https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
100

Portret

Autor płaci:
100

  Miniatura - wprawka literacka. Tak sobie do poczytania i do komentowania.  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

W maju nagrodą jest książka
Wszystkie złe miejsca
Joy Fielding
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Portret

Miniatura - wprawka literacka. Tak sobie do poczytania i do komentowania.

Bliskie spotkania

Chodźmy...

Targ - Dzień I - Rozdział IV

Dużo później Zielonka siedział wraz z Zimą w Ściętej. Była to trzecia z murowanych karczm znajdujących się na terenie Targu. Najmniejsza i zdecydowanie najmniej wystawna, jednak wciąż gwarantowała swojej właścicielce przyzwoite zyski zwłaszcza w tym

Targ - Dzień I - Rozdział III

Gdy wrócili pod Sanctum zgromadzony tłum blokował już niemal całą aleję. Zielonka rozglądał się ciekawie i chłonął wzrokiem wszystko co działo się wokół. A było co podziwiać, choć najwięcej zgromadzonych odzianych było raczej skromnie, w proste maski

Targ - Dzień I - Rozdział II

Zielonka poprowadził Zimę w stronę biedniejszej części Targu. Szli miarowym krokiem coraz bardziej oddalając się od Kwadratu, tym samym stopniowo pozostawiając za sobą linię murowanych budynków...

Targ - Dzień I - Rozdział I

Szczur powoli wychylił łysy łebek spod sterty odpadków. Jego wąsy ruszały się szybko, gdy gryzoń czujnie obwąchiwał teren i rzucał na wszystkie strony płochliwe spojrzenia. Po dłuższych oględzinach uznał chyba, że jest bezpieczny...

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Brak

Wiersz filozoficzny

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
2245
użytkowników.

Gości:
2244
Zalogowanych:
1
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 75994

75994

Szklana góra

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
13-11-22

Typ
P
-powieść
Kategoria
Akcja/Przygoda/Psychologia
Rozmiar
435 kb
Czytane
14843
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
25-06-16

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: Voyager Podpis: Andrzej Jarosz
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Na szklaną górę nie ma dróg na skróty, wabią na przełaj zwodne uroczyska, kielich goryczy i kromka pokuty muszą wystarczyć w drodze do schroniska...

Opublikowany w:

Wydanie książkowe

Szklana góra

Za dalą w dali znika dal
i coraz więcej za mną schodów,
tylko mi smutno, tylko żal,
zaklętych szklanych gór ogrodów.
Czas niepowrotną płynie rzeką,
łza mi się zbiera pod powieką?

W ciemności panowała cisza, ale w tej ciszy nie było spokoju, w środku nocy coś go nagle obudziło.
- Mamusiu, mamusiu, jakiś pan po mnie idzie!
Mały, może dwuletni chłopczyk zerwał się z posłania i pobiegł z krzykiem do śpiącej w drugim pokoju mamy.
- Gdzie ten pan? - mama już była na nogach i biegła w jego stronę.
- Tam, ale już zniknął – chłopczyk pokazywał rączką w kąt pokoju.
Przytuliła dziecko i zabrała do siebie.
Podobne sceny powtarzały się od jakiegoś czasu i nie wiedziała, co o tym sądzić. Z opowieści dziecka wiedziała, że wysoki szary pan jest ubrany w szary garnitur, na głowie ma szary kapelusz i utyka na jedną nogę. Zjawiał się nocami w kącie pokoju, kuśtykając powoli stronę śpiącego synka, a przestraszony chłopczyk zamykał wtedy oczy. Nie wiedział, co by się stało, gdyby nie zamknął, ale przypuszczał, że coś okropnego. Mama go wprawdzie wielokrotnie zapewniała, że nie ma żadnego pana, ale chłopczyk opowiadał o nim z taką pewnością, że w końcu traciła pewność siebie i milkła.
Tym razem postanowiła zareagować bardziej stanowczo i przytuliwszy synka, powiedziała, że jeżeli szary pan się pojawi, to żeby na jego widok nie zamykał oczu.
- O, idzie! - wyszeptał po chwili chłopczyk.
Przytulił się jeszcze mocniej do mamy i patrzył z szeroko otwartymi oczami, jak szary pan się zbliża i pochyla się nad nim, i wyciąga po niego ręce, ale nie potrafi go zabrać i rozpływa się w ciemności.
- No, gdzie ten pan? – zapytała mama.
- Zniknął – powiedział chłopczyk z ulgą.
- Zniknął i już się więcej nie pojawi – powiedziała mama stanowczym głosem.
Zasnęła, a przytulone do niej dziecko jeszcze długo później nie spało, wsłuchując się w jej ciężki zmęczony oddech.
Rano musiała wcześnie wstać do pracy, bo utrzymywała sześcioro dzieci, gdyż męża komuniści zamknęli w stalinowskim więzieniu, ale o tym chłopiec jeszcze wtedy nie wiedział. Leżał i obserwował goniące po ścianach światełka, nie wiedząc, że to poblask przejeżdżających pobliską szosą samochodów.


Jak sobie otworzy

Wiosną mama pojechała z chłopcem do wielkiego miasta, w którym najpierw stanęli przed bramą więzienia, a później powędrowali ponurymi więziennymi korytarzami, a przed nimi i za nimi otwierały, i zamykały się metalowe wrota.
- Posiedź tutaj na ławce – powiedziała mama na korytarzu do chłopca, stojąc przed obitymi skórą drzwiami i weszła do gabinetu naczelnika.
- Po chwili wyszła, a w drzwiach stanął naczelnik i powiedział, popatrzywszy na chłopca.
- Chodźcie…
Zeszli do podziemnych kazamatów i stanęli przed drzwiami, u góry których znajdowało się malutkie okienko, w którym co jakiś czas pojawiała się głowa podskakującego po drugiej stronie mężczyzny.
- Jeszcze ojca nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy - powiedziała mama, pokazując na chłopca.
- Jak sobie otworzy, to wejdzie – zadecydował naczelnik, podając chłopcu duży, ciężki kilkunastocentymetrowy klucz.
Chłopiec nie rozumiał, co i po co ma otwierać, ale widząc zachęcający uśmiech mamy pokazującej na drzwi, włożył klucz do zamka i spróbował przekręcić, ale nie miał na tyle siły i spojrzał bezradnie na mamę.
- Weź obiema rączkami - doradziła.
Objął klucz drugą rączką i przekręciwszy z wysiłkiem, odciągnął ciężkie metalowe wrota i spojrzał na stojącego po drugiej stronie ostrzyżonego do gołej głowy wysokiego mężczyznę.
- To twój tata, idź się przywitaj - powiedziała mama, podając chłopcu owiniętego w papier, upieczonego kurczaka, którego tata mu prawie wyrwał z ręki.
- Jesteś głodny? – zapytał ze zdziwieniem, siedząc obok ojca na twardej drewnianej pryczy i patrząc jak łapczywie zajada apetycznie pachnące mięso.
Nie wiedział, że ojca karmiono solonymi śledziami, po których miał takie pragnienie, że sikał po ścianach, zlizując ściekający mocz.
Po wyjściu z więziennego gmachu chłopiec najpierw pojechał z mamą tramwajem, a później weszli schodami do mieszkania na pierwszym piętrze ozdobionej kolorowymi witrażami kamienicy. Na podłodze salonu leżał puszysty dywan, a na ścianach wisiały obrazy w złoconych ramach, ale to nie one najbardziej zachwyciły chłopca, tylko stojąca na biurku lampa z zielono świecącym kloszem.
- Zielone promienie – wyszeptał, patrząc na stojącego przy biurku siwego pana w złotych okularach, któremu mama wręczyła gruby zwitek zielonych pieniędzy.
- Jak podpisze lojalkę, to wyjdzie – powiedział pan do mamy, chowając pieniądze do szuflady biurka.
Ojciec nie podpisał lojalki i nie wyszedł, ale karę śmierci zamieniono mu na dożywocie.
Jako walczący w podziemiu z komunistami Akowiec przesiedział w więzieniu dla politycznych we Wronkach przez wiele, wiele lat, a dzieci w tym czasie były wychowywane przez opryskliwe służące, bo mama musiała ciężko pracować, żeby zarobić na utrzymanie rodziny w ciężkich stalinowskich czasach.


Trzy duchy

Pierwsza służąca, jaką zapamiętał miała na imię Adela, krzyczała na dzieci, więc uciekały od niej przy każdej nadarzającej się okazji. Chłopczyk chował się do spiżarki, z której uciekał przez okienko do mieszkającej w drugiej połowie domu sąsiadki. A kiedy ta droga ucieczki została Adeli zdradzona przez śledzącą go młodszą siostrę, to pozostało mu już tylko wpatrywanie się w wiszący na ścianie zegar. Czekając na mamę, potrafił siedzieć przed nim w kuchni na podłodze całymi godzinami, wpatrując się w wędrujące po tarczy wskazówki i obmyślając plany ucieczki.
Pewnego razu zamknął się w spiżarce na klucz i mama po powrocie najpierw skrzyczała Adelę, że dziecko od rana siedzi zimnej spiżarce, a później zaglądnęła przez okienko do środka i poszła do sąsiadki po chłopca. Od tego czasu spiżarkę zamykano na klucz i chłopiec nie był w stanie wyśledzić, gdzie go chowają. Wprawdzie raz nadmienił Adeli, że mama kazała włożyć klucz do zamka, ale tak się na niego wtedy rozdarła, że zarzucił wszelkie związane ze spiżarką plany.
Wyjeżdżając po towar, mama czasem zabierała ze sobą Adelę i podróżowały ciemną nocą wagonami wąskotorowej szczucinki, ciągniętymi po peryferiach krakowskiej i kieleckiej ziemi przez astmatyczną sapiącą lokomotywkę. Prymitywne drewniane wagony prawie zawsze były zatłoczone do granic możliwości, bo ludzie z okolicznych wiosek dojeżdżali nimi do Szczucina, a następnie do Tarnowa, żeby rano sprzedać na targu przywiezione w koszykach kury, gęsi, masło, sery i jajka. Z przykrytych białym płótnem, obwiązanych sznurkiem koszy wychylały swoje długie szyje gęsi i szczypały stojących podróżnych po nogach.
Podczas jednej z takich nocnych podróży, mamie udało się znaleźć siedzące miejsce i coś się jej chyba po zdrzemnięciu przyśniło, bo zaczęła wołać Kazimierza.
- Kazimierzuuu! – rozległo się nad ranem w wagonie i stłoczone kumoszki spojrzały pytająco Adelę.
- Ona ma dwa duchy - wyjaśniła stojąca obok mamy Adela.
- Julianieee! – rozległo się po chwili i w wagonie dało się wyczuć wzrastające napięcie.
- Mówiliście, że ma dwa duchy, a już wołała Kazimierza i Juliana – zauważyła siedząca obok mamy kobieta.
- No, właśnie Julian, to ten drugi, a razem ze swoim, to ona trzy duchy i ja je wszystkie pilnuję.
- A po co je pilnujecie?
- No, żeby się nie rozłaziły po wagonie.
- A po co ona je woła.
- No, bo się rozłażą.
W tym momencie siedząca obok mamy kobieta zerwała się z ławki i złapawszy stojący na podłodze koszyk, ustąpiła Adeli miejsca.
- Proszę, niech sobie pani przy niej usiądzie i niech jej pani pilnuje.
Oczywiście, Adeli nie trzeba było tego dwa razy powtarzać i po chwili już siedziała obok mamy, żeby lepiej pilnować Juliana i Kazimierza, żeby się nie rozłazili po wagonie.


Gorzkie łazanki

Sąsiadka miała trzy córeczki, dobrze gotowała i w porze obiadowej na podwórko dochodziły z jej mieszkania smakowite zapachy. Po powrocie męża z pracy rodzina zasiadała do obiadu, a chłopczyk wtedy siedział przy piecu na niskim stołeczku, bo nikt go nie zapraszał do stołu. Trochę mu było smutno, że u niego w domu nie ma takich obiadów, ale tylko raz nie wytrzymał, kiedy jedli jego ulubione łazanki z kapustą i pomyślał, że może nie wiedzą, że też je lubi i postanowił im o tym powiedzieć, że może go poczęstują.
- Ja też lubię łazanki - dobiegło do jedzących ze stojącego w kącie stołeczka.
Poczekał chwilę, a kiedy się nie doczekał odpowiedzi, to pomyślał, że może nie usłyszeli i znowu powiedział, że lubi łazanki, ale przy stole dalej trwała obojętna rozmowa, więc postanowił, że powie po raz trzeci, a jeżeli znowu nie usłyszą, to już się nie będzie odzywał. Na szczęście tym razem usłyszeli i pani Tabaszowa powiedziała półgłosem do męża.
- Muszę mu dać, bo nie da spokoju.
Nabrała trochę łazanek na mały deserowy talerzyk i podała siedzącemu w kącie na stołeczku chłopczykowi.
Zajadał ze smakiem, chociaż czuł, że to gorzkie, zbyt długo wypraszane łazanki, a do tego ogarnęły go wyrzuty sumienia, że objada sąsiadkę i postanowił, że powie o tym odwiedzającemu sąsiadkę księdzu. Podszedł do niego podczas odwiedzin i opowiedział o objadaniu sąsiadki, zastanawiając się dlaczego sąsiadka poczerwieniała na twarzy. Ksiądz najpierw pogłaskał chłopca po głowie, a potem mu wyjaśnił, że dobrze zrobił, że poprosił, bo kto o nic nie prosi, ten niczego nie otrzymuje. Tak był tym pogłaskaniem po głowie uradowany, że później już się nie smucił, kiedy sąsiad brał córeczki na kolana albo je huśtał na nodze.
Minęła zima, nadeszła wiosna, a później lato i zakołysały się na polach złotymi łanami dojrzewające zboża, przez które dzieci wydeptały ścieżki prowadzące do leżącego w dolinie jeziorka. Niewielki staw porastały kołyszące się na wodzie lilie, a na brzegach wpadającego do jeziorka strumyka rosły w trawie białe stokrotki i złote kaczeńce. Powyżej doliny rosły na zielonej miedzy rosochate wierzby i na jednej z nich dzieci urządziły sobie kryjówkę, do której trzeba się było wspinać po pokrytym węzłami, uwiązanym do konara sznurze. Po wciągnięciu sznura twierdza stawała się nie do zdobycia.
To były piękne zielone lata spędzane w malowanej wschodami i zachodami słońca dolinie, która najpiękniej wyglądała wiosną, kiedy ją rozświetlało tysiące złoto kwitnących mleczy. W zakolu cichutko szemrzącego strumyka znajdowało się takie jedno prześliczne miejsce, w którym aksamitnym kobiercem rosły milusie nieśmiałe fiołki, nad którymi dzieci nachylały się ostrożnie z nabożną czułością. Delikatne kwiatki pachniały tak słodko, upajająco, że wydawały się dzieciom prawie święte. Chłopiec przychodził tutaj czasem samotnie i pochylając się nad niebieską poezją, wielbił niebiańskie kwiatki emanujące ku niemu cudowną boską miłością.
Niestety, unoszące wieczorami nad łąką komary nie żywiły do niego równie przyjaznych uczuć i pewnego razu tak go pocięły, że nie mógł później ustać na spuchniętych nogach i mama nacierała mu je w domu spirytusem. Nie za bardzo lubił też dzieci stary marzec, właściciel doliny, który gonił za nimi z kijem, krzycząc, że mu depczą trawę i wtedy dzieci przenosiły się na znajdującą się w pobliżu księdzową łąkę.


Majówki i różaniec

Należącą do kościoła łąkę porastały sięgające dzieciom do ramion trawy rozjaśniane iskrami polnych kwiatów, nad którymi ulotnie śmigały motyle. Dzieci, jak to dzieci, nazywały łąkę po swojemu, księdzową, i swawoląc po niej jak rozigrane elfy, wyciągały ręce, usiłując łapać motyle migoczące jak kolorowe kokardy wpięte we włosy wiatru.
Najładniej łąka wyglądała pod wieczór, rozpłomieniona czerwono zachodzącym słońcem. Pośrodku doliny lśniło w dole liliowe jeziorko, a górą na obrzeżach łąki złociły się dojrzewające łany zboża, obramowane przy zielonych miedzach modrymi bławatkami i czerwonymi makami. Wieczorem, kiedy nad łąkę nadciągała noc z rozwianymi połami gwiaździstego płaszcza, rosnące nad strumieniem kaczeńce przyklękały obok stokrotek do wieczornego pacierza i szeptały cichutko do chłopca, żeby już wracał do domu, bo niedługo będzie ciemno.
- Nie klękajcie za blisko wody, bo sobie zamoczycie kolana – szeptał zatroskany chłopiec, wsłuchany w wyciszającą melodię monotonnie szemrzącego strumienia.
Od domu chłopca wiodła na łąkę piaskowa droga, której piasek tak był pod wieczór nagrzany słońcem, że aż parzył w tuptające po nim bose stopy.
Jeszcze dalej za łąką znajdował się nazywany kierkowem żydowski cmentarz, ale o nim, to chłopiec na razie tylko słyszał jak o jakimś dalekim zamorskim kraju. Wyprawa na kierków była częstym tematem rozmów podekscytowanych dzieci, ale ciągle im jeszcze brakowało odwagi, żeby się wypuszczać na aż takie dalekie wyprawy.
Bywało, że kiedy chłopiec wracał wieczorem po takim ślicznym dniu do domu, to już z daleka słyszał śpiewającą religijne pieśni mamę. Lubiła je śpiewać przy domowych pracach i chociaż ich specjalnie nie słuchał, to tak jakoś same wpadały mu w ucho i później je śpiewał w kościele, nie wiedząc gdzie się ich nauczył. W taki to sposób, być może nawet nieświadomie, mama przekazała dziecku piękną spuściznę, rzutującą w późniejszych latach na całe jego dorosłe życie.
Przedwieczorną porą strażacy grali na fanfarach z kościelnej wieży, Ave Maria, a zgromadzeni na majowym nabożeństwie ludzie ubierali melodię w płynące prosto z serca słowa. Wiosną sąsiadka zabierała córeczki do kościoła na majówki i chodzący wraz z nimi chłopiec z zazdrością patrzył na trzymane przez nie lilijki. Nie pozwalały mu ich dotykać, tłumacząc, że tylko dziewczynki są czyste, więc pewnego razu umył sobie porządnie ręce i zabrał jednej z dziewczynek lilijkę, ale sąsiadka go dogoniła i mu ją odebrała.
Minęła wiosna, a później lato i wraz z dziewczynkami zaczął chodzić jesienią do kościoła na różaniec. Na bocznym ołtarzu wieszano w październiku na niebieskiej planszy duży, długi na kilka metrów różaniec z wielkimi jak złote jabłka mosiężnymi paciorkami i chłopca bardzo ciekawiło, co się w nich znajduje w środku. Pewnego razu wydrapał się na ołtarz i zaczął potrząsać różańcem, i coś w paciorku zadźwięczało, ale wtedy nadszedł i zsadził go na ziemię. Opowiedział chłopcu o niewiernym Tomaszu, który musiał dotknąć, żeby uwierzyć, a chłopiec tak się tą historią przejął, że przyśniło mu się nocą, że do pokoju wszedł Pan Jezus z apostołami i Pan Jezus powiedział, żeby dotknął Jego rany na ręce. Kiedy chłopiec ostrożnie dotknął, to poczuł pod palcem ciało i szybko cofnął rękę, i powiedział, że już nie chce więcej dotykać, bo już wierzy. Rozmawiał jeszcze później z apostołami, ale po przebudzeniu nie pamiętał z tej rozmowy ani słowa. Może go przestrzegano, żeby się zastanowił, co powie do młodszej o rok siostrzyczki przy studni?


Studnia

Studnia była tak głęboka, że kiedy się nad nią zaklaskało, to dopiero po jakimś czasie dawało się słyszeć powracające echo. Kamień wrzucony do środka odzywał się dopiero po dość długiej chwili spotęgowanym przez echo pluskiem, daleko na samym dnie studni lśniło ledwo widoczne malutkie lusterko wody. Studnia była naprawdę głęboka, ciągnęło się z niej wodę obracając korbą kołowrotu, ale za to jak bardzo smakowała z tej studni chłodna orzeźwiająca woda. Posiadała jedyny w swoim rodzaju, czysty, nieskażony smak życia i nigdy jej w studni podczas suszy nie brakowało.
Kiedy podczas letnich upałów wysychały w sąsiedztwie studnie, to do tej bijącej z głębi ziemi krynicy ustawiały się kolejki ludzi z wiadrami. Przychodzili i pytali grzecznie siedzącego na schodach chłopca, czy mogą sobie nabrać wody, na co chłopiec z uprzejmą powagą kiwał przyzwalająco głową i patrzył, jak ludzie kręcą korbą, odwijając z drewnianego walca długi na dwadzieścia metrów łańcuch, wpuszczając na nim wiaderko do studni. Po nabraniu wody zaczynali kręcić w przeciwną stronę, nawijając łańcuch na walec, i po jakimś czasie na krawędzi wystającej metr nad ziemię cembrowiny ukazywało się wypełnione źródlaną wodą wiaderko.
Studnię zasłaniała zbita z dwóch połówek pokrywa na zawiasach i pewnego razu jego młodsza siostra usiadła na otwartej pokrywie i spuściwszy nogi do studni, zapytała chłopca, czy skoczyć do środka.
- Skocz - odpowiedział, wyczuwając, że jeżeli ją zacznie prosić, żeby zeszła ze studni, to może skoczyć z przekory.
- Skoczyć? – zapytała po chwili znowu.
- Skocz.
- Skoczyć?!
- Skocz.
Oboje byli uparci i żadne nie chciało ustąpić, ona go szantażowała własnym życiem, a on jej na ten szantaż nie chciał pozwolić.
Zapadła pełna napięcia cisza, podczas której życie kuszonej przez diabła siostry wisiało na włosku, ale na szczęście instynkt samozachowawczy w niej zwyciężył i zeszła ze studni. Gdyby skoczyła, to nie tylko sama straciłaby życie, ale jeszcze do tego spowodowałaby u całej rodziny, a zwłaszcza u brata tragiczną traumę, z którą musiałby się później czołgać przez życie, aż do śmierci.
A może dziewczynkę uratowała Matka Boska, która posłała jego siostrze na ratunek Anioła? Tak, możliwe, że tak właśnie było, bo w domu wisiał na ścianie obrazek, na którym Anioł Stróż czuwał nad idącymi po moście dziećmi, żeby nie wpadły do wody.
Chłopiec opowiedział o wszystkim mamie i zastanawiał się dlaczego dostał od niej lanie. To była jedna z pierwszych przykrości, jakie go spotkały za przyczyną siostry, miał przez nią w późniejszym życiu jeszcze o wiele więcej wycierpieć.


Bierzmowanie

Nadszedł w końcu w życiu chłopca taki dzień, że mama z nim poszła, żeby go zapisać do szkoły. Weszli do gabinetu dyrektora, w którym jakiś pierwszoklasista zdawał poprawkę z elementarza, z trudnością sylabizując literki i przysłuchujący się z boku chłopiec przeczytał za niego całą stronę.
- Chcesz iść od razu do drugiej klasy? – zapytał dyrektor.
Chłopiec zastanawiał się przez chwilę, a później powiedział, że nie chce i to był jeden z jego ważniejszych życiowych wyborów, nie wiadomo, czy dobry, bo przypuszczalnie lepiej by mu było ze starszymi kolegami.
Przeludniona klasa składała się z samych chłopców, siedzieli po trzech, czterech w ławkach i rysowali ołówkiem kwadraciki w kratkowanym zeszycie. Siedzący obok niego kolega rysował nieregularne kulfony i chłopiec dziwił się dlaczego nie rysuje prosto po granicy kratek. Ten kolega prawie codziennie się spóźniał i za każdym razem mówił, że się spóźnił, bo mamusia myła podłogę.
- To kto tak ciągle brudzi tę podłogę? - zapytała go w końcu nauczycielka, przy którymś tam kolejnym spóźnieniu, a on się wtedy rozpłakał, bo to nieprawda, że chłopaki nie płaczą.
Mijał czas, nadeszła Pierwsza Komunia, uszyto chłopcu białe ubranko, a później po nabożeństwie i przyjęciu Eucharystii poczęstowano ich kremówkami i herbatą na przyjęciu zorganizowanym w plebańskich ogrodach pod biało kwitnącymi jabłoniami.
Dwa tygodnie później mama posłała chłopca do bierzmowania w sąsiedniej parafii. Poszedł ze starszą siostrą przez rozciągające się za miastem łąki, a potem pośród zielono rozkołysanych łanów zboża, a później weszli do kościoła, gdzie był najmłodszy i najmniejszy spośród przystępujących do bierzmowania chłopców. Trochę się obawiał, że jest na bierzmowanie za młody, ale mama go posłała, bo wyczuwała, że należy go jak najszybciej powierzyć opiece Świętego Ducha. Podczas bierzmowania uczący go w szkole religii ksiądz coś powiedział do biskupa, który podszedł do chłopca i zapytał, kto to jest Anioł?
- To jest taki człowiek, co nie ma ciała - wymyślił na poczekaniu, zdając sobie sprawę, że coś koniecznie trzeba powiedzieć.
- Duch - podpowiedział mu biskup.
- Tak, tak, duch – przytaknął skwapliwie i został pasowany na bożego rycerza.
Przy bierzmowaniu wybrał sobie imię, Szymon, czyli ten, co pomaga dźwigać Chrystusowi Krzyż, chociaż jeszcze wtedy o tym nie wiedział, nie kojarzył ze sobą roli Szymona.
Nie wiedział też, że wielokrotnie Chrystusa w swoim dalszym ziemskim życiu zawiedzie i nie wiedział, że On mu te odstępstwa wybaczy. Szczerze mówiąc, niewiele jeszcze wtedy wiedział o swojej przyszłej życiowej drodze, bo był jeszcze wtedy malutki, miał dopiero osiem latek. W marę, jak dorastał, dojrzewał do wieczności, dowiadywał się powoli coraz więcej i coraz więcej pojmował. Kiedy się dowiedział, że po odprawieniu dziewięciu pierwszych piątków odejdzie z tego świata w Łasce Uświęcającej, zaczął chodzić do Komunii i kiedy już dziewięć odprawił, to sąsiadka powiedziała, że są nieważne, bo się nie modlił o szczęśliwą śmierć.
- To nie mogła mi pani powiedzieć od razu? – zapytał, ale sąsiadka udała, że nie słyszy.
Zaczął więc odprawiać od nowa i chociaż już po raz drugi wszystkich dziewięciu nie odprawił, to ma nadzieję, że te pierwsze są ważne, bo to Pan Bóg decyduje o zbawieniu, a nie sąsiadka.


Pięćdziesiąty szósty

Nastał rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty i cały świat po raz kolejny zobaczył prawdziwe odrażające oblicze komunizmu. Do walki z czerwonym okupantem zerwała się stolica Wielkopolski, Poznań, tysiące Polaków wyszło na ulice podczas poznańskiego czerwca. Ludzie domagali się chleba i wolności, ale kolaborujący z Rosjanami polscy czerwoni zdrajcy zamiast samochodów z chlebem, wysłali przeciwko ludziom czołgi. Zindoktrynowane przez komunistów Polskie Wojsko zaczęło strzelać do bezbronnych manifestantów. Padły strzały i padli zabici, i chociaż rewolucjonistom udało się zniszczyć kilkadziesiąt z kilkuset atakujących ich czołgów, to komuniści zdołali się jeszcze wtedy utrzymać przy władzy. Prawo i sprawiedliwość miały w Polsce zatriumfować dopiero za trzydzieści trzy lata, bo jak napisał polski poeta, Adam Mickiewicz... Nasz naród jest jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.
Do głębi, gdzie płonie ogień polskiego patriotyzmu, wiary i ideałów, do głębi, gdzie słychać rycerskie opowieści znad kresowych stanic i gdzie Matka Polka uczy swoje dzieci pacierza, stojąc na straży domowego ogniska.
Mijał czas i po polskim czerwcu zerwali się w październiku do walki z rosyjską okupacją węgierscy bratankowie. Rzucili się z napełnionymi benzyną butelkami na rosyjskie czołgi i na ulicach Budapesztu zapłonęły ognie. I chociaż Rosjanie zdziesiątkowali wtedy węgierski naród, i po zdławieniu powstania skazali na karę śmierci tysiące Węgrów, to ofiara męczenników nie poszła na marne, bo jak napisał angielski poeta, Lord Byron.... Walka o wolność, gdy się raz zaczyna, z ojca krwią spada dziedzictwem na syna, sto razy wrogów zachwiana potęgą, skończy zwycięstwem.
Tak, zwycięstwem, bo nigdy żadna siła nie jest w stanie odebrać narodowi wolności, za wyjątkiem sytuacji, kiedy naród sam się podda, wybierając życie rabów, niewolników.
Był wtedy małym dziewięcioletnim chłopcem, ale zapamiętał ustawiające się na ulicach polskich miast kolejki, w których Polacy oddawali krew dla rannych węgierskich powstańców. Organizowano zbiórki leków i materiałów pierwszej potrzeby, a ramię w ramię z węgierskimi bratankami walczyły na barykadach Budapesztu dwie polskie studentki, Lidia i Hanna.
Powiało wolnością owego roku po okupowanej przez rosyjskich najeźdźców części Europy i chociaż nie udało się jeszcze wtedy zrzucić czerwonego jarzma, to wystraszeni komuniści popuścili łańcucha i ludzie uzyskali trochę więcej wolności.
- Nadszedł czas, żeby zrobić rewizję procesu – powiedział adwokat do mamy, mając na myśli jej siedzącego w więzieniu męża.
Miesiąc później na wznowionej rozprawie sądowej uznano, że "pomylono" paragrafy i ojca chłopca wypuszczono na wolność. W owym czasie wypuszczono z polskich więzień tysiące więźniów politycznych.


Powrót taty

Wracając w krakowskim stroju z procesji Bożego Ciała, chłopiec najpierw dostrzegł wychylającą się z okna domu roześmianą mamę, a później po wejściu do pokoju zobaczył siedzących za stołem ludzi. Jedli, pili wódkę i żartowali, a mama pokazała na wysokiego ostrzyżonego do gołej głowy mężczyznę i powiedziała, że to jego tata.
Nie spodobał mu się ten wysoki hałaśliwy pan, który wdarł się nagle w jego dziecięce życie i zburzył istniejący porządek rzeczy. Odrastający zarost ojca drapał go podczas przytulania po twarzy, więc mu się wyrwał i uciekł do ogrodu, i wrócił dopiero po dość długiej chwili. Usiadł w kącie i obserwował siedzących przy stole gości, którzy co chwila nalewali sobie wódki i wznosili toasty, a tata powtarzał, że tylko dzisiaj wypije dziesięć kieliszków, a potem, to już nie będzie pił do końca życia. Dziwił się dlaczego tata tak się zarzeka, bo nie wiedział, że ojciec jest ciężko chory, uzależniony od alkoholu, i pierwszy kieliszek uruchamia u niego lawinę następnych, która doprowadza tatę do białej gorączki, która pozostawia po sobie pożary i zgliszcza.
Nadchodziły dla chłopca trudne, pełne cierpienia lata, podczas których miał usłyszeć od chorego na alkoholizm ojca wiele wulgarnych wyzwisk, doświadczyć od niego wielu upokorzeń, bicia po twarzy i bolesnej udręki. Nadchodził dla chłopca ciężki czas, podczas którego miał z tęsknotą wspominać wcześniejsze beztroskie lata, podczas których siedzący w więzieniu ojciec nie mógł go bić i wyzywać, co pozwoliło chłopcu trochę podrosnąć, okrzepnąć i być może nawet ocalić życie. Uciekając przed szalejącym ojcem w krainę wirtualnej rzeczywistości, chłopiec zaczął czytać po kilkadziesiąt książek rocznie, a oprócz tego zakochał się w dziewczynce.
Była jego rówieśnicą, ale chodziła do innej klasy, więc żeby z nią chodzić, poszedł do dyrektora i przeniósł się do jej klasy, ale bardzo uważał, żeby nikt się niczego nie domyślił. Po roku mu przeszło, więc wrócił do swojej poprzedniej klasy i tylko czasem, kiedy później wspominał dziecięce lata, to dziewczynka jawiła mu się jako pierwszy promyk słońca rozjaśniający o poranku różowiejące na wschodzie niebo... Śnisz mi się cicho, cicho nucisz, po klasie lekko biegnąca, wierzę, że kiedyś powrócisz niebieskim wiatrem pachnąca. Uśmiechniesz się do mnie ślicznie, wyciągnę do ciebie dłonie, będziemy wiecznie szczęśliwi po życia niebiańskiej stronie.


