja? Co o tym sądzisz, Poetycka Bajko?
- Nawet gdyby istniała, tobyś nie pamiętał swoich wcześniejszych doświadczeń.
- Gdyby istniała? Czy to znaczy, że nie istnieje?
- Nie istnieje, bo ludzie odkładaliby poprawę na następne wcielenia.
- A poza tym, Poezjo, nie braliby odpowiedzialności za swoje uczynki, boby się rozgrzeszali, że taką mają karmę.
- Szybko się uczysz, opowiadaj dalej o swoim życiu.
- Dobrze.
Z zamyślenia wyrwał go telefon, który się wyłączył po pierwszym sygnale.
Spojrzał w komórkę i zobaczył, że to od kapusia ze studium. Od tego, który mu sprezentował zawirusowaną dyskietkę. Szpiegujący go szpicel tak się rozzuchwalił jego uprzejmością, że tylko puścił sygnał, żeby oddzwonił i zapłacił za rozmowę. Nie oddzwonił, uznając, że najwyższy czas przeciąć tę konfidencką pępowinę.
Uśmiechnął się z satysfakcją, kiedy szkolony przez komunistów szpicel, zadzwonił powtórnie. Odebrał telefon, ale nic się nie odzywał, naciągając kapusia na koszty.
- Halo! Halo! - pokrzykiwał zdenerwowany kapuś i po chwili się rozłączył.
Już więcej nie zadzwonił, zrozumiawszy, że skończyła się pogoda dla szpiclów.
Zajechał do Stanomino, znajdująca się w parku klinika, mieściła się w odremontowanym, poniemieckim pałacu i prawie wszystko tutaj było na piątkę. Dano mu osobny pokój w ustronnym, zacisznym skrzydle, obok niego mieszkała stażystka z tego samego studium, na które chodził. Słyszał przez ścianę, jak go obgaduje do telefonu. Z początku znosił to w milczeniu, a po kilku dniach ją sobie wypożyczył na wieczornym spotkaniu terapeutów.
- Nie wiem do kogo na mnie donosisz, ale czy możesz się przestać budować moim kosztem?
Trafił, bo zaczęła wykrzykiwać w zdenerwowaniu, żeby nie podsłuchiwał przez ścianę.
- Za głośno mówisz.
Zamilkła i od tego czasu trwało między nimi zawieszenie broni.
Po kilku dniach kierownictwo ośrodka przekazało mu grupę, z którą przez jakiś czas prowadził zajęcia, a później się rozchorował i położył do łóżka. Może los tak specjalnie zrządził, bo może warszawka przygotowała na niego jakąś kolejną zasadzkę? Może. Jeżeli tak, to swoją chorobą pomieszał generalicji szyki.
No cóż, taki już był chorowity od dziecka, podatny na wszelkie przeziębienia, anginę, zapalenie zatok, stawów, oskrzeli i rozliczne inne infekcje. Chorował prawie regularnie, mniej więcej co pół roku. Znał przypuszczalny przebieg choroby i wiedział, że jeżeli nie zacznie zażywać lekarstw, to choroba się nasili i dojdzie do powikłań. Poprosił więc sympatyczną, starszą lekarkę i wypisała receptę na biseptol, ale pojawił się problem z wykupieniem lekarstwa. Klinika stała na uboczu i najbliższa apteka znajdowała się w odległości kilkunastu kilometrów, w Białogardzie.
Zastanawiał się zmartwiony, co zrobić i wtedy jedna z dojeżdżających do pracy terapeutek zaproponowała, że weźmie receptę i przywiezie mu jutro lekarstwo.
Podziękował i położył się z powrotem do łóżka, a na drugi dzień usłyszał od terapeutki, że nie wykupiła lekarstwa, boby mu zaszkodziło. Zmilczał i zadzwonił po taksówkę, a kiedy przyjechała, wsiadł i pojechał do apteki po lekarstwo, opatulony ciepłą kurtką z kapturem i szalikiem po czubek głowy.
- Nic się, Kubuś, nie stało, przecież to tylko pieniądze - pocieszał się po powrocie z apteki, po zapłaceniu taksówkarzowi za dwa kursy.
Zażywał lekarstwo i po kilku dniach wrócił do pracy, a później po skończonym stażu odebrał od Trenera dyplom.
W powrotnej drodze do domu, zatrzymał się na kilka godzin w Koszalinie. Miał tutaj znajomych, z którymi swego czasu współredagował ogólnopolskie czasopismo związane z problematyką uzależnień.
- Jak stąd daleko do morza? - zapytał znajomych przy kolacji.
- Z Koszalina do Mielna około dziesięciu kilometrów – wyjaśnili,
Wychodząc naprzeciw jego oczekiwaniom, zawieźli go samochodem na plażę.
Chodzili o zmierzchu po pustej, wyludnionej plaży, częściowo zasypanej śniegiem i owiewanej porywistym, morskim wiatrem. Wystające z piasku, długie szeregi betonowych kozłów, pełniły rolę falochronów, odgradzając od morza, podmywaną falami skarpę lądu. Po powrocie do Koszalina, podziękował za romantyczną wycieczkę i posiedzieli jeszcze przez chwilę w redakcji, a później odprowadzili go na dworzec.
