https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
21

Targ - Dzień I - Rozdział I

  Szczur powoli wychylił łysy łebek spod sterty odpadków. Jego wąsy ruszały się szybko, gdy gryzoń czujnie obwąchiwał teren i rzucał na wszystkie strony płochliwe spojrzenia. Po dłuższych oględzinach uznał chyba, że jest bezpieczny...  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

W kwietniu nagrodą jest książka
Folwark zwierzęcy
George Orwell
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Targ - Dzień I - Rozdział I

Szczur powoli wychylił łysy łebek spod sterty odpadków. Jego wąsy ruszały się szybko, gdy gryzoń czujnie obwąchiwał teren i rzucał na wszystkie strony płochliwe spojrzenia. Po dłuższych oględzinach uznał chyba, że jest bezpieczny...

Chciałem być - Rozdział 1... cisza przed rozpierdo

Kiedy 34 letni, niezbyt rozgarnięty życiowo Janek dowiaduje się że może być synem znanego muzyka rockowego jego życie zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Janek wie że czar może w końcu prysnąć dlatego stara się dotrzeć do rockmana

Dzwonnik z Notre Dame

W gruzy się sypie...

Bliskie spotkania

Chodźmy...

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Liście lecą z drzew

Krótki wiersz

Brak

Wiersz filozoficzny

Zapach deszczu.

Takie moje wspomnienia.

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
3847
użytkowników.

Gości:
3847
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 79691

79691

Córka słońca, rozdział 32

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
16-06-23

Typ
P
-powieść
Kategoria
Fantastyka/Romans/Przygoda
Rozmiar
73 kb
Czytane
2185
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
19-08-21

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
R12-powyżej 12 lat pod nadzorem i za zgodą rodziców lub dorosłych

Autor: Vanelia Podpis: Vanelia Ksantos
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Derra wyrównuje rachunki w mieszkaniu Carradine'ów i spotyka się ponownie z Kimmo. Za dwa miesiące ma odbyć się jej ślub... ale o tym przeczytacie (być może) już w następnej książce.

Opublikowany w:

tylko tutaj

Córka słońca, rozdział 32

ROZDZIAŁ XXXII
KIERUNEK: STRANDVEINEN



Nazajutrz, tuż po kolacji, Derra zaszła do warsztatu ojca, gdzie długo i pieczołowicie ostrzyła nóż, zabrany Arminie potajemnie z kuchni. Było to najokazalsze tego typu narzędzie, jaki posiadała jej matka, z obustronnym ostrzem oraz solidnym, pociemniałym od brudu rąk dębowym trzonkiem. Używano tego noża do dzielenia bochnów chleba, dużych jak miednica, i krojenia płatów twardego mięsa.
Dele-kan przyglądał się jej pracy w milczeniu, stojąc za plecami córki, aż wreszcie rzucił:
- Może mógłbym ci pomóc?
- Nie, tato. Dam sobie radę.
Nie nalegał. Pozwolił jej wykonać samodzielnie do końca tę męską pracę, podziwiając dokładność dziewczyny. Derra przesuwała bowiem kawałkiem stali po osełce w tę i z powrotem tak długo, aż ostrze stało się cienkie jak papier, zdolne do przecięcia włosa na czworo. Owinęła potem nóż w wyprawioną owczą skórę, którą zdjęła ze ściany pracowni, i włożyła do podróżnego worka. Nie pytał, do czego Derra potrzebuje tego narzędzia. Przywykł już do tego, że młodsza córka ma całą masę mrocznych tajemnic, którymi nie dzieli się z rodziną.
Wstała następnego ranka przed czwartą i nie tracąc czasu, w milczeniu wyjadła całą miskę gulaszu ze żmii, zagryzając obficie chlebem. Musiała nabrać jak najwięcej siły przed tym, czego zamierzała dokonać.
Przeszła do sieni i zaczęła grzebać w szafce na buty. Znalazła odświętne pantofle Arminy na kilkucentymetrowym obcasie. Przymierzyła je na swoje stopy. Pasowały zupełnie dobrze, w końcu obie z matką miały taki sam rozmiar buta. Nie rozbita skóra rzadko noszonych pantofli trochę uciskała ją w pięty, ale postanowiła znieść z godnością tę drobną uciążliwość.
Mierzyła teraz sto siedemdziesiąt pięć centymetrów. Dokładając do tego pięć centymetrów obcasa, osiągała magiczne sto osiemdziesiąt i przekraczała granicę, poza którą Sangacjanki są uważane za bardzo wysokie. Z takim wzrostem łatwiej jej będzie zrobić na tamtejszych ludziach, a zwłaszcza pewnym mężczyźnie, odpowiednie wrażenie. Chciała wzbudzać szacunek, a nawet strach, ponieważ tylko w takim przypadku mogła perfekcyjnie przeprowadzić swój plan.
Wróciła do kuchni i odezwała się do matki:
- Biorę twoje buty.
- W porządku – kiwnęła głową Armina, sprzątając brudną miskę po Kan-tanie, który wybiegł przed paroma minutami na podwórze. – Mogę wiedzieć, dokąd się wybierasz?
- Pojadę do Derbachii. Mam tam do załatwienia dwie ważne sprawy. Ergon wybiera się do miasta, więc podrzuci mnie na stację.
- Za trzy dni ruszamy w góry. To nie jest najlepsza pora na takie wycieczki.
- Wrócę dziś wieczorem, a najpóźniej jutro rano. Na pewno zdążę przed wymarszem.
- W porządku - powtórzyła matka. - Rób, co uważasz za właściwe. Ale jeśli mam być szczera, Derro, to dziwię się, że masz jeszcze ochotę oglądać tamto miasto. Gdybym była tobą, moja noga nigdy więcej nie postałaby w przeklętej Derbachii.
- Muszę tam pojechać, żeby dokończyć to, co zaczęłam. Nie opuszczam was na długo.
Kuzyn powoził z wprawą, omijając głębokie, wyżłobione przez deszcz i liczne pojazdy koleiny. Czasami jednak, gdy chłopak zamyślił się, koło bryczki natrafiało na spory kamień. Pojazd niebezpiecznie przechylał się wtedy na bok, zmuszając dziewczynę do gwałtownego chwytania się siedzenia. Zacisnęła gniewnie usta, nie chcąc zwracać Ergonowi uwagi. W końcu wyrządzał kuzynce grzeczność, podwożąc ją do Archad.
Derra skuliła się na koźle, rozcierając pokryte gęsią skórką ramiona. Wzięła wprawdzie sweter, wydziergany przez Arminę z porządnej, zdjętej z własnych owiec wełny, lecz powietrze o tej porze dnia było bardzo chłodne. Nazwa miesiąca - Flamerule - oznaczała wszak dopiero Nadejście Lata, nie jego pełnię. Na dobrą sprawę była to późna wiosna. Poczucie zimna wzmagała nagość łydek. W Kiramie nie znano cieniutkich jak mgiełka rajstop z tworzyw sztucznych, miała więc do wyboru jedynie wzorzyste, robione na szydełku zimowe getry, spodnie, będące dla Kiramejek strojem zakładanym tylko do fizycznych prac i nie mającym nic wspólnego z elegancją oraz dobrym smakiem, lub właśnie nagość nóg pod cienką spódnicą.
Oboje milczeli niemal przez całą drogę. Ergon rzucał na nią z ukosa krótkie spojrzenia, w których czaiło się coś na kształt współczucia. Nie chciała tego, więc udawała, że nie zauważa jego wzroku. Pomyślała, że mogłaby teraz wyrzucić z serca przynajmniej część żalu. Ten chłopak na pewno nie zmieszałby z błotem jej szczerych uczuć. Nie poczęstowałby kpiną, nie prawiłby morałów, gdyby zaczęła mówić o swojej samotności i tęsknocie za minionym szczęściem. Ale Derra Amno, kiedy tylko wydobywała się trochę z najgłębszej czeluści rozpaczy, wolała raczej znów konać z bólu niż przyjąć współczucie.
Zresztą, to było już bez znaczenia. Miała przecież spotkać się z kimś, kogo kochała wcześniej, mocniej i bardziej prawdziwie. Tylko o tamtym człowieku było jej teraz wolno myśleć.
Z letargu wyrwał ją głośny gwizd parowozu. Pociąg do Sent, drugiego dużego miasta Entorii, miał odjeżdżać za kilka minut. Ostatni spóźnieni pasażerowie wskakiwali z pośpiechem na stopnie, a niektórzy, zwłaszcza cudzoziemcy, gramolili się do środka z okazałym bagażem. Spojrzała na wielki zegar, zawieszony nad wejściem do głównego budynku dworca. Dotarła na stację z co najmniej półgodzinnym wyprzedzeniem. Pociąg, do którego miała wsiąść, pospieszny relacji Buffalo-Polinia, jeszcze nie przyjechał. Miała dość czasu, by bez nerwowej gorączki kupić bilet i zjeść drożdżową bułkę, zapijając ją filiżanką mocnej herbaty.
Zeskoczyła na wybrukowany plac i zarzuciła na ramię lekki worek.
- Dziękuję, Ergonie - odezwała się po raz pierwszy, odkąd minęli Siedem Olch.
- Potrzebujesz czegoś ze sklepu?
- Nie, chyba nie - pokręciła głową.
- Na pewno? Jeśli chcesz, zrobię ci zakupy. W końcu jesteśmy rodziną i powinniśmy pomagać sobie nawzajem - obdarzył ją nieco bladym uśmiechem.
- W takim razie zatrzymaj się obok księgarni i kup mi „Zakochaną po raz ostatni” Elareny Hallast. Trochę słyszałam o tej książce. To opowieść o życiu intymnym kobiety… takiej jak Lorana – opuściła z zakłopotaniem głos i zaraz go podniosła, by wymieniać kolejne pozycje. – Kup też „Moje życie” autorstwa królowej Riny, obydwa tomy, i może coś nietrudnego po quatessińsku, jeśli uda ci się dostać. Zapamiętałeś?
A kiedy kiwnął głową, dodała:
- I nie mów nikomu, co będę czytać, dobrze?
- Nie ma sprawy. O której mam po ciebie przyjechać?
- Nie kłopocz się mną. Coś wynajmę.
- Zawiozę cię do domu, tylko powiedz, o której mam tu być.
- Nie umiem powiedzieć, ile czasu będę tam potrzebowała. Może wrócę dopiero jutro. Dam sobie radę.
- Niech ci będzie, kuzynko. W takim razie szczęśliwej podróży. Uważaj na siebie w tym gnieździe wilków.
- Ty też jedź ostrożnie.
Pomachała chłopakowi na pożegnanie, uśmiechając się ciepło na widok jego pozornie niedbałego gestu. Ergon i jego siostra byli najukochańszymi towarzyszami dzieciństwa Derry. Milla z większą łatwością okazywała krewnej serdeczne przywiązanie, natomiast chłopak, odkąd przestali być małymi dziećmi, zawsze odczuwał w jej towarzystwie nieznaczne skrępowanie, wynikające z fizycznej atrakcyjności kuzynki. Maskował je nieszkodliwymi docinkami oraz charakterystycznymi dla wszystkich chłopców i mężczyzn przechwałkami. Był jednak jej prawdziwym przyjacielem, jednym z niewielu.
Dotarła do przedmieść Polinii tuż przed południem. Kiramska stacja kolejowa została wybudowana za miastem, by nie zakłócać ruchu kołowego i nie szpecić idealnej, sztucznej architektury Polinii. Kiedy siedziała w pociągu, na zewnątrz zrobiło się tak ciepło, że po wyjściu na peron musiała zdjąć sweter. Upchnęła go w worku, zostając w prostej, bladobłękitnej bawełnianej sukience z krótkimi rękawami.
Pospiesznie przeciskała się w tłumie przechodniów. Wciąż zadzierała głowę, by obserwować szklane budowle o niebotycznej wysokości. Kilka razy wylądowała z tego powodu na czyichś plecach. Przepraszała grzecznie po angielsku, zastanawiając się, jak wielu Polinejczyków zna już entoriański. W tym miejscu, zawieszonym pomiędzy dwoma kulturami i dwoma gatunkami humanoidalnych istot, jej pojawienie się nie robiło na nikim wrażenia. Kilka razy obejrzał się za nią bezwstydnie któryś z mężczyzn, co zupełnie jej nie przeszkadzało.
Musiała zapytać parę razy o drogę, zanim dotarła na tamten drugi, położony w samym centrum Polinii dworzec, obsługujący podziemną kolej sangacką. Równo za godzinę i kwadrans miała być w Derbachii. W pierwszym napotkanym kantorze wymieniła kiry na dolary i kupiła w kasie dworca bilet, zżymając się w duchu na jego wygórowaną cenę. Jeśli wyda na tę podróż wszystkie pieniądze, matka da jej następne kieszonkowe dopiero po powrocie z gór. Zarumieniła się na myśl, że nie będzie miała z czego oddać Ergonowi za książki. Chyba będzie musiała zacząć upominać się o pieniądze należne jej za ciężką pracę, którą wykonywała w rodzinnym gospodarstwie.
Obawiała się kontroli granicznej, której poddawani byli wszyscy podróżujący do „starego kraju” na dworcu w Polinii. Na szczęście funkcjonariusz, który oglądał jej dokument tożsamości i przeszukiwał worek, nie robił tego zbyt starannie. Zadrżała, kiedy wcisnął rękę do bagażu Entorianki, lecz nie wyczuł niczego poza szorstką miękkością swetra, grzebieniem do włosów z drewnianymi zębami i jakimś zawiniątkiem, delikatnym i bardzo przyjemnym w dotyku, przypominającym trochę dziecięcy kocyk.
- Po co jedzie pani do Derbachii i na jak długo? – zapytał, wklepując dane do elektronicznego notesu, który bez trudu mieścił się w kieszeni jego marynarki.
- Mój brat tam mieszka – skłamała gładko. – Jest czyścicielem kanałów. Mam zamiar go odwiedzić. Będę wracała dziś wieczorem lub jutro rano.
Gdyby natknęła się w drodze powrotnej na tego samego człowieka, jej bajeczka będzie przynajmniej wiarygodna.
- Wizyta u krewnego, jeden dzień – mruknął, uderzając w maleńkie przyciski i nie patrząc na dziewczynę. – Obywatelka Entorii. Dziękuję pani i życzę miłego pobytu w naszym kraju.
Odetchnęła z ulgą, kiedy się oddalił. Gdyby rozwinął skórę, z pewnością zostałaby zatrzymana do wyjaśnień. Świeżo naostrzony nóż, długości przedramienia dorosłego człowieka, był śmiertelnie niebezpieczną bronią, z którą nie wolno było wjeżdżać na pilnie strzeżone terytorium Sangacji. Gdyby funkcjonariusz posłużył się wykrywaczem metalu, jej misterny plan ległby w gruzach, a ona sama mogłaby mieć spore kłopoty. Zaryzykowała bardzo dużo, zabierając ten nóż. Niestety, w innym przypadku człowiek, ze względu na którego wzięła narzędzie, nie potraktowałby jej poważnie.