Starszy kolega

Niewiele brakowało, żeby chłopiec zginął tragicznie za sprawą zarzuconych później planów budowy basenu. Na placu obok kina wykopano pod basen kąpielowy nieckę i ogrodzono ją deskami, a kiedy w gliniance utworzyło się jezioro, to dzieciaki zbiły z desek ogrodzenia tratwę i pływały na niej po stawie, odpychając się od dna wykopu żerdką. Tratwa nie miała zbyt dużej nośności, więc pływali na niej pojedynczo, a kiedy przychodziła kolej na chłopca, to koledzy pomagali mu wejść na tratwę, bo nosił w gipsie na temblaku złamaną rękę. Rej w gromadce wodził starszy o kilka lat kolega, późniejszy pułkownik wojska w dorosłym życiu.
- Zejdź - powiedział do pływającego na tratwie chłopca. - Niech teraz sobie popływa Olek.
- Uważa mnie za gorszego – pomyślał zasmucony chłopiec i jakby omamiony przez jakieś uroczne licho, zszedł prosto do wody na samym środku glinianki.
Zaszumiała w uszach mętna zimna woda, zamknęły się nad nim zbełtane odmęty, ale zanim zdążył zrozumieć, że ginie, to starszy kolega skoczył do wody i wyciągnąwszy go na powierzchnię, pomógł mu się wyspindrać na tratwę i dopłynąć na niej do brzegu.
Całe to zdarzenie potoczyło się błyskawicznie, jakby za sprawą przeciwdziałających złemu, czuwających nad chłopcem dobrych mocy. Zbieg okoliczności? Może. Ale nawet, jeżeli to był zbieg okoliczności, to nie był to zbieg przypadkowy, bo nic się nie dzieje bez Bożej Woli, bez boskiego dopuszczenia, przyzwolenia.
Starszy kolega zaproponował, żeby o całym tym zdarzeniu nic nikomu nie mówić, więc się schronili całą paczką w zakątku zarośniętego dzikim winem ogrodu Petersówki, gdzie rozpalili ognisko, przy którym chłopiec wysuszył przemoczone ubranie i nasiąknięty wodą gips na złamanej ręce. Przysuwał ostrożnie rękę do ogniska, czując pod gipsem rozchodzące się przyjemnie po ręce ciepło i patrząc z zaciekawieniem na unoszące się z gipsu opary. W miarę suszenia ręka coraz mniej bolała, co go napełniało radością, bo obawiał się, że znowu go zacznie jak wtedy, kiedy ją złamał, uciekając przez okno przed szalejącym ojcem.
Herrgott, Herrgott, Heeerrrgottt... Niosło się po domu przy byle jakiej okazji i bez okazji pomstowanie nieszczęśliwego, ciężko chorego człowieka, uzależnionego poczwórnie od alkoholizmu, sadyzmu, podejrzliwości i złości. I było to jedno z łagodniejszych powiedzonek, jakimi ten nieszczęśliwy, godny pożałowania człowiek terroryzował schodzących mu z drogi zalęknionych domowników.


Trzy w jednym

Chłopiec dobrze zapamiętał, jak to było kiedy złamał rękę. Takich rzeczy się nie zapomina. Nawet po wielu latach, kiedy się już przebaczy winowajcom i zneutralizuje traumy. Starsza o dziesięć lat siostra zaniosła go na rękach do szpitala. Krzyczał przy nastawianiu bez znieczulenia złamania, bo bardzo bolało, a później popłakiwał nocą na szpitalnym korytarzu, żeby nie budzić na sali śpiących. Tulił się na ławce do chłodnej ściany, żeby mniej bolało i postanowił, że po powrocie do domu przeprosi tatusia i pocałuje go w nadstawioną rękę.
Ojciec już się w domu zaaklimatyzował po powrocie z więzienia, przestał się hamować i po pijanemu stawał się nieobliczalny. W sterroryzowanym przez niego domu panowała tak potworna zgroza, że od jego wrzasku drżały w oknach przerażone szyby, a z zatrzaskiwanych drzwi odlatywały rozdygotane tynki. Zastraszone dzieci żyły pośród tego wszystkiego jak przyginane wichurą do ziemi drzewa, nabyte w dzieciństwie tramy musiały później dźwigać w dorosłym życiu jak cierniowe korony.
Rano po wstaniu ojciec siadał do śniadania i siedział bez ruchu, a kiedy mama się pytała dlaczego nie je, to wykrzykiwał, gdzie łyżka?! Dlaczego kawa gorąca?! Gdzie cukier?! W zależności od tego, czego brakowało, zawsze mu coś nie pasowało.
Po śniadaniu wychodził do knajpy i po kilku godzinach wracał pijany, już po drodze sposobiąc się do kłótni z żoną.
- Ty kurwo! - pomrukiwał do siebie. - Gdzie matka?! - wypytywał dzieci, szukając po domu chowającej się przed nim mamy.
Po bezowocnych poszukiwaniach zjadał przygotowany dla niego na stole obiad i walił się w buciorach na łóżko, skąd przez jakiś czas dochodziły pokrzykiwania, że mu nie dano obiadu.
- Daj mi obiad, ty kurwoooo!!! - dolatywały wrzaski ze śmierdzącego wódą pokoju.
Po jakimś czasie zasypiał i wtedy można było trochę spokojniej odetchnąć.
Pewnego razu zaczepił pod knajpą Cygankę, która podniosła kamień i rozwaliła mu głowę. Koledzy przyprowadzili go zakrwawionego do domu i wystraszony chłopiec patrzył, jak mama mu zakłada opatrunek. Krzyczał, wyzywał i przeklinał, kiedy mu bandażowano głowę, alkohol działał na niego jak czerwona płachta na byka.
Przez jakiś czas ojciec popijał z silniejszym agresywnym sąsiadem i kiedy po pijaństwie przychodzili razem z knajpy do domu, to sąsiad dusił ojca na łóżku. Siedział na ojcu okrakiem i podduszał go przez kilka, kilkanaście minut, ale przypatrujący się chłopiec nie rozumiał, że dzieje się coś złego, bo obłudny sąsiad się do niego uśmiechał. Czasem charczący ojciec dawał rady wykrzyczeć, ratunku! I wtedy chłopiec wołał na pomoc najstarszą siostrę, która pewnego razu zdjęła z nogi buta ze szpiczastym wysokim obcasem i uderzyła nim sąsiada w głowę.
Następnego dnia po owym zajściu chłopiec znowu został pobity przez ojca, który rekompensował sobie na bezbronnym dziecku życiowe porażki. Miał na punkcie chłopca jakąś urojeniową chorobliwą obsesję. Przystawał na jego widok, na chodniku i przeklinał przechodzące drugą stroną ulicy dziecko, wyzywając go od znajduchów i bąków.
- Ty znajduchu – leciały przez ulicę wyzwiska jak kamienie, a ludzie udawali, że nie słyszą, sycąc się po kryjomu niezdrową uciechą.
Człowiek pijany, to człowiek niepoczytalny i jeżeli rodzina pobłaża pijaństwu, to wyrządza krzywdę zarówno sobie, jak i alkoholikowi, bo litość stwarza komfort picia, żywiąc i przedłużając alkoholową chorobę.
Pomimo doznawanych od ojca cierpień, chłopiec spieszył mu z pomocą, kiedy sąsiedzi przychodzili do domu i mówili, że leży pijany w rowie. Odwracając ze wstrętem głowę, żeby nie czuć śmierdzącego alkoholem oddechu, chłopiec pomagał się ojcu podnosić i przerzucając jedną rękę ojca przez plecy, prowadził go do domu, zataczając się pod za dużym na dziecięce siły ciężarem. Ot, takie sobie jedno z wielu nieszczęśliwe dziecko. Bohater i maskotka, a zarazem kozioł ofiarny, niesamowita mieszanka, trzy w jednym.


Samotność

Mama zdając sobie sprawę, że ojciec może chłopca zamęczyć, wysłała go do sanatorium na trzy miesiące w góry. Wraz z innymi dziećmi zamieszkał w zakopiańskim uzdrowisku, w stylowej, zaprojektowanej przez samego Witkiewicza willi "Oksza". Po raz pierwszy w życiu zobaczył otulone bielą strzeliste tatrzańskie szczyty. Podczas grupowych spacerów wpatrywał się w poprzegradzany kaskadami, skaczący po kamieniach spieniony szumiący potok i oglądał przez lunetę metalowy krzyż na szczycie górującego nad miastem Giewontu.
Najbardziej nie lubił dwugodzinnego spania po obiedzie, bo wychowawczyni go szybko rozszyfrowała, że nie chce zasypiać i zawiązywała mu oczy ręcznikiem, ale za to później po drzemce już było fajnie. Lepili z ciągnącej się jak plastelina gliny różne cudeńka, które później prowadzący zajęcia rzeźbiarz podpisywał nazwiskiem twórcy i wypalał w specjalnym piecu. Wykonane prace malowano po wypaleniu farbami i ustawiano jako ozdoby na półkach. Pewnego razu chłopiec ulepił trójmasztowy korsarski żaglowiec, ozdobiony drabinkami i chmurą rozwiniętych żagli, i zaniósł go do rzeźbiarza w towarzystwie zachwyconych rzeźbą dzieci. Po wypaleniu, chłopiec pomalował okręt farbami, żagle na biało, i postawiono go jako ozdobę na głównej półce. Chłopiec nie widział jeszcze wtedy, że tak naprawdę, to ulepił symbol swojego losu, bo na takim korsarskim okręcie będzie płynął po oceanie życia do znajdującego się na drugim brzegu portu. Drugi brzeg, drugi brzeg, drugi brzeg...
Oprócz takich jasnych chwil zdarzały się również i smutne, jak to w życiu, i tak na przykład dwukrotnie w ciągu trzech miesięcy zachorował na anginę i w sumie przez miesiąc leżał w izolatce. Dwa razy po dwa tygodnie, to dla małego chłopca prawie caaała wieczność. Izolatka znajdowała się w bocznym skrzydle na końcu zapomnianego korytarza i leżał w niej samotnie, pogrążony w ciszy, wpatrując się całymi godzinami w cieknący kran umywalki. Wyobrażał sobie, że to wybiegający z koszar na dźwięk pobudki żołnierze. Kap, kap, kap, kapały miarowo krople jak maszerujący po Via Appia rzymscy legioniści. Gdzieś tam na końcu rzymskiej drogi znajdował się prześliczny Neapol i rajska wyspa Capri, ale leżący w izolatce chłopiec tylko się wpatrywał w skapujące z nieszczelnego kranu krople. Po każdej naliczonej setce odginał jeden palec, a kiedy odgiął u jednej ręki wszystkie pięć palców, to wiedział, że spadło pięćset kropli i po Via Appia przemaszerowała cała kohorta. Jedna kropla, druga kropla, pięćset kropel spada, tak mu smutno, tak mu smutno, aż żal opowiadać. W późniejszych latach życia, kiedy już był dojrzalszy, miał się zacząć w takich trudnych chwilach modlić.
Żeby trochę zapanować nad monotonią, podzielił dzień na pięć etapów, bo odwiedzano go w ciągu doby pięciokrotnie. Trzy razy przynoszono mu posiłki, rankiem dozorca przychodził napalić w piecu, a wieczorem pielęgniarka robiła mu zastrzyk z krystalicznej penicyliny, po której mu na kilka godzin drętwiała noga.
Raz go odwiedziła przypominająca mamę nauczycielka, bo w sanatorium odbywały się lekcje. Posiedziała, porozmawiała i przyniosła mu gazetę, w której pisało, że polska lekkoatletka zdobyła w skoku w dal złoty medal na olimpiadzie w australijskim Melbourne. Kiedy nauczycielka poszła, to miał nadzieję, że jeszcze go odwiedzi, ale już więcej nie przyszła, pomimo, że wielokrotnie podchodził do drzwi i wypatrywał za nią przez dziurkę od klucza.
Odleżał w końcu swoje i wrócił uszczęśliwiony do dzieci, a niedługo potem przyjechał do niego w odwiedziny tata. Przywiózł mu torebkę andrutów, więc zajadał po drodze, kiedy szli do szpitala, gdzie chłopcu zdjęli gips ze złamanej ręki, bo pojechał do sanatorium z ręką w gipsie. Ojciec starał się, żeby było dobrze, ale chwilowe dorywcze starania to za mało i dlatego andruty miały posmak goryczy jak wyproszone u sąsiadki łazanki, bo nie można andrutami osłodzić wieloletniej udręki.
Po trzech miesiącach chłopiec wrócił do domu, gdzie znowu spadły na niego razy i wyzwiska i zapłakał na widok szarej smutnej rzeczywistości. Nie chciał nikomu powiedzieć dlaczego płacze, więc przeważnie popłakiwał nocą, modląc się wcześniej przy wieczornym pacierzu, żeby mu się znowu nie śniły koszmary.
Mijały lata i chłopiec zaczął jeździć na kolonie, przywożąc z nich kolorowe pamiątkowe dyplomy, a w kolonijnych kronikach pozostały napisane przez niego wiersze, jasne promyki na zachmurzonym niebie dzieciństwa.


Wózek

Wiosną dostał na urodziny od starszej siostry napisane językiem serca opowieści Edmunda de Amicisa i czytał je w ogrodzie, ukryty pośród zieloności przed prześladującym go ojcem, a po błękitnym niebie żeglowały z wiatrem białe obłoki.
W jeden z takich pięknych wiosennych dni ojciec przywiózł na pożyczonym dwukołowym wózku otręby i kazał chłopcu później oddać wózek do Szymańskiego. Chłopiec znał Szymańskiego, ale nie wiedział, że Szymańskich było w mieście kilku i kiedy zajechał pod znany sobie adres, to Szymański wystawił na niego zdziwione oczy, więc postanowił wrócić z wózkiem do domu. W międzyczasie Szymański przysłał po wózek syna i zdenerwowany ojciec wychodził niecierpliwie na drogę, wyglądając za chłopcem.
Spotkali się na ulicy, jakieś dwieście trzysta metrów od domu.
- Gdzie byłeś? - zapytał tata, wymierzając chłopcu znienacka siarczysty policzek.
Dziecko wpadło do przydrożnego rowu i leżało w brudnej zatęchłej wodzie, a nad nim rozbłyskiwały na niebie gwiazdy... Jedna gwiazda, druga gwiazda, trzecia gwiazda świeci, zamknąć drani do więzienia, niech nie biją dzieci. Jedna łezka, druga łezka z zapłakanych powiek, chłopcu ogień w oczach błyska, śmierć mu dzwoni w głowie.
- Wychodź z tego rowu!
- Przepraszam cię, tatusiu.
- Ja cię, raku, zatłukę!
Po wydostaniu się na drogę na chłopca spadły kolejne uderzenia i upadając na ziemię, rozciął sobie o dyszel wargę.
- Bierz wózek – powiedział tata spokojniej, bo chłopiec zdążył go pocałować go w rękę.
Kolejne uderzenia dosięgły chłopca, kiedy się schylił po dyszel.
- Wybiłem sobie zęba - pożalił się zakrwawionymi ustami.
- Ja cię, raku, zatłukę! Wstawaj!
Wrzasnął tata, kiedy chłopiec upadł na ziemię.
Wstał, złapał za dyszel i zaczął uciekać z wózkiem do domu.
- Stój! Nie będę za tobą gonił! – zatrzymało go kolejne warknięcie.
Seria ciosów po głowie była tym razem tak silna, że chłopcu zaczęły raz za razem błyskać w kącikach oczu ognie, a w głowie narastały niepokojące dźwięki.
Rzucił się z wózkiem do przodu, czując, że za chwilę straci przytomność. Nad sobą coraz bliżej świszczący oddech goniącego za nim ojca. Zwężone złością oczy ojca zmrużone były w wąskie drgające szparki, wyciągnięte w stronę ofiary ręce zakrzywiały się konwulsyjnie jak szpony drapieżnego ptaka.
- Uciekaj! – krzyknęła do chłopca wybiegająca z domu starsza siostra.
- Stój! - krzyknął tata.
- Rzuć wózek i uciekaj! - ponownie zawołała siostra i chłopiec wyzwolił się z paraliżującego go lęku, i czując, jak paznokcie ojca rozorują mu policzek, rzucił wózek i pobiegłszy do przodu, schował się za starszą siostrę.
Coś do siebie mówiła, ale po cichu, bo tak samo bała się ojca.
Zabrała braciszka do domu, gdzie się szybko schował do łóżka i leżał schowany pod pierzyną, co jakiś wystawiając bojaźliwie głowę i obracając na drugą stronę mokrą od płaczu poduszkę. Owej nocy kilkakrotnie się budził z przeraźliwym krzykiem i uciekał przerażony do mamy.
Po wyjściu ojca z więzienia nastały dla chłopca ciężkie czasy. Szczerze mówiąc, to chyba dobrze się stało, że tata przez siedem lat siedział w więzieniu, bo to pozwoliło chłopcu nieco podrosnąć i przypuszczalnie dzięki temu uniknąć zakatowania, ocaleć.
Zastraszone dziecko schodziło ludziom bojaźliwie z drogi, a w szkole stało się obiektem złośliwych kpin i żartów, bo rówieśnicy wyczuwali, że chłopiec się z jakichś powodów nie broni. Jego instynkt samozachowawczy został przez ojca na jakiś czas sparaliżowany. Posiadając wrodzone poczucie wartości, godność, chłopiec się nikomu nie skarżył i tylko czasem popłakiwał, schowany w urokliwym zakątku ogrodu, gdzie wiosną upajająco pachniały rozkwita aksamitne fiołki.
Nabyte w dzieciństwie traumy naznaczyły chłopca dźwiganym później przez resztę życia krzyżem, a uczulenie na przemoc przekształciło się u niego w dorosłym życiu w nietolerancję krzyku i przemocy. Miał się również pod koniec życia dowiedzieć, że ma w głowie niewielkie krwiaki. Nieświadomie powielił również zakodowane w podświadomości zachowania ojca i kiedy był pijany, to bił ludzi znienacka bez powodu po twarzy. Przez wiele lat musiał walczyć z wszczepioną mu przez ojca agresją, nad którą zapanował dopiero po całkowitym odstawieniu alkoholu za pomocą modlitwy i wytrwałej pracy terapeutycznej nad sobą.


Leszczynowy gaj

Koledzy go ciągle prowokowali w klasie do pojedynków, walki toczyły się po lekcjach na szkolnym podwórku albo w pobliżu szkoły na trawie nad rzeką. Ciągle chodził zestresowany, bo co to za przyjemność dostawać po swojej i obijać komuś mordę, ale nie wiedział jak się przed tymi pojedynkami uchronić, bo się obawiał, że jak nie zechce walczyć, to będą nazywali tchórzem. A więc toczył te gówniane pojedynki tydzień po tygodniu, robiąc z siebie dla podpuszczającej go gawiedzi darmowe widowisko. To był dla niego ciężki rok, ciężka czwarta. Spętany splotem niekorzystnych okoliczności, nie potrafił się uwolnić z narzuconej mu przez kolegów roli kozła ofiarnego i wielokrotnie żałował, że się przeniósł z powrotem do swojej starej klasy.
Najbardziej go prześladował siedzący za nim uczeń, który dobrał sobie dwóch kuzynów z sąsiedniej klasy i prześladowali go we trójkę przy każdej nadarzającej się okazji. Pewnego razu prześladowca skradał się za chłopcem na dużej przerwie z napełnioną wodą szklanką i co jakiś czas wlewał mu znienacka trochę za kołnierz. Rozzuchwalony biernym zachowaniem chłopca, podkradł się do niego pod koniec przerwy i wlawszy mu za koszulę pół szklanki, uciekł roześmiany na drugi koniec sali, a chłopiec stał bezradnie w przemoczonej koszuli. Nie wiedział, jak zareagować, bo akurat dzień wcześniej ojciec go uczył posłuszeństwa, najpierw mu wymierzając policzek, a potem każąc się całować w rękę.
Cieknąca po ciele woda skapywała na podłogę i zdało się nagle chłopcu, że czas spowolnił i zaczął działać jak w transie. Spokojnie bez pośpiechu napełnił szklankę nad zlewem wodą i nagłym niespodziewanym ruchem strzelił nią w stronę prześladowcy z taką siłą, że przeleciała z błyskawiczną szybkością przez całą salę i roztrzaskała się na głowie dręczyciela. Nauczycielka, która akurat weszła do klasy zabrała chłopca do pokoju nauczycielskiego, gdzie w ciszy i spokoju powoli przyszedł do siebie. Bał się, że koledzy na niego jak zwykle naskoczą, ale o dziwo, po wejściu do klasy zobaczył, że dzieci trzymają jego stronę. Wystarczył jeden celny rzut szklanką, żeby cała klasa zwróciła się przeciwko prześladowcy, który tak się wystraszył, że od tego czasu zostawił swoją ofiarę w spokoju.
Kiedy nadeszły święta Bożego Narodzenia chłopiec zorganizował z kolegami z ulicy kolędniczą grupę i zaczęli chodzić po domach, i dawać przedstawienia. Na twarzach mieli maski odgrywanych postaci i maluchy w domach chowały się za mamine spódnice, kiedy wysmarowany sadzami i podzwaniający łańcuchami rogaty diabeł w czarnym trykocie zabierał Heroda widłami do piekła. Najmniej płacili w blokach, a kiedy na jednej z klatek nie wpuszczono ich do kilku mieszkań, to diabeł nasikał pod drzwiami na pierwszym piętrze i jakiś chłop wyskoczył do nich w gaciach z mieszkania.
- Co tu się dzieje?! - ryknął, spoglądając na parującą mu wycieraczce kałużę.
Wszyscy kolędnicy dali wtedy takiego drapaka, że pozbierali się dopiero za rogiem na ulicy, gdzie śmierć w białych kalesonach i prześcieradle przygrzmociła Żydowi po garbie, bo podczas ucieczki pogubił drobniaki z przytwierdzonej do paska skarbonki.
Minęła zima i wiosną chłopiec zauważył, że kilku kolegów znika po lekcjach nad rzeką w leszczynowym gaju. Pewnego razu poszedł za nimi i zsunąwszy się po stromej skarpie na nadrzeczne łąki, zobaczył, że bawiący się w gonionego chłopcy skaczą po drzewach i huśtają się na giętkich gałęziach leszczyny.
- Spróbuj któregoś złapać - zaproponowali.
Zaczął się więc mozolnie wspinać do kolegi po drzewie, ale kiedy już do niego dochodził, to goniony puścił górną nad głową i zjechał na dolnej płynnie do ziemi jak na bungee.
Po kilku nieudanych próbach chłopiec się szybko załapał o co biega i niedługo potem, jako najlżejszego, najtrudniej go było złapać. I w taki to sposób zyskał trójkę chodzących z nim do klasy, ale starszych od niego przyjaciół i stworzyli razem we czwórkę zamkniętą hermetyczną grupę, i dawni dręczyciele chłopca zaczęli się od niego trzymać z daleka.
W czerwcu zaczął chodzić z nowymi kolegami na wagary nad rzeką, nad którą opalali na płaskim blaszanym dachu ujęcia wody i piekli nad ogniskiem złowione raki. Najwięcej smacznego, białego apetycznego mięsa znajdowało się w odwłoku i w szczypcach. Za jedną z takich krajoznawczych wycieczek został pewnego razu wraz z kolegami w kozie, bo kiedy wracali znad rzeki, to spotkali idącą ze szkoły uczącą chemii nauczycielkę i Olek niepotrzebnie się jej zapytał, czy lubi raki. No i posiedzieli następnego dnia po lekcjach, zamknięci w gabinecie chemicznym. Mieli się uczyć o pierwiastkach z wiszącej na ścianie tablicy Mendelejewa, ale Rysiek wyciągnął ze ściany gwoździa, uklepał z niego wytrych wyciągniętym z moździerza mosiężnym tłuczkiem i po otworzeniu w drzwiach prymitywnego rachitycznego zamka, po chwili już huśtali się na gałęziach w leszczynowym gaju. Leszczynowy gaj, leszczynowy gaj, leszczynowy gaj...


Chłopiec dostaje imię

Podczas wakacji, schowani za drzewami koledzy wywoływali go z domu gwizdaniem.
- O, znowu gwiżdżą - atakowała mama. - Przestań z nimi kolegować i ostrzyc te wstrętne długie włosiska - powtarzała do znudzenia, ale chłopiec miał na ten temat swoje własne zdanie.
Dołączał do trójki kolegów i wyruszali całą czwórką na pełną przygód wędrówkę po mieście.
Pewnego razu koledzy usłyszeli, jak mama woła do niego, Kubuniu, i od tego czasu za sprawą Ryśka został przemianowany na Kubę. Starszy o dwa lata Rysiek nosił na głowie usztywnionego wodą z cukrem kołtuna, który nie dawał spokoju sąsiadce Kuby i pewnego razu zaatakowała do niego Ryśka, być może naiwnie licząc, że Kuba mu tego nie powtórzy.
- Wiesz co, Kuba? - zawyrokowała. - Tego twojego kolegę z tą czapą włosów na głowie i z tymi jego podkręconymi baczkami, to powinni ostrzyć do gołej głowy.
Nic nie odpowiedział, ale oczywiście przy najbliższej okazji wszystko powtórzył Ryśkowi, który spotkawszy sąsiadkę na ulicy, zaczął się przed nią krygować, podkręcać sobie baczki i sąsiadka miała do Kuby pretensje, że naskarżył do kolegi.
- A czego się pani spodziewała? - wyjaśnił. - Przecież, Rysiek, to mój kolega, przyjaciel.
Na takie postawienie sprawy sąsiadka machnęła z ciężkim westchnieniem ręką i zrezygnowawszy z dalszej rozmowy, poszła do domu.
Minęła w życiu Kuby jeszcze jedna jesień, a po niej zima i wiosną zaczął jeździć z mamą na małomiasteczkowe jarmarki, pomagał jej skupywać kury, gęsi, króle i kaczki. Najbardziej się opłacało kupować gęsi, bo dawały dodatkowy zarobek na puchu i pierzu, i dlatego kupcy podchwytywali sobie towar na wszelkie możliwe sposoby. Generalnie panowała zasada pierwokupu i dlatego Kuba wychodził sobie spacerkiem po drodze przed konkurencję, przysiadał się na zdążający na jarmark wóz z gęsiami i zagajał z jadącymi na wozie rozmowę.
- A skąd to, panowie, jedziecie? - zapytywał siedzących na koźle furmanów, a kiedy już wiedział, skąd jadą, to dodawał, że z tamtych stron pochodziła jego babcia.
- A jak się nazywała? – pytały zainteresowane kumoszki, na co odpowiadał, że nie pamięta, bo to była babcia ze strony mamy, a mama za panny nazywała się inaczej.
- A w którym przysiółku mieszkała? - dopytywały się kumoszki i wtedy im szczegółowo tłumaczył, że tam nie było przysiółka, bo babcia mieszkała pod lasem, ale nie całkiem pod lasem, tylko trochę z boku i szło się do niej na przełaj przez pola albo można też było dojść z drugiej strony od lasu.
Po takim szczegółowym wyjaśnieniu na wozie przez dość długą chwilę panowało zamyślone milczenie, a później rozmowa nabierała właściwych kolorów i gęsi jechały do jego mamy.
Wkurzona konkurencja napuściła na niego milicję, ale Kuba podczas spisywania mamy szepnął milicjantowi do ucha, że kupcy go częstowali wódką.
- Ale proszę, niech mnie pan nie zamyka - nawijał. - Bo nic nie wypiłem i chociaż mnie piekło, to wytrzymałem i potrzymałem przez chwilę w ustach, a później, kiedy już odszedłem, to wyplułem.
Posterunkowy spojrzał groźnie na dziobatego kupca i wlepił mu mandat za brak ważnej książeczki zdrowia. Po tym mandacie dziobaty próbował zażyć Kubę z innej beczki i zaprosiwszy go na poczęstunek do gospody, zafundował mu fasolkę po bretońsku.
- Słuchaj, Kuba - nawijał przy stoliku. - Umówimy się w ten sposób, że jeden wóz z gęsiami będziesz przyprowadzał do mamy, a później drugi do mnie, na zmianę, a jak ci za każdy będę płacił po piątce.
- A nie mógłby mi pan jeszcze do tej fasolki postawić oranżady?
- Ale umowa stoi?
- No, pewnie - potwierdził i po wypiciu oranżady, poszedł na drogę po gęsi.
Kiedy po chwili jechał z gęsiami do mamy, to kupiec puścił do niego porozumiewawczo oko, ale kiedy dwa następne wozy również pojechały do mamy, to pogroził mu pięścią, a nawet chciał mu po jarmarku przygrzmocić, bo zapytał dziobatego, czyby mu nie postawił oranżady.
Z czasem Kuba udoskonalił swoje eskapady i wypuszczając się kilometr na drogę, przysiadał na wracających z jarmarku wozach, a ponieważ dziobaty dalej nie odpuszczał i podbiegał do pilotowanych przez niego wozów, to postanowił dać mu wycisk.
- Wie pan co, panie gospodarzu? - powiedział na wozie do jadącego z gęsiami chłopa. – Za chwilę do wozu podleci taki dziobaty kupiec, co mnie ciągle prześladuje, nasyła na mnie milicję, więc mam do pana gorącą prośbę, żeby mu pan tak porządnie strzelił nad uchem z bata, żeby sobie popamiętał przez ruski miesiąc.
Jadące na wozie kobiety podkręciły chłopa do reszty i kiedy dziobaty dolatywał do wozu, to furman tak strzelił z bata, że aż się konie spłoszyły.
W taki to sposób, nie pozwoliwszy się przekupić, Kuba wypracował sobie na tyle mocną pozycję, że handlujący do spółki z jego z mamą, starszy od niego o kilkanaście lat kuzyn, zaczął mu płacić dwadzieścia złotych za jarmark. Mając stałe dochody zaczął składać na rower, handlując dodatkowo za namową mamy wiklinowymi koszykami i jeszcze tego samego roku kupił sobie na jesień nowiutki młodzieżowy rower, na którym zaczął robić po okolicy wycieczki.