- Pamiętaj, żebyś zawsze był sobą - usłyszał przy pożegnaniu.
- Dej Boże - odpowiedział, stojąc w otwartym oknie i podniósł do góry rękę przy odjeździe pociągu.
Po wejściu do sypialnego przedziału, zastał w nim współlokatora, żołnierza z misji specjalnych. Na wieszaku wisiał polowy mundur moro, a na półce leżał hełm, powleczony maskującą, zieloną siatką. Żołnierz wyjaśnił, że jeździ po kraju i odwiedza agencje towarzyskie i że teraz jedzie do Zakopanego. Jakby od niechcenia, jeździł palcem po ząbkowanej krawędzi wyciągniętego z pochwy bagnetu.
Z początku nie za bardzo wiedział, co żołnierzowi odpowiedzieć, kiedy zapytał, czy są w Zakopanym agencje.
- Agencje? No tak, agencje... Oczywiście, że są agencje! - zapewnił po chwili skwapliwie. - W Zakopanym jest bardzo dużo agencji, a w każdej piękne i zgrabne hurysy.
Odetchnął z ulgą, kiedy zainteresowany tematem żołnierz, schował bagnet do pochwy.
Wykorzystał moment, kiedy Rambo rozmyślał o przyszłych igraszkach i wyspindrał się do góry na swoje łóżko. Zapytał grzecznie, czy może zgasić światło, a kiedy żołnierz wyraził zgodę, to życzył mu dobrej nocy i postanowił zasnąć, poleciwszy się opiece swojego Anioła Stróża.
- Co to są hurysy? - dobiegło do niego w ciemności.
- To takie piękne, wiecznie młode, rajskie dziewice.
- No, jak w agencji, to chyba nie dziewice?
- Dziewice też tam są, ale bardzo drogie.
- No, pieniądze u mnie nie grają roli.
- Ale te są bardzo drogie.
- Po ile?
- Nie wiem, ale przypuszczam, że z pięćset złotych za godzinę.
- No, to faktycznie drogo, za dwie godziny tysiąc złotych.
Przez chwilę w przedziale panowała cisza, widocznie żołnierz coś przeliczał, a później dobiegło do niego z dolnego łóżka.
- Ale druga godzina z taką dziewicą, to chyba tańsza? Po pierwszej godzinie już przecież nie jest dziewicą.
- Nie wiem, bo jestem na takie za biedny, dobranoc.
- Mówisz, że jesteś biedny, a jeździsz sypialnym wagonem w pierwszej klasie.
- Państwo mi płaci za bilet, bo wracam z sanatorium, życzę dobrej nocy.
- No tak, rozumiem, mnie tak samo płaci państwo - oświadczył żołnierz i odpowiedział w końcu, dobranoc.
Do rana zapanowała cisza, bo Rambo na szczęście nie chrapał, a rano obudzili się obaj szczęśliwie w Krakowie i każdy pojechał w swoją stronę.
Miesiąc później posłał swoją książkę, szykanującej go na studium trenerce. W dedykacji napisał, że empatia u niej żadna, przejrzystość zdradna, a życzliwość to mściwość. Zamieścił również w dedykacji wiersz angielskiego poety, Williama Blake’a o podlewanym łzami ofiary drzewie, które zaowocowało zatrutym jabłkiem, ukradzionym i zjedzonym przez dręczyciela.
I tak dobiegł końca kolejny etap jego życia, ostatnie akordy warszawskiego studium terapii. Oprawił w ramki trzy dyplomy, jeden z Apostolskiego Studium Trzeźwości i dwa z warszawskiego Instytutu Psychologii Zdrowia, a później je odłożył na półkę, gdzie miały przeleżeć w zapomnieniu przez wiele lat.
Ważniejsze od dyplomów było dla niego to, czym napełnił swój kufer, bo to, co do niego włożył, już w nim pozostało na wieczność. Wykorzystał również zdobyte umiejętności w swojej późniejszej twórczości literackiej, niosąc przesłanie pomocy ludziom cierpiącym z powodu uzależnień.
W późniejszych latach, dochodziły do niego słuchy, że go obmawiają, wspominają na warszawskich wykładach. Nazywali go partyzantem i dywersantem, nie mogli mu darować, że się im nie pozwolił zgnoić.
Trafnie scharakteryzował podobnych do niego, dziewiętnastowieczny teolog, Friedrich von Bodelschwingh. Nazwał takich uratowanych ludzi bohaterami, którzy płyną pod prąd pijanej rzeki, na przekór społeczeństwu, które uważa, że ma prawo spoglądać na ocalonych z góry, jako na ludzi pośledniejszego gatunku.
Posłuchaj, bez fałszywej skromności, która jest najgorszą odmianą pychy... Jeżeli spotkasz kiedyś w życiu takiego ocalonego człowieka, wiedz, że jest to Człowiek w bardzo dobrym gatunku.