Strażnik nie dopytywał się przynajmniej o jej wiek. Gdyby wciąż posługiwała się sangacką identity card, również zostałaby zatrzymana, ponieważ do tych nieszczęsnych osiemnastych urodzin brakowało jej dwudziestu trzech dni. Ale teraz podróżowała jako Kiramejka, więc nikogo w Sangacji nie obchodziło, czy jej rodzice wiedzą o tej eskapadzie, nawet gdyby jeszcze wczoraj leżała w kołysce.
Może na tym dworcu kontrolowano Kiramczyków trochę bardziej oględnie, ustawiając ich niemal w jednym szeregu z podróżującymi do starej ojczyzny Polinejczykami. A może funkcjonariusz zabawił gdzieś wczoraj do późna i z trudem odemknął o szóstej rano oczy. Nigdy nie miała poznać rozwiązania tej zagadki, co było właściwie bez znaczenia. Najważniejsze było to, że siedziała spokojnie w wygodnym fotelu, we wnętrzu komfortowo wyposażonego i jasno oświetlonego wagonu. Aby zapełnić mijający zdumiewająco powoli czas, podglądała ukradkowo współpasażerów, popijała z jednorazowego kubka kolejną herbatę i oglądała na dużym ekranie jakąś rzewną operę mydlaną.
W Derbachii nie musiała nawet wychodzić od razu na otwartą przestrzeń. Posuwając się zatłoczonymi tunelami, przeszła na pobliski dworzec metra, gdzie wsiadła w pociąg jadący w kierunku Manhattanu. Bardzo dobrze pamiętała rozkład stacji metra, z których korzystała, mieszkając w stolicy. Musiała odczekać chwilę przy wyjściu z podziemi, ponieważ padał przelotny deszcz, a ona nie miała parasola ani przeciwdeszczowego płaszcza.
Wreszcie ruszyła w kierunku kolosusa, który przez pięć lat był jej domem. Od przystanku miała do przejścia co najwyżej dwieście metrów. Rozglądała się ciekawie, próbując ustalić, co zmieniło się w tej dzielnicy, i musiała przyznać, że bardzo niewiele albo zgoła nic. Ktoś w Gondwanie dawno temu nazwał Derbachię miastem, które nigdy nie zasypia, a Manhattan był sercem metropolii. Tutaj szaleńczy ruch nie ustawał nawet w późnych nocnych godzinach, a uliczny gwar był trudny do zniesienia dla osoby, która wolała słuchać pieśni morza i lasu. Ten hałas dodatkowo rozdrażniał dziewczynę i wzmagał jej wewnętrzne napięcie.
Przekroczyła próg obrotowych drzwi i znalazła się we wnętrzu olbrzyma. Nikt jej nie zatrzymywał, ponieważ kolosus nie był wyłącznie budynkiem mieszkalnym. Na stu piętrach mieściło się całe miasteczko z szeregiem obiektów użyteczności publicznej, nie wyłączając kilku szkół. Każdy mógł wejść do środka i o dowolnej porze dnia wyjść, nikomu się nie opowiadając.
Z bijącym mocno sercem wjeżdżała szybkobieżną windą na osiemdziesiąte dziewiąte piętro, unikając wzroku współpasażerów. Nie chciała, by któryś z sąsiadów rozpoznał w niej wychowanicę Carradine'ów. Nagła śmierć Michaela i wizyta policji z pewnością sprawiły, że sprawy tamtej rodziny stały się tematem gorących dyskusji w kolosusie.
A może nie. W końcu w tym mieście cudza prywatność była w wielkim poszanowaniu, a każda z rodzin obracała się w kręgu własnych zajęć i wąskiego grona bliskich znajomych. To nie był Sokół z jego pięćdziesięcioma chałupami. Tylko w tym jednym olbrzymim budynku przebywało mniej lub bardziej na stałe blisko dwadzieścia tysięcy osób, często nigdy nie poznając sąsiadów i nie odwiedzając się nawzajem. Szansa na to, że ktoś rozpozna w wysokiej Entoriance tamtą piegowatą dziewczynkę, którą codziennie podwoził do szkoły funkcjonariusz Nathan Cole, była minimalna.
Wyprostowała się więc jak struna i uniosła głowę. Pamiętała o tym, że powinna godnie reprezentować w tym kraju swoją nację, a nawet całą rasę. Dla tych ludzi nie była Derrą Amno, nie była nawet Entorianką, ale po prostu obcą, barbarzynką. Uśmiechnęła się lekko, z poczuciem wyższości, którego nie próbowała kryć. Napotkała spojrzenie elegancko uczesanej blondynki, stojącej po jej prawej ręce, której wieku nie potrafiła jednoznacznie określić. Wiedziała, że Sangacjanki mają bardzo wiele sposobów za zatrzymywanie młodego wyglądu, które zawodziły z reguły na całej linii, gdy zaczynał się dla tych kobiet okres starczego uwiądu. Wtedy nawet najdroższe kosmetyki nie mogły cofnąć upływu bezlitosnego czasu.
Tamta odwróciła głowę, spuszczając na dodatek z zakłopotaniem wzrok. Pozostali pasażerowie windy również udali, że bardzo interesuje ich wzór na imitacji boazerii. Derra poczuła nagły przypływ satysfakcji. Statystyczni Sangacjanie wyraźnie się jej bali, ulegając szerzonej w mediach propagandzie. Wrażenie potęgował jej wzrost, który w Entorii był czymś zupełnie naturalnym. Tutaj była wyższa nie tylko od większości kobiet, ale także części mężczyzn.
Współpasażerowie stopniowo wysiadali na kolejnych piętrach. Kiedy przyszła kolej na nią, w windzie pozostała tylko jakaś inna młoda kobieta z dwójką małych dzieci, z których jedno głośno marudziło. Jej nerwowość, którą przez całe przedpołudnie maskowała przesadną pewnością siebie, wzrastała z każdą sekundą. Miała nadzieję, że Kimmo będzie w domu, bo nie zniosłaby kilku następnych godzin oczekiwania. I tak szczęście bardzo jej dopisało, ponieważ przyjechała do Sangacji w niedzielę, a więc w dniu, który znakomita większość tubylców przeznaczała na odpoczynek.
Przeszła przez rzęsiście oświetloną, krótką galerię handlową. Minęła kilka przytulnych kawiarenek z sączącą się dyskretnie spokojną muzyką, nie zwracając uwagi na ukradkowe, ciekawskie spojrzenia innych przechodniów. Matczyne buty uparcie obcierały pięty do krwi i zaczynała żałować, że je wzięła. Nie miała żadnych na zmianę, musiała więc wytrzymać tę niewygodę. Poprawiła na ramieniu sznur podróżnego worka, myśląc przelotnie o ukrytym na jego dnie nożu, który na pewno zainteresowałby derbachijskich stróżów prawa. Naturalnie, gdyby wiedzieli, z czym spaceruje po zaułkach ich miasta ta ładna dziewczyna. Na razie nóż nie był jej potrzebny i wolałaby, aby tak pozostało. Niestety, miała także do załatwienia drugą, o wiele mniej przyjemną sprawę.
Dotarła w końcu do sekcji mieszkalnej. Stanęła przed szklaną taflą i poczekała grzecznie, aż ta rozsunie się przed nią po tym, jak kamera termowizyjna zarejestruje obecność istoty ludzkiej. Przepuściła przed sobą starca, który mógł mieć nawet dziewięćdziesiąt lat, co było wiekiem niemożliwym do osiągnięcia dla Kiramczyka. Zawsze szanowała takich Sangacjan, nie potrzebując do tego zachęty ze strony wychowawców. Bez trudu znalazła w długim szeregu podobnych do siebie drzwi te od mieszkania Lapalainenów, wszak rok temu stawała przed nimi niemal codziennie. Nie mogłaby zapomnieć, gdzie szukać ukochanego, podobnie jak do końca życia będzie pamiętać lokalizację tamtego mieszkania w Spid.
Kimmo mieszkał w wewnętrznej części kolosusa, co oznaczało, że okna były tylko imitacjami, ekranami wyświetlającymi wciąż ten sam nieruchomy widoczek. Ta rodzina widywała światło słońca dopiero po opuszczeniu drapacza chmur. Była wtedy tak bardzo zakochana w chłopaku, że ledwie zauważała ten kłopot. Do szczęścia wystarczała jej sama obecność Kimmo. Teraz, kiedy na nowo przywykła do częstego przebywania na otwartej przestrzeni, czuła się w tym miejscu jak w klatce. Nie umiałaby zamieszkać z nim w tej norze z wyciszonymi ścianami. Dlatego musiała przekonać Kimmo, że Entoria również jest dobrym miejscem do życia.
Stała przez kilka minut przed tamtymi drzwiami, uspokajając tłukące się serce i próbując stłumić nagły przypływ lęku. Kilkakrotnie unosiła dłoń w kierunku dzwonka i natychmiast ją opuszczała. Przekonywała w myślach samą siebie, że nie może teraz odejść, nie zobaczywszy się z chłopakiem. Nie po to przejechała dla niego taki szmat drogi, by w ostatniej chwili stchórzyć.
Doznawała jednocześnie kilku sprzecznych uczuć. Była w tym kłębowisku emocji dawna miłość do niefortunnego adoratora Katii, był zachwyt, a nawet szczęście, była nadzieja i przekonanie, że teraz wszystko ułoży się po jej myśli. Z drugiej strony, odczuwała też silne, nie dające się zagłuszyć zwątpienie w trwałość tego przywiązania w obu sercach, ale przede wszystkim u Kimmo. Próbowała zrozumieć wstręt, który wzbudziła w nim w więzieniu. Nie była pewna, czy ona sama potrafiłaby namiętnie kochać kogoś tak straszliwie oszpeconego. Na szczęście to, co oddaliło chłopca od Entorianki, było już tylko przerażającym wspomnieniem. Znów była piękna i dopóki ktoś nie przyjrzał się jej twarzy z bardzo bliska, nie był w stanie rozpoznać implantów.
Zaraz zobaczy Kimmo i wtuli się w jego ramiona. Chciało jej się płakać z radości i podskakiwać jak mała dziewczynka. Dzięki Ci, Wielki Duchu, wyszeptała bardzo cicho. Miej mnie teraz w swojej opiece. Wykorzystując tę chwilę optymizmu, wstrzymała oddech i nacisnęła przycisk dzwonka.
Rozległa się krótka, wesoła melodyjka, chyba Jingle Bells, o ile dobrze pamiętała. Przez minutę czy dwie nic się nie działo, a potem usłyszała cichy szmer. Wiedziała, że ten ktoś po drugiej stronie obserwuje jej twarz na ekranie, wbudowanym w drzwi na wysokości ludzkiej głowy. Sangacja dawno zrezygnowała z prymitywnych wizjerów. Derra miała nadzieję, że tamta osoba rozpozna w „dzikusce” dziewczynę Kimmo, a jednocześnie podopieczną Timothy'ego i Amber. Na wszelki wypadek zbliżyła usta do szczeliny i zawołała cicho:
- Proszę nie bać się i otworzyć drzwi! To ja, Derra Amno. Przyszłam do Kimmo.
Rozległy się krótkie syknięcia dwóch elektronicznych zasuw i drzwi wreszcie lekko się odchyliły. Wyjrzała zza nich jasna, nieco rozczochrana głowa, należąca do kobiety. Po tych bezpośrednich oględzinach, zakończonych upewnieniem się co do tożsamości gościa, tamta otworzyła w końcu szeroko drzwi, stając twarzą w twarz z Entorianką.
To była Daisy Lapalainen, matka Kimmo. Przez chwilę obie milczały, taksując się nawzajem pełnymi napięcia spojrzeniami. Derze zaschło z przejęcia w ustach, oblizała więc wargi językiem. Daisy miała na sobie podomkę frotte w delikatnym, morelowym kolorze, na stopach zaś wielkie, nieco dziecinne bambosze. Na jej twarzy malowało się zdumienie, pomieszane z krańcowym niedowierzaniem. Znała kiedyś tę dziewczynę w innym wcieleniu. Osoba, która stała przed Sangacjanką teraz, nie mogła być tamtym naiwnym, uduchowionym dziewczęciem, które życie tak mocno skrzywdziło.
- Derra... - wyszeptała wreszcie. - Ale to przecież niemożliwe. Kimmo mówił, że ty... że wyłupili ci...
- Jak widzisz, jestem cała i zdrowa – przerwała szybko Derra. Kiedyś mówiła po imieniu do matki swojego chłopaka, więc nie widziała powodu, by teraz miało być inaczej.
- Wolałabym o tym nie mówić, Daisy – dodała. – Proszę, nie zadawaj dzisiaj żadnych pytań. Wkrótce wszystko wam opowiem. Przyjechałam, żeby spotkać się z Kimmo. Czy jest w domu?
- Owszem – odparła Sangacjanka, wciąż zachowując rezerwę, jakby dziewczyna była jakimś namolnym domokrążcą. – Kiedy zaglądałam ostatnio do jego pokoju, odrabiał lekcje. Wejdź, proszę.