Olek

Olka nazywali Magistrem, bo ciągle się wymądrzał, powtarzając podsłuchane wiadomości i pewnego razu postanowili dać mu nauczkę.
- Popatrz, jakie piękne gwiazdy – powiedział pewnego wieczoru Leszek do Kuby, wiedząc, że idący z nimi Olek nadstawia ucha. – Szkoda, że za dziesięć milionów lat ta cała nasza piękna gwiaździsta galaktyka runie, rozleci się w kawałki.
- No pewnie, że szkoda - przytakiwał Kuba, pomiarkowawszy o co Leszkowi chodzi. - Właściwie, to nawet nie ma sensu chodzić do szkoły, skoro i tak to wszystko runie na zmarnowanie.
Wzdychali obaj żałośnie, udając, że nie zwracają uwagi na Olka, który na drugi dzień obwieścił w klasie na lekcji, że nie ma się po co uczyć, bo za dziesięć milionów lat cała nasza galaktyka runie, rozpadnie się w kawałki.
- A wiesz ty, Olek, ile to jest dziesięć milionów lat? – zapytała nauczycielka i cała klasa wybuchła śmiechem.
Szczerze mówiąc, to cała ta galaktyczna apokalipsa wyszła Olkowi na dobre, bo przestał bezmyślnie powtarzać zasłyszane wiadomości. Oczywiście, od tego czasu nie dawało się przy nim rady rozmawiać o gwiazdach, bo kiedy tylko zaczynali przy Olku wieczorami smutno wzdychać i spoglądać w rozgwieżdżone niebo, to najeżony Olek natychmiast dostawał białej gorączki. Taki już był porywczy z natury i to się na nim zemściło nad zalewem.
Za miastem wznosiła się na rzece Uszwicy tama, spiętrzona przez zaporę woda tworzyła szeroki długi zalew, z którego pobierano wodę na piwo do pobliskiego browaru. Pomimo zakazu kąpieli, a co za tymi idzie sikania do wody na górnym jazie, mieszkańcy miasta wykorzystywali zalew jako kąpielisko i w letnie wakacyjne miesiące nad wodę przychodziła połowa miasteczka. Przesiadująca całymi dniami nad wodą młodzież zorganizowała się samorzutnie w zhierarchizowaną grupę z oficerami, podoficerami i żołnierzami, którzy musieli chodzić na grandę po warzywa i owoce do znajdujących się w pobliżu sadów i ogródków. W zamian za to, pod wodzą nadzorującego wszytko bosmana, to dzikie kąpielisko wcale znowu nie było takie dzikie, a nawet odbywały się na nim spontaniczne imprezy rozrywkowe, jak na przykład zaserwowany publiczności pewnej niedzieli pokaz mody i striptiz Olka.
Zaczęło się od tego, że wysłani na rekonesans zwiadowcy wypatrzyli wpuszczoną na sznurze do studni, chłodzącą się w wodzie bańkę świeżego mleka. Posłany po nią Olek przysadził się po drodze do mleka podczas powrotu z ukradzioną bańką i stanął przed generalicją z białymi wąsami pod nosem, czego mu oczywiście nie mogli puścić płazem. Ściągnęli pyskującemu szeregowemu kąpielówki, wrzucili go do wody i czekali na pokajanie i skruchę. Z początku Olek zapewniał, że może tak pływać do jutra, ale po jakimś czasie zaczął szczękać zębami i prosić zsiniałymi z zimna wargami, żeby mu oddano kąpielówki i wtedy mu postawiono ultimatum, że musi się wcześniej przespacerować nago po szczycie tamy. Wysoka na jakieś osiem metrów betonowa zapora miała u góry kilkanaście centymetrów szerokości i co odważniejsi robili sobie po niej spacery, a nawet zjeżdżali z tamy na gałęziach do znajdującego się u podnóża jeziorka.
Cóż miał zrobić spokorniały i zmarznięty Olek, skoro sprzysięgło się przeciwko niemu na raz tyle fatalnych okoliczności? Kazał sobie narwać liściastych gałęzi i wystrojony jak polinezyjska baletnica, rozpoczął spacer po tamie zasłaniając goliznę z przodu i z tyłu dwoma zielonymi wiechciami. Najlepsze widoki miały opalające się poniżej tamy dziewczęta, które zasłaniając sobie z popiskiwaniem oczy, podglądały Olka przez rozstawione palce. Po zakończeniu występów bosman zaproponował Olkowi funkcję ordynansa, ale nie przyjął propozycji i koniec końców wytargował dla siebie stopień kaprala.
A później znowu czas postąpił krokiem i kiedy nadeszły przedostatnie wakacje, to czwórka szkolnych przyjaciół spędziła je prawie w całości nad zalewem. Mieli tam takie jedno upatrzone miejsce, gdzie się do nich nie wtrącano i właśnie na tych przedostatnich szkolnych wakacjach poznał Helenę.


Babia Góra

Na imię miała Helena, była kuzynką Leszka i przyjechawszy do cioci na wakacje, spędzała z nimi czas nad zalewem. Po jakimś czasie trzej koledzy doszli do wniosku, że Kuba powinien z nią chodzić, zaś jeżeli chodzi o niego, to nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Trochę go drażniło, że koledzy chcą za niego decydować i tak to trwało w zawieszeniu, a przed nimi trwało prawie całe życie i cała wieczność. Kiedy wieczorami wracali całą paczką z włóczęgi, to koledzy specjalnie zostawali w tyle, żeby stworzyć swatanej parze sprzyjające warunki do miłości. Miało to ten skutek, że Kuba z Heleną dochodzili do stojącego na skraju łąki domu Leszka i spokojnie czekali na resztę. Dopiero po dość długiej chwili dobiegały do nich głośne śpiewy nadchodzących przyjaciół, którzy w taki przesadnie kurtuazyjny sposób ostrzegali o swoim nadejściu.
- Hałasują, żeby nas ostrzec, że idą – komentował Kuba półgłosem.
Po chwili rozśpiewani koledzy faktycznie nadchodzili i udając, że na nich w ogóle nie patrzą, przypatrywali się badawczo swatanej parze i zaczynali rozmawiać o pogodzie.
Nad wodą wyznaczali im obojgu osobne miejsce, gdzie leżeli obok siebie w milczeniu na kocu, Helena marzyła z zamkniętymi oczami, a Kuba czytał książkę. Pewnego razu natrafił w powieści na poetycki fragment o miłości i najpierw pokazał go Helenie palcem, a później obserwował, jak dziewczynie zadrgały uczuciem usta i to właściwie tyle, jeżeli chodzi o niego i o Helenę. Pod koniec wakacji wyjechała, a po jakimś czasie przysłała mu w liście swoje zdjęcie, ale jej nie odpisał. Nie bez znaczenia był tutaj fakt, że jego korespondencję otworzyła młodsza siostra i naskarżyła na niego rodzicom.
Po kilku latach spotkał Helenę na plantach i przystanęli, i zaczęli ze sobą rozmawiać, ale rozmowa nie za bardzo się kleiła. Stali, zapełniając niezręczną ciszę zdawkowymi słowami i dopiero na odchodne Helena powiedziała mu wiersz Małgorzaty Hilla o pozujących na twardzieli ludziach, którzy dopiero późną nocą przy szczelnie zasłoniętych oknach umierają samotnie z braku miłości. Po wysłuchaniu wiersza nie powiedział już więcej ani słowa, uśmiechnął się tylko jakby trochę przepraszająco i odszedł. Kiedy po latach wracał myślą do owych prawie jeszcze dziecięcych wspomnień, to Helena jawiła mu się jak rozbłyskująca na widnokręgu zorza, coraz mocniej zwiastująca smużącymi po chmurach promieniami budzący się do życia nowy dzień... Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia , Tobie morze, Tobie śpiewa żywioł wszelki, bądź pochwalon Boże wielki. Wielu w sen śmierci popadło, co się wczoraj spać pokładło, my się jeszcze obudzili, byśmy Cię Boże chwalili. Chwalili, chwalili, chwalili...
Minął kończący szkołę podstawową kolejny rok nauki, wracali z Ryśkiem po rozdaniu świadectw, a ponieważ kilkadziesiąt metrów przed nimi szedł kierownik szkoły, to postanowili się z nim pożegnać.
- Kłapciuch - poleciało do kierownika z jednej strony ulicy. - Kłapciuch - poleciało do niego po chwili z drugiej, bo się rozdzielili z Ryśkiem i dla lepszego efektu każdy żegnał kierownika z innego miejsca.
No cóż, zielone lata i zielono w głowie, dopiero z wiekiem następuje u większości ludzi dojrzalsze przewartościowanie pojęć, ukierunkowujące za pomocą cierpienia, sumienia i pokory na nieczynienie bliźnim krzywdy.
Nie wiadomo, jak to się stało, bo się nie umawiał z przyjaciółmi, ale następnego dnia spotkali się całą czwórką nad zalewem. Postali, popatrzyli po opustoszałym kąpielisku i zadumani smętnie nad bezpowrotnie minionym dzieciństwem, rozeszli się do domów, postanowiwszy się tutaj jeszcze raz spotkać pod koniec wakacji.
Pozostał jeszcze przez chwilę po odejściu kolegów, patrząc na przelewające się przez zaporę fale. Spoglądał zadumany na spadającą z tamy wodę, a później strząsnął z siebie smutek przemijania i poszedł do domu.... Jedna fala, druga fala, trzecia fala spływa, coraz więcej dni za chłopcem, a przed nim ubywa. Jedna fala, druga fala, niebem słońce świeci, ku wieczności dojrzewają coraz starsze dzieci.
W sierpniu pojechał w góry na kolonię, podczas której zorganizowano kolonistom dwudniową wycieczkę na Babią Górę. Pierwszego dnia doszli do schroniska na Babiej i spoglądali zafascynowani na mającą ponad tysiąc siedemset metrów najwyższą górę Beskidów, która chowała się przed nimi w splotach białych obłoków jak w haftowanej wiatrem ślubnej sukni. Przenocowali w schronisku na Markowych Szczawinach pięćset metrów poniżej szczytu, a następnego dnia po śniadaniu zaplanowano wyjście na Babią, a później zejście turystycznym szlakiem do stacji kolejowej i powrót pociągiem na kolonię.
Po spędzonym przy ognisku wieczorze zasnęli nocą na drewnianych pryczach pod kocami podszytymi hultajskim wiatrem, który dopiero nad ranem przestał pogwizdywać i zostawił zmęczone dzieci w spokoju. O pogodnym poranku spojrzeli na opromienioną wschodzącym słońcem górę i wówczas wychowawca obwieścił, że ktoś musi zostać przypilnować trzydziestu kilku plecaków. Pośród zapadłej wśród kolonistów pełnej napięcia ciszy wyznaczył do pilnowania dwóch najmniejszych, czyli jego i Roberta, na co zareagowali pełnym poczucia krzywdy buntem i zostawiwszy plecaki na pastwę losu, uciekli obaj do lasu.
- Nie wysyłaj za nami chłopców, bo jak ci się dzieci pogubią, to napytasz sobie jeszcze większej biedy!
Krzyknął Kuba do wychowawcy, kiedy próbowano ich złapać po powrocie wycieczki ze szczytu.
Zostawiono ich w końcu w spokoju, a w porze obiadowej wystawiono im do lasu dwa obiady i Robert dał się skusić, i dołączył do wycieczki, ale Kuba nie tknął obiadu i nie ustąpił. Schowany za drzewami, skradał się za schodzącą z góry wycieczką, a później w pociągu trzymał się od wychowawcy z daleka i nie odezwał do niego do końca kolonii. Postanowił sobie wówczas, że w przyszłości zdobędzie Babią Górę, a czy mu się to uda, to czas pokaże.
Na zakończenie wakacji czwórka przyjaciół kupiła za namową Ryśka cztery butelki wina i urządziła w zbożu libację. Po wypiciu wina chichotali jak głupki, nie zdając sobie sprawy, że się zainfekowali pijanymi zarazkami ukrytymi w podsuniętej im przez diabła alkoholowej truciźnie.


- Śni ci się szklana góra, niepokój rośnie, po co piłeś alkohol o życia wiośnie?
- Nie wiedziałem, błądziłem, dale wołały, przymierzałem marzenia, nie pasowały.




Rozdział drugi

Po skończeniu podstawówki poszedł do technikum energetycznego i zamieszkał w internacie w odległym o pięćdziesiąt kilometrów Krakowie. Spali na piętrowych łóżkach w szesnastu w znajdującej się na trzecim piętrze sali i zarówno latem jak i zimą otwierali nocą górne okna, żeby mieć więcej świeżego powietrza. Ze znajdującej się w pobliżu wieży wawelskiego zamku dobiegały dźwięki kurantów, a o szóstej piętnaście rano robił im pobudkę ostry dźwięk elektrycznego dzwonka. O od tej chwili mieli godzinę i piętnaście minut na wyskoczenie z piżam, umycie się w łazience, zjedzenie śniadania i dojście do odległego o półtora kilometra okazałego gmachu technikum, w którym o wpół do ósmej zaczynały się lekcje .
Nieprzywykły do nauki, bo w podstawówce wystarczały mu usłyszane lekcje, bardzo szybko dostał dwóję z chemii, a po kilku dniach następną i tak się tym przejął, że się rozpłakał na lekcji, bo się przestraszył, że go wyrzucą z internatu. A potem się zabrał do nauki i po dwóch tygodniach poprawił dwóje na bardzo dobry, ale później znowu sobie odpuścił i po kilku miesiącach stał się w klasie jednym z największych rozrabiaków.
Jednocześnie zaczął się w przyspieszonym tempie rozwijać i w ciągu roku przybrał na wadze kilkanaście kilogramów i podrósł o dwanaście centymetrów. Wyglądał w przykrótkich nogawkach i rękawach szkolnego mundurka jak strach na wróble i mama uszyła mu u krawca nowy mundurek.


Zielone lata

Internat stał przy zacienionych kasztanami dietlowskich plantach i wiosną dobiegały stamtąd do chłopców świergotliwe koncerty ptaków. W maju i czerwcu pod zwisającymi pomiędzy liśćmi białymi kandelabrami kwiatów siedzieli na ławkach emeryci i grali w szachy, a po alejkach spacerowały pośród zieloności młode mamy ze swoimi gaworzącymi pociechami w wózkach.
Najwyższe trzecie piętro internatu nadbudowano nad dwoma sąsiadującymi kamienicami i po zamknięciu o ósmej wieczorem kraty, można było się dostać do łazienki z przylegającej kamienicy. Ta niebezpieczna i nielegalna droga wiodła z sąsiedniej klatki schodowej po blaszanym okapie i niektórzy spóźnialscy z niej korzystali, chwytając się podczas wędrówki po okapie za wystające ze ściany cegły.
W internacie, podobnie w podstawówce, znowu zaczął się pojedynkować z kolegami, ale tym razem, to on prowokował do bitki i dopiero pod koniec zimy udało mu się nad tym zapanować, wyciszyć nakręcaną przez adrenalinę agresję. Gdzieś ta porywczość jednak nadal w nim nadal drzemała, bo kiedy pewnego razu przyszedł na ich salę z gitarą kolega z innej klasy i zaczął się popisywać, szarogęsić, to się do niego postawił, chociaż przeciwnik był lepiej zbudowany i wyższy o głowę.
- Wynocha z naszej sali – pokazał mu ręką na drzwi, a później się przestraszył i uciekł do swojej twierdzy, do góry na swoje piętrowe łóżko. – Nie wychodź tutaj do mnie na górę, bo cię kopnę – ostrzegł napastnika, kiedy ten zaczął się wdrapywać do niego na łóżko.
Chwilę później napastnik otrzymał tak silne kopnięcie bosą stopą w twarz, że zleciał na podłogę i zrezygnował z ataku.
Stanął przy stole na dole i liżąc rozciętą wargę, oznajmił, że poczeka na dole i wtedy się ze sobą policzą. Przez jakiś czas obaj trwali we wzajemnym szachu, a potem zeskoczył z łóżka i zaatakował napastnika serią błyskawicznych oburęcznych sierpowych, po których przeciwnika rzuciło na ścianę. Przez następne pół godziny pojedynek wyglądał mniej więcej w ten sposób, że krążyli przyczajeni naokoło siebie i w pewnym momencie Kuba doskakiwał i puszczał serię oburęcznych sierpowych, które rzucały przeciwnika na szafkę lub na ścianę. Walkę przerwał dzwonek obwieszczający ciszę nocną, na który przypuszczalnie obaj czekali, żeby zakończyć starcie.
Nie wiadomo czemu tak ciągle wałczył, czy w ten sposób odreagowywał wyniesione z rodzinnego domu traumy, przypuszczalnie złożyło się na to wiele przyczyn, że jego niespokojna natura wrzała jak lawa i co jakiś dochodziło do erupcji. Po epoce pojedynków nastała w jego życiu era kawałów, wygłupów, które tylko małolaty potrafią wymyślić przy pomocy swojej fermentującej jak młode wino natury. W rogu świetlicy stała zamykana na kluczyk szafa ze stojącym na górnej półce telewizorem, który kierownik pozwalał załączać dopiero po odbywającej się na świetlicy nauce własnej. Jakimś sposobem Waldek dopasował do szafy kluczyk i podczas przerwy Kuba się wcisnął w szafie na dolną półkę i powiedział do Waldka, żeby go w środku zamknął.
- Ale będziesz musiał siedzieć w środku przez półtorej godziny do zakończenia nauki - ostrzegł kolega, na co zadowolony z kawału Kuba ochoczo przytaknął, że nie ma sprawy.
Z początku mu się siedziało przyjemnie, ale później mu się znudziło i kiedy słyszał głos wychowawcy z drugiego końca sali, to wydawał szybkie i krótkie głośne piski, które w końcu przyciągnęły wychowawcę do szafy. Zaczął szarpać drzwiami przy akompaniamencie rozbawionego szmeru uczniów i od tego czasu Kuba już siedział spokojnie.
O siódmej wieczorem rozległ się dzwonek obwieszczający koniec nauki i siedzący w szafie Kuba nasłuchiwał markotnie, jak koledzy zbiegają do stołówki na kolację. Warujący obok szafy wychowawca siedział na krześle i tak sobie obaj siedzieli, i czekali na dalszy rozwój sytuacji, dopóki Kuba w pewnym momencie nie usłyszał, jak koledzy pytają wychowawcy, czy można załączyć telewizor.
- Idźcie do kierownika po klucz od szafy - polecił wychowawca.
I tutaj trzeba przyznać, że ciszący się z kłopotów kolegi, tańcujący w pobliżu szafy Waldek stanął na wysokości zadania.
Wybiegł ze świetlicy i z pomocą kolegów zrobił na korytarzu taki raban, że wychowawca wyskoczył zobaczyć, co się dzieje. Zorientował się po chwili, że go wpuszczają w maliny i zawrócił szybko na świetlicę i wyskakujący z szafy Kuba ledwie miał tyle czasu, żeby złapać za gałkę telewizora.
- Właśnie załączam telewizor...
Zaczął uprzejmie wyjaśniać, ale rozsierdzony wychowawca nie pozwolił mu dokończyć.
- Ty! Ty! - wrzeszczał, tarmosząc go za uszy.
- Co? Co? - dopytywał, złapawszy wychowawcę za nadgarstki.
Szczerze mówiąc, to cały ten incydent zakończył się na tej inteligentnej wymianie zdań i Kuba mógł wreszcie pobiec do łazienki umyć ręce i zbiec z trzeciego piętra na parter do stołówki, żeby zdążyć na kolację.
Na wiosnę wykombinowali z Waldkiem, że wyglądające wydłubane z nabojów do korkowca ładunki wybuchają, kiedy się je rzuci na twardą powierzchnię. Zaczęli więc wydłubywać ziarenka z korkowej otoczki i nosili je w wyścielonych watą pudełeczkach po zapałkach. Bombardowali nimi w wiosenne wieczory spacerujące pod oknami internatu pary. Doszli do takiej celności, że ziarenka wybuchały krok przed atakowanym obiektem i zauważyli, że odskakujący do tyłu mężczyźni, prawie zawsze odruchowo pchali kobiety w stronę huku i rozbłyskującego ognia.
Pewnego razu rozsypali ziarenka w kinie i przerwano seans, bo ludziom zaczęło błyskać pod nogami. Oczywiście, kiedy na sali zaświecono światło, to oni obaj siedzieli spokojnie na fotelach z niewinnymi minami, żeby ich czasem nie posądzono i nie zrewidowano.
Zimą nastała w internacie moda na konstruowane w mydelniczkach radyjka, do konstruowania których wykorzystywano słuchawki telefoniczne. Radyjka odbierały tylko lokalną krakowską stację, w sobotnie wieczory słuchano w łóżkach podwieczorku przy mikrofonie, i pewnego razu powkładali kolegom do radyjek naftalinę.
- Co ta mydelniczki tak śmierdzą?!
Dziwili się koledzy koledzy, kiedy im Kuba z Waldkiem powtykali do radyjek naftalinę.
Nie chcieli im wierzyć, że to radiostacja nadaje śmierdzącą muzykę i otwarciu mydelniczek powyciągali z nich białe śmierdzące kulki, i odwecie schowali Kubie buta, i dwa dni chodził do szkoły w jednym bucie i jednym sandale. Waldkowi zaszyli w poduszce podręcznik do polskiego i spał sobie na nim smacznie przez dwa tygodnie, i dopiero po dwóch wtedy zauważył, przy spulchnianiu poduszki, że taka jakaś dziwnie twarda. Najpierw zaczął ją rozciągać myśląc, że to skudlone pierze, a dopiero później wymacał książkę i wyciągnął ją ze środka po rozpruciu wsypu.


Czacha

Nad okrągłą tłustą facjatą kierownika internatu świeciła ogromna łysina, w której można się było przeglądać jak w krzywym zwierciadle i chyba dlatego przylgnęło do niego przezwisko Czacha. Nie było go za co lubić, bo nie tylko wyżywał na najmłodszych wychowankach, ale jeszcze do tego zamykał o ósmej wieczorem na trzecim piętrze kratę i jeżeli ktoś nie zdążył wrócić z miasta, to później miał przechlapane, przeważnie jechał do domu, jak to Czacha mówił, po matkę!
Pewnej soboty wybrał się Kuba z Waldkiem na ósmą wieczorem do kina na hitowy kryminał o doktorze Mabuse i kiedy wracali o dziesiątej do internatu, to zauważyli z ulgą, że krata otwarta i uradowany Waldek mruknął, że mają szczęście. Nie wiedzieli, że kierownik zostawił otwartą kratę na wabika, bo kilka minut wcześniej robił po salach obchód i zauważył na ich sali dwa puste łóżka. Sprawdził w łazience, że na półkach stoi czternaście par butów stoją i dwie pary pantofli i czatował w łazience na właścicieli pantofli, bo wstrętny sadysta lubował się w takich efektownych wejściach smoka.
- A gdzie to panowie byli? – zagaił, kiedy się zjawili w łazience.
Rozemocjonowani filmem zadarli wojowniczo głowy i powiedzieli zgodnie z nieprawdą.
- Ja byłem u siostry - wyjaśnił Waldek.
- A ja u cioci - dopowiedział Kuba.
- Ty po siostrę, ty po ciotkę! – zakończył kierownik rozmowę.
Cóż było robić, na drugi dzień po lekcjach pojechał Kuba tramwajem na Salwator po ciotkę, a Waldek wybrał się do akademika po starszą siostrę.
- No, co ja temu kierownikowi powiem – narzekała ciocia Kuby, kiedy jej naświetlił sprawę. - Ja tak nie umiem kłamać, ja tak nie umiem kłamać - powtarzała w kółko, więc zrobił zbolałą minę i powiedział, że wobec tego pojedzie po mamę i zabierał się do odejścia.
- Poczekaj, zjedz chociaż trochę zupy, a potem pojedziemy i może jakoś mi się uda nakłamać.
Ciocia postawiła przed nim na stole talerz zupy, a później pojechali tramwajem do internatu.
- No, co ja mu powiem – narzekała ciocia dalej po drodze, na co Kuba w odpowiedzi dyplomatycznie milczał.
Milczał również przy kierowniku, z którym ciocia poradziła sobie całkiem nieźle.
- Niepotrzebnie pani przyszła – nawijał do cioci obłudny hipokryta. - Ale sama pani rozumie, że musi być porządek, boby mi inaczej weszli na głowę.
I w taki to sposób zakończył się incydent dla Kuby.
Natomiast, jeżeli chodzi o Waldka, to zastał siostry w domu i nocował na plantach. Dopiero następnego dnia przyszedł z siostrą i Kuba dyskretnie obserwował, jak kolega stoi sobie skromnie z boku na korytarzu ze spuszczoną głową, a obłudny kierownik tłumaczy jego siostrze, że niepotrzebnie przyszła. Starsze roczniki łysa pała zostawiała w spokoju, bo się bała odwetu, natomiast młodsi wychowankowie mieli u Czachy przechlapane.
Raz za granie szmacianką na sali wysłał po matki szesnastu mieszkających na niej wychowanków. Chodziło o to, że pod salą na drugim piętrze były prywatne mieszkania i w pewnym momencie podczas rozgrywania meczu zobaczyli stojącego w drzwiach sali mieszkającego pod nimi chłopa, który się zapytał, co tu się dzieje, bo mu sufit leci na głowę. No i pojechali wszyscy po matki, bo za pomocą takich drakońskich metod łysa pała wymuszała od rodziców dzieci nienależne daniny. Zwozili łysemu zabite, wypatroszone, gotowe do żarcia kurczaki, jajka, masło, konfitury, sery i kiełbasę, bo łysego nie interesowało, że rodzice musieli do niego jechać kilkadziesiąt kilometrów i odejmować sobie od ust, żeby on się mógł nażreć.
Pilnując chłopców popołudniami na na świetlicy podczas nauki własnej kierownik popisywał się przed nimi krasomówstwem i kiedy wpadał w oratorski, to pytlował jak katarynka przez godzinę. Starsi roczniki już dawno były po kolacji, a młodsi musieli na głodzie wysłuchiwać bajtlowania Czachy, który podbudowywał oracjami swoje rozbuchane ego. Najbardziej go wkurzało, kiedy ktoś podchodził do jego monologów z dystansem i dlatego zagiął parol na pochodzącego z Zakopanego górala, który na popisy kierownika reagował pełnym politowania uśmieszkiem. Wielokrotnie chciał wyrzucić górala po matkę, ale nie potrafił znaleźć pretekstu i pewnego razu zaczepił chłopca, czy jego ojciec strzyże owce.
- Owce, to nie, ale barany na łyso, to jak najbardziej - odpalił chłopiec i na sali rozległy się śmiechy.
- Po matkę! – wrzasnął sczerwieniały kierownik.
I tak góral, któremu się dotąd udawało wybraniać, pojechał po raz pierwszy i ostatni po matkę.
Na drugi dzień przyjechał do kierownika z pracującym w prokuraturze ojcem, który na zakończenie rozmowy nazwał kierownika baranem i od tego czasu spaślak zostawił chłopca w spokoju. Natomiast jeżeli chodzi o Kubę, to co miesiąc jeździł po matkę, bo niepotrzebnie przywoziła spaślakowi swojską kiełbasę, bo tak to już jest, że jeżeli podasz łajdakowi rękę, to już ci nie popuści i będzie ci ją próbował wyrwać.
Po każdej wizycie jego mamy, która tą kiełbasą nieświadomie działała na szkodę syna, z nazywanego kajutą pokoju kierownika dochodziło smakowite mlaskanie, a od przechodzącego korytarzem Czachy śmierdziało na kilometr kiełbasą. Żeby się przed samym sobą usprawiedliwić, oszukać niemożliwe do oszukania sumienie, opowiadał później chłopcom na nauce własnej o swojej ciężkiej sytuacji materialnej, chociaż było tajemnicą poliszynela, że posiadał prywatny tartak.


Wychowawczyni

Żeby jechać na weekend do domu należało uzyskać od Czachy pozwolenie i jeżeli ktoś miał dwóję, co było uwidocznione w dzienniczku ucznia, to mu kierownik nie pozwalał na wyjazd i uczniowie obmyślali różne formy odwetu. Raz znaleźli w satyrycznej gazecie obrazek, na którym łysy ekonom poganiał batem pracujących w polu chłopów, a pod rysunkiem znajdował się wierszyk... Zaszło słonko na zachodzie, zaszło, ledwie dyszy, puśćże, puśćże nas do domu ekonomie łysy. Tak to trafnie pasowało do Czachy, że wychowankowie kupili w kiosku kilkanaście gazet, wycięli obrazki razem z wierszykiem i nocą wrzucali je do skrzynki na donosy, którą kierownik powiesił dla kapusiów na drzwiach swojej kajuty. Rozwścieczony Czacha czatował nocą za drzwiami, podglądając przez dziurkę od klucza, i wyskakiwał znienacka z kajuty, kiedy ktoś przechodził korytarzem obok skrzynki. Zapchano mu więc dziurkę plasteliną i w końcu doprowadzono do tego, że ściągnął skrzynkę.
Niedługo potem na ścianach klatki schodowej pojawiły się wyskrobane gwoździem nieprzyzwoite napisy, które kierownik kazał zatynkować, co niewiele pomogło, bo nocą ktoś ponownie wyskrobał w świeżym tynku jego przezwisko.
- Po raz ostatni wynajmuję murarza – grzmiał kierownik na nauce własnej. - Jeżeli jeszcze raz wydrapiecie, to zapłacicie za remont z własnych pieniędzy.
Postawił dwóch chłopców do pilnowania świeżo wytynkowanej ściany, którzy schodząc o ósmej wieczorem z warty, wydrapali w ścianie zatynkowane wcześniej przezwisko.
Inaczej sprawa wyglądała z wychowawczynią, która chodziła wieczorami po salach i sprawdzała, czy chłopcy ściągają do spania spodenki. Łapała za gumki spodni od piżamy i zaglądała do środka, więc ją napuścili na dobrze rozwiniętego kolegę z zarostem, że nie ściąga spodenek i prześladowane przez nią chłopisko czerwieniało ze złości, kiedy polująca na niego wychowawczyni zaglądała mu znienacka do spodni. Molestowany kolega czerwieniał wtedy jak piwonia, a koledzy mieli ubaw po pachy. Po jakimś czasie postanowiono wziąć kolegę w obronę, wyciągnięto z klamki gwoździk i kiedy wychowawczyni chciała po inspekcji opuścić salę, to klamka została jej w ręce. Siedziała przez godzinę na sali, bo oczywiście nikt nie potrafił otworzyć drzwi i sytuację rozwiązał dopiero obwieszczający nocną ciszę dzwonek.
- Dlaczego na czternastce jeszcze się świeci światło? - dał się słyszeć z korytarza po dzwonku głos Czachy?
- Bo pani wychowawczyni siedzi na sali – odpowiedzieli uradowani chłopcy.
Po naprawieniu klamki wychowawczyni wystrzeliła na korytarz jak z procy, a na drugi dzień wieczorem przeprowadzała inspekcję z progu, trzymając się jedną ręką zewnętrznej futryny drzwi i tutaj Kuba przeholował, zapraszając ją gościnnie do środka.
- Proszę, proszę, niech pani sobie wejdzie i usiądzie - pokazywał na krzesło.
Och, jakżeż mu ona wtedy zmyła głowę! Tak mu wjechała na ambicję, wymieniając wstecz do dziesiątego pokolenia jego szlacheckich przodków, że zaskoczony i zawstydzony zmilczał i spuścił nisko głowę.