(18 maja 2021 roku, sto pierwsza rocznica urodzin świętego Jana pawła Drugiego. Z chwilą narodzin człowieka, rozpoczyna się jego droga ku śmierci, która może być bramą do wiecznego życia, uświęconego wieczną szczęśliwością obcowania z wiekuistym Bogiem.

Znaki Czasu

Wiosną dwa tysiące piątego roku umierał na oczach rozbawionego świata umęczony Ojciec Święty, Jan Paweł Drugi, pierwszy papież pochodzący z Polski.
- Memento mori – jakby mówił na pożegnanie. – Pamiętaj o śmierci, bo szybko upływa życie i nie należy się zbytnio przywiązywać do rzeczy przyziemnych.
Umierał w pokornym milczeniu, a rozbawieni ludzie nie chcieli na to patrzeć, a rozbawieni ludzie chcieli Juwenaliów.
- Panem et circenses! – krzyczeli. – Chleba i igrzysk!
I kręcił się skołowany świat na karuzeli hedonizmu, i coraz mocniej dawano czadu, i ludziom zaczęło się robić niedobrze.
- Dosyć! – krzyczeli. – Już dosyć! Zatrzymajcie ten diabelski młyn! Niech ktoś wyciągnie z gniazdka wtyczkę! – prosili, ale orkiestra grała coraz głośniej.
Wzmacniacze rzęziły w oszalałym amoku, a dyrygent w czerwonych okularach krzyczał zachrypniętym głosem, że zabawa potrwa do końca świata, a nawet o jeden dzień dłużej.
- Dopóki się karuzela nie rozleci! Dopóki Titanic nie zatonie! – obiecywał. – Róbta co chceta!
I odrywały się góry lodowe, i wybuchały wulkany, i coraz mocniej trzęsła się ziemia, fale tsunami zatapiały kolejne Atlantydy i szykowały się do najazdu na Europę dzikie hordy. Znaki Czasu, Znaki Czasu, Znaki Czasu...

Ojciec Święty, Jan Paweł Drugi, odszedł do Domu Ojca drugiego kwietnia dwa tysiące piątego roku o godzinie dwudziestej pierwszej trzydzieści siedem. Odszedł w wigilię Święta Bożego Miłosierdzia, które sam ustanowił w dwutysięcznym roku, wyznaczając termin Iskry Miłosierdzia na pierwszą niedzielę po Wielkanocy.
Podczas Jego ponad dwudziestosześcioletniego pontyfikatu rozpadło się w Rosji komunistyczne imperium zła i oddaliło się wiszące nad światem widmo nuklearnej zagłady. Rozdarła się żelazna kurtyna zimnej wojny rozdzielająca narody Europy i runęły mury odgradzające czerwone getta od wolnego świata.