Odsunęła się, robiąc Entoriance przejście. Derra znalazła się w znajomym mieszkaniu. Z ciekawością rozglądała się wokół siebie. Interesowało ją przecież wszystko, co miało choćby pośredni związek z Kimmo i ich miłością. Przebywanie w tym domu, dotykanie tych ścian, stąpanie po tej wytartej wykładzinie było jak podróż w czasie na wstecznym biegu, wymazująca z jej życia incydent z Loraną.
Zastanawiała się, czy powinna zdjąć buty. Wymogi grzeczności nakazywały, by to zrobiła, pomimo to niechętnie rezygnowała z dodatkowych pięciu centymetrów wysokości. Ale przecież ani Daisy, ani tym bardziej Kimmo, nie byli jej wrogami. Mogła choć na chwilę odłożyć na bok psychologiczną broń, jaką był jej imponujący wzrost.
Ledwo wyswobodziła się z ciasnych pantofli, gdy przez przedpokój przemknęła nieduża błyskawica i bez wahania przytuliła się do Entorianki, wołając przy tym entuzjastycznie:
- Derra! Nareszcie wróciłaś!
Derra przyklękła na jedno kolano, by objąć dziewczynkę. Przynajmniej Mervi niczemu się nie dziwiła i nie zadawała kłopotliwych pytań. Dla dziesięciolatki świat był bardzo nieskomplikowanym miejscem. W oczach Derry pojawiła się na moment zdradliwa wilgoć. Nie przypuszczała, że dokuczliwa siostrzyczka Kimmo aż tak bardzo ją lubi.
- Tak, Mervi – szepnęła do ucha dziecka. – Wróciłam do was z końca świata. Już nigdy więcej tak nie zniknę, obiecuję.
Dziewczynka uwolniła się z jej objęć i odezwała się rezolutnie:
- Cieszę się, że znów będziesz dziewczyną Kimmo. Bo tamta druga, ta Eloise, nie chce się ze mną bawić.
Kim była, na Chaos, ta cała Eloise i dlaczego Mervi o niej wspominała? Sercem Derry targnął gwałtowny niepokój. Zanim jednak zdążyła zadać Daisy pytanie, tamta odsunęła gwałtownie córkę i powiedziała z zakłopotaniem:
- Nie zwracaj na nią uwagi, Derro. Jak zwykle plecie, co jej ślina na język przyniesie. Kimmo na pewno bardzo się ucieszy, kiedy cię zobaczy. Chodź, zapukamy do jego pokoju.
Ujęła Entoriankę za nadgarstek i pociągnęła za sobą pod drzwi pokoju młodszego syna. Wydobywała się spoza nich niegłośna muzyka. Derra pomyślała przelotnie o Risto i Mattim. Albo przyszły teść i szwagier nie mieli chęci jej witać, albo nie było ich w domu. Zastanawiała się przez moment, czy nie powinna zapytać o mężczyzn. Ale nie, chyba nie. Teraz powinien liczyć się dla niej tylko Kimmo. Po spotkaniu z nim będzie miała mnóstwo czasu na odnowienie pozostałych znajomości.
- Masz gościa, Kimmo – odezwała się Sangacjanka. Wprowadziła Derrę do pokoju chłopaka, a następnie wycofała się i zamknęła za sobą drzwi. Młodzieniec zerwał się pospiesznie z krzesła i stanął w bezruchu obok biurka. Patrzył na Entoriankę z niewymownym zaskoczeniem, zaprawionym bardzo dużą dozą przestrachu.
Oboje milczeli, nie mając pojęcia, jakimi słowami mogliby zacząć rozmowę po tak długim niewidzeniu. Derra pochłaniała rozpromienionym wzrokiem całą jego postać, również jakby wrośnięta z wrażenia w dywan. Zapomniała nawet o rozglądaniu się po pokoju, w poszukiwaniu różnic między stanem obecnym a tym sprzed roku. Sam Kimmo zmienił się przez ten czas bardzo niewiele. Miała przed sobą tego samego tyczkowatego, chudego do przesady nastolatka z zawadiacko przystrzyżonymi włosami. Nie zdążył wymodelować fryzury żelem, więc jasne kosmyki spadały swobodnie na czoło, czyniąc chłopca jeszcze bardziej słodkim. Wciąż używał szkieł kontaktowych, a przynajmniej tak przypuszczała, ponieważ nigdzie nie zauważyła wielkich, szpecących okularów.
- Derra... - wyjąkał w końcu. – Jak to...? Wyglądasz całkiem... Przecież wtedy nie miałaś...
Urwał, jak przed kilkoma chwilami jego matka, nie mając dość śmiałości, by mówić bez ogródek o jej wyjątkowej „dolegliwości”. Na szczęście Derra wybawiła go z kłopotu.
- Zapomnij o tym, co widziałeś w więzieniu – powiedziała. – Tamto nigdy się nie wydarzyło. Oboje mieliśmy bardzo zły sen.
- Ale przecież... one nie mogą odrastać... - dukał dalej jak uczniak, którym wszak był, rumieniąc się przy tym mocno.
- To są protezy. Wasi lekarze wprawili mi je w Polinii – wyjaśniła. – Jak widzisz, znów jestem ładna, chociaż jest to taka trochę nieprawdziwa uroda – zaśmiała się krótko. Ten śmiech również był nieco sztuczny. – Ale podobam ci się, prawda?
- Wyglądasz świetnie – szepnął.
Przed rokiem pożegnał licealistkę o lekko zaokrąglonych kształtach, która nigdy nie prezentowała się dobrze w sangackich strojach, zbyt workowatych lub przeciwnie, zbyt opiętych, podkreślających masywność jej ciała. Teraz stała przed nim wysoka i zgrabna dziewczyna w idealnie dopasowanej sukience. Jej twarz o wysokim czole, ostrym podbródku i cudownym wykroju ust jaśniała szczęściem, ale równocześnie była naznaczona wyjątkową u nastolatki powagą. Ta twarz mogłaby należeć do kobiety po studiach. Derra Amno, w trakcie ich stosunkowo krótkiej rozłąki, stała się dorosłą osobą, podczas gdy on pozostał uroczym chłopcem, w pełni zadowolonym ze swojego statusu.
- Tak bardzo za tobą tęskniłam, Kimmo – odezwała się wreszcie, ruszając ku ukochanemu. – Nie mogłam się doczekać, kiedy cię znów zobaczę.
Podniosła ramiona, mając zamiar owinąć je wokół szyi chłopaka i mocno się do niego przytulić. Chciała mówić mu o swoim oczekiwaniu i wierności, o smutku i nadziei. Chciała cicho płakać ze szczęścia, z twarzą wciśniętą w jego szyję. Ale Kimmo powstrzymał ją dłonią wyciągniętą w obronnym geście.
- Poczekaj, Derro – sapnął z zażenowaniem. – Poczekaj chwilę. To się dzieje dla mnie zdecydowanie za szybko.
Zatrzymała się więc niecały metr od niego, wpatrując się w Sangacjanina ze zdziwieniem.
- Co się stało? Zrobiłam coś złego? – zadała te same pytania, które tak często kierowała w swoim czasie pod adresem Lorany, upatrując w rezerwie ukochanych osób dowodów na własną niedoskonałość.
- Nie, tylko... Lepiej będzie, jeśli od razu ci o czymś powiem. Parę tygodni po twoim zniknięciu podjąłem terapię. Nie mogłem się pozbierać po tym, co zobaczyłem w więzieniu... po tym, co ci tam zrobili – poprawił się natychmiast. – Opuściłem się w nauce i przestałem spotykać się ze znajomymi, więc rodzice bardzo się o mnie martwili. Mama mówiła, że bardzo zamknąłem się w sobie, ponieważ prawie nie wychodziłem ze swojego pokoju. Pewnego dnia tata po prostu zawiózł mnie do poradni i zostawił w gabinecie bardzo dobrego psychiatry. Najpierw nie chciałem z nim rozmawiać, ale na trzeciej sesji wyznałem mu wszystko jak księdzu na spowiedzi. Widzisz te proszki? – wskazał wyciągniętą dłonią w kierunku drewnianej półki na książki, na której trzymał niedużą fiolkę z brązowego szkła, zatykaną plastikowym korkiem i do połowy wypełnioną pastylkami o nieokreślonym bliżej kolorze.
- Widzę. Z czego chcesz się nimi wyleczyć? – zapytała, znów czując krótki skurcz serca, który zawsze zwiastował coś złego.
- Dostałem je na ustabilizowanie nastroju i po to, żebym przestał o tobie myśleć. Psychiatra stwierdził, że brakuje mi silnego kobiecego wzorca, takiej przebojowej, robiącej karierę matki, którą mógłbym podziwiać. Dlatego szukałem tej niezależności i siły w tobie. Powiedział, że byłaś dla mnie taką zastępczą matką, że łagodziłem w ten sposób jakieś swoje lęki... W każdym razie to było coś takiego, nie pamiętam dokładnie. Mówił jeszcze, że nie jesteś tym, czego naprawdę potrzebuję.
- Dlaczego pozwalasz, aby ktoś obcy mówił ci, czego naprawdę potrzebujesz? – odparowała natychmiast, przyjmując trochę zbyt ostry ton. – Sam powinieneś to wiedzieć.
„Pewnego dnia jeszcze raz tak mocno pokochasz i zbudujesz z tym mężczyzną szczęśliwą rodzinę.” W taki sposób matka układała jej zaledwie parę tygodni temu życie. To bolesne wspomnienie powróciło niespodziewanie, sprawiając, że cofnęła się o parę kroków i przysiadła zrezygnowana na tapczanie, pozwalając mu kontynuować. Poczuła, że drżą jej kolana i z trudem łapie powietrze. Miała nadzieję, że nie dostrzeże tych oznak słabości. Musiałaby wtedy powiedzieć mu o Loranie.
- Przez dwie sesje tłumaczył mi, że człowiek nie powinien kochać Kiramejki, ani tym bardziej wiązać się z nią – mówił Kimmo. – To jest dewiacja. Tak twierdzi psychologia. Na początku nie chciałem się z nim zgodzić, ale nie mogę wciąż podważać naukowych prawd. Zabronił mi nazywać to, co do ciebie czułem, miłością. To było chorobliwe fantazjowanie, która wzięło się z nieprawidłowych relacji w rodzinie i z traum przeżytych we wczesnym dzieciństwie.
- Ale przecież twoi rodzice prawie się nie kłócili – wtrąciła. – Moim zdaniem Daisy jest zbyt uległa mężowi, ale takie są w tym kraju obyczaje. Masz cudowne, kochające rodzeństwo i mnóstwo przyjaciół, a twoje dzieciństwo było bajką w porównaniu z moim. Ten człowiek wmawia ci bzdury i pewnie bierze za to duże pieniądze.
- Nie, Derro – pokręcił głową z uporem, opierając się lewą dłonią o kant biurka. – Kiedy to wszystko przemyślałem, doszedłem do wniosku, że on ma rację. Jesteś piękna i inteligentna, ale nie jesteś człowiekiem. Cenię cię i szanuję, ale nie założę z tobą rodziny. Dlatego nie chcę być znowu twoim chłopakiem.
- Przecież naprawdę mnie kochałeś – odparła rozpaczliwie, nie przyjmując jeszcze do wiadomości jego odmowy. – Ja też cię kochałam. Nadal cię kocham – szepnęła. – Nie przekreślaj naszego związku z powodu majaczeń jakiegoś idioty.
- Pamiętasz Eloise? Tę małą blondynkę z publicznego liceum, która przychodziła do „Różowej Pantery” z paczką koleżanek? Spotykam się z nią od dwóch miesięcy i na razie układa nam się wspaniale. Mój lekarz powiedział, że jestem już gotów na normalny związek z kobietą.
- Masz nową dziewczynę? Ale przecież... - wyciągnęła dłoń, pokazując pierścionek, który od niego dostała. – Nie możesz wiązać się z inną, bo jesteś moim narzeczonym. Pobierzemy się i będziemy mieszkać w Entorii, a ja zostanę pewnego dnia przywódczynią gromady. Mówiłam ci, że mój ród przewodzi Sokołowi od czterech pokoleń i że władza na pewno pozostanie w naszych rękach.
- Tak, mówiłaś. A ja powtarzałem setki razy, że nie chcę mieszkać w twoim kraju, tylko tutaj, w Derbachii. Czyżbyś była głucha? A może zawsze lekceważyłaś moje zdanie, bo liczyło się tylko to, czego ty pragniesz? – odparł, wpadając w irytację na dźwięk ogranej „piosenki”, której wysłuchał przed rokiem zbyt wiele razy.
- Nie możesz spotykać się z żadną Eloise – kręciła uparcie głową. – Przecież będziemy mężem i żoną.
- Derro, daj już spokój z tymi wymuszonymi zaręczynami – skrzywił się, jakby jadł cytrynę. – Gdybyś uważniej mnie słuchała, zamiast opowiadać bez końca swoje bajki, może przyjęłabyś w końcu do wiadomości, że nie chcę się żenić ani nawet zaręczać, dopóki nie skończę studiów. Może spędzę resztę życia właśnie z Eloise, a może będę miał jeszcze dziesięć innych dziewczyn. Nie mogę teraz przewidzieć, co przyniesie mi przyszłość. Na razie myślę głównie o zdaniu matury i dostaniu się na dobre studia. Pewnie tego nie rozumiesz, ale dla mnie najważniejsza jest teraz nauka. Jeśli będę miał dobrze płatną pracę, zapewnię mojej rodzinie lepsze życie. Prawdziwej, ludzkiej rodzinie z kilkorgiem dzieci – położył nacisk na ostatnie zdanie, jakby chciał odtrącić ją jeszcze bardziej.