Zielony prochowiec

Na początku maja odwiedziła go mama, poszli razem do miasta i kupiła mu zielony elegancki prochowiec z dużymi guzikami w kształcie futbolowych piłek, ostatni krzyk mody. Pochodzili jeszcze później, pozwiedzali, a wieczorem odprowadził mamę do tramwaju.
- Wysiądziesz przy dworcu kolejowym na trzecim przystanku - powiedział przy pożegnaniu i pomachał jej na odchodne ręką.
Patrzył trochę zasmucony za odjeżdżającym tramwajem, uroki pożegnań, i nagle dotarło do niego, że wybrał właściwą trasę, ale tramwaj jedzie w odwrotnym kierunku.
- Co ja zrobiłem, zamiast na dworzec, mama pojedzie w drugą stronę - pomyślał i rzucił się za tramwajem z szybkością wiatru.
Ludzie na chodniku odskakiwali na boki, bo pędził jak tornado, mając przed oczami nabierający coraz większej szybkości uciekający tramwaj.
Pocieszał się myślą, że go dogoni na przystanku, ale zabrakło mu czasu. Słysząc z przystanku dzwonki sygnalizujące odjazd, zrozumiał, że nie wystarczy być wiatrem i rzucił się do przodu z szybkością błyskawicy. Odbił się potężnym susem od ziemi i złapawszy za poręcz tramwaju, wskoczył na podest. Dopiero na kolejnym przystanku odzyskał oddech i wytłumaczył mamie, że pomylił kierunki, a później zmienili
tramwaj i pojechali we właściwym kierunku na dworzec.
- Nie zawiodłem, udało mi się naprawić pomyłkę - westchnął z ulgą wracając do internatu po odprowadzeniu mamy na dworzec.
Niedługo potem w internacie zapanowała grypa i połowa wychowanków położyła się do łóżek. Wieczorem źle postawił nogę podczas ścielenia piętrowego łóżka i spadając z kilku metrów na podłogę, rozharatał stopę o sprężynę wystającą z metalowej siatki. Głęboka, długa na dziesięć centymetrów rana zaczynała się na dużym palcu prawej stopy i kończyła w jej połowie, ale z początku nie czuł bólu. Wyskoczył z powrotem na górne łóżko i siedział na pościeli, trzymając rozharataną stopę rękach, a skapująca krew rozlewała się na podłodze coraz większą kałużą. Wezwano kierownika i po zrobieniu mu prowizorycznego opatrunku, pojechał tramwajem ze starszym kolegą na pogotowie, gdzie mu pod miejscowym znieczuleniem pozszywano nogę, zakładając na ranę piętnaście krzyżowych szwów. Po powrocie ze szpitala zamienił się z kolegą łóżkami i przeniósł się z górnego na dolne, trzymając bolącą spuchniętą nogę uniesioną do góry na wyciągu. Po tygodniu odwiedziła go zawiadomiona listownie przez kierownika mama, a po dwóch tygodniach ponownie pojechał do szpitala, gdzie mu wyciągnięto szwy, ale po ich wyciągnięciu noga zaczęła ropieć i nie chciała się zagoić. I tak to trwało, aż do Wielkanocy, kiedy to usiadł w domu na podwórku i wystawił bolącą stopę do słońca.
- No, boli...
Uniósł ku niebu głowę i zdało mu się, że słyszy, dźwięk niewidzialnych klawiszy.
- Za cnoty wynagradzam, ale grzechom trwoga, taki Bóg dla Kuby, jak Kuba dla Boga.
- Ale może już odpokutowałem, Boże, a jak nie, to mi resztę podaruj, bo przecież dzisiaj Wielkanocny poranek.
Uniósł głowę do góry ku błękitnemu niebu, a później spojrzał na ranę i dostrzegł w niej przeoczony przez lekarza przy wyciąganiu szew. Przeciął go w odkażonymi nożyczkami i po wciągnięciu z rany sznurka noga zagoiła się już później w ciągu kilku dni.


Daszek

Po wakacjach zauważyli, robiąc generalne porządki na sali, że za wysoką, szeroką trójdrzwiową szafą na ubrania znajdują się zamknięte na skobel drzwi, zza których od czasu do czasu dochodziły odgłosy, co pozwalało się domyślać, że do pomieszczenia musi być drugie wejście. Szukali go bezskutecznie snując różne domysły, odsunęli nawet szafę, ale drzwi nie dawały się otworzyć, więc tylko obwąchiwali dziurkę od klucza, czując dochodzące do niech smakowite zapachy.
Nie mogli dojść końca z tymi drzwiami, dopóki Mateusz nie zwrócił uwagi na znajdujące się pod oknami sali zadaszenie, nad którym znajdowało się pasujące do pomieszczenia okno. Pewnego dnia pod wieczór Mateusz wyszedł boso na blaszany daszek i trzymając się nieotynkowanych cegieł ściany, dotarł do tajemniczego okna i zaglądnąwszy do środka, obwieścił uradowany, że to pełna smakowitości spiżarka. Wszedł do środka przez niedomknięte okno i wrócił na salę z zawieszonym na szyi pętem wiejskiej kiełbasy, którą sprawiedliwie podzielili na szesnaście kawałków.
- To pewnie moja kiełbasa - zamruczał Kuba pod nosem, a zajadający koledzy zachowali taktowne milczenie.
Spiżarka okazała się magazynkiem kierownika, w którym chomikował wymuszone na rodzicach daniny i od tego czasu zaczęli mu po trochu podbierać zapasy, i tak to trwało, dopóki nie przyszedł na salę i nie kazał odsunąć szafy. Założył, jak to miał w zwyczaju, ręce do tyłu i najpierw zaczął się przyglądać drzwiom z zadartą do góry głową, a później wyrżnął w nie pięścią i wtedy zaczęli mu na wyścigi opowiadać o mieszkającym na strychu bezdomnym, którego widzieli, jak karmił na plantach kiełbasą gołębie. Zaczął się o niego dokładniej dopytywać, ale tak mu mętnie tłumaczyli, że w końcu kazał przysunąć z powrotem szafę i poszedł do siebie. I tak się zakończyły wyprawy aprowizacyjne po daszku, bo od tego czasu okno spiżarki zostało zamknięte i zasłonięte kocem.
Nadeszła zima i pewnej soboty Kuba z Waldkiem kupili butelkę wina i po zaśnięciu kolegów rozpoczęli na sali libację. Usiedli w piżamach na parkiecie i najpierw popijali sobie po cichutku, a później po wypiciu wina zaczęli się zastanawiać, co zrobić z pustą butelką. I wtedy Waldek wspomniał, że na końcu daszku znajduje się ogród, a Kuba lekkomyślnie podchwycił sugestię i powiedział, że pójdzie po daszku i wyrzuci butelkę do ogrodu.
Trzymając w jednej ręce butelkę i chwytając się drugą wystających cegieł doszedł na bosaka do końca daszku i zaczął się drażnić z kolegą.
- Tutaj wyrzucić tę butelkę?
- Tak, tak, tutaj! - szeptał wystraszony Waldek.
- Na pewno tutaj?
- Na pewno, na pewno, wracaj!
- Myślisz, że doleci do ogrodu?
- Doleci, doleci, wracaj!
Pomimo otumanienia alkoholem, Kuba zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i w końcu wyrzucił butelkę, i ostrożnie wrócił na salę. Zanim poszli spać, Waldek jeszcze przez chwilę biegał po sali i świecił śpiącym kolegom zapałkami w oczy.
W niedzielny poranek obaj zaspali i po przebudzeniu nie otwierali oczu, tylko nasłuchiwali, jak koledzy komentują z przejęciem nocne wydarzenia. Zerknął nieznacznie na śpiącego po drugiej stronie sali Waldka i chwilę potem obaj wstali jednocześnie, udając że o niczym nie wiedzą i koledzy wtedy solidarnie zamilkli, zachowując całą sprawę w dyskretnej tajemnicy przed niepowołanymi uszami.
To był wtedy ostatni spacer Kuby po owym blaszanym daszku, przestali po nim chodzić również koledzy. Zanikły niebezpieczne lekkomyślne eskapady, podczas których ryzykowali życie, nie zdając sobie sprawy, jak wiele zmartwień przysparzają swoim Aniołom Stróżom.


Juwenalia

Nauka własna trwała w niedzielę przed południem do dwunastej i chłopcy urywali się kwadrans wcześniej, żeby zdążyć na dwunastą do kościoła. Przeważnie chodzili do pobliskiego kościoła misjonarzy albo do znajdującego się kawałek dalej pięknego barokowego kościoła ojców Bernardynów u stóp wawelskiego wzgórza.
Pewnej pogodnej majowej niedzieli wracający z kościoła Kuba zobaczył na klatce schodowej przyczajonego Czachę.
- A skąd to szanowny pan wraca? - zagaił stary obłudnik.
- A z kościoła – odpowiedział, bo sobie pomyślał, że się nie będzie wstydził swojej wiary.
- Po matkę - warknął Czacha.
- A dlaczego tylko ja mam jechać, skoro w kościele była połowa kolegów? - odpowiedział porywczo, nie zastanowiwszy się, co mówi.
Och, ten błysk zadowolenia w oczach Czachy, kiedy usłyszał, że ich było więcej. Objął chłopca przyjacielsko ramieniem, zaprowadził do swojej kajuty i dawszy mu kartkę, polecił napisać nazwiska kolegów, którzy byli w kościele.
- No, kapusia, to ty ze mnie nie zrobisz – pomyślał.
Napisał u góry kartki swoje nazwisko i czekał na dalszy rozwój sytuacji.
Po dość długiej chwili obserwujący go spod oka Czacha podszedł do stołu i zaczął się wydzierać, żeby natychmiast napisał inne nazwiska, bo jak nie, to pojedzie do domu po matkę.
- A to gnida! - zagotowało się w chłopcu.
Zacisnął zawzięcie usta i dopisał pod swoim nazwiskiem Łysa Pała, kolega Łysej Pały i jego drugi kolega Władek.
- Łysa Pała? – mruknął kierownik i jego czerwieniejąca łysina zaczęła przypominać różową pupę noworodka.
- I jeszcze był z nami Kalapita, bo on zawsze chodzi na dwunastą do kościoła.
- Aha, Kalapita... A który to jest ten Kalapita?
- A taki jeden, co się pyta – wyjaśnił uprzejmie i został złapany za kołnierz.
- Zostałeś wyrzucony z internatu! – wrzeszczał kierownik.
Ciągle trzymając chłopca za kołnierz, zaprowadził go na salę i zaczął mu wszystko wyrzucać z szafki na podłogę.
- Powolutku - wycedził Kuba przez zęby. – Nie po to moja mama prasowała koszule, żeby nimi pomiatano po podłodze.
Wyczuwał, że Czacha przeholował i kierownik też to chyba wyczuł, bo spuścił z tonu i poszedł do siebie.
- Po matkę! - warknął na odchodne, a Kuba po jego odejściu poszedł do miasta.
Dogonił go na plantach wysłany za nim kolega i powiedział, że Czacha kazał mu wrócić.
- Nie wrócę, bo chciał ze mnie zrobić kapusia - zadecydował, popatrzywszy na kolegę z namysłem. - Powiedz, że mnie nie spotkałeś, a jutro przynieś mi do szkoły śniadanie i książki.
Nie miał zamiaru jechać po matkę, ale postanowił spędzić noc w mieście, bo w wawelskim grodzie trwały studenckie juwenalia.
Wędrował pośród rozbawionych tłumów po rozświetlonych latarniami ulicach i na całe życie zapamiętał radosną atmosferę żakowskiego święta. Takie to wszystko było baśniowe jakby się całe miasto cofnęło o kilka wieków historii i oczarowany chłopiec wypatrywał na niebie latającego kufra. Przechodząca Szeherezada rzuciła w stronę chłopca powłóczyste spojrzenie znad zakrytej po oczy zielonym woalem twarzy. Gonił za nią rozmarzonym spojrzeniem, patrząc, jak idzie rozbawioną ulicą, żeby w końcu zniknąć w pilnowanej przez dwóch halabardników Bramie Floriańskiej. Zakuci w srebrne zbroje, trzymali w rękach worek na ziemniaki, do którego przechodzący wrzucali ze śmiechem drobniaki, bo nad bramą wisiało ostrzeżenie... Jeśli chcesz, by cię nie zabito, przechodź bramą i płać myto.
Wrzucił do worka dwadzieścia groszy i przeszedłszy przez bramę, obserwował sprzedającego lody Eskimosa.
- Ja chcę loda - zapiszczało przebrane za dziewczynę chłopisko do przebranej za mężczyznę ślicznej filigranowej dziewczyny.
- Nie dostaniesz, bo cię będzie bolało gardło.
- Nie będzie, nie będzie.
Spoglądał z znikającą parą z jakąś dziwną nieokreśloną tęsknotą, a później poszedł w stronę Barbakanu zatłoczoną przebierańcami ulicą Floriańską i przystanął przy Jamie Michalika, żeby przepuścić wychodzącego z niej rybaka w towarzystwie złotowłosej Syrenki.
- Masz może jakieś trzy życzenia? – zaszczebiotała, do chłopca, kiedy zobaczyła, że się jej przygląda zachwyconym wzrokiem.
- A mogłabyś sprawić, żebym się zamienił w dorosłego królewicza?
- Tego nie potrafię, masz może jakieś inne?
- Mam, ale on by mi nawtykał - pokazał na rybaka.
- Na pewno - przytaknął rybak szerokim nagim torsem okrytym przewieszoną przez ramię siecią, a później zwrócił się do syrenki. – A można wiedzieć, moja złota rybko, kiedy wreszcie spełnisz moje?
- Nigdy!
- No, to chociaż jedno.
- Ani jedno, bo wszystkie trzy masz takie same.
Skinął Kuba złotej rybce na pożegnanie głową i poszedł na Rynek Główny, gdzie obok pomnika Adama Mickiewicza biegał w podskokach wymachując rękami ubrany w kartony człowiek z napisem na piersiach... Tatko w mamrze, mamcia tamże, a ja sobie hejże.
Przed północą poszedł na Plac Matejki, gdzie przed Akademią Sztuk Pięknych zjawiła się na scenie nowo wybrana królowa juwenaliów, która miała królować żakom w podwawelskim grodzie przez kolejny rok do następnego święta. Plac tak był zatłoczony ludźmi, że kiedy włodarz miasta całował królową, to pilnujących porządku milicjantów wciągano na estradę za ręce, bo ich studenci specjalnie przygniatali do sceny.
Około drugiej po północy poszedł się przedrzemać w poczekalni na dworcu kolejowym i kiedy przechodził przez planty, to zaczęło go śledzić jakieś podejrzane indywiduum w zapiętym pod szyję prochowcu.
- No stary, w podchody, to my się bawić nie będziemy - pomyślał i podszedł do patrolującego planty milicjanta.
Zapytał władzę grzecznie o godzinę, jednocześnie, jakby od niechcenia, pokazując ręką na planty i skradająca się za nim szumowina gdzieś znikła.
Później już bez przeszkód dotarł na dworzec i kupiwszy peronówkę, przedrzemał do rana w poczekalni na twardej drewnianej ławce. Dworcowe megafony co chwila zapowiadały dodatkowo podstawiane pociągi, którymi rozjeżdżali się w różne strony kraju przybyli gościnnie na juwenalia studenci. Rano umył się w dworcowej toalecie i poszedł do szkoły, a po południu wrócił do internatu.
- Mama powiedziała, że nie przyjedzie, bo chora - powiedział do spotkanego na korytarzu kierownika, który udał, że nie słyszy.
I tak się zakończyła nieudana próba kierownika zrobienia z niego kapusia. Nie tylko obronił honor, ale jeszcze do tego w nagrodę za wierność zasadom spędził urokliwą noc na żakowskim święcie i mógł to później po latach opisać.


Humanista

Awersja do przedmiotów ścisłych sprawiała, że ciągle był z nimi na bakier, jedyne lekcje, jakie lubił, to język polski, historia i geografia, i chociaż się ich nie uczył, to zawsze miał z nich dobre oceny, bo żeby umieć, wystarczało mu to, co usłyszał na lekcjach. Swoje swoje poetyckie zamiłowania realizował pisząc na matematyce wierszyki, z których zaśmiewała się cała klasa, lubił też czytać książki o dawnych cywilizacjach, a to co wyczytał, opowiadał później na lekcjach i w ten sposób wypracował sobie opinię najlepszego polonisty w klasie.
- Powiedz, Kuba, co trzeba napisać - pytali go przed klasówką wystraszeni koledzy, na co bezradnie wzruszał ramionami.
No, bo o czym miał im miał opowiadać, że po Mlecznej Drodze uciekają przed Strzelcem na Wielkim Wozie Bliźnięta? Dopiero, jak zaczynał pisać, to przychodziły mu najwłaściwsze myśli, wcześniej nie wiedział, co mu się napisze.
Miał intuicyjną pamięć i pisząc bez zastanowienia nie popełniał na klasówce błędów ortograficznych, nawet przecinki stawiając we właściwych miejscach, i profesorka czytała później jego wypracowania klasie jako wyjątkowo piękne. Natomiast dyktanda były jego zmorą, bo kiedy, nie znając zasad ortografii, zaczynał się zastanawiać nad pisownią, to na dwoje babka wróżyła i albo napisał źle, albo dobrze.
Średnio robił podczas dyktanda dziewięć błędów i dostawał dwóję, którą nadrabiał zgłaszając się do odpowiedzi z ławki. Doszedł w tym do takiej perfekcji, że przed ponad rok nie był w ogóle pytany przy tablicy. Pewnego razu polonistka przy omawianiu wiersza Słowackiego zadała klasie pytanie i czekała na odpowiedź, a ponieważ nikt się nie zgłaszał, to zaczęła mu się przypatrywać, więc się zgłosił do odpowiedzi, chociaż kompletnie nie wiedział o co chodzi, bo akurat wcześniej nie słuchał, rozmyślając o niebieskich migdałkach. Spoglądali sobie przez chwilę z profesorką w oczy, a później bezwiednie dał właściwą odpowiedź, jakby ją wyczytał w jej myślach. Szczerze mówiąc, to nawet z początku nie wiedział, co powiedział i dopiero po jakimś czasie dotarł do niego sens udzielonej odpowiedzi.
Intuicja, przeczucie, telepatia? Być może w jakimś tam stopniu coś z tych rzeczy, bo jakiś czas później Waldek przyniósł do internatu gazetę z testem sprawdzającym zdolności telepatyczne i Kuba zaczął odgadywać nadawane przez kolegę myślami figury geometryczne. Zgodność odczytu wynosiła osiemdziesiąt procent, co nie mogło być przypadkiem, biorąc pod uwagę wielokrotnie mniejszą zgodność wynikającą z rachunku prawdopodobieństwa. Słysząc, że Kuba prawie za każdym razem trafnie odgaduje, kolega siedem razy z rzędu myślał o tej samej figurze i Kuba siedem razy z rzędu prawidłowo ją odczytał, bo figura pojawiała mu się na mgnienie oka przed oczami.
Docierał do niego zapach myśli znajdujących się w pobliżu ludzi i chociaż wiedział o co chodzi, to nie uświadamiał sobie oczywistych faktów, jakby ich specjalnie nie chciał do siebie dopuścić. Nie na darmo się mówi, że najciemniej pod latarnią... Coś mu się śni, coś się marzy, cicho szeleści echem ech, spadają kartki z kalendarzy i liście z kolorowych drzew. Coś mu się śni, coś się marzy i może kiedyś się przydarzy.


Alhedyd

Jeżeli faktycznie posiadał zdolności telepatyczne, to nie zrobił z nich właściwego użytku na lekcjach chemii, bo nie przewidział, jaki będzie finał jego wygłupów.
Od niepamiętnych czasów nazywano wysokiego siwego profesora Alhedydem, bo zamiast aldehydy, mówił alhedydy. Nie wiadomo dlaczego uczniowie ciągle mu dokuczali. Są ludzie, do których pewne relacje lgną jak muchy do lepu i tak to jakoś z tym dokuczaniem przechodziło niefortunnie z rocznika na rocznik, i profesorowi dokuczały kolejne pokolenia uczniów, i Kuba to podchwycił, i popłynął z nadbiegającą falą. Nie zdawał sobie sprawy, jak wiele cierpienia sprawia staremu profesorowi. Musiało jeszcze w upłynąć w jego życiu wiele czasu, musiał jeszcze zaznać wiele cierpienia, zanim odnalazł w sobie na powrót zagubioną empatię, konradowską zdolność współodczuwania smutków i radości... Nazywam się milion, bo za miliony kocham i cierpię katusze.
Dbający o sterylną higienę profesor wykładał w gabinecie chemicznym zza znajdującej się na podium katedry, a niezależnie od tego tego dwa pierwsze stoliki musiały być wolne, żeby do niego nie dolatywały wysyłane przez uczniów zarazki. Uczniowie więc przy odpowiedzi specjalnie pryskali śliną i profesor kazał im się coraz dalej odsuwać, i w ten sposób cofali się do pierwszego stolika, przy którym leżał na krześle otwarty podręcznik, z którego odczytywali lekcję i wszyscy byli zadowoleni.
Gabinet chemiczny stwarzał wielorakie możliwości dla uczniowskiej inwencji. Uchylano profesorowi nieznacznie gazowy kurek na katedrze, a potem siedzący przy tylnych stolikach uczniowie dmuchali w swoje kurki, wypychając zalegający w rurach gaz na profesora. I wtedy któryś z uczniów wstawał i sygnalizował, że śmierdzi gazem i następowało kilkunastominutowe wietrzenie sali. A kiedy ten fortel został przez profesora wykryty, to zaczęto mu za pomocą monet organizować koncerty w działających jak pudła rezonansowe pulpitach. Przytrzymywano palcem pod pulpitem postawioną na sztorc monetę i pstrykając w nią drugą ręką, wprawiano ją w ruch obrotowy wokół własnej osi i kiedy moneta zaczynała wirować, to wyciągano spod pulpitu ręce i siedząc grzecznie i spokojnie czekano, aż moneta zacznie opadać.
- Tru, tu, tu, tu tu!
Rozlegało się w gabinecie narastające staccato i profesor z ręką przy uchu posuwał się w stronę dudniących dźwięków, a kiedy już się znalazł w pobliżu, to koncerty przestawały się powtarzać i zadowolony profesor uśmiechał się triumfująco. Oczywiście, jego radość nie trwała długo, bo po chwili dawał się słyszeć koncert z drugiego końca sali i profesor zaczynał się przesuwać w odwrotnym kierunku. Bywało, że robił podczas podczas zajęć kilka kursów i w końcu zaczął zaglądać pod pulpity i zabierać znajdujące się pod nimi duże aluminiowe piątki, i wtedy uczniowie na przerwach zaczęli bębnić w drzwi gabinetu obluzowaną w posadzce korytarza płytką.
Zaistniały ku temu sprzyjające okoliczności, bo profesor kazał na przerwach otwierać okna i wychodzić wszystkim z gabinetu na korytarz, więc ktoś wypatrzył w posadzce korytarza obluzowaną płytkę i kierowali ją kopnięciem w drzwi gabinetu, a później patrzyli ucieszeni na wyskakującego profesora. Po naprawieniu posadzki zaczęli profesorowi hukać. Odbywało to się w ten sposób, że po dzwonku obwieszczającym koniec przerwy kilku uczniów chowało się do ustępu i po rozpoczęciu lekcji uchylali drzwi gabinetu i hukali do środka, a potem się wycofywali i po chwili grzecznie wchodzili, i przepraszali za spóźnienie. Zanim wszyscy schowani w ustępie skończyli hukać, to czasem minęło z dziesięć minut i profesor zaczął się czaić za drzwiami, dopóki do klasy nie wrócili wszyscy spóźnialscy.
- To nie my hukamy, panie profesorze, tylko ci z sąsiedniej klasy - bronili się posądzani uczniowie. - Oni mówią, panie profesorze, że pana nie lubią.
- To czemu nie hukają, jak wszyscy jesteście w klasie? – ripostował profesor. - Na następnych zajęciach będziemy pisali klasówkę.
Niewiele umieli, więc namówili kolegę ze starszego rocznika, żeby huknął przed klasówką do gabinetu, jak już wszyscy będą w środku.
Och, co to była za radocha, jak kolega wsadził do klasy złożone w ryjek usta i w ostatniej chwili zobaczył stojącego przy drzwiach profesora, i powiedziawszy grzecznie, dzień dobry, przeprosił, że mu się pomyliły klasy.
- No, widzi pan, panie profesorze, że oni?! - zaczęła krzyczeć cała klasa. - No, widzi pan, że to nie my, tylko oni pana nie lubią?!
- No, tak, macie rację - przytaknął profesor i zmazał na tablicy przygotowane na klasówkę najtrudniejsze zadanie.
Minęło pół roku i postanowiono skończyć z hukaniem, bo profesor miał już na oku kilku chłopców. Od jakiegoś czasu nazywał Kubę enzymem, więc chłopiec postanowił sprawdzić, o co chodzi i wyczytał, że enzym, to taki specyficzny ferment, katalizator, który jest niezbędny do zapoczątkowania i przebiegu reakcji, ale sam nie bierze w niej udziału.
- Gdyby nie fermentujące drożdże, panie profesorze, to zamiast pulchnego ciasta mielibyśmy twardy zakalec - zripostował pewnego razu Kuba i w tym momencie zrobił tak błyskotliwy wykład o enzymach, że cała klasa zaniemówiła z wrażenia, łącznie z profesorem.
Niedługo potem ktoś wymyślił kolejną zabawę, nagle w środku zajęć rozlegało się charczenie doprowadzające profesora do furii. Grzmiał o chamstwie, że kominy będą dymić chamstwem, jak ze szkoły po maturze wyjdą tacy technicy, a kiedy skończył tyradę, to znowu rozlegało się charczenie, które Kuba doprowadził do takiej perfekcji, że charczał z niewinną miną, patrząc stojącemu przy nim profesorowi prosto w oczy.
- No, co? Może teraz znowu ja, panie profesorze? - pytał po zakończeniu charczenia, udając skrzywdzoną niewinność.
- Nie, teraz nie ty, widziałem – odpowiadał profesor i Kuba siadał, żeby po chwili znowu zacharczeć.
Dokuczali profesorowi w ten sposób z sadystyczną bezlitosną uporczywością prawie do samych wakacji. Miesiąc przed wakacjami profesor bezbłędnie rozszyfrował wszystkich winowajców w sobie tylko wiadomy sposób, może ktoś zdradził, i zaczął się na lekcji pogrom. Zaczął wywoływać tych co mu charczeli do odpowiedzi i w ciągu dziesięciu minut wystawił siedem ocen niedostatecznych. Na następnej lekcji znowu przepytał całą siódemkę i postawiwszy każdemu po drugiej dwói, zakomunikował, że cała siódemka dostanie z chemii poprawki.
Blady strach padł na siedmiu wspaniałych, ale pocieszali się nawzajem, że przecież profesor nie może dać siedmiu poprawek, bo to by źle świadczyło o jego umiejętnościach. I faktycznie, tydzień przed końcem roku szkolnego dał zagrożonym poprawką szansę. Napisał na kartce mowę przebłagalną, którą winowajca musiał głośno odczytać na środku klasy i dopiero po takim pokajaniu następowało odpytywanie delikwenta i anulowanie niedostatecznej oceny. Podczas owych pokutnej drogi do Canossy przepraszało się pana profesora za swoje lekkomyślne młodzieńcze wygłupy, a pan profesor siedział sobie przy katedrze jak na tronie i słuchał z miną cesarza udzielającego maluczkim łaskawej audiencji. Jak się miało okazać, udzielał posłuchania, ale nie wszystkim, bo kiedy Kuba chciał poprawić dwóję, to mu nie pozwolił przepraszać.
- Ty byłeś prowodyrem i ty dostaniesz poprawkę - wyjaśnił.
Z początku próbował profesora prosić, ale kiedy się zorientował, że jego prośby nie odnoszą skutku, to postanowił wyjść z honorem z tej całej rozgrywki i przestał się płaszczyć.
- Panie profesorze - uderzył w fałszywą pokorę. - Ja wiem, że będę miał poprawkę, ale pomimo tego chciałbym przeprosić, bo bardzo się wstydzę swojego postępowania i chciałbym to jakoś chociaż trochę zadośćuczynić, naprawić.
- No, to mów - zgodził się profesor, zadzierając głowę do góry i podpierając się przy katedrze ręką, i Kuba rozpoczął orację.
- Mój kochany panie profesorze, tak dziś ciepło, ładnie na dworze, a ja jestem w wielkiej rozpaczy, bo nie wiem, czy mi pan wybaczy. Ulituj się nade mną panie i okaż mi zmiłowanie, bo jak raz jechałem na haju w tramwaju, to mnie konduktor złapał za ucho i było ze mną krucho za odłączenie pantografu, i najadłem się strachu...
I tak dalej, i tak dalej, nawijał profesorowi, co mu ślina na język przynosiła, a cała klasa pękała ze śmiechu.
- Nie słucham, nie słucham - powtarzał profesor, zatykając rękami uszy.
Tak to swoim brawurowym niepotrzebnym wygłupem przypieczętował Kuba swoją poprawkę.
Pojechał do domu i opowiedział o wszystkim mamie, a ona znowu z jego powodu po raz kolejny ciężko westchnęła i pojechała z nim do szkoły, gdzie dowiedziała się adresu profesora i poszli do niego oboje do domu, ale nie chciał z nimi rozmawiać. Chłopiec nie wiedział jeszcze wtedy, że profesor postanowił go nie przepuścić do trzeciej klasy.


Święty pierścień

Po przeczytaniu fragmentu o Ahedydzie można odnieś wrażenie, że Kuba miał w głowie tylko żarty, to nie będzie prawdą, bo w tym okresie również się rozwijał duchowo i dojrzewał. I tak na przykład dwudziestominutowa droga ze szkoły do internatu trwała u niego po lekcjach półtorej godziny, bo wstępował do napotykanych kościołów zachwycając się ich cudownym pięknem, rzeźbami, malowidłami, stylami, architekturą i wnętrzem. O upływającym czasie przypominały mu dopiero dźwięki zegarów i wtedy pospieszał do internatu, żeby zdążyć na obiad zanim zamkną stołówkę.
Naprzeciw szkoły wznosił się klasztor Ojców Kapucynów, i w okresie bożonarodzeniowym w przyklasztornym kościele pojawiała piękna ruchoma szopka. Na tle trójwymiarowej makiety miasta defilowały przed leżącym w żłobku Jezuskiem kłaniające Mu się postacie polskich królów, bohaterów, uczonych i poetów. Korowód zamykał Kościuszko na koniu i kiedy oddawał pokłon Jezuskowi, to w kościołach miniaturowego Krakowa rozjaśniały się witraże i rozlegało się bicie dzwonów.
Uczniowie technikum mieli kościele religię, na którą z klasy, do której uczęszczał chodziło wraz z nim kilkunastu chłopców. Katechezę prowadził proboszcz Bazyliki Mariackiej, który traktował uczniów z życzliwym szacunkiem. Każde jego wyważone, przemyślane słowo zapadało uczniom w pamięć jak padające w żyzną glebę ziarno i stanowiło po latach cenną wskazówkę, drogowskaz na dalsze życie.
Pewnego razu na początku katechezy do kaplicy wszedł wysoki uśmiechnięty duchowny w czerwonej kalotce, piusce na głowie i przez chwilę spoglądał na uczniów w życzliwym milczeniu. Katecheta podszedł do niego szybkim krokiem i z szacunkiem ucałował na jego palcu pierścień, a później uścisnęli się obaj szybkim serdecznym ruchem.
- Za kilka dni wakacje – powiedział przybysz i szepcząc po cichu słowa błogosławieństwa, uniósł rękę i pobłogosławił uczniów znakiem krzyża.
- To krakowski metropolita, arcybiskup, Karol Wojtyła, a w tym pierścieniu na palcu ma relikwie – szepnął siedzący obok Kuby kolega.
Podszedł do arcybiskupa i ucałował pierścień na jego palcu, a po nim podszedł i ucałował pierścień Kuba, i pozostali chłopcy.
Nie wiedzieli, że całują pierścień na palcu przyszłego świętego papieża, Jana Pawła Drugiego, który poprzerzucał mosty na przełomem tysiącleci, żeby ludzkość mogła po nich przejść bezpiecznie w dwudziesty pierwszy wiek trzeciego tysiąclecia. W bożej klepsydrze przesypywały się nieubłaganie ostateczne ziarenka końca czasów. Nie zdawali sobie jeszcze wtedy sprawy, że pozwolono im zagrać błogosławiony epizod w reżyserowanym przez samego Boga filmie o zbawieniu świata.