Ubrał się owej kwietniowej nocy, kiedy umarł Ojciec Święty i poszedł się pomodlić do kościoła. Ukląkł na dziedzińcu pod drewnianym krzyżem i modlił się po cichu, bo cisza jest piękniejsza od muzyki. Obok klęczało kilka osób, u stóp krzyża paliły się znicze. Dwa, może trzy, cztery, jak to w sennym galicyjskim miasteczku, gdzie matki ciągle jeszcze nawołują dzieci o zachodzie slońca do wieczornego pacierza.
Wiosenny wiatr wyciskał z oczu łzy wzruszenia i osuszał smutno na policzkach. Jak to wiatr, wieje kiedy chce i dokąd chce. Pięćdziesiąt dni po Zmartwychwstaniu Chrystusa powiał po Wieczerniku, a teraz rozkołysał na Wawelu Dzwon Zygmunta. Około dwudziestej drugiej ożyło serce królewskiego dzwonu i rozniosło się po kraju nad Wisłą żałobne larum... DO MNIE DZIECI OJCA!
Ludzie zbierali się na Krakowskim Rynku już wcześniej i wieczorem odbył się Biały Marsz, podczas którego milion osób przeszło z rynku pod papieskie okno na Franciszkańskiej. Franciszkańska trzy, Franciszkańska trzy, Franciszkańska trzy...
A później ludzie przeszli na Krakowskie Błonia, gdzie została odprawiona Msza Święta. Spokojne zadumanie ludzi i milion rozjaśniających mroki świateł, które uczestnicy Białego Marszu zapalili i podnieśli do góry, zamiast przeklinać ciemność. Zapal Światło, zapal Światło, zapal Światło...

W następnych dniach po odejściu Ojca Świętego odbyły się w Krakowie kolejne Białe Marsze. Pokolenie Jana Pawła Drugiego formowało i zwierało szeregi. Dęto w odebrane wykształciuchom złote rogi i płonęły podpalane chochoły. Harcownicy bili ciupagami we wrota Giewontu i budzili wojów Chrobrego, BO JUŻ CZAS, bo Ojczyzna w potrzebie, bo jak napisał w Giaurze Lord Byron, walka o wolność, gdy się raz zaczyna, z ojca krwią spada dziedzictwem na syna. Sto razy wrogów zmożona potęgą, skończy zwycięstwem.
Tak zwycięstwem, bo nigdy żadna siła nie zdoła odebrać Narodowi wolności, za wyjątkiem sytuacji, kiedy sam się podda. Ludzie, mając wolną wolę, mogą zamiast bożych przykazań wybrać życie przy korycie. Na folwarku, w chlewie, na kolanach, pod tęczowym sztandarem sześciokolorowej tęczy.
Pan Bóg nam na to pozwoli, bo nas obdarował wolnością, ale poniesiemy konsekwencje naszego błędnego wyboru. Nasze dzieci zostaną zindoktrynowane przez zboczoną ideologię lesbijek, gejów, biseksualistów i transwestytów, a nasze wnuki będą traktowane jak dmuchane lalki i gwałcone przez zwyrodniałych dewiantów. Cywilizacja śmierci, cywilizacja śmierci, cywilizacja śmierci...

Nie można jednocześnie służyć doskonałemu Bogu i opętanej midasizmem Mamonie. My, Polacy z przełomu tysiącleci, wypełniając duchowy testament polskiego świętego, Jana Pawła Drugiego, odnajdźmy się po prawej sprawiedliwej stronie życia. Spotkajmy się po stronie Prawdy i opowiedzmy się za odnowionym przez Ducha Świętego obliczem ziemi, Tej Ziemi.

Tej ziemi, na której słychać rycerskie opowieści znad kresowych stanic, na której Matki Polki wypłakiwały po nocach oczy, haftując na powstańczych sztandarach odwieczne prawdy, Bóg, Honor i Ojczyzna. Tej ziemi, za którą chciano zamordować Ojca Świętego na Placu Świętego Piotra, kiedy ciemności próbowały zastrzelić światło. Tej ziemi, za którą w Insurekcji Kościuszkowskiej ginęli Kosynierzy Bartosza, za którą umierało w Powstaniu Warszawskim Pokolenie Kolumbów, pokolenie Krzysztofa Kamila Baczyńskiego... I wyszedłeś, jasny synku, z czarną bronią w noc, i poczułeś, jak się jeży w dźwięku minut zło. Zanim padłeś, jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką. Czy to była kula, synku, czy to serce pękło?