Zerwała się z kanapy i z płonącymi z emocji policzkami zawołała:
- Niedobrze mi się robi, kiedy pomyślę, że mówiłam Loranie o naszych zaręczynach! Gdybym wiedziała, jakim jesteś smarkaczem, nie doprowadzałabym jej z twojego powodu do płaczu.
- Jakiej Loranie? Jesteś w związku z kobietą? – ściągnął brwi z odrazą, na widok której miała chęć obić mu pysk.
- Byłam. I co z tego? – odparła zaczepnie. – Ty masz prawo spotykać się z tą głupią Eloise, więc ja mogłam mieć Loranę.
- Sama widzisz – kontynuował z triumfem. – Nie jesteś nawet pewna, czy jesteś hetero, czy homo. Nie mógłbym żenić się z tak zaburzoną osobą. Mój terapeuta powiedziałby, że musiałaś mieć w dzieciństwie jakieś poważne problemy w relacji z ojcem, dlatego teraz boisz się mężczyzn i zwracasz się w stronę własnej płci.
- Kiedy poznaje się kogoś tak niezwykłego jak Lorana, niczego nie można być pewną – szepnęła żałośnie, na chwilę pozwalając sobie na powrót wspomnień.
- W takim razie nie będę wam przeszkadzał.
- Rozstałam się z nią. Dla ciebie – odparła z naciskiem. – Nie było to dla mnie łatwe, ale chcę dotrzymać słowa, które ci dałam.
- Które wymusiłaś na mnie łzami i zarzutami pod moim adresem – podchwycił bezlitośnie, patrząc w oczy Entorianki z jakimś niepojętym zadowoleniem. – Teraz muszę się leczyć – jeszcze raz pokazał na fiolkę. – Przez ciebie. Gdybym cię wtedy nie odwiedził, nie przeżyłbym tego okropnego wstrząsu, który mógł poważnie uszkodzić moją psychikę. Doktor powiedział, że wyjdę z tego, o ile będę ściśle stosował się do jego zaleceń. W końcu ludzie pokonują gorsze kryzysy. Oby miał rację.
Patrzyła na niego w milczeniu przez długą chwilę, przeżywając prawdziwą uczuciową torturę. Najwięcej było w tej mieszance złości, rozczarowania i bólu, ale był też ślad dawnej namiętności. Patrzyła i widziała szczeniaka o twarzy cherubinka, chwilowo brzydko wykrzywionej dziecinnym żalem nad samym sobą. Kimmo naprawdę uważał, że to ona wyrządziła mu nieodwracalną krzywdę, pokazując swoją oszpeconą twarz!
Na papierze byli rówieśnikami, ale w rzeczywistości znajdowali się na różnych etapach życia. Tej przepaści nie można było zasypać samymi dobrymi chęciami.
Odezwała się w końcu, nie próbując silić się na grzeczność ani hamować niedobrych emocji:
- Ty rzeczywiście jesteś chory, ale na to nie ma lekarstwa. Jesteś skończonym durniem i brakuje ci odwagi. Nie zapytałeś nawet, co się ze mną działo, kiedy byliśmy rozdzieleni. Miałam ci bardzo dużo do opowiedzenia, ale ciebie chyba nie obchodzą moje sprawy. Skoro tak, to nie będę nalegać. Nigdy nie popełniam po raz drugi tego samego błędu. Udław się swoimi proszkami – wyciągnęła dłoń w kierunku półki – i tym!
Ściągnęła z palca pierścionek i cisnęła nim w kierunku chłopaka. Błyskotka odbiła się od piersi Kimmo i spadła na dywan. Sangacjanin nie schylił się, by podnieść zaręczynowy dar.
- Z nami koniec, Kimmo Lapalainenie. Nie jestem już twoją narzeczoną – powiedziała, z trudem powstrzymując łzy. Wolała pokazać mu wściekłość, zatrzymując cały ból dla siebie. Chciała przynajmniej odejść z godnością, wzbudzając w nim szacunek, a nie litość.
- Mogłaś go zatrzymać. Nie zależy mi na tej taniej obrączce. Kiedy naprawdę się zaręczę, kupię mojej kobiecie pierścionek z brylantem.
- Jesteś rozpieszczonym, egoistycznym gówniarzem, który nie wie, że prawdziwa miłość wymaga poświęceń!
- A ty jesteś zimną, wyrachowaną, zżeraną przez ambicje suką! Do tego jesteś pomyloną lesbą, której wydaje się, że miłość to wylizywanie cip...
Nie dokończył. Derra, nie myśląc wiele o konsekwencjach swojego czynu, rozcapierzyła palce prawej dłoni, a następnie zwinęła ją w pięść, wzięła szeroki zamach i mocno, z prawdziwą furią, uderzyła chłopaka w policzek. Kimmo zatoczył się do tyłu, wpadając na biurko i omal nie wywracając filiżanki z kawą. Trzymał dłoń przy ustach, powstrzymując upływ krwi z rozciętej wargi i mierząc byłą narzeczoną wzrokiem pełnym nienawiści.
Pamiętał wciąż tamten policzek, który Derra wymierzyła umizgującej się do cudzego chłopaka Katii. Pamiętał, jak zaklinała się na wszystkie świętości, że mogłaby dla niego zabić. Już wtedy bał się jej porywczości i zrobiłby wiele, by uniknąć gniewu Entorianki.
- Nie daruję ci tego – szepnął.
- Chcesz się bić? Chodź, popróbuj szczęścia – sapnęła, zaciskając w pięści obie dłonie. Był od niej trochę wyższy, lecz szczuplejszy i bardziej wydelikacony. Zahartowana dzięki fizycznemu wysiłkowi, obyta na co dzień z ciężkim łukiem wieśniaczka mogła sprać chłopaka gołymi rękami na kwaśne jabłko. Była gotowa zaryzykować to starcie, rozwścieczona do żywego brutalnym atakiem słownym na uczucie, którym darzyła Loranę.
Nie ruszył się jednakże z miejsca i wciąż patrzył na nią wzrokiem, który mógłby zabijać. Nie tak wyobrażała sobie to pierwsze spotkanie. Przyjechała, by dać mu miłość i otrzymać to samo w zamian, a dostała cios w samo serce. Nie w taki sposób powinni rozmawiać. Bezbrzeżny żal mieszał się w niej z wściekłością i dziękowała po cichu Wielkiemu Duchowi, że przynajmniej czułość do Kimmo gdzieś wyparowała. Nie chciała dłużej hodować pięknych złudzeń, które miały bardzo niewiele wspólnego z rzeczywistością.
- Wiedziałam, że jesteś tchórzem – odezwała się wreszcie. – Skończyłam z tobą, Kimmo. Wracam do domu. Pomimo wszystko spodziewałam się po tobie więcej. Przecież kiedyś naprawdę mnie kochałeś, więc dlaczego jesteś teraz moim wrogiem? Dlaczego pozwoliłeś aż tak bardzo namieszać sobie w głowie? Nie odpowiadaj – wyciągnęła przed siebie rękę, widząc, że chłopak otwiera usta. – Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Już wystarczająco mnie poniżyłeś. Żegnaj.
Schyliła się, by podnieść z podłogi swój worek. Zamaszystym gestem zarzuciła skromny bagaż na ramię i jak błyskawica wypadła do przedpokoju, ciągle trzęsąc się ze wzburzenia. Zaraz za drzwiami zderzyła się z Daisy, która podsłuchiwała ich kłótnię, zaniepokojona głośnymi krzykami wydobywającymi się z pokoju syna. Derra bąknęła jakieś przeprosiny, obrzucając Sangacjankę nieprzyjaznym spojrzeniem. Teraz, kiedy związek z Kimmo ostatecznie przestał istnieć, nie widziała powodu, dla którego miałaby darzyć Daisy Lapalainen sympatią. Fala wściekłości jeszcze nie opadła i pewnie między innymi dlatego drażniła ją pastelowa tonacja podomki Daisy i jej śmieszne, różowe kapcie.
Nie miała pojęcia, czy kobieta domyśla się, że jej ukochany syn został przed chwilą mocno spoliczkowany. Musiałaby jednak być głucha, by nie słyszeć donośnego plaśnięcia, które mogłoby postawić na nogi cały Manhattan. Pewnie zaraz po wyjściu Derry będzie tulić Kimmo do piersi i pocieszać go, bez wahania biorąc matczynym zwyczajem jego stronę. Być może nawet zgodzi się z nim, że Derra jest wyjątkowo podłą suką.
Gorączkowo wciskała stopy w niewygodne pantofle, wciąż zbyt wściekła, by płakać. Pomyślała, że nawet dobrze się złożyło. Ten stan był doskonałym wstępem do jej drugiego i ostatniego obrachunku z widmami przeszłości.
- Kimmo jest dobrym chłopcem – odezwała się nagle Daisy, wciąż stojąc obok dziewczyny. – Na pewno nie chciał cię zranić. Miewa tylko czasami niewyparzony język.
- Nie będę twoją synową. Pewnie bardzo cię to cieszy. Wypuść mnie, proszę, z mieszkania.
Być może była bardzo niesprawiedliwa, wmawiając Daisy tę radość, niewiele jednak ją to teraz obchodziło. Gdyby mogła, zrównałaby z ziemią całe miasto, by odegrać się na wiarołomnym ukochanym. Jakże wydawała się sama sobie żałosna z upieraniem się przy tym „narzeczeństwie” i z bólem, który sprawiała partnerce ciągłym przypominaniem o Kimmo.
- Przecież wiesz, że to nie miało sensu – mówiła dalej cicho Sangacjanka. – Wasze małżeństwo nie przetrwałoby próby czasu. Pomimo najszczerszych chęci nie zbudowalibyście rodziny, ponieważ nigdy nie doczekalibyście się potomstwa. A kobieta i mężczyzna krzyżują swoje losy właśnie po to, by mieć dzieci i należycie je wychować. Dlatego lepszy jest krótki, ostry ból teraz niż rozczarowanie i łzy przez resztę życia.
Derra poczuła, jak narasta w niej oburzenie i gwałtowny sprzeciw. To nie tak, Daisy, chciała krzyknąć. Nie masz racji. Prokreacja nie jest głównym, a na pewno nie jedynym powodem budowania miłosnych więzi. Przecież jest mnóstwo innych spraw, które mogą łączyć ludzi. Kocha się po to, by obdarzać drugą osobę troską, czułością, przywiązaniem, by wspierać się wzajemnie dzień po dniu, wspólnie realizując marzenia i osiągając rozmaite cele. Kocha się po to, by nocami wyrysowywać spragnionymi dłońmi na ciele drugiego człowieka skomplikowane mapy miłości. A także po to, by razem chodzić do kina, siadywać w parku na ławce i wycinać w pniu pobliskiego drzewa serce, przebite strzałą. Po to, by czytać na głos książki i z zapałem o nich rozprawiać. Po to wreszcie, by przechadzać się w blasku słońca po plaży, z psem albo bez psa, gawędząc o drobiazgach.
Nabrała w usta powietrza, by powiedzieć to wszystko, i zamilkła, a po jej policzkach potoczyły się nagle słone łzy. Przypomniała sobie argumenty, którymi przekonywała Loranę o bezsensie ich miłości. Przecież niedawno dowodziła z przejęciem, że aby związek mógł być nazwany małżeństwem i podniesiony do rangi świętości, musi w bliskiej przyszłości zaowocować dziećmi. Własne słowa Entorianki powróciły do niej jak złowróżbny ptak w najmniej spodziewanym momencie, przynosząc śmierć jej mrzonkom.
Nie miała teraz prawa uskarżać się na nieczułość i niewierność ze strony Kimmo. Nie po tym, jak postąpiła niecały miesiąc temu z Quatessinką.
- Życzę ci wszystkiego najlepszego, Daisy – odezwała się wreszcie słabym głosem, obejmując serdecznie kobietę. – Tobie i całej waszej rodzinie. Kimmo też. Powiedz mu, że nie mam do niego żalu. Niech będzie szczęśliwy. Pozdrów ode mnie męża i Mattiego, dobrze?
- Pozdrowię – odparła cicho Sangacjanka wprost do jej ucha, tuląc Derrę z zaskoczeniem, ale i życzliwością. – Kimmo też na pewno nie będzie chował do ciebie urazy. To dobry chłopiec, tylko trochę postrzelony. Ty także bądź szczęśliwa, moja miła młoda przyjaciółko. Niech Bóg nad tobą czuwa i zawsze prostuje ścieżki twojego życia, jakkolwiek nie byłyby powikłane. Bądź zdrowa, Derro.
Entorianka płakała jak dziecko w ramionach tej prawie obcej kobiety, na chwilę zapomniawszy o drugim zadaniu. Chętnie odkładałaby je w nieskończoność, ponieważ wiedziała, że jeśli braknie jej zdecydowania, jeśli jej dłoń bądź głos zadrżą, jeśli popełni jakiś głupi błąd, cała awantura może skończyć się dla niej bardzo dużymi kłopotami.