Pierwszy bunt

Nadeszły wakacje, po których czekała go poprawka z chemii, ale nie potrafił przemóc lenistwa i zabrać się do nauki, i pewnego razu, kiedy wracał późnym wieczorem do domu, to na dworze czekał na niego przed furtką ojciec.
- Gdzie byłeś? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, wymierzył mu siarczysty policzek, po którym posypały się następne.
Wytrzymał w milczeniu wszystkie uderzenia, a później powiedział spokojnie.
- Co, przypomniały ci się dawne czasy?
Odskoczył, kiedy ojciec chciał go znowu uderzyć i dodał.
- Od tej chwili nie będzie już więcej bicia, zrozumiałeś?
- Jak ty mówisz do ojca?!
- Zachowuj się jak ojciec, to cię będę traktował jak ojca.
Po tych słowach odwrócił się i odszedł z rozharataną przez ojca paznokciami szyją, bo zanim odchodził, to ojciec zdążył go dosięgnąć rozcapierzonymi szponami jednej ręki. Usiadł kawałek dalej obok kina na ławce i siedział zamyślony i ciągle jeszcze podminowany, ocierając krew spływającą z poranionej szyi.
- Co tu robisz?! – zatrzymał się przy nim wysoki mężczyzna.
- Uwierzysz, jak ci powiem, że czekam na tramwaj?
- Dokumenty!
- Nie mam!
- No, to idziemy na milicję.
- No, to chodźmy.
Mężczyzna ujął go mocno pod rękę i poszli obaj spacerkiem do miasta w stronę odległej o jakiś kilometr komendy.
- Jestem milicjantem po cywilnemu, bo wracam do domu po służbie i podszedłem do ciebie, bo niedawno okradli tu w pobliżu sklep spożywczy - odezwał się w końcu mężczyzna po drodze w miarę rozsądnie.
- Trzeba się tak było przedstawić od razu, możesz pokazać jakiś dokument, że jesteś milicjantem?
I w tym momencie zdenerwowany mężczyzna wykręcił mu do tyłu rękę i zaczął go uderzać pięścią po głowie.
- Zbój! Bandyta! - zaczął krzyczeć na całą ulicę i nad nimi otworzyło się w kamienicy okno, i wychylająca się z niego kobieta zaczęła wołać, że zaraz rozwali bandycie głowę doniczką.
- Łeb ci rozwalę, ty draniu! - groziła trzymaną w ręku paprotką. - Tylko się boję, że trafię w tego niewinnego chłopca!
I w tym momencie wystraszony milicjant spasował, i pociągnął go szybko za sobą do przodu.
Na plantach sprężył się w sobie i spróbował się tajniakowi bezskutecznie wyrwać, a chwilę potem zaszli obaj na milicję.
- Co ci się stało w szyję? – zapytali na komendzie, kiedy im pokazał szkolną legitymację.
- Zapytajcie ojca.
Posłali patrol do domu i po jego powrocie puścili go wolno.
Całe to zdarzenie opowiedział trójce przyjaciół i zaczęli na tajniaka organizować we czwórkę nagonki. Odbywało się to w ten sposób, że Kuba siadał na ławce, na plantach, a pozostała trójka na następnej kilkanaście metrów dalej i kiedy przechodzący tajniak ich minął, to wołali do Kuby.
- Chodź no tutaj! – krzyczeli za plecami tajniaka, który odwracał się wtedy gwałtownie, a oni udawali, że go w ogóle nie widzą.
Po kilku takich zaczepkach tajniak usiadł pewnego razu na ławce obok Kuby i poprosił o chwilę rozmowy.
Przeprosił za wcześniejsze zachowanie, dodając, że różnie w życiu bywa i że jeszcze może być kiedyś potrzebny, a potem wyciągnął na zgodę rękę i Kuba mu po chwili podał mu swoją. Spoglądał później z kolegami za odchodzącym alejką tajniakiem, który w dziennym świetle sprawiał żałosne wrażenie. Na jego wymiętej skacowanej twarzy straszyły pod napuchniętymi oczami obwisłe worki, a podczas rozmowy czuć było od niego alkohol.


Wakacyjne przygody

W wakacje wujek zatrudnił go w swoim sadzie do obierania śliwek. Razem z kilkoma chłopcami zrywali pachnące słońcem białe renklody, które później wujek załadował w skrzynkach na ciężarówkę i zabrawszy ze sobą syna i Kubę, pojechał sprzedać śliwki na Śląsk, bo tam można było uzyskać lepszą cenę.
Zajechali na bazar w Katowicach i prawie natychmiast ustawiła się do ciężarówki kolejka kupujących, bo po targowisku rozniosła się wieść o dużo taniej sprzedawanych śliwkach. Zbiegające się kobiety kupowały na zimowe przetwory od razu po kilkanaście kilo i zdenerwowane psuciem ceny straganiarki napuściły na wujka milicję, ale pokazał zaświadczenie, że sprzedaje śliwki z własnego sadu i patrol zostawił go w spokoju.
Po sprzedaniu kilku ton, na samochodzie zostało jeszcze wieczorem z czterysta kilo i wujek chciał je zabrać do domu, ale Kuba zaproponował, żeby go zostawić ze śliwkami do jutra, a po sprzedaniu wróci pociągiem. Zadowolony z takiego obrotu sprawy wujek zostawił go ze śliwkami na targowisku i kiedy nocą się ułożył pomiędzy skrzynkami do spania, to koczujące na straganach przekupki rozwinęły na drzemiącego chłopca okrążające natarcie.
- No, tak - zaczął się wtedy do nich skarżyć żałosnym głosem. - Wujek pojechał do domu, żeby się wyspać w ciepłym łóżku, a ja się muszę tutaj męczyć, bo moja mamusia jest mu winna pieniądze. - A pani, to mi całkiem przypomina mamusię – zwrócił się do najbardziej agresywnej przekupki.
Zaskoczone przekupki najpierw umilkły, a później zaczęły nadawać na wujka.
- Co to za wujek…
- To proszę pani starszy brat mojej mamusi...
- Ale żeby tak wykorzystywać chłopca, przecież tak nie można postępować z dziećmi!
- U nas, proszę pani, tak można, bo nasi tatusie walczyli przeciwko Rosjanom o niepodległość i teraz siedzą za to w więzieniach, a nasze biedne mamusie nie mają chleb.
- I nasze chłopy walczyły o polskość - odezwała się jakaś kobieta. - Kiedy się po rozbiorach odradzała Polska, to na Śląsku były przeciwko Niemcom trzy powstania.
Po chwili został obdarowany butelką gorącej kawy zbożowej i tak troskliwie opatulony ciepłymi śląskimi chustami, że smacznie przespał resztę nocy w przytulnym gniazdku do rana.
O poranku wyciągnął wagę i rozpoczął handel, a zdumione przekupki przyglądały mi się przez chwilę z niedowierzaniem, a potem zwołały naradę i kupiły od niego hurtem wszystkie śliwki, żeby im nie psuł ceny. Oczywiście przy hurtowej sprzedaży spuścił krakowskim targiem z ceny, dzieląc się z kupującymi połową zysku, ale i tak zarobił pokaźną sumę i jeszcze tego samego dnia wieczorem rozliczył się z wujkiem.
Dwa tygodnie później znowu pojechali ze śliwkami na to samo targowisko, ale rynek już był nasycony i wujek sprzedał śliwki w hurtowni. Hurtowa cena w śląskim skupie była wyższa, jak w ich rodzinnym mieście i zadowolony wujek odpalił siostrzeńcowi premię. W powrotnej drodze siedzieli ze starszym kuzynem pod plandeką na pace i nałożywszy sobie na głowy puste skrzynki, wrzeszczeli na skrzyżowaniach, na kierujących ruchem milicjantów. Najgłośniejszy koncert dali w rodzinnym mieście, gdzie wzniecili takie zamieszanie, że do wujka przyjechał za ciężarówką patrol milicji i wujek ich poczęstował w domu nalewką z wiśni na spirytusie.
Nadszedł sierpień i za namową Olka zatrudnił się w prywatnej cegielni, gdzie kolega pracował już od miesiąca, odwożąc od maszyny uformowane z surowej gliny cegły. Próbował i on odwozić surówkę od maszyny, ale nie dał rady, bo mu mdlały ręce i właściciel cegielni skierował go do murkowania, stawiania ażurowych murków z surowych cegieł, żeby się przesuszyły zanim pójdą do wypalania w piecu.
Nie na darmo się mówi, że trening czyni mistrza, z czasem nabrał w murkowaniu takiej wprawy, że jego zarobki stały się porównywalne z pensją Olka. Układał dziennie pięć tysięcy cegieł, co wymagało znacznej energii i dlatego rano wypijał na czczo przed śniadaniem dwa surowe jajka, a do pracy zabierał litr mleka i cztery bułki z masłem. Dzięki tej pracy wyrobił sobie zgrabną muskularną sylwetkę i po miesiącu tak okrzepł, że kiedy go zaczepiło na plantach dwóch chłopców, to podjął z nimi zwycięską walkę. Najpierw zrejterował ten słabszy, tchórzliwszy, a później już sobie łatwiej poradził z tym drugim, silniejszym.
Owego dnia przygniótł go w pracy źle postawiony murek i pomyślał, że to za karę, że się wdał w niepotrzebną bójkę. Przywalony mokrą glinianą surówką, zaczął wołać o pomoc, ale usłyszano go dopiero po kwadransie, jak przestała hałasować produkująca cegły maszyna. Przybiegł mu wtedy z pomocą Olek, który najpierw obwieścił wszystkim uradowanym głosem, że Kubę przygniótł murek, a dopiero potem pomógł mu się wydostać z gliny. Właściciel cegielni polecił mu wrzucić zniszczoną surówkę do maszyny, do ponownego przerobu, a za zniszczone cegły, kazał mu wyczyścić swój nowy, elegancki czeski motocykl.


Dwie poprawki

Poprawka z chemii wisiała nad nim przez całe wakacje jak miecz Damoklesa, ale nie potrafił się przemóc i zabrać się do nauki. Z końcem sierpnia pojechał do szkoły zdawać poprawkę i stojąc przed egzaminem na szkolnym korytarzu, otworzył na chybił trafił podręcznik do chemii i spojrzał na znajdujący się w książce wzór strukturalny kauczuku.
- Może akurat na to trafię - pomyślał, bo jak wiadomo, tonący chwyta się nawet brzytwy.
Mając dobrą pamięć wzrokową, wpatrzył się w litery i stanowiące wiązania kreski wzoru, a później wszedł do klasy i kazano mu wylosować trzy pytania.
Dwuosobowa komisja egzaminacyjna składała się z Alhedyda i profesorki uczącej go w pierwszej klasie chemii. Trochę liczył na jej przychylność, bo dostał od niej z chemii na koniec pierwszej klasy bardzo dobry. Uśmiechnął się do niej z ciepłą nieśmiałością, na co mu w odpowiedzi lekko skinęła głową, a później spojrzał na karteczkę z pierwszym pytaniem i przeczytał, że ma narysować... wzór strukturalny kauczuku!
Podszedł do tablicy i przymknąwszy oczy, odtworzył widziany przed chwilą rysunek, a później go przeniósł na tablicę i stanął potulnie z boku ze spuszczoną głową.
- No, kolego - powiedziała profesorka do Alhedyda. - Taki wzór narysować z pamięci, musiał się uczyć przez całe wakacje.
- Skinął potakująco głową i stojąc skromnie z boku tablicy z kawałkiem kredy w ręce, nawiązał do pierwszej klasy, żeby jeszcze bardziej zwiększyć swoje szanse.
- Jak dostałem od pani w pierwszej klasie dwie dwóję, to się rozpłakałem i od tego czasu się uczę.
- Pamiętam, pamiętam, a pamiętasz, jak się wlewa wodę do kwasu? - zapytała podchwytliwie.
Nie wolno wlewać wody do kwasu, tylko wlewa się kwas do wody, bo inaczej dojdzie do wrzenia i rozprysku - skorygował i dopowiedział wymyśloną na poczekaniu rymowanką. - Pamiętaj, techniku młody, wlewaj zawsze kwas do wody, a nigdy wodę do kwasu, bo narobisz ambarasu.
Zachwycona profesorka powiedziała, że sobie to zapisze, a milczący dotąd Aldehyd zadał mu wtedy tak trudne trzecie pytanie, że zmilczał, bo w ogóle nie zrozumiał o co w nim chodzi.
Kazano mu wyjść na korytarz, gdzie czekał na werdykt, oparty o parapet okna. Po chwili wyszła profesorka i powiedziała, żeby poszedł do swojej klasy, więc wrócił do kolegów i usiadł na swoim dawnym miejscu. I tak to wszystko trwało przez jakiś czas w zawieszeniu, i dopiero po dwóch tygodniach wychowawczyni zapytała go na lekcji matematyki, czy zdał poprawkę.
- Odpowiedziałem na dwa z trzech pytań i profesorka powiedziała, żebym poszedł do swojej klasy - wyjaśnił.
Czuł, że sprawa dalej wisi na włosku i jak się później okazało, słusznie przeczuwał, bo Aldehyd nie chciał mu uznać poprawki, ale w końcu przeważył głos trzymającej jego stronę profesorki.
Zaczął chodzić do trzeciej klasy, ale z powodu poprawki stracił prawo do internatu i zaczął dojeżdżać do szkoły z domu, pięćdziesiąt kilometrów pociągiem. Miało to między innymi i ten ujemny skutek, że już się nie mógł przysłuchiwać w internacie uczącym się głośno na sali kolegom i przyswajać sobie w ten sposób przerabiany materiał. I tak się zaczęły jego problemy z matematyką, a konkretnie z logarytmami, bo matematyczka nie dawała mu spokoju, kiedy się zorientowała, że mu się nie chce uczyć.
Nie potrafił przemóc lenistwa spotęgowanego awersją do nielubianej matematyki, chociaż gdyby się przyłożył, toby się nauczył bez problemu sama nauka, bo sama nauka, jako taka, nie sprawiała mu większych trudności. I tak na przykład, kiedy profesorka wyjaśniała na tablicy twierdzenie o trzech prostopadłych i wyczuł, że mu tego tematu nie popuści, to w ciągu godziny wykuł temat na blachę i kiedy na lekcji został wywołany do odpowiedzi, to naszkicował rysunek na tablicy i przeprowadził dowód z taką szybkością, że mająca szybką wymowę profesorka myślała, że ją przedrzeźnia. Nie mogło jej się pomieścić w głowie, że ktoś potrafił zreferować temat szybciej, niż ona. Przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu, a później powiedziała, żeby wrócił na miejsce i to właśnie wtedy dostał od niej jedyny dobry stopień z odpowiedzi. To znaczy z ustnej odpowiedzi, bo jeżeli chodzi o klasówki, to wielokrotnie otrzymywał dobre stopnie, zwłaszcza z geometrii przestrzennej i ulubionych zadań tekstowych, w których trzeba było znaleźć niewiadomą.
Jak widać, potrafił się nauczyć, ale w owym czasie ważniejsze dla niego były figle, wygłupy.
- Co tobie pisze na tarczy? – zapytała go pewnego razu matematyczka podczas klasówki.
Też sobie wybrała moment.
Chodziło o to, że dyrektor stawał rano w szkole na schodach i sprawdzał, czy uczniowie mają na rękawach przyszyte tarcze, więc Kuba, chcąc mu zagrać na nosie, poprzestawiał na tarczy litery, tworząc z miasta Kraków, anagram... krówka. Powycinał litery żyletką wraz z kawałkami sukna i poprzyklejał je później z powrotem, ale już w innej kolejności. Nie na darmo się mówi, że najciemniej pod latarnią, bo sprawdzający tarczę dyrektor, przez kilka miesięcy nie zauważył, co na niej pisze. Dopiero teraz matematyczka zauważyła na tarczy krasulę i tak na nią, co chwila spoglądała jakby się chciała napić mleka. Oczywiście po tej dekonspiracji wymienił tarczę na właściwą.
Nadeszła wiosna i po lekcjach zaczęli jeździć do parku Jordana, gdzie wypożyczali w recepcji piłkę i grali w nogę na pobliskich błoniach. Pod koniec roku szkolnego siedzieli po skończonej grze na trawie i przysłuchiwał się znudzony, jak koledzy się zastanawiają, jakie stopnie otrzymali na koniec roku.
- Chodźcie, to wam pokażę - powiedział w pewnym momencie.
Wiedział, że profesorowie posyłają czasem uczniów do pokoju nauczycielskiego po dzienniki, więc przypuszczał, że nikt nie zwróci na niego uwagi, kiedy będzie zabierał dziennik z regału.
Poszli całą paczką do szkoły, gdzie koledzy schowali się do toalety, a on zapukał do pokoju nauczycielskiego i ukłoniwszy się grzecznie, zabrał z przegródki dziennik swojej klasy i wyszedłszy na korytarz, zmierzał do czekających w ustępie kolegów. Zrozumiał, że sytuacja może przybrać niekorzystny obrót, kiedy dostrzegł idącego z przeciwka, rozmawiającego z wizytatorem dyrektora. Minął ich szczęśliwie, powiedziawszy dyrektorowi, dzień dobry, i kiedy już się zanosiło, że burza go ominie, usłyszał skierowane do siebie pytanie.
- Gdzie niesiesz ten dziennik?
- Do klasy - próbował ratować sytuację.
- A kto tam ma lekcję?
- A nikt.
- Będziesz miał przez ten dziennik duże nieprzyjemności - powiedział dyrektor, zabierając dziennik i czerwieniejąc po kołnierzyk białej wykrochmalonej koszuli.
Te same słowa powtórzył po tygodniu, kiedy się spotkali na schodach.
Dowiedział się później, że dyrektor wnioskował dla niego o dwóję z zachowania, co by się równało wyrzuceniu ze szkoły, ale wybroniła go wychowawczyni, która na zakończenie trzeciej klasy dała mu na opamiętanie poprawkę z matematyki.


Upadek

Gniotła go ta poprawka z matematyki przez całe wakacje, ale podobnie, jak przy wcześniejszej poprawce z chemii, nie potrafił przemóc lenistwa i zabrać się do nauki. Nie należy lekceważyć lenistwa, bo nie na darmo jest wymieniane, jako siódmy grzech główny.
Na kończenie wakacji urządzili popijawę, po której poszli we czwórkę do miasta i na plantach doszło do starcia pomiędzy nim a pijanym mężczyzną. Nie pozwolił się pijanemu do siebie zbliżyć, uderzając go turystycznym workiem z czterema butelkami po winie. Wyglądało to mniej więcej w ten sposób, że dążący do zwarcia pijak robił krok do przodu, a on do tyłu i grzmocił atakującego workiem w głowę. Doszli w ten sposób do narożnych łańcuszków i tutaj zmienił taktykę, przeskakując tam i z powrotem przez łańcuszki i grzmocąc workiem gramolącego się za nim pijaka. I tak to trwało do momentu, dopóki przy którymś przeskoku nie skręcił nogi, bo wtedy role się odwróciły na jego niekorzyść. Nie mogąc przeskakiwać przez łańcuszki, opuścił pole bitwy czując na plecach oddech pijaka, ale nie doszło do zwarcia, bo Rysiek z kolegami zastąpili napastnikowi drogę, który na widok czwórki kolegów zdecydował się opuścić pole bitwy.
Niedługo potem rozeszli się do domów, do których trafili po najrozmaitszych perypetiach. Rysiek pomylił w bloku piętra i miał niemiłą przeprawę z sąsiadem, bo jego klucz do mieszkania nie pasował do zamka sąsiada, a Leszek do północy tłumaczył rodzicom, jak go mają wychowywać, żeby wyrósł na porządnego człowieka. Jeżeli chodzi o Kubę, to jakoś powolutku dokuśtykał do domu.
Zbudził się następnego dnia koło południa i zobaczył stojącego nad nim ojca.
- Wcześnie zaczynasz mój synu - zaczął ojciec patetycznym głosem.
Wstał, ale nie potrafił ustać na spuchniętej skręconej nodze, więc położył się z powrotem i wtedy podeszła mama, i przypomniała, że dzisiaj ma jechać zdawać poprawkę, i wtedy wtulił głowę w poduszkę, odwrócił się do ściany i zasnął. Po tygodniu zawiózł do szkoły załatwione przez mamę zaświadczenie od lekarza, że nie mógł przyjechać, bo miał skręconą nogę, ale mający go na oku dyrektor zagiął na niego parol i nie pozwolił mu na zdawanie poprawki w dodatkowym terminie.
- Powiedziałem ci, już wcześniej dwa razy, że będziesz miał przez ten dziennik duże nieprzyjemności - zakończył.
- Przez dziennik i przez Ryśka - odmruknął.
- Przez jakiego Ryśka? - zainteresował się dyrektor.
- Przez kolegę, który dzień przed poprawką zorganizował pijaństwo.
- Nie wiedział, że masz następnego zdawać poprawkę?
- Wiedział.
- Masz nauczkę, żeby unikać fałszywych przyjaciół.
Spojrzał na surowo zaciśnięte usta dyrektora i wyszedł z gabinetu, zrozumiawszy, że trzeba powtarzać trzecią klasę.
Nie potrafił się odnaleźć wśród nowych kolegów, nie potrafił się zaaklimatyzować w nowej klasie, nie potrafił się pogodzić z przegraną. Pełen wewnętrznego buntu nie pozwalał się pytać na lekcjach, mówiąc, że jest nieprzygotowany i żeby mu wpisać dwóję. Zaczął chodzić na wagary i na półrocze miał opuszczone trzysta godzin, i dwóje z siedmiu przedmiotów, nawet z ulubionej historii, którą w ubiegłym roku umiał na bardzo dobrze. Uczący go teraz historii Czacha dawał mu dwóję za dwóją, bo głupiec liczył, że mama będzie mu dalej przywozić kiełbasę.
Dojeżdżał do szkoły pociągiem na popołudniu, ale zamiast na lekcje, szedł do świetlicy dla młodzieży dojeżdżającej przy ulicy Worcella w pobliżu kolejowego dworca, gdzie spotykał się z podobnymi do siebie wagarowiczami. Grali w ping ponga lub w szachy i spędzali czas na studiowaniu w gazecie repertuaru kin, do których chodzili na popołudniowe seanse. Do domu wracał późnym wieczornym pociągiem po dwudziestej pierwszej. Zjadał zostawiony dla niego przez mamę w piekarniku obiad i zasypiając koło północy, spał na drugi dzień do południa, a potem znowu jechał na wagary. I tak mu mijały kolejne dni, tygodnie i miesiące na bezowocnej, bezcelowej słodko gorzkiej włóczędze obrzeżami życia.
Miał żal do dyrektora, że zagiął na niego parol i jak małe dziecko, które na złość mamie postanowiło sobie odmrozić uszy, postanowił w nim wzbudzić wyrzuty sumienia, każąc go za surowość swoim coraz bardziej pogłębiającym się upadkiem.
- Popatrzcie, coście ze mną zrobili - zdawał się mówić swoim postępowaniem, nie zdając sobie prawy, że to przede wszystkim jego wina, a pozostałych to mniej więcej tyle obchodzi, co zeszłoroczny śnieg.
Czuł, że nie musiano tak z nim postąpić, że wyrządzono mu krzywdę i z owego czasu powtarzania trzeciej klasy technikum zachował tylko kilka dobrych wspomnień.


Dobre wspomnienia

Pierwsze dobre wspomnienie, to jesienna wycieczka klasy na nazywaną Diablakiem Babią Górę. Powędrowali górskimi szlakami przez kolorowo płonące lasy i dotarli pod wieczór do schroniska na Babiej, gdzie spotkali wycieczkę licealistek, z którymi siedzieli na świetlicy, słuchając związanych z Babią Górą opowieści. Legenda mówi o Diablaku, że to zbójnicka frajerka, dziewczyna, która skamieniała nie mogąc się doczekać na swojego harnasia.
Zasnęli koło północy na podszytym wiatrem poddaszu schroniska, zapatrzeni w okna, przez które widać było na niebie rozświetlone księżycem obłoki... Faluje światło pośród chmur i słychać śpiew z oddali, zawodzi z wiatrem zbójców chór, że się frajerka żali, że tylko świst i wiatru gwizd, i tylko tyle świata, zbójnicki los, poświstu głos, jesienny koniec lata. Koniec lata...
Kiedy rano wstali, zobaczyli, że ziemię spowijają mgielne zasłony, o wyjściu na szczyt nie było mowy i wycieczka wyruszyła w powrotną drogę. I tak to Kuba po raz drugi musiał się pogodzić, że nie było mu dane stanąć na szczycie Babiej. Od tego czasu zaczął traktować Diablaka jako personifikację szklanej góry, w zdobyciu której przeszkadzają mu jakieś niedobre czary i postanowił sobie, że w przyszłości postara się stanąć zwycięsko na szczycie Babiej.
Kolejne dobre wspomnienie, to pokonany strach przed ciemnością, uratowany przed spaleniem dom rodzinny i znajomość z Jaskółką.
Jeżeli chodzi o pokonany strach przed ciemnością, to wiązał się on z żydowskim cmentarzem, który mijał po drodze późną nocą, kiedy wracał ze szkoły. Idąc od pociągu miał do wyboru dwie drogi, krótszą ciemną ulicą obok żydowskiego cmentarza i dłuższą oświetlonymi ulicami miasta. Za każdym razem toczył ze sobą wewnętrzną walkę i bywało, że wybierał dłuższą drogę przez miasto, bo droga obok nazywanego kierkowem cmentarza kojarzyła mu się z zasłyszanymi w dzieciństwie opowieściami o duchach. I tak to trwało do pewnej wietrznej nocy, kiedy to idąc obok wznoszącego na obrzeżach miasta kierkowa, usłyszał bicie zegara.
- Bim, bam - dobiegło do niego pochmurną nocą z kościelnej wieży. - Dwunasta, godzina duchów – skojarzył. - Zawrócę i pójdę przez miasto.
Stał na środku drogi, siłując się ze strachem, a później postanowił się z nim zmierzyć, żeby się przekonać czy ten strach naprawdę jest taki strachem jak straszy, czy też po prostu ma tylko tak szeroko otwarte wielkie oczy, że widzi, to co czego nie widzi, bo tego nie ma.
- A dokądże ja tak ciągle będę przed tobą uciekał - pomyślał, pełen narastającego w nim buntu i podszedłszy do cmentarnego muru, oparł na nim ręce.
Spoglądał przez chwilę w nieodgadnioną ciemność, a potem przeskoczył przez mur na cmentarz i stanął pomiędzy majaczącymi w mroku konturami stojących i poprzewracanych macew.
Stał, przytulając wyrywający mu się z objęć strach i coraz śmielej spoglądał po grobach, i w końcu strach osłabnął, bo strach się żywi przerażeniem i beznadzieją chwili. Po kilku minutach był już na tyle spokojny, że opuszczając kierków posiedział jeszcze chwilę na ogradzającym cmentarz murze. To właśnie owej nocy poskromił strach przed ciemnością i od tego czasu zaczął wracać do domu krótszą drogą.
Jeżeli chodzi o uratowany przed spaleniem dom rodzinny, to ocalił go właśnie owej nocy. Gdyby się wówczas wycofał, gdyby wracał do domu okrężną drogą przez miasto, to przypuszczalnie nie zdążyłby zapobiec pożarowi. Po wejściu na podwórko poczuł swąd spalenizny i szukając źródła dymu, dotarł do przybudowanej do domu stajni. Zapach spalenizny był tutaj dużo silniejszy, ale chociaż się rozglądał uważnie na boki, to nigdzie nie dostrzegł ognia pomyślał, że ktoś gdzieś pali ognisko.
- Ognisko? O tej porze?! – zreflektował się po chwili.
I w tym momencie usłyszał za sobą syk i odchodząc, odwrócił jeszcze do tyłu głowę i spojrzał w niewielkie okienko stajni.
Zmartwiał z przerażenia, kiedy zobaczył, że widoczny przez okienko sufit świeci czerwonym blaskiem. Z wypalonej w drewnianej powale, wielkiej jak koło od wozu dziury, spadały kawałki rozżarzonego drewna i gasły z sykiem na mokrej słomianej ściółce. Stara spróchniała powała stajni tliła się już tak od kilku godzin i w każdej chwili mogła wybuchnąć ogniem.
Wbiegł do domu i pobudził domowników, a potem, cały czas działając jak w transie, uciągnął wiadro wody z głębokiej na dwadzieścia metrów studni. Przy ciągnięciu wody, obracająca się w jego ręku korba kołowrotu kręciła się jak szalona i nie pozwolił jej sobie wyrwać młodszej siostrze, która chciała mu ją odebrać z zazdrości, że to nie ona ratuje dom przed spaleniem. Przypuszczalnie już wtedy myślała o tym, żeby mu odebrać z ojcowizny wszystko, co tylko potrafi.
Wyspindrał się z wiadrem wody na strych stajni po wrotach stodoły i zaczął ostrożnie oblewać naokoło rozżarzoną dziurę strumykiem wody, oddzielając ją od składowanej na strychu słomy.
- Chluśnij wodą - doradzała z dołu siostra, ale on wiedział swoje.
Oblewał powoli dziurę, zataczając wodą zbliżające się do ognia coraz mniejsze kręgi i w końcu dał się słyszeć syk gaszonych ogników.
Zapobiegł pożarowi w ostatniej chwili, bo gdyby ogień doszedł do składowanej nad stajnią słomy i do zawalonego sianem strychu drewnianego domu, to nastąpiłby tak gwałtowny wybuch pożogi, że domownicy obudzili by się dopiero w momencie śmierci... Od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas, Panie.
Jak się później okazało, sprawcą nieumyślnego podpalenia był podpity ojciec, który wszedł wieczorem do stajni z zapaloną świeczką i trzymał ją w uniesionej nad głową ręce, a płomień, jak wiadomo, ciągnie z ciepłym powietrzem do góry.