Cień zawistnej siostry

Zimą otrzymał zawiadomienie, że jego rodzina wylosowała zieloną kartę do Stanów i wiosną dwa tysiące piątego roku pojechał wraz z żoną i dziećmi do amerykańskiej ambasady w Warszawie po wizy emigracyjne. Po przylocie do Stanów, otrzymywało się zieloną kartę i po pięciu latach można się było starać o amerykańskie obywatelstwo.
Zajechali do ambasady, gdzie oddali paszporty do wizowania i po kilku godzinach odebrali je z wizami.
- Zostań w samochodzie - powiedziała żona, kiedy trzeba było iść odebrać paszporty z wklejonymi wizami emigracyjnymi. - Po co będziesz chodził, ja ci przyniosę paszport.
Trochę go zdziwiła ta jej niecodzienna uprzejmość, ale skinął w milczeniu głową.
Dopiero podczas powrotnej drogi do domu ogarnął go niepokój. Poczuł gęstniejącą wokół siebie złowrogą chmurę i pojął, że zawisł nad nim cień zawistnej siostry.
- Paszport! - skojarzył. - Siostra namówiła żonę, żeby mi zabrała paszport! - doprecyzował i poprosił o zwrot paszportu, ale nie usłyszał odpowiedzi.
Zmilczała, jak zwykle, żeby go przeczekać, więc poprosił ponownie.
- Nie mam twojego paszportu - odpowiedziała.
- Nie zabrałaś z ambasady?
- Zabrałam, ale później mi zginął.
Spoglądał na nią w milczeniu, paliła się do kłótni, ale nie chciał dopuścić do awantury, żeby nie sprawiać dzieciom przykrości.
Najbardziej cierpiały za błędy rodziców, chociaż niczemu nie były winne, ale największą winę za rozbicie jego rodziny ponosiła jego zawistna siostra. Atakowała go skrycie od dziecka i wyczuwał, że wysyła ona w tej chwili przeciwko niemu strumienie nienawistnej energii. Żywiła się jego cierpieniem na zasadzie wampiryzmu energetycznego.
Wracali samochodem z Warszawy, a z czarnej, gęstniejącej wokoło chmury spoglądały na niego złowrogo czarne oczy zawistnej siostry.
- Przestań z nią walczyć - zamigotało.
- Mam się jej pozwolić zniszczyć, Aniele?!
- Powinieneś się od niej odsunąć.
- Odsunąć?
- Wtedy zbierze, co posieje.
- Co?
- Zje ukradzione z twojego ogrodu zatrute jabłko, które wyrośnie z wyrządzanej ci krzywdy.
Siedział w samochodzie, zdając sobie sprawę, że to siostra namówiła żonę, żeby schowała mu paszport, chciała w ten sposób doprowadzić w jego rodzinie do kolejnej kłótni.
W samochodzie panowała pełna napięcia cisza, syn prowadził, a żona spoglądała przez szybę, kręcąc palcami mściwego młynka. Zasmucone dzieci spoglądały na mamę z niemym wyrzutem i w końcu nie wytrzymała, i oddała mu paszport.
- Anioł Stróż mnie chyba natchnął - pomyślał. - Że upomniałem się o paszport od razu w samochodzie, przy dzieciach. Gdybym to zrobił później, to uknuta przez siostrę intryga, mogłaby mieć o wiele gorsze następstwa.
Upewnił się podczas tego incydentu, że jeżeli poleci do Ameryki, to nie może zamieszkać z żoną, bo siostra będzie dalej nią manipulowała, żeby rozbijać jego rodzinę. Niszczyła brata, nienawidząc wszystkich ludzi.