* * *

Jednakże musiała przystąpić bezzwłocznie do dzieła. Inaczej bolesny dług nie zostałby spłacony i nie mogłaby sypiać spokojnie. W szczególności teraz, gdy godność marszałka ZSS piastował Jeremy Jackson, a Aldorentowi nie wolno było pokazywać się w ojczyźnie, nikt nie miał się za nią ująć.
Wytarła łzy zaraz za drzwiami mieszkania Lapalainenów i przez kilka minut stała w ciemnym przejściu, dopóki całkiem się nie uspokoiła. Musiała teraz zachować zimną krew, odłożyła więc na razie zranione uczucia na najniższą półkę, postanawiając dać im ujście później.
Wreszcie zjechała windą na dwudzieste trzecie piętro. Kiedy była pewna, że nikt jej nie obserwuje, wyjęła z worka owczą skórę i odwinęła nóż. Przypominał on nawet nie sztylet, ale miecz. Taki przedmiot stawał się niezwykle niebezpieczną zabawką w rękach osoby, która pałała żądzą odwetu i miała dość fizycznej siły oraz hartu ducha, by nie cofnąć się lękliwie przed ponurym aktem zemsty. Uśmiechnęła się pod nosem z niekłamaną satysfakcją na widok perfekcyjnie naostrzonej stali. Ukryła nóż za plecami i podeszła powoli do drzwi mieszkania, które przez pięć lat nazywała swoim.
Prędko, nie pozwalając sobie już na rozmyślania, nacisnęła przycisk dzwonka. Liczyła na to, że szczęście dopisze jej także i tym razem. Rozległy się dwa krótkie, piskliwe sygnały. Timothy Carradine nigdy nie miał upodobania do wymyślnych melodyjek.
- Kto tam? – rozległ się zza przegrody kobiecy głos. Amber najwyraźniej nie rozpoznała na monitorze wizerunku przybranej córki. W jej wyobraźni Derra musiała być bezoką maszkarą, dla której nie ma ratunku. Swoją drogą, zdążyła pomyśleć dziewczyna, to bardzo ciekawe, że w tym kraju rolę odźwiernych spełniają przeważnie żony, jeszcze na ten jeden sposób usługując swoim mężom.
- Przyszłam do Katii – odparła Entorianka, znów zdając się na łut szczęścia. Amber mogła nie poznawać jej twarzy, ale na pewno pamiętała głos. – Jestem jej koleżanką.
- Katii nie ma w domu. Wróci późno wieczorem.
- To ważna sprawa. Proszę, niech mnie pani wpuści. Coś dla niej przyniosłam.
Żona Timothy'ego powinna powiązać brzmienie głosów nieznajomej z korytarza i byłej podopiecznej. Jeśli tego nie zrobiła, to albo zupełnie nie spodziewała się wizyty Derry, albo także głos Entorianki bardzo zmienił się w ciągu tego roku, stając się niższy i doroślejszy. Amber Carradine nie przyszła do sądu na drugą rozprawę, tę zakończoną uniewinnieniem, nie mogła więc usłyszeć ani zobaczyć tej „nowej”, odmienionej Derry. Dlatego wreszcie szczęknęła zasuwa i kobieta, nie spodziewając się żadnej przykrej niespodzianki, otworzyła drzwi przed „koleżanką” córki. Derra natychmiast wyciągnęła zza pleców nóż, błyskając nim przed oczami przerażonej Amber i prawie wpychając Sangacjankę do mieszkania.
- Ani słowa – szepnęła groźnie, przestępując próg i lewą ręką zamykając za sobą drzwi na klamkę. – Albo rozprawię się najpierw z tobą.
- De... Derra – szepnęła na bezdechu Amber, walcząc z ogarniającą ją słabością. Wciąż brała leki uspokajające i powinna unikać tak silnych wstrząsów. Ale napastniczka najwyraźniej nie miała pojęcia o chorobie Sangacjanki lub zupełnie jej to nie obchodziło.
- Nie próbuj krzyczeć, bo rozpłatam ci tę ładną buźkę, zanim policzysz do dziesięciu. Timothy jest w domu?
- Derra... Na Boga... Przecież ty nie miałaś oczu...
Entorianka miała chęć parsknąć rozpaczliwym śmiechem na myśl, że wszyscy dawni znajomi witają ją, jakby była duchem. Jakby wróciła na chwilę zza Wielkiej Rzeki, by straszyć żywych.
- Błąd, Amber – powiedziała lodowatym głosem. – Każde fatum można odwrócić, jak powiedział ktoś bardzo mi drogi. Prowadź mnie do swojego męża.
Ruszyła za Sangacjanką w głąb mieszkania, wciąż trzymając koniuszek noża na szyi kobiety. Dopiero teraz zauważyła bladość i wycieńczenie Amber. Matka Katii wyraźnie schudła i przybyło jej zmarszczek. Miała dopiero czterdzieści jeden lat, a wyglądała na pięćdziesiąt. Śmierć syna okazała się miażdżącym ciosem, którego delikatna psychika Sangacjanki nie zdołała odeprzeć, nawet z pomocą medycyny i psychoterapii. Oddalenie i emocjonalny chłód męża dokończyły dzieła zniszczenia.
Timothy Carradine siedział w fotelu i przeglądał gazetę. Dziewczyna doskoczyła do niego jak żbik, chwytając mężczyznę za włosy na potylicy i szarpiąc je mocno, do bólu. Odchyliła mu głowę do tyłu i nie pozwoliła się poruszyć, od razu przykładając ostrze do szyi „wujka”. Z rozmysłem zadrasnęła mu przy tym skórę. Nie uszkodziła arterii, ale zasygnalizowała, że gdyby próbował się bronić, mogłaby to zrobić.
Wiedziała, że jej jedyną szansą i realną siłą jest zaskoczenie i szybkość działania. Gdyby mężczyzna oswobodził się chociażby na chwilę i odzyskał jasność myślenia, byłby pewnie w stanie wytrącić dziewczynie nóż i obezwładnić ją. Dlatego musiała od samego początku dać jasno do zrozumienia, że teraz ona jest panią sytuacji.
Patrzyła bez lęku w jego ciemne oczy, wyczytując z nich zdumienie, niedowierzanie oraz strach. Cała jego twarz była wykrzywiona tym wstrętnym grymasem zwierzęcego przerażenia. Pomyślała przelotnie, że Timothy wygląda zupełnie jak Michael w tej krótkiej chwili, gdy upadał na grzejnik. Wiedziała, że rozpaczliwie szuka wyjścia z niezwykle trudnego położenia, bo gwałtownie poruszył dłońmi, jakby chciał ją odepchnąć albo uderzyć.
- Nie próbuj żadnych sztuczek, Timothy – odezwała się pierwsza, rozciągając usta w wyrazie nienawiści i triumfu. – Zresztą, i tak nie zdążyłbyś. Tylko mnie dotknij, a poszerzę ci ten głupi uśmiech.
Nie zadawała sobie już trudu tytułowania go panem bądź, o zgrozo, wujkiem. Nie musiała okazywać szacunku człowiekowi, który okazał się zwykłym bandytą i jej najgorszym wrogiem. Jednakże wpojone przez szereg bliskich Entoriance osób dobre maniery nakazywały jej zwracać się do Sangacjanina po imieniu, zamiast obrzucać go stekiem obelżywych słów, związanych głównie ze sferą intymnego pożycia.
- Nie wyjechałabyś żywa z tego kraju – wychrypiał. – Nie zdążyłabyś nawet wyjść na ulicę. Jeśli mnie zabijesz, Amber natychmiast zaalarmuje policję i ZSS.
- Tak? – odparła kpiąco. – Sądzisz, że dałabym jej na to dość czasu? Powiedz, Timothy, naprawdę chcesz, żebym musiała zająć się także twoją delikatną żonką?
Blef, znów blef. Mogłaby skrzywdzić Timothy'ego, ale Amber tylko postraszyłaby. Ta kobieta kochała ją kiedyś jak córkę i opiekowała się małą Entorianką równie czule jak własnymi dziećmi. Pomimo to nie pomogła Derze w ucieczce, nie odwiozła jej do granicy Entorii. Za bardzo się bała, a może uważała, że nie powinna wtrącać się do spraw mężczyzn.
Amber nigdy nie chciała jej pomóc. Ta świadomość nagle zabolała Derrę jak przekonanie o zdradzie ze strony kogoś bardzo bliskiego. Sądziła do tej pory, że cała jej nienawiść skupia się wyłącznie na panu Carradine, ale to nie była prawda. Pani Carradine budziła w niej równie negatywne emocje z powodu swojej bierności i wiernopoddańczego zapatrzenia w męża.
Nie cierpiała obojga. Tego, który podejmował w tym domu decyzje, i tej, która być może z bólem, ale jednak konsekwentnie wprowadzała je w czyn. Przyjechała w takim wypadku po to, by mścić się na jednym i drugim. Bo wszystko, co zrobi za chwilę Timothy'emu, uderzy także w Amber.
- Siedź spokojnie na kanapie, Amber – odezwała się znów Entorianka, ani na chwilę nie spuszczając czujnego wzroku z mężczyzny – i nawet nie myśl o szukaniu pomocy u sąsiadów. Chyba, że chcesz zostać za parę minut wdową.
Kobieta posłusznie opadła do pozycji siedzącej, ciężko łapiąc oddech. Tkwiła wyprostowana jak struna na samym skraju mebla, wpatrując się bez ustanku w tamtych dwoje. Jej łagodne, sarnie oczy zrobiły się przy tym wielkie i okrągłe jak u małego dziecka, od którego czasami niewiele się różniła.
- Co masz zamiar z nami zrobić? – szepnął Timothy, nieśmiało próbując znaleźć się poza zasięgiem noża. Nie udało mu się dokonać nawet tego, bo Derra nacisnęła jeszcze mocniej, prawie dosięgając tętnicy.
- Chcę ci sprawiedliwie zapłacić – odszepnęła żarliwie, pochylając nisko twarz. Ich usta prawie się stykały, jakby Sangacjanin był jej kochankiem. – Oko za oko, ząb za ząb, jak mówi twoja święta księga. Nie uciekniesz mi teraz, Timothy. Nie masz nic na swoje usprawiedliwienie, łajdaku. A może chcesz wytłumaczyć mi się ze swojej zbrodni? Może będziesz prosił o zmiłowanie i skamlał przede mną jak pies? To jak, łotrze? Masz mi coś do powiedzenia? Tylko krótko, bo nie mam czasu na słuchanie twoich głupot.