Jaskółka

Wspomnienie o jaskółce wiąże się z dojazdami do szkoły, a konkretniej z powrotami do domu późnym wieczorem o zmierzchu. Jak to było wśród dojeżdżającej pociągiem młodzieży w zwyczaju, chodził po wagonach, zaglądając do przedziałów w poszukiwaniu znajomych i tak pewnego razu zwrócił uwagę na śliczną buzię siedzącej w przedziale dziewczyny. Kiedy się na nią znowu po kilku dniach natknął, to wszedł do przedziału i usiadł naprzeciwko niej w milczeniu, i tak sobie od tego czasu oboje obok siebie przez kilka miesięcy jeździli, i udawali, że się nie widzą.
Dziewczyna wysiadała trochę wcześniej w pobliskiej Bochni, a on zasmucony rozstaniem jechał jeszcze kawałek dalej do Brzeska, pocieszając się myślą, że jutro znowu pojadą razem. Nawiązała się pomiędzy nimi taka jakaś dziwna, niewidzialna i subtelna nić sympatii, tak śliczna, że naprawdę nie potrzebowali niczego więcej do szczęścia. Chodzącą do technikum kolejowego czarnowłosą dziewczynę o delikatnej uroczej buzi nazywał w myślach jaskółką... Pod skrzydłami zmierzchu, gdy noc z nieba zlata, jeździła z nim razem dziewczyna skrzydlata, otwierała książkę, w przedziale czytała, wysiadała wcześniej, wcześniej wysiadała. Wysiadała wcześniej, niedaleko domu, o swojej miłości nie mówił nikomu. O swojej miłości nikomu nie mówił, żeby nie ukradli, żeby jej nie zgubił.
Raz wszedł do przedziału jakiś jej znajomy chłopak i usiłował ja pogłaskać, ale tak ostro na niego wtedy spojrzała, że wyniósł się zmieszany z przedziału bez słowa.
Trzynastego kwietnia skończył wiosną osiemnaście lat i zdecydowawszy się rzucić szkołę, poszedł do dyrektora po zwrot dokumentów.
- Rodzice wiedzą? - zapytał dyrektor.
- Nie muszą - odpowiedział lodowato. - Za mnie do szkoły chodzić nie będą.
Stał w gabinecie dyrektora i patrzył zimno na jego pochylony nad biurkiem profil. Stojący na biurku, wysoki na kilkadziesiąt centymetrów posąg Tadeusza Kościuszki pokazywał szablą kierunek ku majaczącym na horyzoncie kolejnym szczytom szklanych gór... Śni mu się szklana góra, niepokój rośnie, rezygnuje ze szkoły o życia wiośnie. Rezygnuje ze szkoły, dale wołają, pluszcze chwila o chwilę i przepływają. Szemrzą fale w strumieniu, w roześmianej zabawie, że przeżycia, to baśnie, które śnimy na jawie.
Po chwili milczenia dyrektor zawołał sekretarkę i polecił jej wydać dokumenty. Zabrał papiery i poszedł do kina, a po skończonym filmie do kolejnego na następny i w ten sposób doczekał do wieczora. Późnym wieczorem wracał pociągiem do domu i po raz ostatni siedział naprzeciwko jaskółki. Chciał się do niej odezwać, ale nie potrafił, bo się obawiał, że wszystko zepsuje i w końcu dziewczyna wstała, i skierowała się do wyjścia.
- Przecież, jak wysiądzie, to już jej więcej nie zobaczysz!!!
Zawołało jego zasmucone serce i tak rozpaczliwie zaczęło uderzać o zamkniętą klatkę pięściami, że wstał jak nieprzytomny i poszedł za jaskółką do wyjścia.
Wysiedli z pociągu i szli obok siebie po peronie, i w końcu dziewczyna spojrzała pytająco, i wtedy zaczął jej wyjaśniać, że rzucił szkołę i że już więcej nie będzie dojeżdżał.
- Daj mi swój adres - poprosił. - Napiszę do Ciebie, nawet jak nie wiadomo gdzie i jak daleko wyjadę.
Spoglądała na niego zmieszana nie wiedząc, jak zareagować.
- Przecież my się już dobrze znamy - dodał cicho z nieśmiałym uśmiechem.
Skinęła głową, wyciągnęła z plecaka zeszyt i na wydartej z niego kartce napisała swój adres.
Wziął kartkę i schował do kieszeni, a później jeszcze długo stali na peronie i niewiele mówiąc, spoglądali na siebie w milczącym zachwyceniu. Po torach przejeżdżały w obie strony pociągi, a kiedy nadjechał ostatni, po którym już żadnego dla niego nie było do rana, to wskoczył do ostatniego wagonu i odjechał, stojąc w drzwiach na stopniach i podnosząc do góry, uniesioną w pożegnalnym geście rękę.
Ani do niej później nie napisał, ani już się z nią więcej nie spotkał. Raz mu tylko mignęła po latach na ulicy, kiedy przejeżdżał autobusem przez jej miasto. W osiemnastej wiośnie życia po raz kolejny pomylił kierunki, coraz bardziej się oddalając od wiecznie zielonych pastwisk, czekających na niego w zalanej wiecznie wschodzącym słońcem dolinie, w cieniu drzew nad wodą płynącej ku wieczności rzeki.


- Wzloty, upadki znoszę na przemiany, czym ja przeklęty, czy może wybrany?
- Iskrę boskości wcieliłem w człowieka, idziesz do domu, Dom na ciebie czeka.




Rozdział trzeci


Po zrezygnowaniu ze szkoły zatrudnił się w krakowskim Elektro montażu, który miał file porozrzucane po całym mieście. Dano mu dużą skórzaną torbę podobną do tych noszonych przez listonoszy i zrobiono gońcem w dyrekcji. Czuł się upokorzony tą pracą i po tygodniu ją rzucił, a szkoda, bo była lekka i nieźle płatna w pobliżu pańskiego stołu. Powinien był w niej wytrwać i zapisać się do technikum dla pracujących, ale omotany lenistwem, po raz kolejny popłynął z prądem.
Niedługo potem przyjął się w rodzinnym mieście do pracy w cegielni. Z początku dano go do lżejszej pracy, naciskał na pulpicie kolorowe guziki, ale po dwóch tygodniach przeniesiono go do katorżniczej pracy przy kopaniu gliny. Przemoczony padającymi bez przerwy deszczami, wytrzymał przy glinie kolejne dwa tygodnie i po wzięciu głodowej miesięcznej wypłaty, cisnął łopatą i więcej już go w cegielni nie widzieli.


Azoty

W sierpniu mama wychodziła mu pracę w odległym o trzydzieści kilometrów kombinacie chemicznym, gdzie go zatrudniono jako elektromontera. Dojeżdżał do pracy pociągiem i ciągle chodził niewyspany, bo musiał wstawać o piątej rano. Fiołkowaty brygadzista nie pozwalał mu załączyć szlifierki, żeby sobie mógł naostrzyć przecinak, musiał się go pytać o pozwolenie. Przez jakiś czas się pytał, a później się zbuntował i doszło pomiędzy nimi do nierozstrzygniętej bitki, po której brygadzista spasował i zostawił go w spokoju.
Najgorzej było zimą na zaśnieżonych oblodzonych estakadach, bo do metalowych konstrukcji przymarzały podczas pracy ręce, więc żeby jakoś przetrzymać największe mrozy, poparzył sobie żelazkiem palce u lewej ręki. Dostał od zakładowego lekarza siedem dni zwolnienia, a później jeszcze siedem, bo posypywał rany cukrem, żeby się za szybko nie zagoiły. To była ciężka długa zima, więc po miesiącu pracy poszedł do innego lekarza i zaczął symulować grypę.
- Proszę się rozebrać! – warknął lekarz, więc zapytał, czy cały.
- Do połowy, dlaczego się tak chamowato odzywacie?
- Ja?
- Wy!
- Wy, to znaczy my, to znaczy wy!
Wycelował w lekarza palcem i został przez niego spopychany, i wypchnięty do pełnej ludzi poczekalni.
Ubierał się powoli, trzymając w rękach wyrzucone za nim ubranie i udawał, że nie widzi uśmieszków siedzących na ławkach ludzi, a potem poszedł na skargę do kierownika przychodni, który kazał mu poczekać na wyjaśnienie sprawy. Kiedy usiadł z powrotem w poczekalni, to podszedł do niego ten lekarz, który go wcześniej wyrzucił z gabinetu i pochyliwszy się nad nim z założonymi do tyłu rękami, zapytał zaczepnie.
- No co? No, co? No, co?!
- A z czym, panie doktorze.
- Chodź pan do gabinetu.
- Jeżeli pana obraziłem, to ja pana bardzo przepraszam – lekarz wyciągnął do niego w gabinecie rękę.
- To ja pana przepraszam, panie doktorze.
- Dobrze, dobrze, ile tego zwolnienia, pięć dni? Pięć? Do niedzieli?
- Ja naprawdę jestem chory...
- Dobrze, dobrze…
Wychodząc ze zwolnieniem z gabinetu spotkał się z nadchodzącym kierownikiem przychodni, któremu wyjaśnił, że już wszystko w porządku.
Zaprzyjaźnił się później z tym porywczym lekarzem, okazał się porządnym człowiekiem, i czasem mu przywoził z Węgier w formie drobnych upominków jego ulubioną pastę, Arany, z mielonej ostrej papryki.
Minęła zima, a po niej wiosna i lato, pod koniec którego zapisał się we wrześniu do zaocznego technikum w odległym o sto kilometrów od domu Rzeszowie i zaczął jeździć do szkoły w weekendy.


Dotyk śmierci

Nie wierzył, nie potrafił zrozumieć, że prąd może człowieka złapać i nie puścić.
- Jak to mnie może złapać? - nie dowierzał. - Przecież, jak poczuję, że mnie kopie, to cofnę rękę.
Nie rozumiał, że prąd powoduje mimowolny skurcz mięśni i wysyłane z mózgu polecenia otwarcia ręki nie mają mocy. Nie potrafił tego pojąć i pewnego deszczowego poranka, kiedy wiatr przewalał nisko nad ziemią ciężkie ołowiane chmury, życie udzieliło mu drakońskiej lekcji poglądowej, żeby się wyzbył niedowiarstwa, żeby się nauczył pokory.
Ten pochmurny deszczowy dzień zaczął się dla niego pechowo, bo zapomniał zabrać z domu miesięcznego biletu i w pociągu miał starcie z konduktorem, a do tego cały był jakiś taki przeziębiony, zakatarzony, zmęczony. Ciekło mu z nosa, kaszlał, a unoszące się w powietrzu trujące wyziewy chloru i amoniaku tworzyły nad ziemią drażniącą płuca, toksyczną żrącą zawiesinę. Zaraz z samego rana poszli naprawiać oświetlenie placów, wychodzili po drabinach na słupy, ściągali nieświecące jarzeniówki w hermetycznej oprawie i po naprawieniu montowali je z powrotem na słupach. Dwie lampy naprawił bez większych problemów, ale z trzecią zaczęły się kłopoty. Jak się zaświeciła jedna rura, to druga gasła, a jak się zajarzyły obie, to przestawała świecić trzecia i tak w koło Macieju, jak na dyskotece, nie można było dojść końca. Zabrał więc lampę do hali i oparłszy o ścianę, podłączył ją prowizorycznie dwoma przewodami do gniazdka i zaczął dokładnie sprawdzać. Każda z rur jarzeniowych posiadała nazywane starterem urządzenie rozruchowe, a ponieważ wiedział, że startery często się psuły, to postanowił je sprawdzić i kiedy ujął w palce metalową obudowę startera, to już nie potrafił od niej oderwać ręki.
- Złapało mnie! - pomyślał przerażony, usiłując bezskutecznie oderwać zaciśniętą na starterze rękę.
Porażenie było bardzo silne, bo stał w przemoczonych butach na mokrej betonowej posadzce, przez co to miał zmniejszoną oporność i prąd przepływał przez niego wartkim strumieniem jak woda z odkręconego kranu. Z tą różnicą, że z kranu płynie woda, a z niego wyciekało z prądem życie. Zdawało mu się, że wiruje w powietrzu jak oderwane od samolotu śmigło, które z okropnym warkotem spada na ziemię, żeby się o nią roztrzaskać. Znowu ponowił daremną próbę oderwania zaciśniętych na starterze palców.
- Nie da rady! Nie da!!! Mieli rację! Mieeeeeliiiiiii…
Przez głowę przebiegały mu ostatnie świadome myśli i resztką przytomności zwrócił się cały ku Bogu.
- To już, Boże, mój koniec, umieram! Umieram i robię żal doskonały, prosząc, żebyś mi darował winy i przyjął mnie po śmierci przyjął do swojego królestwa. Jak się robi żal doskonały?! Jak się robi żal doskonały?! Jak???!!! To jest, Boże, mój żal doskonały! Booooożeeeeeee…
Ocknął się w kałuży wody na betonowej posadzce, obok leżała oparta wcześniej o ścianę lampa. Pociągnął ją za sobą podczas upadku i podpięte do niej przewody były na szczęście na tyle krótkie, że wypadły z gniazdka, ocalenie przyszło w ostatniej chwili.
Siedział oszołomiony na betonie i patrzył zawstydzony na biegnących w jego stronę, pracujących nieopodal więźniów. Wstał, jak gdyby nigdy nic i zaczął dalej w milczeniu naprawiać lampę, a więźniowie wrócili do pracy. Nie zastanawiał się wtedy głębiej nad tą całą sytuacją, nie widział stojącego skromnie z boku Anioła Stróża, który czuwając nad swoim niesfornym podopiecznym, dosłownie w ostatniej chwili wytrącił przewody z gniazdka machnięciem swoich anielskich cudownych skrzydeł.
Tydzień później słuchał z kolegą i dwoma dziewczynami koncertu Czerwonych Gitar w przyzakładowym domu kultury tarnowskich Azotów. To było naprawdę mocne uderzenie. Lawinowy dźwięk rozedrganych lawiną akordów strun, runął ze sceny jak szalejące tornado i rozwaliwszy dach na budynku, sprawił że ludziom wyrosły skrzydła i poszybowali z wiatrem melodii do siódmego nieba. Dolecieli do niebieskiej bramy, zakołatali w zamknięte wrota i czekali na nadejście świętego Piotra, ale wcześniej skończył się koncert i trzeba było wrócić na ziemię. Umilkły przepełnione uniesieniem dźwięki, dach powrócił na swoje miejsce i na powrót zaczęły normalnie tykać zegary. I tylko jeszcze przez chwilę drżało w powietrzu echo nostalgicznych piosenek Klenczona o dziewczynie z kwiatami we włosach i dźwięczała jego obietnica, że kiedyś ją zawoła na pewno.
Nie sposób opisać, co się działo po koncercie, Sodoma i Gomora na szczycie wieży Babel, to za mało powiedziane. Muzyków otoczył tłum rozwrzeszczanych rozhisteryzowanych fanek, którym piosenkarze rozdawali wypisywane kolorowymi flamastrami autografy. Stanął z kolegą z boku, bo rozgorączkowane dziewczyny pobiegły po autografy i z pobłażliwymi uśmiechami podziwiali tę drugą spontanicznie zaimprowizowaną część koncertu.


Dziewczyna z liliami

Julię poznał jesienią w parku, kiedy pod stopami szeleściły rozgarniane nogami liście. Szykujące się do odlotu ptaki obsiadły odświętnie przybrane drzewa, które wyglądały jak pełne ruchu i gwaru dworcowe poczekalnie. Całe ptasie rodziny siedziały spakowane na walizkach i co chwila zrywały się niespokojnie do lotu, i opadały z powrotem na gniazda, jakby sprawdzały, czy dobrze pozamykane okna i czy wszędzie pogaszone światło.
Para siwiuteńkich jak gołąbki staruszków siedziała w alejce na ławce, kobieta lekko, jakby od niechcenia musnęła policzek mężczyzny, a później spoglądali oboje gdzieś daleko, gdzie na drugim brzegu wiecznie zielone lasy. Pełen nostalgicznej zadumy był ten pogodny urokliwy początek jesieni, kiedy poznał Julię włócząc się po parku łagodnie rozświetlonym, wrzesiennie przygrzewającym słońcem. I nagle jego serce zaczęło śpiewnie uderzać, bo zobaczył nadchodzącą z przeciwka dziewczynę o ciepłych, pełnych głębi brązowych oczach. Dźwigała w napełnionym wodą wiadrze naręcze białych lilii i kiedy go mijała, to poderwała znienacka głowę i rzuciła mu krótkie nadąsane spojrzenie, jakby się obawiała, że na nią za chwilę nakrzyczy. I zakochał się w dziewczynie od pierwszego wejrzenia, i owionął, zauroczył go emanujący od niej jakiś dziwny, ledwie dostrzegalny smutek.
- Jakby ją ktoś skrzywdził - pomyślał.
Następnego dnia odszukał kwiaciarnię, w której miała praktykę i od tego czasu czekał na nią codziennie pod kwiaciarnią wieczorami, ukryty w półmroku ocieniających ulicę kasztanów.
Kończyła pracę o siódmej, kiedy szarość powlekała światło mrokiem i wychodząc z kwiaciarni, rzucała mu krótkie nadąsane spojrzenie i znikła za zakrętem ulicy, a on po chwili wracał do domu. I w ten sposób minęło kilka wieczorów, aż w końcu opuścił kryjówkę i z duszą na ramieniu poszedł za dziewczyną, a później wziął ją nieśmiało za rękę, i poszli razem w stronę jej domu w peryferyjnej dzielnicy, i od tego czasu już tak chodzili prawie codziennie. Wędrowali poboczem szosy, ukryci w zapadającym mroku, pędzące samochody owiewały ich znienacka podmuchami powietrza i jej długie pachnące rumiankiem włosy muskały go wtedy lekko po twarzy niesioną z wiatrem pieszczotą. Przystawał wtedy w uniesieniu i zagradzając jej drogę, zamykał ją na chwilę delikatną pieszczotą w ramionach. Promieniująca z niego energia owiewała Julię gorącym tchnieniem rozpalonego wiatru.
Zalewani nieziemskim światłem księżyca, stawali w pobliżu jej domu przy furtce do ogrodu i liczył cwałujące po księżycu konie.
Jeden kary, drugi bury...
- Przecież to chmury - prostowała.
- Jakie tam chmury - zaprzeczał i wtedy ustępowała.
- Rumaki Lizypa - szeptała.
Skąd wiedziała?
A konie cwałowały po księżycu w niepowstrzymanym pędzie i powiewały na wietrze po ciemnogranatowym niebie ich rozświetlone księżycowym światłem grzywy.
- Jesteś szczęśliwy? – pytała, kiedy tak stali we dwoje.
- Tyś szczęście moje - zapewniał i odchodząc bez słowa, podnosił do góry rękę w pożegnalnym geście.
A jej chata za miastem na wzgórzu stała, nie żegnał się z dziewczyną, wróci, wiedziała.
Właściwie, to dziewczyna miała na imię całkiem inaczej, nie Julia, ale w dzieciństwie widział u cioci obraz, na którym dziewczyna trzymała przed sobą w ręku butkiet białych lilii i ciocia powiedziała, że to Julia, i od tego czasu, to imię kojarzyło mu się z liliami. I dlatego nazwał tak dziewczynę od razu, kiedy ją tylko zobaczył w parku, a Julia nic nie miała przeciwko temu i przyjęła to imię za własne.
Julia, czarodziejka... Pewnego razu zrobił jej podczas wichury zdjęcia i po wywołaniu filmu i zrobieniu u fotografa odbitek jej włosy wystawały poza fotografię. Że co? Że to niemożliwe? A dlaczego niemożliwe, skoro życie jest śnioną na jawie baśnią?
Jesienią wybrał się z dwoma kolegami na odpust do parafii Julii, bo powiedziała, że przyprowadzi koleżanki. I faktycznie przyprowadziła, ale przemaszerowały wszystkie trzy obok siedzących na trawie chłopców jak na defiladzie, z głowami jak na komendę odwróconymi w drugą stronę.
- Dziecinne - zauważył jeden z kolegów.
- Niewinne - doprecyzował Kuba.
Poczekali na powrót dziewczyn i poszli z nimi na spacer, a takie to wszystko było czyste i jasne jak pierwszy śnieg, gdy spadnie białym puchem z daleka od miasta, którejś zimy i zachwycone maluchy próbują z niego ulepić śnieżki.
W listopadzie zaczął pracować na delegacji w odległym mieście i zaczęli się widywać z Julią tylko w soboty, kiedy przyjeżdżał na niedzielę do domu. Pracował na delegacji po dwanaście godzin dziennie zarabiając za nadliczbowe godziny podwójnie i po miesiącu kupił sobie modną, pikowaną ortalionową kurtkę i moherowy niebieski szalik w białe pasy.
Przemarzł przy kopaniu rowów kablowych i zrobił mu się na policzku czyrak, który zaczął niepotrzebnie na siłę wygniatać i dostał zakażenia. Poszedł napuchnięty do lekarza, który przepisał mu trzy zastrzyki penicyliny i dał tydzień zwolnienia, ale wstydził się w takim stanie pokazać Julii i zjawił się pod kwiaciarnią dopiero w sobotę po dwóch tygodniach, ale Julii nie było.
- Tak by to się skończyło? - pomyślał zasmucony i poszedł do domu.
Nie spotkał Julii również następnej soboty, więc wszedł do kwiaciarni i usłyszał, że Julia jest chora.
- Jesienna pora - powiedziała stojąca za ladą koleżanka, spoglądając na niego zaciekawionym wzrokiem.
I tak mu minął kolejny tydzień bez Julii, a później następny, bo jak wyzdrowiała, to pojechała w odwiedziny do kuzynki i dostał od niej kolorową pocztówkę z dalekiego miasta.


Wędrówka z Julią

Na początku grudnia znowu stanął pod kwiaciarnią, a kiedy Julia wyszła, to poszli razem znajomą drogą za miasto.
- Taka długa nieobecność - powiedział cicho.
- Niedługa - zaprzeczyła z przekornym uśmiechem i powiedziała, że dzisiaj nie będzie stała przy furtce, bo zimno.
Nic nie podpowiedział, bo wiedział, że tak tylko mówiła, taka już była.
Mijał czas i jego zawistna prześladująca go młodsza siostra podsunęła mu na wabika koleżankę, żeby go odciągnąć od Julii. Niepotrzebnie wcześniej bagatelizował, kiedy Julia mu mówiła, że jego siostra ją śledzi. Niestety, nie widział jeszcze, że siostra nie potrafi zaakceptować jego szczęścia.
W dniu Święta Zmarłych umówił się z Julią na cmentarzu, ale przyszedł za późno i Julii już nie było. Mali chłopcy biegali po cmentarzu z zapalonymi kagankami zrobionymi z wydrążonych głąbów kapusty.
Chodził zasmucony po wąziutkich przesmykach pomiędzy ukwieconymi grobami, zasłuchany w spowijającą cmentarz ciszę od czasu do czasu przerywaną nikłym dźwiękiem pękającej szklanej lampki. Kadzidła zniczy tworzyły nad cmentarzem rdzawo świecącą chmurę o specyficznym zapachu spalanego wosku, a unosząca się nad cmentarzem łuna jaśniała jak rozwiewana wiatrem aureola Wszystkich Świętych.
- Gdzie jesteś, Julio? - wołał bezgłośnie, ale wiedział, że Julii już tutaj nie ma, bo poszła do domu i już jej tutaj dzisiaj więcej nie będzie.
Chodził po coraz bardziej pustoszejącym, pogrążonym w świętej ciszy cmentarzu i w nostalgicznej zadumie patrzył na rozświetlone groby, które jaśniały w ciemnościach jak życzliwe uśmiechy z nie tak znowu odległego, być może lepszego świata.
Minęła zima, podczas której chodzili z Julią po roziskrzonym, skrzypiącym śniegu, a potem po zimie nadeszło na świecie przedwiośnie i na zamarzniętych rzekach strzeliły z hukiem pękające lody. A później w kwietniu rozkwieciły się kwiatami łąki, a potem w maju rozmaiły się majowo majówkami kapliczki, a w pobliżu leżącego w dolinie jeziorka rozszumiały się rosnące na miedzy potężne rosochate wierzby. W okocimskim parku rosło naprzeciw pałacu na zboczu góry królewskie drzewo o rozłożystych, płożących się po ziemi konarach, pośród których mieli ukrytą w listowiu kryjówkę. Spoglądające z nieba słońce szyło dla nich szczęście złotymi nićmi promieni i siedzieli otuleni uszytą dla nich opończą zakochania, a na trawie obok nich baraszkowały jak małe dzieci, rozbrykane okruszki światła... Jedno cudo, drugie cudo, trzecie cudo świeci, dwoje szczęściem otulonych, roześmianych dzieci.
Pchnęła go na konar i upadli na trawę oboje.
- Szczęście ty moje - tak do niej mówił czasem.
Obok nich lasem przemykały smukłe jak gazele sarenki, a gdzieś tam kawałek dalej, nie tak znowu daleko, kwitły nad szemrzącym w dolinie strumieniem złote kaczeńce. Czegóż chcieć więcej, żeby dotykać nieba? Lepiej nie trzeba.
Pod koniec maja poszli do kina na film o długiej nieobecności kontuzjowanego na wojnie, cierpiącego na zanik pamięci męża. Żona go rozpoznała w kręcącym się w pobliżu domu bezdomnym i przygarnęła tułacza do siebie, i opiekowała się nim w domu jak dzieckiem. Włóczęga, kloszard, czy jak go tam ktoś może nazwać, nosił ze sobą worek pełen pustych po zapałkach, planował zbudowanie z nich domu. Pod koniec filmu mężczyzna staje na brzegu rzeki i wysypuje pudełka z worka do wody i mówi do stojącej przy nim żony, że już nie potrzebuje domu, bo już ma gdzie mieszkać. Bo, jak powiedział w jednym ze swoich sonetów Shakespeare, prawdziwa miłość, to związek duchów prawych i nie gaśnie na wietrze jak płonąca słomianym ogniem zapałka.
No właśnie, zapałka... Pewnego razu wędrowali o zmroku poboczem szosy i nagle z ciemności wyłoniło się trzech rywali, i jeden mu zaświecił w twarz zapałką, a Julia skoczyła na niego wtedy jak lwica i napastnicy zrezygnowali z zaczepki, bo gdzie się dwoje kocha tam dla trzeciego nie ma miejsca.


Rozstanie z Julią

Nie wiadomo, jak to się stało, że się rozstał z Julią, nie chciał od niej odchodzić, a odszedł. Może spełnił bezwiednie oczekiwania zawistnej młodszej siostry, która nie mogła znieść jego szczęścia? Może. Wysyłane ku ludziom toksyczne fluidy docierają do nich i zatruwają im życie. Nie lekceważmy tego, zabezpieczajmy się przed negatywną energią ochronnymi ekranami, bo w przeciwnym wypadku skutki dla nas mogą być okropne.
Do rozstania doszło pewnego czerwcowego popołudnia, podczas jednego z najdłuższych dni roku, kiedy na ziemi najwięcej światła, zbliżała się najkrótsza noc w roku, świętojańska noc dziwów. Wybrał się z Julią do kina na hitowy film o powrocie tytanów, w którym dobra złotowłosa bogini pomagała walczyć jasnowłosemu herosowi ze złą czarnowłosą czarownicą. Odprowadzał Julię po filmie do domu, powietrze rześko pachniało ozonem po niedawnej burzy, przed chwilą wyszło słońce i wykąpane ptaki świergotały radośnie pośród liści, z których spadały ostatnie zapóźnione krople. Cały ten prześliczny świat był taki cudowny, że aż się chciało krzyczeć ze szczęścia. Wpuściwszy zawadiacko spodnie do wysokich czarno lśniących gumowców, beztrosko rozchlapywał kałuże. Zachodzące słońce wyczarowywało na niebie przedwieczorne zorze, smużące chmury drgały harfami purpurowego światła i cały był po brzegi wypełniony wprost niemożliwą do opisania radością.
- Podobna jesteś do tej bogini na filmie - powiedział w pewnym momencie do Julii.
- Ale ona przecież miała jasne włosy?
- Mam na myśli tę czarną z gniazdem węży na głowie - podszepnął mu złośliwy chochlik.
I wtedy Julia przyspieszyła kroku, ale tym razem za nią nie poszedł, coraz bardziej zostając w tyle.
Nie przejmował się jej odejściem, bo już tak wiele razy robiła, przypuszczał, że jak zwykle za jakiś czas do niej podejdzie i znowu wszystko będzie jak dawniej. Nie zdawał sobie sprawy, że to początek rozstania. Czasem drobne na pozór zdarzenia uruchamiają niekontrolowaną niszczycielską lawinę. Z sadomasochistycznym zacięciem, nie podszedł do Julii ani kolejnego dnia, ani następnych, a kiedy ją przypadkowo spotkał po tygodniu na ulicy, to udał, że jej nie widzi. Zadawanie sobie bólu poprzez ranienie ukochanej osoby? Duchowa autoagresja, żeby rozbroić stare zapieczone traumy? Może. Takie to wszystko trudne, Boże.
Kilka dni później swoją wakacyjną miłość Irenę, a kiedy po miesiącu wyjechała, to pełen poczucia winy nie miał już śmiałości podejść do Julii, uważając, że zbrukał ich miłość.
Trzy miesiące później we wrześniu, wracając o szarówce do domu, zauważył po drugiej stronie ulicy Julię. Stała pod kinem ze swoją kuzynką i z jego kolegą, Leszkiem, obok rozświetlonej neonami gabloty z filmowymi afiszami Obserwował ich nieznacznie kątem okna i serce mu zabiło z radości, kiedy kuzynka Julii coś powiedziała do Leszka i kolega do niego zawołał, żeby do nich podszedł. Przeszedł uradowany na drugą stronę ulicy i po chwili rozmowy poszli odprowadzić dziewczyny do domu.
Taki był tym wszystkim rozanielony, że dopiero przy furtce koło domu Julii zauważył, że podczas spaceru na dworze zrobiło się ciemno. Bliskość ukochanej dziewczyny i zalany księżycowym światłem ogród obudziły w nim tkliwe wspomnienia i zamierzał za chwilę umówić się z dziewczyną na następne spotkanie. Spoglądał na nią dyskretnie i za każdym kolejnym razem wydawała mu się coraz ładniejsza, tak piękna, że więcej już nie można, bo więcej już nie ma, bo nie trzeba.
- Już się na mnie nie gniewa - pomyślał, ciągle odwlekając chwilę rozstania, bo nie potrafił się przemóc do zrobienia w jej stronę kolejnego kroku.
Coś go blokowało i nie wiedział, czy to dobre, czy to raczej złe moce.
Julia w końcu posmutniała i przestała się prawie całkiem odzywać, spoglądała gdzieś daleko przed siebie. Księżyc złocił chmury na niebie, kiedy odchodził z kolegą. Siła złego? Może. Noc mroczyła na dworze.
Ścierało się w nim tysiące sprzecznych uczuć, nie potrafił sobie z nimi poradzić i po raz kolejny nie wykorzystał darowanego mu czasu łaski, otwartej furtki, przez którą mógł się przedostać do ślicznego ogrodu.
Wracał zasmucony z kolegą i nasłuchiwał, jak zatrzaskują się za nim bramy utraconego raju. Nie spojrzał za siebie, więc nie widział, jak z okna zamku na szklanej górze spadła biała lilia, a wystarczyło się tylko odwrócić, odwrócić, odwrócić...
Spadła z okna zamku, spadła lilia biała, nie widział, nie słyszał:
- Kocha Cię! - szeptała. - Niechaj ci Jej miłość towarzyszy wszędzie, zwiędnę, gdy twe serce kto inny zdobędzie.
Nie widział również swojego Anioła Stróża, który czuwając nad swoim niesfornym podopiecznym, szeptał z melancholijnym smutkiem... W cieniu szklanej góry bez miłości żyjesz, jakie piwo warzysz, takie sobie pijesz.
Mijały dni i coraz bardziej oddalał się od Julii, a wraz z narastającą rozłąką, umierała odepchnięta prze niego pierwsza miłość, która nigdy nie umiera do końca, bo nie można uśmiercić miłości. I tylko czasem spotykali się przelotnie na ulicy lub usłyszeli coś przypadkowo jedno o drugim, historia stawała się powoli legendą.
Gdzieś tak po roku od rozstania wszedł do kawiarni i zobaczył siedzącą z chłopakiem Julię. Miała na sobie pastelową seledynową bluzeczkę w drobniutkie liliowe kwiatki i wyglądała tak czule, delikatnie jak wrażliwa mimoza, więc szybko wyszedł, żeby jej nie czasem niechcący nie zranić. Poszedł do parku i usiadłszy w ich dawnej kryjówce na konarze drzewa, siedział zapatrzony w rozgwieżdżone niebo, troskliwie chowając wspomnienie o dziewczynie z białymi liliami w najskrytszej komnacie serca. A później wstał i powędrował ku majaczącym w chmurach na horyzoncie kolejnym szczytom czekających na zdobycie szklanych gór.
W późniejszym życiu spotkał wiele uroczych kobiet, ale już nigdy nie spotkał pierwszej miłości i jeżeli dziewczynka była brzaskiem, a jaskółka jutrzenką, to Julia zorzą o poranku rozjaśniającą zieloną, zalaną wschodzącym słońcem dolinę. Radość o poranku...
Nad zakopiańskim potokiem stoi willa poety Jana Kasprowicza, Harenda, a obok niej w otoczeniu strzelających ku niebu świerków wznosi się mauzoleum Kasprowiczów. Najpierw spoczął w nim poeta, a później jego żona Marusia. Zgodnie z jej pragnieniem, na nagrobnym głazie wyryto urywek wiersza męża z jego poetyckiej księgi ubogich... Gdzieś w dali, za tą skonów powłoką ciemną, jakąś światłością świecim wzajemną, wśród tych co dnia nie zaspali.
Nic dodać i nic ująć, bo Poezja wzlatuje wyżej, jak proza, bo Pegaz Jej użycza skrzydeł. Myślę, że nie zgrzeszę, jeżeli dopiszę do tej poetyckiej wizji... Jest gdzieś kraj szczęśliwy, za śmiercią ukryty, a droga doń wiedzie przez cierpienia szczyty, przez przepaście pełne zwątpienia i złości, po drodze nadziei, wiary i miłości.