Prawo do życia

Od kilku lat był członkiem miejskiej komisji rozwiązywania problemów alkoholowych i z przykrością patrzył, jak komisja coraz bardziej traci na znaczeniu. Dochody z korkowego, którymi powinna współgospodarzyć, powinny być przeznaczane na walkę z uzależnieniami, ale wydzierali te pieniądze nieuczciwi ludzie. Podporządkowali sobie członków komisji i komisje nie mogły pełnić swojej nadzorczej roli, gdyż zaczęły podlegać kontrolowanym.
Doszło do tego, że podległa burmistrzowi urzędniczka, zapytała na posiedzeniu komisji, czy jej członkowie chcą wiedzieć ile i komu przyznano z korkowego pieniędzy.
- Oczywiście, proszę odczytać - powiedział. - I proszę poinformować komisję ile i komu przyznano pieniędzy.
Być może, to wówczas podjęli decyzję o wyrzuceniu go z komisji.
Zatkali sobie uszy i zaczęli wrzeszczeć, żeby zagłuszyć prawdę, kiedy się powołał na zawarte w Ewangelii słowa Chrystusa... Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście nie uczynili. I pójdą grzesznicy na mękę wieczną, a sprawiedliwi zasiądą na zawsze w Moim niebieskim królestwie.
Zaczęli na niego wtedy rzucać oszczerstwa, że pije do lustra i taksiarze zaczęli go zaczepiać na ulicy, proponowali jazdę, myśleli, że znowu będą go okradać, jak za dawnych czasów... Dwadzieścia lat trzeźwy, coraz głośniej nuci, a źli ludzie liczą, by do picia wróci, a źli ludzie liczą, że wróci do picia, nie życzcie mu śmierci, ma prawo do życia. Do życia, do życia, do życia.
Walcząc o jawność gospodarowania publicznymi pieniędzmi, zażądał zgodnie z prawem pisemnej odpowiedzi na co przeznaczono korkowe. A urzędnicy w odpowiedzi nasłali na niego trzy firmy windykacyjne, które go przez kilka lat bezskutecznie, bo bezprawnie, ścigały za brak biletu na podmiejski autobus.
Jakiś czas później, nasłali na niego komornika z Urzędu Skarbowego, który usiłował od niego wyłudzić tysiąc pięćset złotych za umorzoną sprawę. Przez chwilę słuchał pajacującego komornika, a później go wygonił z domu i od tego czasu spotykany w mieście komornik przechodził na jego widok na drugą stronę ulicy.
Walcząc o sprawiedliwość, opublikował w gazecie artykuł... Widziałem dzieci uciekające boso po śniegu przed pijanym ojcem. Widziałem alkoholików na odwyku, wzywających Chrystusa na ratunek. Widziałem pobite żony z powyrywanymi włosami. Ci wszyscy ludzie potrzebują leczenia i opieki, a nie spektakularnych fajerwerków i pikników pod gwiazdami.
Wyśmiali go wtedy, że to nawiedzona demagogia, zamknęli się na pełną cierpienia prawdę. I dlatego należy takich głuchych i ślepych odpędzić od koryta, żeby nie odbierali chorym prawa do życia. Członkowie komisji powinni być wybierani przez radnych, a nie dobierani przez burmistrzów na zasadzie wasalizmu.
No, tak to bywa z chachmęceniem pieniędzy przez nieuczciwych ludzi i należało o tym głośno powiedzieć, bo żeby zło zwyciężyło, wystarczy, żeby dobro milczało. Rozmawiając z uczciwymi ludźmi, często od nich słyszał, że skoro pieniądze z korkowego są rozkradane, to należy korkowe zlikwidować, żeby nie było łamania prawa.


Wypadek na kolonii

W te wakacje miał na słowackich koloniach wyjątkowo trudne dzieci, zwłaszcza w najstarszej grupie. Jeden z szesnastoletnich chłopców grał na dwa fronty, skarżąc do niego na kolegów, a do kolegów donosząc na niego.
- Obłudny typ - pomyślał. - Jak się na nim wyznają, to nie chciałbym być w jego skórze.
Niedługo potem kapuś spadł ze schodów.
Zaalarmowany przez wychowawczynię, pobiegł z nią do domku, w którym chłopcy mieszkali i zobaczyli, że kapuś leży na łóżku. Powiedział, że mu cierpną ręce, więc wezwali karetkę, która go zabrała do szpitala.
Na drugi dzień pojechał po śniadaniu do odległego o piętnaście kilometrów szpitala, gdzie się dowiedział, że ma zapłacić za jeden dzień pobytu chłopca dwanaście tysięcy koron, czyli około pięćset dolarów.
Zapłacił, ale trochę go to zdziwiło, bo chłopiec powiedział, że mu nie robili żadnych badań. Po powrocie na kolonię, poprosił więc właściciela ośrodka o pomoc i po jego interwencji zwrócili mu jedenaście tysięcy koron. Za jego radą, wynajął prywatnie słowacką karetkę i przewiózł chłopca do polskiego szpitala w swoim rodzinnym mieście, a następnie tą samą karetką wrócił na kolonię.
Dochodziła czwarta nad ranem, kiedy znalazł się z powrotem na kampingu. Wschodziło słońce, panował przyjemny, poranny chłodek, a pośród drzew rozlegały się śpiewy ptaków.
Dobrze, że wrócił, bo podczas jego nieobecności na kolonii nastąpiło całkowite rozprzężenie. O czwartej nad ranem, w domkach świeciło się światło, dzieci rozrabiały, a panikująca wychowawczyni, biegała po kampingu, nie mogąc sobie z tym wszystkim poradzić. Wyciszył rozbrykaną młodzież, usiadł na ławce koło basenu i patrzył, jak w domkach po kolei gasną światła. Tak się z dziećmi w każdym domku poumawiał, że zgaszą światło kwadrans po jego wyjściu. Posiedział jeszcze chwilę, a później poszedł odpocząć, bo nie spał od dwudziestu czterech godzin, umęczony był do granic wytrzymałości.
We wrześniu, po zakończonych koloniach, babcia chłopca zażądała od niego dwunastu tysięcy złotych odszkodowania, chociaż kapusiowi nic się wiele stało, bo kilka dni po wypadku jeździł na rowerze. Chciał jej dać na odczepne tysiąc złotych, ale wówczas powiedziała, że go zgnoi i zaczęła go włóczyć po sądach. Powoływała się na ogólny, nieprecyzyjny przepis, że każdemu dziecku należy zapewnić na kolonii opiekę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. No, ale jak to zrobić przy setce dzieci? Założyć im wszystkim obroże i prowadzić je jak pieski na smyczy?
- Narozrabialiście na kolonii - powiedział pewnego razu do przypadkowo spotkanych dawnych kolonistów. - A ja teraz się muszę za was włóczyć po sądach.
Niedługo po tej rozmowie, ktoś kapusia dotkliwie pobił i jego pazerna babcia siedziała na rozprawie cichutko jak trusia.
Został uniewinniony, a jakiś czas później, jeden z byłych kolonistów został skierowany do ośrodka wychowawczego. Tak to się jakoś wszystko poukładało, samo z siebie. Samo z siebie? Z bieg okoliczności? Może.
To była ostatnia zorganizowana przez niego kolonia, nie chciał dalej ryzykować, przeciągać struny. Uznał, że ten rozdział w jego życiu jest już zamknięty, chociaż dzieci jeszcze przez wiele lat do niego przychodziły, chciały z nim jeździć.