Przez chwilę toczyła się w nim wewnętrzna walka, która wyraźnie odbiła się na ściągniętej twarzy mężczyzny. Kilka razy zaczynał mówić, lecz przerywał po jednej sylabie, oblizując zaschnięte wargi. Wreszcie szepnął chrapliwym głosem:
- Nie będę... nie będę błagał cię o litość. Nie poniżysz mnie tak bardzo.
Pokręciła głową ze smutkiem. Źle, bardzo, bardzo źle. Miała nadzieję, że może oszczędzi sobie tej przykrości, że Timothy okaże się w końcu na tyle mądry i przyzwoity, by okazać skruchę. Podziwiała go za to trwanie przy swoim, ale jednocześnie nie pozostawiał jej wyboru. Nie mogło być między nimi pojednania.
- Nie chcę tego, co się za chwilę stanie – odpowiedziała. – Nie chcę tego w równym stopniu, w jakim nie chciałam śmierci Michaela. Ale wiesz, że nie mam innego wyjścia.
- Uciekaj, Amber – szepnął jeszcze, usiłując spojrzeć na skamieniałą z przerażenia żonę. – Ratuj przynajmniej siebie. Uciekaj z tego mieszkania.
- Siedź, Amber – odparowała natychmiast ostro Entorianka. – Albo za moment będą tu dwa trupy.
Jeden, tylko jeden. Nie zabiłaby kobiety, która obwiązywała jej dłonie bandażami. Ale ci dwoje nie wiedzieli o resztce przywiązania Entorianki do dawnej przyjaciółki. Dlatego Amber jęknęła tylko cichutko i pokręciła się nerwowo, nie wiedząc, kogo posłuchać. Na szczęście szybko się uspokoiła, wybierając – jak zawsze – bierność i czekanie.
- Bóg srogo cię za to pokarze – wciąż patrzył w oczy dziewczyny, jakby chciał ją zahipnotyzować. – Przez całą wieczność nie wychylisz nosa z piekła.
- W takim razie spotkamy się tam – roześmiała się z przymusem. – Cierp, Timothy. Chcę, żebyś wył jak opętaniec ze straszliwego bólu, który nigdy się nie skończy. Nawet kiedy ciało przestanie wreszcie boleć, nic nie ukoi katorgi duszy.
Oderwała nóż od jego szyi, szarpiąc przy tym mocno za koszulę na piersiach Sangacjanina. Przesunęła kilka razy ostrzem przed oczami mężczyzny, z napięciem obserwując jego reakcję.
No już, wyłuskaj pierwsze. Śmiało, Derro Amno. Masz do tego prawo.
„Zemsta nie przyniesie ci szczęścia. Nie zmieni koszmarnej przeszłości. Uwierz mi, bo wiem coś na ten temat.”
Tak mówiła osoba, która kochała Derrę ze wszystkich sił. Melka, gotowa umrzeć dla swojej miłości, przelewając w Entoriankę własną bezcenną krew.
Co powiedziałaby Lorana teraz? Czy uśmiechnęłaby się z aprobatą, widząc, jak jej ukochana okalecza bezpowrotnie człowieka?
I jeszcze jedno wspomnienie, tym razem słowa matki Derry. „Wiem, że pragniesz pomsty na swoich krzywdzicielach, ale pamiętaj, że człowiek nie jest stworzony do tego, by bez opamiętania odbierać życie i kaleczyć ciała ludzi i zwierząt. Zawsze należy postępować rozważnie i z poszanowaniem wszelkich dzieł Wielkiego Ducha, ponieważ poprzez niepotrzebne okrucieństwo ściągasz zło na samą siebie.”
Oko za oko, ząb za ząb. Tak mówiła starsza ze świętych ksiąg Sangacjan. Lecz była także druga księga, młodsza, w której ich nauczyciel, Jezus Chrystus, nakazywał przebaczać nie siedem, ale aż siedemdziesiąt siedem razy.
Dość już zła, dość bólu, dość nieszczęść i łez. Niech sprawiedliwość zatriumfuje, ale nie w ten sposób. Niech jej dłonie i serce nie splamią się zbrodnią.
- Będziesz miał po mnie pamiątkę, Timothy Carradine – odezwała się wreszcie. – Okazuję ci litość nie ze względu na twoją żałosną osobę, ale po to, by przerwać ten ponury łańcuch krzywd.
Zacisnęła mocno wargi w grymasie obrzydzenia i przecięła mu skórę na całej szerokości czoła, a potem wykonała jeszcze po jednym nacięciu na obu policzkach, od zewnętrznego kącika oka aż po brodę. Odstąpiła dwa kroki do tyłu, patrząc, jak mężczyzna rozciera dłońmi krew po kredowo białej ze śmiertelnego przerażenia twarzy.
- To też boli – dodała – ale nie czyni cię kaleką. Będziesz miał tylko kilka brzydkich blizn. Pomyśl o mnie, ilekroć spojrzysz na nie w lustrze.
Wycofywała się powoli do przedpokoju, wciąż trzymając przed sobą w obronnym geście nóż. Miała wielką nadzieję, że Timothy nie rzuci się teraz na nią z pięściami. Musiałaby zrobić mu coś o wiele gorszego, by ocalić własną cielesną nietykalność. Na szczęście mężczyzna nie ruszył się z fotela. Może nogi drżały mu zbyt mocno, by mógł chodzić.
- Nie dzwońcie na policję. Wyjdę teraz z waszego domu i więcej mnie nie spotkacie. Pozwolisz mi wrócić bezpiecznie do Entorii, prawda, Amber? Nigdy więcej nie przyjadę do waszego kraju. Ani ja jemu nie jestem już nic dłużna, ani on mi.
Świdrowała Sangacjankę wzrokiem, oczekując na potwierdzenie. Amber skinęła słabo głową, niezdolna, by się sprzeciwić. Nie mogła po raz kolejny zatrzasnąć przed Derrą drzwi, bo tamta już dawno nie miała dwunastu lat. Dziewczynka, którą Amber kąpała i rozczesywała potem jej miękkie, gęste loki, zamieniła się w maszynę do zabijania.
- Jeszcze jedno – dodała Entorianka, naciskając klamkę i nadal nie odwracając się do tamtych dwojga plecami. – Proszę, zatroszczcie się o Katię. Ona bardzo potrzebuje waszej opieki i miłości. Nie lubiłyśmy się, ale nie chcę, by skończyła jako prostytutka. Żadna kobieta nie powinna upadać tak nisko. Ona jest teraz waszym jedynym dzieckiem, więc żyjcie dla niej.
Kiedy zamykała drzwi, zauważyła jeszcze kątem oka, jak Amber w końcu mdleje, osuwając się na dywan jak szmaciana lalka.
Udało się. Nikt jej nie widział, kiedy wychodziła z mieszkania Carradine'ów. Ukryła w worku zakrwawione narzędzie, przez nikogo nie nagabywana opuściła budynek i przejechała metrem przez pół miasta, kierując się na Dworzec Główny. „Wujek” i „ciocia” na szczęście nie zaalarmowali mundurowych służb, które uniemożliwiłyby Entoriance wyjazd z kraju. Znów byłaby sądzona za usiłowanie zabójstwa lub uszkodzenie ciała. Czuła do Carradine'ów wdzięczność za to, że nie skomplikowali po raz kolejny jej i sobie życia.
A więc ta sprawa także była zamknięta. Quatessinka miała rację. Wyrzucenie z siebie bólu przynosiło wystarczającą ulgę, a resztę należało pozostawić czasowi i nieskończonej dobroci Wielkiego Ducha.
Ale to nie o Carradine'ach myślała Derra przez całą powrotną podróż oboma pociągami. Zacisnęła mocno powieki, ale nie mogła w ten sposób zatrzymać potoku łez. Odwróciła głowę w kierunku okna i wtuliła się w oparcie fotela, mając nadzieję, że żadne ze współpasażerów nie zapyta o powód płaczu. Tak często nie miała chęci dzielić się swoim bólem nawet z najbliższymi, cóż dopiero, gdy zaczynali się nią interesować kompletnie obcy ludzie.
Chciała być teraz sama z obrazami Kimmo i Lorany w znękanej duszy. Dwa razy w życiu spotkała miłość i dwa razy ją utraciła. Obie cywilizacje, Sangacji i Kiramu, choć tak bardzo różne, w jednej sprawie okazały się zadziwiająco zgodne. Oba społeczeństwa akceptowały i wspierały tylko takie związki, które zapewniały wzrost liczebności populacji. Nie była to więc kwestia kultury, lecz biologii, nie emocjonalnych więzi, lecz – jednak – prokreacji. Dobrze to rozumiała i nie zamierzała już dowodzić czegoś zupełnie odwrotnego. Ostatecznie, dopóki współżycie zdrowej i płodnej kobiety oraz zdrowego i płodnego mężczyzny, dwojga ludzi bądź dwojga Kiramczyków, było jedynym sposobem na zagwarantowanie obu rasom przetrwania, sprzeciw przeciwko odwiecznym regułom nie miał sensu.
A jednak czuła, że musi istnieć coś poza tym prawem. Coś, co rodziło się w jakimś innym wymiarze, nie będąc dzięki temu częścią nieubłaganej natury. Boski, nie wygasający od początku stworzenia żar, wzniecający w człowieku, tej nieszczęsnej, zawieszonej pomiędzy ziemią a niebem istocie, iskrę przemożnego, nieśmiertelnego, będącego głupstwem dla świata pragnienia.
Człowiek, ciało zwierzęcia złączone dla kaprysu Stwórcy z duszą anioła. I gdy ciało, ta nietrwała i podatna na zepsucie materia, podlegało niezmiennym prawidłom fizyki i biologii, nieśmiertelna dusza wyrywała się wciąż ku wyżynom, tęskniąc za idealną, czystą miłością. Taką, która jest zespoleniem dwóch anielskich serc. Taką, która daje radość przede wszystkim samym zakochanym, niekoniecznie przynosząc społeczeństwu wymierne korzyści.
W taką miłość Derra chce wierzyć. Nikt nie zdoła jej tego pragnienia odebrać, nawet po dwóch tak straszliwych, przejmujących klęskach. Będzie wierzyć, tęsknić i wytrwale czekać, nawet jeśliby jej nadzieje miały okazać się płonne. Będzie marzyć o tej miłości, za każdym razem pierwszej i jedynej. Będzie przywoływać ją szeptem w mrokach nocy, nie dzieląc się z nikim swoimi snami.
Bo gdyby utraciła tę wiarę, równie dobrze mogłaby rzucić się pod pociąg.