Historia jednej znajomości

Poznali się na początku wakacji, na imię miała Irena, ale powiedziała, że w domu do niej mówią Iruśka, więc zaczął do niej tak mówić, a ona nie miała nic przeciwko temu. Pewnego upalnego popołudnia, kiedy nagrzana ziemia promieniowała słońcem, wybrali się z Leszkiem do parku i kiedy dostrzegł z daleka idące przed nimi dwie dziewczyny, to przewidując dalszy scenariusz, ustawił się po stronie tej ładniejszej i tak właśnie poznał Iruśkę.
- Podrywamy? - zapytał Leszek, na co w skinął głową i wtedy Leszek tak zaczął manewrować, żeby zająć jego miejsce od strony tej ładniejszej.
- O, co to, to nie - zaprotestował. - Skoro los nas tak ustawił, to albo tak pójdziemy, albo w ogóle.
- No, dobrze - zgodził się niechętnie Leszek.
Podeszli do dziewczyn i zaczęli zagadywać, ale pierwsze lody zostały przełamane dopiero po zatrzymaniu furmanki i nakłonieniu konia, żeby się dziewczynom ukłonił.
Chodzące do technikum ogrodniczego dziewczyny przyjechały na miesięczną wakacyjną praktykę i koledzy podjęli spontaniczną decyzję, że w najbliższą sobotę zorganizują u Kuby prywatkę. Miał ku temu odpowiednie warunki, bo posiadał własny pokój z osobnym wejściem. Na prywatkę załapały się jeszcze dwie inne pary i kiedy w środku nocy zabrakło alkoholu, to pobiegł do znajdującego się na drugim końcu miasta pawilonu, żeby kupić na dancingu butelkę wódki.
Nigdy mu się już później z taką radością nie biegło, biegł lekkim uskrzydlonym krokiem przez rozświetlone księżycem łąki, wzlatując w górę z rozpostartymi jak skrzydła ramionami, kiedy płynnym lotem pokonywał płoty i rowy. Kiedy wrócił rozgrzany biegiem, promieniujący ciepłem, to towarzystwo nie chciało wierzyć, że pokonał tak długą drogę w tak krótkim czasie.
Nad ranem czworo uczestników poszło do domu i zostali obaj z dziewczynami, i słuchając jego oryginalnych angielskich longplayów. Siedzieli przytuleni na kanapie przy ściszonej muzyce i nastały tak śliczne chwile, że na zawsze zapamiętał te nadranne godziny krótkiej lipcowej nocy, bo czym się napełnimy na tym świecie, tacy już pozostajemy na wieczność.
Gdzieś mu się później ten angielski longplay zawieruszył, ale ilekroć w późniejszych latach słyszał nagrane na nim piosenki, to powracały tamte urzekające chwile i przenosił się pełen nostalgicznej tęsknoty w tamtą dawno temu prześnioną rzeczywistość... Majaczą z daleka ukochane twarze, czas płynie jak rzeka, wciąż na jawie śnimy. Utonęła przeszłość, gdzieś w czwartym wymiarze, kiedy czas się skończy, wtedy się zbudzimy.
Odprowadzając dziewczyny o niedzielnym poranku, mijali po drodze rozkwitłe różami przydomowe ogródki i Leszek wszedł do jednego, i zerwawszy z klombu czerwoną różę, wręczył ją swojej dziewczynie, przyklęknąwszy na chodniku na jedno kolano. Oczywiście, nie chciał być od niego gorszy, więc przy następnym ogródku zrobił podobnie i wręczył białą różę Iruśce, i pachniały dwie róże wilgotne od porannej rosy. Wdychali upajający słodki zapach, radując się przemijającą chwilą, bo nie można wykuć szczęścia całego życia, można wykuć tylko szczęście chwili... Carpe diem, chwytaj dzień, ciesz się każdą szczęśliwą chwilą.
Umówili się z dziewczynami po wieczornym nabożeństwie i tutaj Kuba zobaczył jeszcze piękniejszą Iruśkę. Zauroczyła go swoimi modrymi oczami i uduchowioną twarzyczką obramowaną zachodzącym słońcem, i od tej chwili zaczęło mu na niej jeszcze bardziej zależeć. Czekał na nią pod internatem, w którym mieszkała z koleżankami, wychodziła do niego popołudniami, i wędrowali zielonymi obrzeżami miasta, odpoczywając na mijanych ławkach. Pewnego razu położył jej rękę na kolanie i dostał po łapie, i za to ją jeszcze bardziej polubił.
Na zboczu góry stała w parku na zbudowanym ze skalnych okruchów cokole naturalnej wielkości figura Matki Boskiej. Wiodące do Niej z różnych kierunków ścieżki wiły się meandrami pośród zielonej gęstwiny i dotrzeć do Ślicznej Mamy mogli bez problemu tylko ci, którzy wiedzieli dokąd zmierzają. Po minięciu któregoś tam kolejnego zakrętu jawiła się niespodziewanie ocieniona wiekowymi drzewami i na przybysza spływało w tym świętym gaju pogodne uspokojenie. Stojącą w lesie Figurę pokazała mu swego czasu Julia i odtąd Ją czasem odwiedzał, i przyprowadził do Niej Iruśkę.
Piękna jesteś Boża Mamusiu tam na zboczu góry, piękna, niepokalana, śliczna i niewinna. Stoisz pośród zieleni rozświetlonej zachodzącym słońcem i przygniatając stopą głowę węża, ścierasz, unicestwiasz swoją czystością przygniecione do ziemi zło.


Pojedynek

Ten lipcowy dzień pełen był dziwnych zastanawiających zbiegów okoliczności. Może nie tylko śmierć, ale i mąż, i żona są przeznaczone od Boga, i nie możemy tego zmienić? Może. Niełatwe to wszystko Boże.
Po drodze na spotkanie z Iruśką niepotrzebnie wstąpił do klubu, gdzie z powodu jego porywczej natury doszło do sprzeczki z kolegą, który go wyzwał na pojedynek. Zdawał sobie sprawę, że został wciągnięty w pułapkę przez silniejszego przeciwnika, ale nie wiedział jak się honorowo wycofać, więc otoczeni wianuszkiem kibiców, poszli się bić na pobliskie łąki. Cały czas miał nadzieję, że do pojedynku jednak nie dojdzie, co było z jego strony błędem, bo skoro się zdecydował na walkę, to należało myśleć o jej wygraniu, a nie liczyć na przysłowiową resztę z piątki.
W międzyczasie, kiedy szli na udeptaną ziemię, to dworze zrobiło się ciemno i przeciwnik to wykorzystał, obmyślając sobie po drodze podstępną strategię. Ustawił się w mroku za uliczną latarnią i oślepiony światłem Kuba nawet nie zauważył, kiedy został zaatakowany serią oburęcznych ciosów, po których upadł na ziemię i na chwilę stracił przytomność. Ocknął się, kiedy przeciwnik obwieszczał zwycięstwo i zrozumiawszy podstęp, całkowicie pozbył się strachu i zaatakował tak mocną serią prostych, że przeciwnik zatoczył się zatoczył na słup, a później zaczął uciekać. Dwa razy przystawał, próbując nawiązać walkę z goniącym za nim Kubą, ale nie potrafił zdzierżyć i w końcu usiadł na trawie i zaczął krzyczeć, że się więcej nie bije i dopiero wtedy Kuba przystał na zakończenie walki.
No cóż, taki to już ten nasz ziemski padół, że kłamstwo podkrada suknie prawdzie i paraduje w nich po świecie, dopóki się nie zapląta w uszyte na większą miarę szaty i dlatego przeciwnik chwalił się później na lewo i prawo, że wygrał. Opowiadał tylko o pierwszej części walki, a jak wiadomo półprawdy są kłamstwem, bo żeby było prawdziwie, należy mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, bez deformującego rzeczywistość światłocienia.
Nie poszedł owego dnia na spotkanie z Iruśką, a po tygodniu już nie chciała z nim rozmawiać. Wiedział, kiedy kończy praktykę i poszedł się z nią pożegnać na dworzec kolejowy, gdzie siedziała wieczorową porą na peronie, trzymając w ręku pożyczoną od niego wcześniej książkę.
- Przeczytałaś?
- Niecałą.
- To sobie zatrzymaj.
Podziękowała i schowała powieść do plecaka, a później stali, rozmawiali i czekali na jej pociąg do Lublina, do którego wsiadła i odjechała w siną dal.
Wiedział, że po wakacjach zaczyna ostatnią klasę technikum i we wrześniu zaproponował jej w liście spotkanie. Odpisała, że chętnie, więc pojechał się z nią spotkać, ale nie przyszła i później już do niej więcej nie napisał, jeśli nie liczyć sporadycznych pocztówek z pozdrowieniami, jakie jej z początku posyłał, żeby zaakcentować, że pamięta.
Gdzieś tak mniej więcej po jakichś dwóch latach, stojąc pewnego razu w obcym mieście na kolejowym peronie, spostrzegł wsiadającą do pociągu piękną młodą kobietę.
- Cześć Iruśka - powiedział do niej bezwiednie, pod wpływem jakiegoś bliżej nieuświadomionego impulsu.
- Cześć Kuba - usłyszał i spojrzał zaskoczony na znikającą w drzwiach wagonu dziewczynę, która z życzliwym uśmiechem odwróciła w jego stronę głowę.
- Skąd znasz moje czwarte imię?! - zawołał zdziwiony, ale nie usłyszał odpowiedzi i pociąg odjechał w przeciwnym aniżeli jego kierunku.
Stał zaskoczony na peronie, spoglądając z tęsknotą za odjeżdżającym pociągiem.
Wcześniej Iruśka podarowała mu zdjęcie, na odwrocie którego napisała, żeby wspomnienie o niej było dla niego zawsze miłe i to życzenie spełniło się później w jego życiu. Z czasem jej zdjęcie gdzieś mu się zawieruszyło, zapodziało, wyblakło, ale pozostała związana z nim historia, bo nic w przyrodzie nie ginie. Zapisujące się w pamięci wspomnienia zostają utrwalone na twardych dyskach metafizycznej biblioteki i po naciśnięciu, enter, odtwarzają się w rzeczywistym świecie kwantami odgrywanej na scenie świata historii.


O Jodełko...

Pod koniec lata wybrał się z dwoma kolegami w góry na prywatkę, a nad ranem poszedł odprowadzić do domu nowo poznaną góralkę. Wędrowali po krawędzi dnia i nocy, a na horyzoncie wznosiły się zaróżowione jutrzenką szczyty. Stojąca w dolinie chata ciągle jeszcze tonęła w ciemności, ledwo widoczna na tle ciemniejącego wokoło konturu lasu. Kiedy do niej doszli i oparli się o zbite z żerdzi ogrodzenie, to podbiegł do nich biały rozszczekany owczarek, który na szczęście zamknął jadaczkę, kiedy góralka zawołała do niego cicho po imieniu. Z lekkim skomleniem zaczął się łasić do dziewczyny, co chwila nadstawiając jej do głaskania swoją poczciwą kudłatą głowę i popatrując na niego jakby lekko zazdrosnym spojrzeniem.
- No, kolego - spojrzał na owczarka z pełna powagi, oficjalną miną. - Proponuję, żebyś sobie wracał do budy, bo inaczej może dojść pomiędzy nami do niepotrzebnej zwady.
- Rozszarpałby cię na kawałki - roześmiała się dziewczyna. - Trzeba go było widzieć, jak przeganiał wilki.
- No, to jak chce, to może zostać, ale niech się nie wtrąca.
Przyciągnął dziewczynę, a zazdrosne psisko zaczęło wtedy znowu szczekać i na ganek wyszedł ojciec góralki.
Stał na schodach nagi do pasa, z turbanem rozczochranych włosów na głowie, wyglądał w białych, długich bufiastych kalesonach jak poszukujący swojego skarbu Alibaba. Nie wiadomo, czy ich widział w półmroku, ale na wszelki wypadek Kuba uznał, że widzi i zagaił życzliwym inteligentnym tonem.
- Dzień dobry, odprowadziłem pańską córkę.
- Jaka tam ona pańska.
- Nie pańska?
- Moja i potrafi sama trafić do domu.
- No wiem, ale wilki.
- Aha.
Tym razem góral się odezwał inteligentnie, a Kuba powiedział wtedy grzecznie, dobranoc i wrócił do czekających na niego kolegów.
Wracali złapaną na okazję wywrotką, trzymając się obu rękami burty i kucając na blaszanej pace z nogami zanurzonymi po kostki w rozsypanym cemencie. Przebrali się pospiesznie w domu i pojechali do pracy, w której jakoś przemęczyli do trzeciej i wieczorem zasnęli wreszcie z westchnieniem ulgi w swoich własnych wygodnych łóżkach.
Kilka dni później znowu zostali zaproszeni przez te same dziewczyny na zabawę do schroniska, gdzie roześmiana góralka zakomunikowała mu zaraz na samym początku, że owczarek miał się z nią ochotę wybrać na zabawę, na co odmruknął, że przecież owczarki nie umieją tańczyć. Obiecał sobie w duchu, że tym razem będzie się trzymał z daleka od zagrody, ale do odprowadzania nie doszło, bo alkohol napisał inny scenariusz.
Zaczęło się dobrze, tak iskrzył dowcipem, że ciągle dosiadali się do ich dwóch zsuniętych razem stolików nowi goście, a młodzi górale zapraszali go do bufetu na drinki i nagle, po którymś drinku wszystko mu się rozmazało, rozmyło. Nie wiedział, co się stało, jakby płynął na rozkołysanej fali, niewyraźnie głosy dochodziły do niego z oddali, a po sali poruszały się zamglone nierealne widziadła.
- Wódka mnie dopadła - pomyślał przestraszony.
Odbił się od bufetu i wybiegłszy przed schronisko, zaczął się na oślep wdrapywać po porośniętym lasem zboczu, dopóki drogi mu nie zagrodziły szeroko rozpostarte ramiona pachnącej ożywczym balsamem jodły.
Wcisnął się do środka poprzez kłujące gęste gałęzie i przytulił się do ociekającego żywicą szorstkiego pnia drzewa, rozpaczliwie szukając ratunku w jego życiodajnej pranicznej sile. Rozkołysała się poszumem wichru jodła, kiedy szeptał do niej po niemiecku słowami ślicznej bożonarodzeniowej piosenki.
- O Tannenbaum, o Tannenbaum, wie treu sind deine Bletter...
Tulił się rozpaczliwie jak do matki, do rozszumiałej, potężnej wysmukłej jodły i po chwili prosił ją znowu o to samo po polsku.
- O Jodełko, o Jodełko, jakaż ty jesteś śliczna, naucz mnie nadziei i wytrwałości, uratuj mnie kochana wiecznie Zielona Pani.
- Jesteś dzieckiem wszechświata - zaszumiało. - I niemniej, niż gwiazdy i drzewa masz na nim prawo do swojego miejsca.
- Nie wiem, co mi się stało.
- Przetrzymasz.
- Ale nie wiem, co mi się stało.
- Nie pije się z wrogami wódki.
W dole przez schroniskiem widział rozglądających się za nim kolegów, ale jeszcze nie był gotowy do opuszczenia kryjówki, po chwili zrobiło mu się niedobrze, zwymiotował i zasnął.
Obudził się cały roztrzęsiony, przemarznięty i ubrudzony igliwiem, usiłował sczyścić rękawem wymioty, ale jeszcze je wtedy więcej rozmazał i wrócił na zabawę upokorzony, sponiewierany przez wódkę. Uwielbiający go przed chwilą ludzie udawali teraz, że go nie widzą, a góralka zerwała się od stolika i uciekła.
- Niezawinione cierpienie - mruknął, ale nie zrozumieli, więc dodał, że chodzi o księgę Hioba. - To nie moja wina, że się urodziłem uczulony na alkohol - dojaśnił. - Pan Bóg to wie i widzi, i mam nadzieję, że mi pomoże, że mnie uratuje, jeżeli wytrwam na właściwej drodze.
Podszedł do niego jeden z kolegów, wziął go pod rękę i wyszli ze sali, praniczną siłę słała jodła z dali.
- Zawołaj mi taksówkę! – krzyczał do kolegi. – Zawołaj mi taksówkę, bo zaraz jadę do domu! Zawołaj mi taksówkę, bo jadę do domu, rozumiesz?!
Powtarzał w kółko wciąż te same słowa refrenu litanii rozpaczy.
Zorganizowali jakiegoś górala na motocyklu, który go zwiózł do znajdującego się u podnóża góry przystanku. Jechał za góralem bez kasku, przytulony do jego pleców i nagle zrozumiał, co się stało.
- Dziwne, że tak się źle poczułem po twojej wódce - powiedział po zejściu z motocykla. - Co mi dosypałeś do kieliszka?
- Jak chcesz, to ci mogę jeszcze dosypać - zaproponował ze złośliwym uśmiechem. - Chcesz, żeby ci jeszcze dosypać?
- Daj spokój - spasował znużonym głosem. - Ledwie żyję, dzięki za podwiezienie i wracaj do swojej góralki.
- A żebyś wiedział, że mojej - usłyszał wraz z warkotem zapalanego motocykla. - Za półtorej godziny będziesz miał autobus.
Usiadł na ziemi i czekał skulony z przytuloną do kolan głową.
Autobus przystanął, ale kierowca na jego widok zaklął, dodał gazu i odjechał, owiewając go na pożegnanie śmierdzącym dymem. Uśmiechnął się zrezygnowany i poszedł osiem kilometrów na piechotę pełną serpentyn drogą do głównej szosy. Szedł i trzeźwiał, i żałował jasnowłosej roześmianej góralki o długich lśniących włosach, a kiedy napotkał po drodze potok, to napił się źródlanej wody i wyczyścił ubrudzone ubranie. Poczuł się trochę lepiej i pomyślał optymistycznie, że nieważne ile razy człowiek upadnie, ważne, ile razy się podniesie. Po dojściu do szosy złapał okazję, a później dotarł do domu i zasnął, przytuliwszy głowę do poduszki o niedzielnym poranku.
Wieczorem pożyczył motocykl i pojechał pod zagrodę góralki, ale zawrócił, kiedy zobaczył przy płocie oparty o żerdki motocykl górala. Dojechał do pobliskiej gospody i zamówił porcję parówek, herbatę i z potrójną ilością cukru. Po zjedzeniu parówek i wypiciu gorzkiej herbaty schował do kieszeni zawinięte w serwetkę sześć kostek cukru i dokupił jeszcze na wynos dwie porcje parówek. Zostawił motocykl na parkingu przy gospodzie i w zapadających ciemnościach poszedł lasem ku pogrążającej się w mroku zagrodzie góralki.
- Nie byłem pewny, czy owczarki lubią parówki - mruknął, kiedy owczarek zamerdał przyjaźnie ogonem po pierwszej parówce.
Żeby przypieczętować nawiązaną znajomość, poczęstował psisko drugą parówką, a potem na wszelki wypadek trzecią i dopiero wtedy odkręcił wlew paliwa w motocyklu górala, i wrzucił do baku po kolei wszystkie sześć kostek cukru. Bez żalu i wyrzutów sumienia, z przyjemnością słuchał cichego plusku wpadających do baku kostek...
- No, teraz to ja ci dosypię i dopiero wtedy będziemy kwita - uśmiechnął się po wrzuceniu cukru.
Hej, pluszczą fale pluszczą, echami wołają, hej, ale się nie pienią, bo w baku pluskają.
Pozostała mu jeszcze czwarta parówka i szczerze mówiąc, to miał ją zamiar skonsumować, ale dobrze umiejący wąchać owczarek zaskomlił i tak szeroko rozwarł paszczę, jakby miał zamiar zaszczekać, więc zaczął dzielić kiełbasę na drobne kawałeczki i rzucał za siebie, dopóki nie dotarł lasu.
W następną sobotę usłyszał w słuchawce znajomy głos góralki, która zaczęła go namawiać na odwiedziny.
- Jeżeli nie chcesz przyjechać, to ja do ciebie przyjadę – zaproponowała, ale odpowiedział, że nie chce.
- Byłem w ubiegłą niedzielę wieczorem pod twoim domem - wyjaśnił. - Ale zawróciłem, bo widziałem oparty o żerdki motocykl górala.
- Wiesz, ile go ta Jawa kosztowała? - usłyszał po chwili.
- A wiesz, ile mnie jego kieliszek wódki?
- Teraz, to już naprawdę niczego nie rozumiem.
- I niech już tak tak zostanie - zakończył i odłożył słuchawkę.
Pamięć doznanej porażki i niestałość kobiecego uczucia nie pozwoliły tej miłości rozkwitnąć.


Gdy odlatują bociany

Niedługo po owej zabawie pojechał w sierpniu na obóz nad jeziorem do ośrodka wypoczynkowego, w którym rządząca krajem komuna robiła młodym ludziom pranie mózgów.
- Chcesz jechać za darmo na dwutygodniowy obóz? - zapytał go wcześniej znajomy. - Dostaniesz w pracy dodatkowy płatny urlop.
Pojechał, bo korzystał z takich okazji, ale dzięki wrodzonemu zdrowemu krytycyzmowi nie pozwalał sobie robić wody z mózgu, zachowując wobec serwowanej mu socjotechniki odpowiedni dystans. Wprawdzie na obozie oprócz posiłków serwowano ideologicznie pogadanki, ale spływały one po nim, jak woda po pływającym po rzece ptaku, którego uodpornione na przemakanie pióra pozostają suche pomimo pływania w brudnej wodzie.
Szybko się zorientował na obozie, że podobnych do niego jest więcej, pozawierał z nimi znajomości i po prelekcjach demaskowali w prowadzonych pomiędzy sobą rozmowach wychwycone zafałszowania. Można powiedzieć o jego dorastającym w komunizmie pokoleniu, że musieli przechodzić przez życie na wstrzymanym oddechu obok kupy gnoju czerwonego kolaboranckiego łajna.
No, więc przechodzili, odwracając głowę w stronę łąk zielonych, pośród których jak błękitne niezapominajki jaśniały zalotne uśmiechy dziewcząt. Codziennie o poranku budziła ich z rozwieszonych na drzewach głośników nastrojowa nostalgiczna melodia Krzysztofa Klenczona, gdy odlatują bociany.
W sąsiednim domku mieszkała urocza blondyneczka i postanowili, że razem popłyną kajakiem podczas mającej się odbyć wycieczki po rożnowskim jeziorze, ale w ostatniej chwili ktoś mu ukradł wiosło, więc niewiele myśląc, odkradł wiosło z sąsiedniego kajaka i został za karę wyeliminowany z wycieczki przez komendanta obozu. Stał na brzegu i patrzył markotnie za odpływającą z kim innym dziewczyną, a później przewałęsał się samotnie po obozie do wieczora.
Na zakończenie turnusu zorganizowano zakrapiany alkoholem wieczorek pożegnalny, po którym z zakamarków pogrążonego w ciemnościach obozu zaczęły dobiegać roznamiętnione szepty i śmchy, chichy. Chodził po obozie roztęskniony za szczęściem i w końcu usiadł na schodkach swojego domku, bo w środku urzędował kolega z dziewczyną i w końcu zapukał, i wszedłszy do środka, zabrał koc i poszedł nad jezioro. Otuliwszy się kocem jak opończą, ułożył się nad wodą na posłaniu zrobionym z zerwanych gałęzi i wsłuchany w wyciszająco pluskające fale, pomyślał sobie, że może to i dobrze, że nie popłynął z blondyneczką, bo nie ma tego złego, coby nie mogło wyjść na dobre.
- To jeszcze nie ten czas i nie ta pora...
Szept cichy, delikatny, dobiegający z pluskiem jeziora.
- To Ty, Poetycka Bajko?
- Może.
- Kąpiesz się w jeziorze?
- Nie, bo za zimno, mam dla ciebie propozycję.
- A jaką?
- Świecą gwiazdy w nieba niezmierzonej dali, chcesz się z nimi zbratać, poślizgać na fali?
- No pewnie, że chciałbym, ale to przecież niemożliwe?
- A niby czemu niemożliwe? Szykuj się do jazdy, uczepisz się gwiazdy.
Chyba się zdrzemnął, bo nagle uczepiony promienia gwiazdy, zaczął się ślizgać po falach jak na nartach wodnych, a naokoło niego jak na obrazie Van Gogha wirowało rozedrgane gwiazdami niebo... Kołyszą się fale, a na falach chmury, wiatr gwiazdom niebieskie sukienki podwiewa, kołysze się księżyc złoto szarobury, ścieli się po wodzie drogowskaz do nieba.
Otworzył o poranku oczy olśnione kolorami wschodzącego słońca i spojrzawszy w nieziemsko piękne tańczące po wodzie ognie, wstał i przeciągnąwszy się rozkosznie, poszedł do obozu, spakował plecak i wrócił do domu.


Małpia wyspa

To były udane wakacje, bo zaraz po obozie poszedł w pracy na urlop wypoczynkowy i pojechał z kolegą powrotem nad jezioro. Spał sobie jeszcze w najlepsze, kiedy pierwszego dnia urlopu wtoczył się do pokoju obładowany klamotami Leszek.
- No pewnie, ty się tu wylegujesz, a ja to wszystko muszę sam dźwigać – narzekał zasapany kolega, wciskając się przez drzwi do pokoju z namiotem, materacami, śpiworami i gazową kuchenką.
Nie wiadomo, jak to wszystko przydźwigał z wypożyczalni.
Ubrał się szybko i dwie godziny później byli już obaj nad jeziorem na polu namiotowym, niedaleko ośrodka, gdzie niedawno był na obozie. Rozbili namiot pomiędzy trenującym judo Wojtkiem i grającym na gitarze Jurkiem, i wieczorami po całodziennej kąpieli, i wylegiwaniu się na słońcu rozpalali całą czwórką ognisko. Wyciągali z namiotów nadmuchiwane materace i leżeli przy ogniu, spoglądając w zamyśleniu na czerwono żarzące się głownie. Czerwone iskry wytrawiały na żarzących się polanach tajemnicze esy floresy, księżyc złocił falujące lustro wody, a z płynącego po jeziorze statku dobiegały roześmiane głosy rozbawionych wczasowiczów... Odblask ogniska na tafli jeziora, coś się zamarzy dziewczynie, rzekę spiętrzyła rożnowska zapora, powstało morze w dolinie.
Pewnego razu, kiedy siedzieli przy ognisku, a Jurek nastrojowo cichutko brzdąkał na gitarze, do ogniska podeszły dwie wracające z dancingu dziewczyny. Najpierw posiedziały z nimi na materacach, a później jedna poszła z Jurkiem do namiotu, a druga została z nim na materacu i zaczęła się pomiędzy nimi rodzić uwodzicielsko kusząca chwila. Sytuacja zaczęła się trochę komplikować, kiedy Leszek zawołał z namiotu, żeby mu oddać materac, bo nie ma się na czym położyć.
- Powiedz mu, żeby się położył na twoim - podpowiedziała dziewczyna, bo nie za bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
- Połóż się na moim - zaproponował Leszkowi.
- Ale w twoim za mało powietrza.
- To sobie dodmuchaj - nie ustępował i po chwili z namiotu dało się słyszeć dmuchanie.
Leżeli z dziewczyną przy ognisku oddzielającym od ciągnącego znad wody chłodu, a na falach migotały gwiazdy. I przypomniała mu się niedawna samotna noc nad jeziorem, kiedy się ślizgał z nimi na falach i nawiązał do mickiewiczowskiej ballady o Świtezi... Leżę na brzegu o wieczornej porze i zwracam ku wodzie lice, gwiazdy nade mną i gwiazdy w jeziorze, i dwa rozlśnione księżyce.
- Fiuuu, fiuuuuu…
Dobiegło z namiotu dmuchanie Leszka.
- Dmucha - uśmiechnęła się dziewczyna.
- Ciebie też by warto dodmuchać - podchwycił, a dziewczyna skinęła potakująco głową.
W pierwszej chwili nie skojarzył, co miała na myśli, zrozumiał dopiero, kiedy odeszła. Zerwał się i pobiegł w stronę stojącej na brzegu dziewczyny, ale w połowie drogi zawrócił, bo zawołał do niej z namiotu jakiś mężczyzna. Usiadł z powrotem przy ognisku, bo zrozumiał, że tamta chwila już bezpowrotnie .
Następnego dnia spotkał tę kobietę w sklepie, stała w kolejce po mleko, trzymając za rękę kilkuletniego synka. W pierwszej chwili chciał się do niej odezwać, ale spojrzała na niego z takim przestrachem, że się momentalnie zreflektował i ulotnił ze sklepu... Tak bliska przeszłość, tak daleka, odbita w fal spękanym lustrze, chwil niepowrotnych płynie rzeka, fala o falę cicho pluszcze. Fala modlitwą cicho dźwięczy, wiatr wspomnień wieje po dolinie, fala przy fali z falą klęczy, a rzeka płynie, płynie, płynie...
Nadeszła sobota i wieczorem znowu rozpalili ognisko, a w niedzielę grali przed południem na plaży w siatkówkę i właśnie wtedy przyjechał w odwiedziny Olek i został z nimi do końca biwaku. Umościli mu spanie pomiędzy swoimi dwoma materacami, ale nad ranem zaczął narzekać, że za chwilę z zimna uświerknie i że jak umrze, to żeby zamówić karawan i pochować na cmentarzu w rodzinnym mieście, bo może wtedy ktoś się nad nim ulituje i chociaż się trochę pomodli. Dali mu więc swoje swetry i kurtki, i tak opatulony przestał narzekać, i zasnął jak niemowlę, ale zaraz potem zaczął pochrapywać, więc mu zatkali usta rękami i powiedzieli, że to zmora go dusi.
- No, zmora... Jakby to była zmora, to ja bym wiedział, jak sobie z nią poradzić.
- A co byś jej zrobił?
- A przeleciałbym ją ze dwa razy.
Pomimo chłodnych nocy pogoda w słoneczne dni dopisywała i w poniedziałek popłynęli dwoma kajakami na małpią wyspę.
- A gdzie małpy? - dopytywał się Olek.
- Jedna wysiada z kajaka.
- Eee, tego, z wami, to nawet nie można porządnie pogadać.
- A o czym chciałbyś Oluś pogadać, o galaktykach, czy o dupie Marynie?
- W ogóle nie będę z wami gadał, bo z głupimi się nie nagada, a z głodnymi się nie naje. Nie myślcie, że jestem taki głupi na jakiego wyglądam.
Wspięli się na wierzchołek góry i tam podczas obrad na szczycie zapadła decyzja, że ze względu na chłodne noce skracają pobyt i jutro wracają do domu.
Wieczorem kupili cztery butelki wina i zaprosili Jurka z Wojtkiem na pożegnalne ognisko, a później poszli deptakiem na spacer, słuchając głośnej muzyki z posiadanego przez Leszka tranzystorowego radia, co zwróciło uwagę milicyjnego patrolu.
- A wiecie, panowie, że u nas w namiocie zagnieździła się zmora? - obwieścił Olek konspiracyjnym szeptem, kiedy milicjanci przyszli z nimi do namiotu po dowód kupna radia.
- Szukają zmory - powiedział Leszek, kiedy jeden z milicjantów uniósł do góry materac, co wywołało u Kuby taki napad śmiechu, że aż usiadł na trawie.
- Może się panowie, poczęstujecie andrutami? - Wojtek podszedł do milicjantów z papierową torebką, ale udawali, że nie widzą i niedługo potem zabrali się jak niepyszni i poszli.
Następnego dnia zwinęli biwak dopiero koło południa, bo wcześniej Leszek leżał zzieleniały na trawie.
- Strułem się twoimi kradzionymi pomidorami - wypominał Jurkowi.
- Albo może andrutami? - Jurek próbował zrzucić odpowiedzialność na Wojtka.
- Nie andrutami, tylko pomidorami.
- A skąd wiesz, że nie andrutami?
- Bo pomidory kradzione, a kradzione nie tuczy - obstawał Leszek przy swoim, a niebem ciągnęły na południe odlatujące do ciepłych krajów bociany.
Odlot bocianów, odlot bocianów, odlot bocianów...
Jesienią ich paczka zaczęła się rozpadać, bo Leszek wyjechał na wybrzeże, gdzie podjął pracę jako elektryk w stoczni przy budowie statków. Zapuścił brodę i wąsy, kupił sobie od marynarzy zagraniczne ciuchy i co jakiś czas powracał do rodzinnego miasta, przywożąc ze sobą znad morza powiew szerokiego świata i kupowane od marynarzy pornograficzne świerszczyki.