Próba upokorzenia

W lipcu zapisał się do Prawa i Sprawiedliwości, bo widział, jak wiele wokoło bezprawia. Wcześniej należał do Ruchu Odbudowy Polski i z zadowoleniem rozpoznawał w nowym ugrupowaniu starych znajomych, którzy, podobnie jak on, przeszli do nowej partii. No, może tyle, jeżeli chodzi o politykę. Należało się do niej odnieść, bo jest wpisana w życie każdego człowieka. Zmusza do dokonywania wyborów pomiędzy złem a dobrem. Należy być albo zimnym, albo gorącym.
Jeżeli chodzi o próbę upokorzenia, to chciały go upokorzyć nowo wybrane władze krakowskiego Związku Literatów Polskich. Zaczęło się od tego, że prezes krakowskiego oddziału podjął walkę o usunięcie z krypty zasłużonych na Skałce, spoczywającego tam Czesława Miłosza, który za życia pluł na Polaków. Skoro pluł, to należy usunąć... prezesa. Postanowili ludzie nieprzychylni prezesowi i doprowadzili do jego detronizacji.
Stanął z boku zakulisowych rozgrywek i przypatrywał się, jak nowa miotła zamiata po nowemu, zaprowadza nowe porządki.
Miarka się przebrała, kiedy na spotkaniu literackim recytowali swoje wiersze i prowadzący spotkanie usiłował go upokorzyć. Najpierw go poproszono, żeby wyszedł na scenę, a kiedy wyszedł, to prowadzący udał głupiego i zapytał o co chodzi.
- O resztę z piątki - wyjaśnił i na sali rozległy się śmiechy.
Uśmiechnął się do fifaka promiennie i zgodnie z wcześniejszym zamierzeniem, wyrecytował jeden ze swoich wierszy.
Po spotkaniu poszedł zapłacić składki i tutaj czekała go kolejna niemiła niespodzianka.
Roczna składka powinna wynosić sto czterdzieści cztery złote, dwanaście na miesiąc, a tu nagle skarbniczka kazała mu zapłacić trzy razy tyle.
- Dlaczego mam tyle płacić - zapytał.
- Oprócz bieżących, za dwa lata do tyłu.
- Ale ja mam za wcześniejsze lata zapłacone.
- Tamto się nie liczy.
- Jak to się nie liczy?
- Jak pan nie zapłaci, to pana wyrzucimy ze związku.
Postanowił to rozegrać na zimno, zapłacił, a później zażądał zwrotu za zapłacone wcześniej lata.
- Proszę mi zwrócić pieniądze - powtórzył, bo go próbowała zbyć milczeniem.
- Ale ja już wpisałam w legitymację.
- To proszę skreślić i napisać, że anulowano.
- Ale to będzie widać.
- Właśnie o to chodzi, żeby było widać, że płaciłem dwa razy.
Podziękował, kiedy mu zwróciła pieniądze i z ulgą opuściwszy nieżyczliwe towarzystwo, wybrał się na spacer.
Poszedł na pobliski Wawel, stanął na zamkowym dziedzińcu i oparty o zwieńczającą mury balustradę, patrzył na wijącą się w dole wstęgę Wisły, czerwono rozmigotaną zachodzącym słońcem. Po nadbrzeżnych bulwarach spacerowali ludzie, Smok Wawelski obok Smoczej Jamy ziajał ogniem i słychać stamtąd było rozradowane głosy dzieci. Przed nim, w nostalgicznie zamglonej dali, wznosił się Kopiec Kościuszki, a na lewo od niego ślicznił się zielony Salwator. Stojący na zamkowym dziedzińcu ludzie, przytulali się do muru, chłonąc płynącą z wawelskiego czakramu energię. Czegóż chcieć więcej, skoro zachwyt jest najdoskonalszą modlitwą, a modlitwa najważniejszą rzeczą w życiu?
Stał i patrzył, podobnie jak przed dziesiątkami lat, kiedy jako kilkunastoletni chłopiec, przychodził tutaj w niedzielne popołudnia z pobliskiego internatu.
Za miesiąc, w związku z wylosowaną zieloną kartą, miał wyjechać do Ameryki, żona pojechała już wcześniej. Wiedział, że nie może z nią zamieszkać, bo od dziecka wisi nad nim cień zawistnej siostry, która manipuluje jego najbliższymi, żeby go jak najdotkliwiej zranić. Rozbijała jego rodzinę, opętana chorobliwą zawiścią, była przyczyną połowy nieszczęść w jego życiu.
Stał i marzył, ukryty w swoim pełnym szklanych gór świecie, i ciągle wierzył, że gdzieś tam za siódmą górą i za siódmą rzeką istnieje inny, lepszy, doskonalszy świat, który znajduje się w zasięgu jego ludzkich możliwości. Ta wiara w lepsze jutro pozwalała mu przetrwać najtrudniejsze chwile, a skoro tylko ludzie z charakterem potrafią się godzić na odrzucenie i samotność, to może miał zasady, charakter? Może.