* * *

Przez dwa dni robiła porządek w szafach i skrzyniach, szorowała posadzki, czyściła piec i lepkę, wymiatała z kątów i spod mebli pajęczyny, a na koniec wraz z ojcem posprzątała stolarską pracownię. Potem zajęli się wozem, na który mieli zapakować dobytek. Dele-kan przesmarował wszystkie łożyska, a dziewczyna wyszczotkowała starannie oba konie, ospałego Źrebaka i narowistą Błyskawicę. Przejrzała z matką stado owiec w poszukiwaniu słabych i chorych sztuk, które nie wytrzymałyby trudów podróży, a więc należało jak najszybciej zabić je na mięso. Wieczorem patrzyła z fascynacją, jak ojciec czyści strzelby i ładuje je. Ona sama miała posługiwać się łukiem, więc sprawdziła umocowanie cięciwy i natłuściła ją owczym łojem.
Przed południem drugiego dnia przygotowań, dziewiątego Flamerule, przyniosła od piekarza dwa wielkie, zawinięte w płótno bochny chleba. Potem patrzyła, jak Armina kupuje od domokrążcy, który swoim zwyczajem zjawił się we wsi w najwłaściwszym momencie, jaja, olej i suszone zioła. Do samego wieczora uczestniczyła niezmordowanie w wykonywaniu dziesiątków innych drobnych prac, niezbędnych przed wymarszem.
Na koniec pozostało jej już tylko pakowanie toreb i sakw, które zniosła na podwórze i ułożyła na wozie. Jutro o świcie ojciec miał zaprząc do niego oba woły. Kruczek będzie biegł obok, niezmordowanie obszczekując pojazd i wlokące się za nim stadko owiec.
Wymknęła się wreszcie po cichu z domu, by dowiedzieć się, co porabia Aldorent. Od kilku dni nie rozmawiała z Sangacjaninem, nie zdała mu więc jeszcze relacji z podróży. Uczciwie mówiąc, niespecjalnie miała na to ochotę. Wolała zachować wyłącznie dla siebie cios, który odebrała od Kimmo. Zraniona duma podszeptywała jej, że nie ma się czym chwalić.
Ale może Aldorent nie będzie pytał o chłopaka. Pewnie był zbyt zajęty pracą, by zaprzątać sobie głowę uczuciowymi perypetiami Derry. Kendra potrzebowała coraz więcej pomocy i niektórzy w Sokole bąkali po cichu, że to Armina powinna w tym roku jechać na czele pochodu. Stara przywódczyni nie miała jednakże zamiaru przekazywać władzy córce, nadal ufając we własne gasnące siły.
Przeszli do ogrodu i siedli na tej samej ławce, na której Derra złamała serce Loranie. Prawie stykali się kolanami, lecz Entorianka nie zwracała na mężczyznę większej uwagi, zatopiona znów w rozmyślaniach. Minęła godzina dziesiąta i słońce dotykało rąbkiem tarczy koron drzew, chowając się na krótki spoczynek. Na dobrą sprawę ciemności przestały zapadać, a w południowej części szafirowego nieba pojawiało się tylko kilka gwiazd. Teraz niepodzielnie rządził El Khan-naar, sprawiając, że budziła się rześka i wypoczęta po czterech godzinach lekkiego snu.
Myślała o mądrze urządzonym cyklu natury, powoli wprawiając się w uroczysty nastrój. Nawet ci z Nordlingów, których spotkało niedawno jakieś nieszczęście, nie umieli oprzeć się magicznemu wpływowi słońca. Czas letniego przesilenia był najpiękniejszym i najważniejszym czasem w roku. Święty dzień symbolizował zwycięstwo światła nad ciemnością, dobra nad złem, życia nad śmiercią, radości nad cierpieniem. To wszystko, co Kiramczycy nazywali krótko Chaosem, czyniąc z tego słowa przekleństwo i utożsamiając w pewnym stopniu z zimą, nigdy nie zwycięży budzącej się na nowo każdej wiosny życiodajnej mocy ziemi, sprzęgniętej miłosnym węzłem z ogniem słońca, i nie ugasi płomienia nadziei w ludzkich sercach.
Za żadne skarby nie wolno jej o tym zapominać. Kiedy zawiedzie wszystko inne, znajdzie pocieszenie w świętym rytuale, przywracającym pragnienie życia. W obrządku, który będzie odprawiany, dopóki na planecie pozostanie choćby jeden Kiramczyk.
Na nowo zaczynał gościć w niej spokój i ta prosta radość istnienia, która nie potrzebuje potężnych namiętności, wspaniałych, lecz jednocześnie niszczących. Skoro nie wolno jej było kochać człowieka, mogła obdarzyć uczuciem kwiaty i ptaki.
Popatrzyła wreszcie na byłego Eliminatora, jakby budząc się ze snu.
- Ściemniałeś – zaczęła z uśmiechem.
- Trudno schować się przed tym waszym słońcem – odparł, przesuwając się nieznacznie w stronę dziewczyny. – Zresztą, nie zauważyłem, by ktoś próbował.
- Nie chowamy się przed nim – zaśmiała się przyjaźnie. – Uwielbiamy je.
Skóra Kiramczyków, a w szczególności Nordlingów, prawie nie ciemniała od słońca. Inaczej było z Sangacjanami. Już teraz, zanim zaczęło się astronomiczne lato, twarz Aldorenta wyraźnie zbrązowiała, co upodabniało go trochę do Południowców. Nie uniknął, niestety, poparzeń słonecznych, pozbawiony ochronnych filtrów. Przed kilkoma dniami widziała jego ramiona i plecy, pokryte zaczerwienioną i bolącą przy każdym dotknięciu skórą. Złuszczały się z nich płaty cieniutkiej, przezroczystej błonki.
- Przyzwyczaisz się – dodała. – Ale może powinieneś pochodzić przez kilka dni w koszuli.
- Chyba masz rację.
- Bardziej martwię się o to, jak dasz sobie radę w drodze. Masz jeszcze te zastrzyki pobudzające?
- Kilka. Ale chyba muszę nauczyć się, jak nie zasypiać bez nich.
- Prześpisz się w czasie jazdy na naszym wozie. Rodzice na pewno się zgodzą.
- Nie chcę być dla twojej rodziny ciężarem.
- Nie jesteś nim. Cieszę się, że z nami idziesz. Zobaczysz, wędrówka na pewno ci się spodoba, a kiedy dotrzemy do gór i pokłonimy się słońcu, będziesz żałował, że nie urodziłeś się w tym kraju. A, zapomniałabym. Wkrótce zacznę uczyć cię entoriańskiego. Ten język będzie ci potrzebny, jeśli masz zamiar tu mieszkać.
- Derro, czy zostaniesz moją żoną? – zapytał niespodziewanie, patrząc w jej oczy z jakąś bolesną nadzieją.
Milczała przez minutę, zastanawiając się nad odpowiedzią. A potem powiedziała:
- Dobrze. Zgadzam się. Pobierzemy się zaraz po powrocie z gór.
Chociaż pragnął usłyszeć te słowa, był nimi zdumiony. Spodziewał się, że dziewczyna będzie prosić o czas do namysłu, by wsłuchać się w głos serca, może poszuka rady u bliskich lub przyjaciółek. Tymczasem ona zgodziła się praktycznie natychmiast, w kilka chwil podejmując jedną z najważniejszych życiowych decyzji.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? Przecież u was nie ma rozwodów. To będzie nieodwracalne.
- Małżeństwo powinno takie być. To zobowiązanie na całe życie.
- Ale wiesz, że nie dam ci dzieci. Pomimo to...
- Wiem – przerwała szybko. – Pomimo to chcę za ciebie wyjść.
- Nic dla ciebie nie mam – odezwał się z zakłopotaniem. – Żadnego zaręczynowego prezentu. Amandzie kupiłem pierścionek, ale teraz nie mam pieniędzy.
- To bez znaczenia. Miałam już jeden pierścionek i nie potrzebuję kolejnego czeku bez pokrycia. Po prostu dotrzymaj słowa, które mi dajesz.
- Derro, przysięgam na wszystko, w co wierzysz, że cię nie zwodzę. Pragnę być twoim mężem. Gdybym mógł, ożeniłbym się z tobą choćby jutro.
- Poczekajmy te dwa miesiące – zaśmiała się. – Nie ucieknę ci. W takim razie przynajmniej mnie pocałuj.
Zastygła w bezruchu z zadartą głową i przymkniętymi oczami, czekając na gest z jego strony. Mężczyzna nie dał się długo prosić. Przyciągnął Entoriankę do siebie i obdarował długim, wspaniałym pocałunkiem. W tym zespoleniu ust i języków było znacznie więcej ognia niż w nieśmiałych zabawach z Kimmo. Oddała mu żarliwie pieszczotę, odczuwając ulgę na myśl, że fizyczna bliskość mężczyzny znów sprawia jej przyjemność. Kiedy się rozłączyli, serca obojga biły mocno i przez kilka minut nie mogli wyrównać oddechów.
Nie, nie zakochała się w nim w tej krótkiej chwili. Podobał jej się, bardzo go lubiła, a nawet kochała jak najdroższego przyjaciela, była mu głęboko wdzięczna za całe dobro, które jej wyświadczył, i szczerze do niego przywiązana. Lecz było o wiele za wcześnie, by mogła znów poczuć rozkoszny skurcz serca. Jej emocje dopiero zaczynały odtajać i wciąż wystarczyłby jeden zachęcający uśmiech Kimmo Lapalainena albo Lorany Yel, by rzuciła się w otwarte ramiona chłopaka lub malarki.
Lecz obie pary ramion pozostawały dla niej zamknięte i także dlatego zgodziła się wyjść za Aldorenta Morrisona. Cieszyła ją również perspektywa rychłej wyprowadzki od rodziców. Ten ożenek uwalniał Derrę od znienawidzonej konieczności pozostawania pod jednym dachem z Arminą, której nie nazywała już w myślach Mamą.
Po drugie, był to na razie jedyny sposób, w jaki mogła chociaż trochę odegrać się na reszcie świata za mękę tamtych dwóch niespełnień. Aldorent również nie mógł jej zapłodnić, ale przynajmniej zostanie zaakceptowany przez gromadę. Był przecież młodym, przystojnym mężczyzną, pupilkiem Kendry Amno. W ciągu zaledwie dwóch miesięcy zdobył dzięki swojej otwartości oraz pracowitości sympatię całej wsi. Także tutaj szybko wspinał się po drabinie społecznej hierarchii, być może w celu udowodnienia, że zasługuje na małżeństwo z wnuczką przywódczyni. Tak więc Derra zdobędzie wprawdzie błogosławieństwo bliskich, ale jednocześnie istota sprawy nie ulegnie zmianie, skoro znów decydowała się na związek z człowiekiem, z którym nie mogła mieć dzieci.
Po trzecie, dopilnuje, by na ślubie był dobry fotograf. Każe potem zrobić dwa komplety odbitek, zapakuje je do kopert i wyśle do Derbachii i do Spid. To będzie jej mała zemsta za wiarołomność obojga kochanków.
Ale przyświecały jej także znacznie szlachetniejsze intencje. Wiedziała przecież, jak gorąco Aldorent pragnął założyć rodzinę. Umożliwiała mu spełnienie tego marzenia po tym, jak stracił nadzieję, że kiedykolwiek stanie na ślubnym kobiercu. Po tym, jak został odtrącony przez szereg kobiet, z których żadna nie umiała przyjąć go takim, jakim był, niczego nie próbując w nim zmieniać i o nic nie mając pretensji. Tylko ona kochała go wystarczająco mocno, by – znając jego wady i słabości – bez wahania oddać mu rękę.
Takie rozwiązanie było w obecnej sytuacji najbardziej oczywiste i logiczne, zadowalało obie strony i dawało zarówno Derze, jak i Aldorentowi niezaprzeczalne korzyści. Dzięki temu małżeństwu mógł przestać martwić się o swoją przyszłość. Od jutra, po oficjalnym ogłoszeniu zaręczyn, przestanie być karmionym z łaski przybłędą, stając się w zamian pełnoprawnym członkiem niewielkiej społeczności. Kimś takim jak ojciec Derry, to znaczy przybyszem z odległych stron, włączonym do gromady dzięki związkowi z kobietą z rodu Amno.
Nowe, nieznane dotąd poczucie mocy, właściwe kobiecie, która dzięki darowi złożonemu z samej siebie może uszczęśliwić i ocalić od zguby mężczyznę, napełniło ją szczęściem i dumą. Nie, nie przestała nagle wierzyć w „książkową”, nieziemską miłość, lecz odłożyła spełnienie tego marzenia na nieokreśloną przyszłość.
Nie potrzebowała, przynajmniej na razie, kolejnej porcji silnych, w sporej mierze negatywnych wzruszeń. Po tej całej rozpaczliwej i egoistycznej pogoni za nieustającym blaskiem wielkiej namiętności godziła się wreszcie na coś subtelnego i zupełnie zwyczajnego. Po tak wielu burzach zaczęła się dla niej dobra pogoda, po groźnych sztormach wiatr ucichł i morze wygładziło się, kierując dziewczynę spokojnym szlakiem ku pewnej i bezpiecznej przystani. Skoro los złączył tę parę tak mocnym i trwałym węzłem, musieli być sobie przeznaczeni.
W jakiś niepojęty sposób zostali przypisani jedno drugiemu tamtego świątecznego dnia, w którym zobaczyli się po raz pierwszy, uzbrojony po zęby Eliminator i dziewczynka z ogniem w oczach, zasłaniająca własnym ciałem przerażoną siostrę.
Potem on miał wiele innych kobiet, a ona – tamtych dwoje. Kilka razy ich ścieżki rozbiegały się w dwie różne strony, by nagle przeciąć się na nowo. Lecz to wszystko, co zdarzyło się po drodze, nie było tak naprawdę ważne. Należeli do siebie, a więc ich usta i dłonie musiały się pewnego dnia spotkać.
Mogłaby kochać się z nim już teraz, pomimo to wróciła zaraz po zmroku do domu rodziców, twardo postanowiwszy, że odda się Aldorentowi dopiero po ślubie.
A więc za niecałe dwa miesiące.

* * *

Minęła czwarta i wszyscy w wiosce byli już na nogach. Trwał ruch, bezustanna krzątanina, ostatnie przygotowania do podróży. Cały niezbędny dobytek spakowano wczoraj, teraz sprawdzano tylko gorączkowo, czy na wozach znalazło się wszystko, co będzie potrzebne Entorianom w ich rokrocznej wędrówce. Wyprowadzano z zagród owce i bydło, ryglowano drzwi domów. Dzieci zbyt małe, by pomagać, kręciły się pod nogami starszych, pchały się między zwierzęta, z którymi przywykły obcować od najmłodszych lat, dorośli zaś byli zbyt zaabsorbowani pracą, by skutecznie pilnować pociech.
Zapanował nastrój radosnego podniecenia, czystej szczęśliwości. Dzień zapowiadał się pogodny, po niebie płynęły leniwie nieliczne białe obłoki. Na czele pochodu miała jechać na ulubionej jabłkowitej klaczy Kendra Amno, odziana w swój najlepszy, haftowany w kwiaty kaftan. Nie zapomniała nawet o naszyjniku z wilczych kłów i jastrzębich piórach we włosach, oznakach jej siły i władzy.
Postanowiono, że Aldorent będzie powoził na zmianę z dziadkiem Viljarem. Zaraz na nimi miał kolebać się wóz Arminy, a potem jej młodszego brata Devrona. Wyruszano w drogę zawsze w tej samej, ściśle ustalonej kolejności, podkreślającej hierarchię w gromadzie. Derra jechała na Błyskawicy, stopa w stopę z Millą, jak za szczęśliwych czasów dzieciństwa. Ergon szedł na razie pieszo, doglądając owiec i tęskniąc za narzeczoną. Brakowało tylko Emany, która mieszkała na stałe w Buffalo i właśnie oczekiwała pierwszego dziecka.
Czas jakby się cofnął, a historia zatoczyła pełny obrót. Wszystko wyglądało prawie tak samo jak sześć lat temu, gdy Derra, nieświadoma zbliżającego się nieszczęścia, niecierpliwiła się w oczekiwaniu na chwilę wymarszu. Małe dzieci podrosły, jej przyjaciele zakładali rodziny, a starcy powoli zbliżali się do brzegu Wielkiej Rzeki. Poza tym nic się tutaj nie zmieniło przynajmniej od kilku wieków.
Tylko ona, Derra, była teraz inna, zarówno mądrzejsza, jak i bardziej zgorzkniała. Poznała wielki świat i smak miłości, doświadczyła triumfów i druzgoczących porażek. Poniżano ją, wykorzystywano i tresowano jak zwierzę, a także podziwiano, uwielbiano i bano się jej. Mieszkała w dwóch całkiem różnych krajach, z zapałem ucząc się mowy tubylców.
Lecz tego dnia z powrotem należała ciałem i duszą do miejsca, w którym się urodziła. Tym razem nikt nie zatrzyma jej w pół drogi do tajemniczej Doliny Myrr, gdzie wiosną zakwitają białe krokusy, a spieniony strumyk mknie radośnie pomiędzy omszałymi głazami. Przez resztę miesiąca będzie jechać konno i na wozie, a także wlec się pieszo w pyle piaszczystych dróżek, by klęknąć w nocy z pierwszego na drugiego Eleasias u stóp świętej góry Strandveinen i pokłonić się wschodzącemu słońcu.
Kendra uniosła prawą rękę. Zapanowała idealna cisza, którą zakłócało jedynie szczekanie psów i płacz kilkorga małych dzieci. Przywódczyni wypowiedziała donośnym głosem tylko jedno słowo:
- Ruszamy!
Ruszyli.


KONIEC

Podpis: 

Vanelia Ksantos 2006-2007
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Chciałem być - Rozdział 1... cisza przed rozpierdo Dzwonnik z Notre Dame Bliskie spotkania
Kiedy 34 letni, niezbyt rozgarnięty życiowo Janek dowiaduje się że może być synem znanego muzyka rockowego jego życie zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Janek wie że czar może w końcu prysnąć dlatego stara się dotrzeć do rockmana W gruzy się sypie... Chodźmy...
Sponsorowane: 20
Auto płaci: 20
Sponsorowane: 20Sponsorowane: 20

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2025 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.