Spis treści

Rozdział pierwszy

Wiza
Niebo się chmurzy
Rozmowy z kolegą
Dwie tablice
Spotkanie po latach
Pierwszy dzień
Czarny wtorek
Zimne spojrzenie
Trójkolorowa kokarda
Rozstanie z kolegą
W redakcji
Aurora
Mamona

Rozdział drugi

Smutna historia
Przyjaciel
Spotkanie z Selene
Wędrówka z Selene
Przesilenie
Ostatnie rozmowy
Trzy prośby

Rozdział trzeci

Fale czasu
Manipulant
Femme fatale
Mamiące mamidła
Kobieta w złotych pantofelkach
Czatoholiczka z Ratuszowej
Słomkowy kapelusz
Syrena
Stare złoto


Rozdzial czwarty

Bukiecik fiołków
Lambada
Dotykanie lustra
Agencje towarzyskie
Seks mieszka w głowie
Cudzoziemka
Trzecie szarpnięcie
Spisany na straty
Troje na drodze
Jeszcze żyje
Znów czas postąpił krokiem
Lipny teleturniej

Rozdział piąty

Rijeka
Jestem bardzo zmęczony
Dziewczyna z mewą na ręce
Zew włóczęgi
San Marino
Neapol
Mario
Etna
Po co pan tu przyjechał?
Nie żałuj


Rozdział szósty

W poszukiwaniu tożsamości
Pierwsza sesja
Metamorfoza
Bo padał śnieg
Migawki
Kto sieje wiatr…
Skrzydlata impresja
Na korytarzu
Jeżeli nie staniecie się jak dzieci…
Najpierw rzeczy najważniejsze
Ostatnia intryga

Rozdzial siódmy

Dobra Wróżka
Mobbing
Kobieta
Fałszywi przyjaciele
Potyczki
Kapuś
Dno
Wcześniejszy egzamin
Pokerowa zagrywka
Komisyjny egzamin
Samotne akordy

Rozdział ósmy

Katharsis
Stanomino
Znaki Czasu
Cień zawistnej siostry
Prawo do życia
Wypadek na kolonii
Próba upokorzenia

Podpis: 

Andrzej Jarosz Kilka lat temu
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

AUTOR WYŁĄCZYŁ OCENIANIE

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Sen o Ważnym Dniu Podstęp Krzyż
Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny). Historia trudnej miłości, która powraca po latach. Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.
Sponsorowane: 15
Auto płaci: 100
Sponsorowane: 13
Auto płaci: 100
Sponsorowane: 12

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2024 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.