Zaczadzony

Jesienią rodzice wynajęli część domu firmie budującej wysokoprężny gazociąg i w jednym z pokoi zamieszkało małżeństwo z synkiem, a w drugim Zdzisiek. Młody chłopak po wojsku pracujący jako kasjer. Dość szybko nawiązali kontakt i baciarzyli razem przez dwa lata, a potem ich drogi się rozeszły, bo Zdzisiek zaczął się coraz bardziej łajdaczyć. Przyprowadzał do swojego pokoju prostytutki, a potem leżał w łóżku skacowany i wypompowany przez całą niedzielę. I między innymi dlatego zaczął Zdziśka unikać, ale zanim zaczął go omijać, to uratował mu życie, jednocześnie po raz drugi ratując dom przed pożarem.
Doszło to tego pewnej zimowej nocy, kiedy wracając z dancingu poczuł na podwórku zapach spalenizny i zaniepokojony, zaczął szukać źródła dymu i końcu dotarł do mieszkania Zdziśka, i zaczął obwąchiwać dziurkę od klucza. Ciągnący z mieszkania dym sprawił, że rozbił w oknie szybę i nabrawszy głęboki haust powietrza, wskoczył do środka. Odnalazł po omacku kontakt i zaświecił światło, ale pokój był tak zadymiony, że nic nie było widać, więc otworzył drzwi wejściowe i wybiegł na ganek. Znowu zaczerpnął świeżego powietrza i wróciwszy do mieszkania, złapał Zdziśka pod pachy i wywlókł na ganek. Wrócił do pokoju, ugasił płonącą kołdrę, a potem docucił Zdziska i niedługo potem sytuacja została opanowana i Zdzisiek mógł się z powrotem położyć w ugaszonym łóżku. Jak się później okazało, zasnął po pijanemu w pościeli z zapalonym papierosem w ręku i to było przyczyną pożaru, który omal nie doprowadził do jego śmierci.
No cóż skrzyżowanie wódki z kurewstwem, to jedno z najsilniejszych uzależnień, piorunująca mieszanka i dlatego kolega taczał się coraz niżej, i niedługo po pożarze zamieszkujące sąsiedni pokój małżeństwo poprosiło Kubę o interwencję.
- No, niech pan przyjdzie i zobaczy, co wyprawia - nadawała do Kuby oburzona lokatorka. - Jak ja mam z dzieckiem przez jego pokój przechodzić?
Poszedł bez słowa i zobaczył śpiącego na klęczkach przy łóżku pijanego Zdziska, który zasnął przy rozbieraniu i spał z wypiętym na pokój gołym tyłkiem.
- No, widzi pan, co on wyprawia?! - zawołała lokatorka.
- No, widzę - skwitował i ubrawszy śpiącemu spodenki, wturlał go na łóżko i przykrył kołdrą.
Niedługo potem Zdziśka zwinęła milicja, bo się nabawił od prostytutek choroby wenerycznej i zawieziono go na przymusowe leczenie, a wszyscy mający z nim kontakt domownicy musieli się poddać kontrolnemu badaniu, czy się od niego nie zarazili. Po powrocie ze szpitala wymówiono mu mieszkanie i wyjechał na drugi koniec kraju, gdzie słuch o nim zaginął, jeśli nie liczyć przypadkowego spotkania z Kubą w mieście, podczas którego bezskutecznie próbował odnowić znajomość.
Popijali wszyscy naokoło, a przy budowie gazociągu na potęgę i z wynajmującym pokój małżeństwem również nie było najlepiej. Pomiędzy małżonkami dochodziło pod wpływem alkoholu do karczemnych awantur, podczas których w powietrzu latały ukraińskie przekleństwa. Wychodził wtedy na przechadzkę, żeby nie słyszeć dochodzących przez ścianę przekleństw, bo mu przypominały zapamiętane z dzieciństwa wrzaskliwe awantury pijanego ojca. Raz tylko nie wytrzymał i wszedł do lokatorów, kiedy usłyszał krzyki bitej kobiety i wołanie o pomoc małego kilkuletniego chłopczyka. Popatrzył na stojącego z uniesionym krzesłem lokatora, a później wziął na ręce schowane za kanapą zapłakane dziecko, które go kurczowo objęło rączkami za szyję. Zabrał chłopczyka do swojego pokoju, a kiedy później przyszła po niego matka, to chłopczyk go poprosił, żeby po niego zawsze przychodził, jak się rodzice będą się bili. Nie za bardzo mógł mu to obiecać, więc zawarł z lokatorami honorową umowę, że jeżeli uzna, że przekraczają granice, to będzie im podczas awantury zwracał uwagę. To ich trochę hamowało, bo zaczynali się głośno awanturować, to tak długo, uporczywie, coraz mocniej uderzał w ścianę, dopóki nie zaprzestali kłótni.
Na wiosnę chłopczyk zachorował i chodzący do pracy rodzice wynajęli mu opiekunkę, która dążyła z Kubą do zbliżenia i pewnego razu ją przytulił i byłby się może zdecydował na więcej, gdyby nie poczuł od niej odoru spoconego niemytego ciała. Wstrzymawszy oddech, zaczął powoli wyhamowywać sytuację i po chwili już siedzieli z daleka od siebie, a niedługo potem wrócił do siebie. Od tego czasu zaczął jej unikać, chociaż opiekowała się jeszcze dzieckiem przez dwa tygodnie.


Buty lokatora...

Po wybudowaniu gazociągu wyprowadziło się małżeństwo z dzieckiem i w obu pokojach zamieszkali pracownicy firmy melioracyjnej. Rotacja pośród nich była duża, jak to przy tego typu sezonowych pracach przy kopaniu melioracyjnych rowów, jedni się zwalniali, drudzy się przyjmowali do pracy, tylko jeden z nich ciągle mieszkał od samego początku. Dawniej był brygadzistą, znał się na planach i wytyczał trasy, ale przez pijaństwo spadał coraz niżej i po roku pracował, jako kopacz. Przestał jeździć na niedzielę do domu, do żony i dzieci, i w końcu doszło do tego, że całymi dniami leżał półprzytomny w łóżku, a w pokoju śmierdziało denaturatem. W ciągu niecałego roku stał się cieniem dawnego pełnego życia człowieka.
- Idź mu zanieś gorącego rosołu - powiedziała mama pewnej niedzieli do Kuby, więc mu zaniósł talerz gorącego rosołu z makaronem i kromkę chleba.
- Od kilku dni ciągle piję - wyszeptał lokator zdławionym głosem.
Wyciągnął z wiszących na łóżku na krześle spodni kilka drobniaków i poprosił o wyczyszczenie ubłoconych butów.
- Zapłacę - wyjęczał. - Dzisiaj niedziela i chciałbym iść do kościoła, ale nie mam siły wyczyścić.
Popatrzył na leżącego z przerażeniem, a później wyczyścił buty i podał leżącemu rękę, pomagając wstać z łóżka.
- Nie zajdę, no, nie zajdę - powtarzał bezradnie, zataczając się i upadając z powrotem na łóżko.
Wieczorem zaniósł lokatorowi kolację, a w poniedziałek dał znać do firmy i lokatora odwiedził kierownik, który wezwał pogotowie. Zabrano umierającego na noszach do karetki i od tego czasu wszelki słuch o nim zaginął, i tylko jeszcze przez jakiś czas na ganku stały jego wyczyszczone buty. Buty lokatora, buty lokatora, buty lokatora...
Na początku jesieni w mieszkaniu zamieszkali pracujący przy kopaniu rowów młodzi ludzie, którzy całymi wieczorami grali w karty, pili alkohol i sprowadzali sobie do towarzystwa młode panienki, dziwki, cichodajki. Czasami ich odwiedzał i pewnego razu został dłużej, bo spodobała mu się jedna z dziewczyn, która odstawała na plus od pozostałych i zastanawiał się, co ona tutaj robi. Libacja przeciągnęła się do północy, pił niewiele, mając konkretne zamiary względem spoglądającej na niego ciepło dziewczyny i kiedy pijane towarzystwo zasnęło, to zgasił światło i wtedy do pokoju jak burza wpadła jego mama. Pobudziła ogłupiałych lokatorów, rozbiła stojącą na stole wódkę i wyrzuciła z mieszkania wszystkie trzy pijane kobiety. Takie były zaskoczone, że dopiero na dworze ubierały wyrzucone za nimi płaszcze.
Na drugi dzień zauważył, że mama ma podsiniałe oko i dowiedział się od lokatorów, że jedna z kobiet zaczaiła się na podwórku i uderzyła mamę kamieniem. Przykro mu się zrobiło, jakby to on ją tym kamieniem uderzył i chociaż z początku był zły na mamę, to z czasem doszedł do wniosku, że dobrze zrobiła wyrzucając dziewczyny, bo jako kochająca syna matka, a zarazem właścicielka domu miała do tego pełne prawo.




- Ciągle szukasz i błądzisz, dale wołają, ulatują marzenia, lata mijają, wieją wichry, tornada, błyskają burze, ciągle szukasz królewny na szklanej górze?
- Ciągle szukam i błądzę, wołają dale, jeśli znajdę królewnę, to ją ocalę, srebrna mgła się rozemgli w obłoki zwiewne i ocalę przed smokiem cudną królewnę.



Rozdział czwarty

Od trzech lat dojeżdżał pociągiem do pracy, do odległych o trzydzieści kilometrów tarnowskich Azotów i żeby zdążyć na siódmą musiał wstawać o piątej rano. Ciągle chodził niewyspany, bo razem z kolegami z pracy i z dziewczynami z sąsiedztwa tworzyli zgraną paczkę, organizowali prywatki, spotykali się wieczorami po domach i wymyślali podczas takich rautów najprzeróżniejsze harce, żarty i swawole.
W małym miasteczku karpackiej strony, gdzie był malutki, gdzie rósł dla świata, gdzie był przez pierwszą miłość pieszczony, tam kościół z wieżą nocą oplata złota poświata. Tam szkolne lata w błękitach nieba radość owiewa i smutek zmiata, wiatr pieści drzewa, o szczęściu śpiewa i jak pył świetlny skrzy się i brata złota poświata, zielone lata, zielone lata, zielone lata...


Zabawy przy księżycu

Pewnego razu po prywatce wybrali się późnym wieczorem do miasta i jedna z dziewczyn, żeby odzyskać fanta, miała podejść do pierwszego napotkanego mężczyzny, powiedzieć mu, że się jej podoba i pocałować go w oba policzki. Leszek, żeby odzyskać szelki od spodni, miał to samo uczynić z pierwszą napotkaną kobietą.
Idąc późnym wieczorem do centrum, otoczyli kołem stojącego na przystanku mężczyznę.
- Startuj Tereska! - zmotywowali koleżankę do działania.
Z początku mężczyzna próbował się wydostać z okrążenia, ale kiedy Tereska zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała w oba policzki, to zapewnił ochoczo, że jest gotów do dalszej współpracy, ale koleżanka go przyhamowała, że jest nieogolony.
Jeżeli chodzi o Leszka i szelki, to dopiero na plantach natknęli się na pochrapującą na ławce, potężnie zbudowaną kobietę z półświatka i pomimo protestów Leszka, uznano, że to jest jak najbardziej kobieta i trzeba ją pocałować w oba policzki.
- Proszę wstawać - zagaił Leszek urzędowo, tarmosząc śpiącą jedną ręką za kurtkę, a drugą podtrzymując opadające spodnie.
- Panie władzo - zaczęła mamrotać, ale Leszek nie pozwolił jej dokończyć.
- Jaka tam, panie władzo, proszę wstawać do całowania!
Błyskawicznie cmoknął wstającą z ławki w oba policzki i wołając, żeby mu oddali szelki, zrejterował poza zasięg jej ramion, bo pamiętał, jak swego czasu wyprała w knajpie chcącego ją wylegitymować milicjanta.
- O ty bucu, amorów ci się zachciało? - poleciała za Leszkiem wiązanka. - Jużeś sobie spodnie przygotował do ściągnięcia?!
Dalsza część laudacji nie nadaje się do opisu, bo gdyby za każde brzydkie słowo wstawić trzy kropki, to zdania stałyby się nieczytelne, bo składałyby się prawie z samych wielokropków.
Jesienią i zimą, podczas długich, pachnących wiatrem i mrozem wieczorów, przychodziły im do głowy najbardziej zwariowane pomysły. Wkoło rynku tkwiły na kamienicach umieszczone w uchwytach chorągiewki i pewnego razu wspiął się po gzymsie i wyciągnąwszy chorągiewkę, zaczął nią wymachiwać, nawołując do rewolucji.
- Do broni, towarzysze, do broni - wymachiwał chorągiewką jak sztandarem. - Do broni, towarzysze, bo Bronia się nie broni i czeka pod płotem na czerwoną hołotę.
- A o co będziemy robili tę rewolucję? - dopytywały się roześmiane dziewczyny.
- Nie my będziemy robili, tylko wy będziecie robili, a ja sobie stanę z boku i będę się przypatrywał, bo mnie profesor w szkole średniej nazwał enzymem, a to jest taki ferment, który zapoczątkowuje reakcję, ale sam nie bierze w niej udziału.
- No, jakby tu był dzielnicowy, to on by ci dał - zauważył Wojtek i w tym momencie Kuba dostrzegł kukającego z pobliskiej bramy stróża porządku.
- Tak, tak, z naszym dzielnicowym nie ma żartów - łagodził, udając że nie widzi przyczajonego w bramie, grubego jak beka milicjanta.
Włożył chorągiewkę na powrót do uchwytu i poszli całą ferajną na pogaduszki pod pomnik do strzegącego miasta przed pożarem świętego Floriana.
Stał pośrodku plant na kolumnie, u zbiegu obsadzonych żywopłotem alejek, i kiedy usiedli pod pomnikiem na schodkach, to zauważyli skradającego się za nimi dzielnicowego. Widoczny był jak czarna chmura na tle wschodzącego księżyca i zahipnotyzowany jego magnetycznym światłem Olek, wdrapał się na pomnik i zaczął nadawać do podkradającego się milicjanta.
- Halo, panie dzielnicowy! Halo! Jestem tutaj! Tutaj jestem, panie dzielnicowy! Tutaj! - nadawał z pomnika Olek, objąwszy czule patrona strażaków za szyję.
Ten najstarszy w mieście pomnik z osiemnastego wieku mógł się poszczycić nowszą historią, bo kilka lat wcześniej ktoś go pozbawił głowy. Pisali nawet o tym w Gazecie Krakowskiej i dzielnicowy się wystraszył, że znowu będą pisali.
- Zejdź pan, panie Olku - namawiał. - Zejdź, a ja panu nic nie zrobię i zapomnę, że pan wyszedł, kiedy pan zejdzie.
- Tam, na koniec alejki! Pod kościół! - nadawał Olek jak Napoleon, pokazując dzielnicowemu kierunek wyciągniętą ręką. - Jak zobaczę, że pan stoi pod kościołem, to dopiero wtedy zejdę.
- Zejdź pan teraz, a ja panu nic nie zrobię.
- Nie zejdę, bo już dwa razy dostałem od pana pałką!
Pertraktacje trwały dosyć długo ku uciesze całego towarzystwa i w końcu Olek zszedł z pomnika, ale dopiero wtedy, jak dzielnicowy się wycofał na koniec alejki.
Tak to bywało jesienią, a zimą, kiedy zjeżdżali na sankach po okocimskiej drodze koło kapliczki świętego Antoniego, to udawali wilki. Samochodów tamtędy w owych czasach jeździło po owej peryferyjnej drodze nocą niewiele, więc urządzali sobie sannę na stromo opadającej trasie i pewnego razu najechali na idącego pod górę do Okocimia pijaka. Uciekli, pochowali się w lesie na poboczu góry i zaczęli wyć przeciągle jak wilki, i wtedy gramolący się z ziemi pijak przestał przeklinać i najpierw zaczął nasłuchiwać, a później zawrócił z powrotem do miasta. No, tak to bywało, kiedy mieli po dwadzieścia lat, a księżyc złocił lunatycznym światłem uśpione miasto.
Od roku palił papierosy i owej zimy postanowił je rzucić, i w Sylwestra zapalił przed północą ostatniego, i wytrzymał bez nikotynowej trucizny przez dwa tygodnie. Nawet go specjalnie nie ciągnęło, ale zapalił przez głupotę przy wódce i nałóg natychmiast wykorzystał zrobioną w postanowieniu wyrwę, jakby woda wyrwała w tamie kamień, i nałóg odrósł momentalnie jak głowy hydry. Popielnik kaflowego pieca w jego pokoju zarzucony był stertami wysypujących się niedopałków i kiedy mu brakowało nocą papierosów, to wyciągał dłuższe pety i zaciągał się nimi, dopóki go nie zaczynało parzyć w łokieć.
W owym czasie pracował w kombinacie na trzy zmiany, jako kontroler aparatury pomiarowej i większość czasu na popołudniowej spędzali z kolegą w ciepłej dyżurce, grając w okręty i czytając książki. Natomiast na nocnej zmianie, wychodząc ze słusznego założenia, że noc jest do spania, spali przy kaloryferach na ławkach, podkładając sobie pod głowy kufajki.
Kombinat udawał, że płaci, a ludzie udawali, że pracują, takie wtedy panowały w Polsce czasy dyrektywnego komunizmu, w którym ekonomia i gospodarka stały na głowie. Miesięczna pensja stanowiła równowartość piętnastu dolarów, czyli tyle, ile niewykwalifikowany robotnik zarabiał w Ameryce w ciągu kilku godzin. Nic więc dziwnego, że ludzie wyjeżdżali za wielką wodę, skąd po roku pracy wracali z uciułanymi dolarami, za które budowali sobie wille. Zgrywali amerykańskich milionerów, śmiejąc się w nos polskim inżynierom i profesorom, którym często brakowało na chleb dla dzieci.
Na początku i na końcu zmiany robili z kolegą godzinny obchód, sprawdzając aparaturę pomiarową i właściwie, to była przez osiem godzin cała ich praca. Jeden, dwa razy w roku zdarzała się nocą jakaś poważniejsza awaria i wtedy ubierali gazowe maski, i chodzili po kombinacie jak zjawy. Dziwnie się tak chodziło w ciemnościach po prawie pustym, wyludnionym i mrocznym kombinacie. Sięgające nieba kolumny destylacyjne dyszały złowieszczym sykiem, ziejąc trującymi oparami, z górującej na kombinatem paszczy komina półspalania ziała w chmury rozwiana chorągiew płonącego ognia. Wijące się po wysokich metalowych konstrukcjach wężownice buchały toksyczną parą, plując jadowitymi wyziewami jak kobry. Majaczące w ciemnościach futurystyczne splątane instalacje stwarzały tak niesamowity nastrój grozy, że śniły mu się po nocach jeszcze po wielu latach.


Dorota

Dorotę poznał jesienią, chodziła do piątej klasy technikum ekonomicznego i zawarł z nią znajomość pod internatem, w którym mieszkała razem ze swoimi koleżankami. To były krótkie i ciche spotkania, jak to jesienną porą, pełną letargicznego wyciszenia i nostalgicznej zadumy. Nie wciągał jej do paczki, bo była na to zbyt nieśmiała, delikatna, zamknięta i zapatrzona w siebie, do wewnątrz. Na jej buzi ciągle gościł nieśmiały przepraszający uśmiech i prawie nigdy podczas rozmowy nie wypowiadała swojego zdania. Jak na jego gust była za spokojna, ale jednocześnie budziła w nim instynkt opiekuńczy i nigdy nie wypowiedział przy niej brzydkiego słowa.
Za miastem koło stadionu zaczynała się biegnąca wąwozem przez Garbatkę stromo się wznosząca pod górę ścieżka, po której wędrowali, brodząc w sięgających do kolan liściach. Naokoło płonęły jesiennym ogniem lasy, a nad nimi płynęły po modrym niebie białe obłoki. Z ledwie słyszalnym szelestem spadały z płonących drzew na ziemię dopalające się resztką ognia liście, a przez gałęzie prześwitywało blado, anemicznie świecące słońce.
Pewnego razu, kiedy się wspinali w samo południe na Garbatkę, ze znajdującego się na grani okocimskiego kościoła dobiegło bicie dzwonów. Dorota przystanęła i zaczęła szeptać Anioł Pański, i w wtedy nagle na ścieżce ukazał się siwiuteńki jak gołąbek, schodzący z góry, zdążający do miasta okocimski proboszcz. Taktownie udawał, że ich nie widzi, ale przystanął mile zaskoczony, kiedy go pozdrowili po łacinie, laudetur Jezus Chrystus, i odpowiedział im w tym samym języku, sekula sekulorum amen. A na ziemię ciągle z drzew spadały kolorowe liście, żółte, seledynowe, czerwone i brązowe, żółte, seledynowe, czerwone i brązowe, żółte, seledynowe, czerwone i brązowe, żółte, seledynowe...
Siwiuteńki staruszek spoglądał na nich przez chwilę życzliwie, a później uniósł rękę w spontanicznym geście bożego błogosławieństwa i coś szeptał z przymkniętymi oczami niedosłyszalnie, rozmawiając o nich z Panem Bogiem.
- Nie zmarnujcie swojego szczęścia, kochani - odezwał się po chwili.
- Nie zmarnujemy - zapewnił, a Dorota skinęła potakująco głową.
Nie zmarnowali, ale niedługo potem każde z nich poszło dalej przez życie swoją własną drogą.
Siedzieli wtedy w parku na ławce, kiedy ich drogi się rozeszły, przytulił Dorotkę do siebie, a ona mu omdlała w ramionach i siedziała nieobecna, obezwładniona wyrzutem dopaminy, jakby nie było dziewczyny. Zatonęła w jakiejś odległej zamglonej dali. Nie płynęli na tej samej fali, więc znieruchomiał na chwilę, a później się delikatnie odsunął i poczekał, aż Dorota przyjdzie do siebie.
- Byłaś w niebie? - zapytał po chwili. - Można wiedzieć, co ci się stało?
Uśmiechnęła się nieśmiało, bo i cóż miała powiedzieć, takie rzeczy powinien wiedzieć.
Siedzieli jeszcze przez chwilę, a potem ją odprowadził do internatu i już się z nią więcej nie spotkał. Ciągle szukał swojej wymarzonej szklanej góry, a na niej zaczarowanego ogrodu, zaklętego zamku i i czekającej w nim na niego wyśnionej królewny.
- A Dorota, Kuba? A Dorota? - szept cichy, delikatny, nieśmiały, ledwie słyszalny jak szmer dobiegających z przeszłości wspomnień.
- Dorota, Poetycka Bajko, przypominała przypominała mi polną stokrotkę.
- A spróbuj to powiedzieć jeszcze ładniej.
- Wędrowałem, błądziłem, dale wołały, przymierzałem marzenia, nie pasowały. Jaśniała szklana góra, dziś świeci blado, była fatamorganą, Szeherezado. Rozbiły ją pioruny, rozmyły burze, nie znalazłem królewny na szklanej górze. Szukałem za górami, gdy blisko stały, gdyby głośniej wołały, gdyby wołały...
- Myślę, Kuba, że toby nic nie dało, pędziłeś na przełaj przez życie z wiatrem w zawody, wymuszałeś za pomocą używek nienależne ci gratyfikacje.
- Myślisz?
- A myślę! Małżonkowie są łączeni przez Boga, żeby się rodziły takie, a nie inne dzieci, nie poprawiajmy Boga, bo nas grzechy pychy doprowadzą do upadku.
- Myślisz?
- Podobne leczy się podobnym, pomimo, że podobne się od podobnego odpycha. I dlatego łączy się ze sobą dwoje naznaczonych nałogami ludzi, którzy za pomocą opakowanych w cierpienie ambiwalentnych uczuć, dźwigają z Bożą pomocą na swoje Golgoty swoje krzyże.
- Z Bożą pomocą?
- No, z Bożą, sami by nie dali rady
- Ale Dorotki, Poezjo, nie podeptałem, ominąłem ją ostrożnie jak polną stokrotkę.
- To dobrze, bo ile razy coś podepczesz, tyle razy będziesz później lizał rany.
- Czy to znaczy, Poetycka Bajko, że mam rację, że wolę śnić na jawie?
- Prawie... Opowiadaj dalej o swoim zakręconym życiu.
- Dobrze.
Mijały lata, podczas których serfował po oceanie życia, pełen karkołomnych wzlotów i upadków. Napotkał po drodze wiele ślicznych kwiatów, ale wspomnienie delikatnej nieśmiałej Doroty na zawsze pozostało w jego sercu jak obraz stokrotki otulającej swoimi śnieżnobiałymi płatkami bijące środku złote serce. Nie deptać stokrotek, nie deptać stokrotek, nie deptać stokrotek...


Łucja

Łucję poznał jesienią za sprawą kolegi, którego zaprosił wraz z dziewczyną na prywatkę, a oni przyprowadzili dla niego do pary koleżankę. I tak ją właśnie poznał, ładną małomówną dziewczynę z klasą, o regularnych wyrazistych rysach twarzy i czystych przejrzystych oczach. Dwa tygodnie później znowu urządził prywatkę, na którą oprócz Łucji i stałych bywalców z paczki zaprosił kolegę z pracy, który po prywatce zapytał, czy mógłby odprowadzić Łucję do domu. Popatrzył na kolegę zaskoczony, a później wyjaśnił, że chodzi z Łucją i poszedł ją odprowadzić do domu. Po powrocie zaczęli się zbierać z kolegą do pociągu, żeby jechać na siódmą rano do pracy. Jakoś przetrzymali w robocie do trzeciej, kolega gdzieś się zadekował na dwie godziny, a on się zdrzemnął na podniebnej estakadzie, przytulony do monotonnie bulgoczących ciepłych rur nagrzewnicy.
Na sylwestra wybrał się z Łucją do pamiętnego schroniska, gdzie go swego czasu powaliła zatruta złorzeczeniem wódka i tym razem przez całą zabawę wypił tylko lampkę szampana, przy wznoszeniu o północy noworocznego toastu. Pośród strzelających korków od butelek, owiana gąszczem rzucanych po sali kolorowych serpentyn, podeszła do niego o północy z noworocznymi życzeniami znajoma góralka i po złożeniu mu życzeń, złośliwie pominęła stojącą obok Łucję. Uśmiechnął się zadowolony, kiedy Łucja złożyła jej życzenia, a speszona góralka nie wiedziała, jak z tego z honorem wybrnąć. Podszedł wtedy do Łucji i przytulił ją ciepło, a później, kiedy wyszli się przewietrzyć całą ferajną przed schronisko, to odbił od grupy i poszedł odwiedzić rosnącą nad schroniskiem pamiętną jodłę. Objął balsamiczne drzewo, które mu pomogło zwalczyć truciznę i kiedy trwał zadumany nad zawirowaniami ludzkich losów, to zobaczył, jak chłopak góralki podchodzi do Łucji i obejmuje ją ramieniem, a później odlatuje, odepchnięty rękami. Jak mu później Leszek zrelacjonował, oczy się jej zaświeciły jak u podrażnionej pantery.
Życie jest ciężkie i jeżeli się szczęśliwie dobierze dwoje ludzi, to łatwiej im dźwigać swoje krzyże i dorastające w ich cieniu dzieci. Być może z Łucją byłoby mu lepiej, ale czy on, nieznoszący monotonii błędny rycerz, był wtedy do takiej wspólnej wędrówki zdolny?
Po owym Sylwestrze przestał się z Łucją spotykać i dopiero po kilku miesiącach spotkał ją na dancingu, i poprosił do tańca. Poszli tańczyć na parkiet i podczas tańca spojrzała na niego przejrzyście, i zapytała obojętnie jakby się pytała przypadkowego przechodnia o godzinę.
- Mogę wiedzieć czemu ze sobą nie chodzimy?
- Nie wiem - odpowiedział zgodnie z prawdą i wyczuł, że dziewczyna już nie chce z nim więcej tańczyć.
Odprowadził ją do stolika po umilknięciu orkiestry i już jej potem więcej nie poprosił do tańca.
Obserwując ludzkie życie, można zauważyć, że czasem powstają w nim jak w kalejdoskopie przedziwne prześliczne konfiguracje. Zbyt doskonałe, żeby mogły powstawać przypadkowo, Ktoś nad tym wszystkim czuwa i uważnie patrzy, co człowiek wybiera.


Borsuk

W styczniu przeniesiono go na nowo otwarty oddział półspalania, gdzie mieli niewiele do roboty, jak to na nowym oddziale spod igły, więc kazano im konserwować nową aparaturę, coś jak polerowanie wypolerowanego lustra. I właśnie wtedy przekonał się jaką torturą może być niepotrzebna bezcelowa praca. Czasami, sporadycznie, zdarzały się nagłe awarie i wtedy było trochę zajęcia, ale pomijając takie nieliczne momenty, nie mieli za wiele do roboty, więc umilali sobie nudę żartami.
Wysoko na estakadzie znajdowało się niewielkie pomieszczenie z wymagającą stałej temperatury aparaturą pomiarową i dlatego ten kantorek stanowił zimą wymarzone miejsce na drzemkę. Drzemali w nim pojedynczo na wyścielonej kufajkami ławce, a reszta kolegów urzędowała w tym czasie na dole dając śpiącemu znać waleniem w rury, jeżeli był potrzebny w sterowni. Spanie w kantorku było ulubionym zajęciem jednego z kolegów, trenującego zapasy młodego osiłka, który tak sobie upodobał to miejsce, że jak zaczynał kimać rano, to kończył przed trzecią po południu. Tłumaczył kolegom, że niedługo będzie się żenił i narzeczona nie daje mu się wyspać.
Z początku walili w rury, a kiedy zbiegał na dół, to któryś przyczajonych kolegów szybko zajmował w kantorku na kufajkach jego miejsce, ale kiedy się zorientował w podstępie, to przestała na te alarmujące sygnały reagować. Zaczęli więc wchodzić do kantorka, że niby czegoś szukają, kręcili się przez chwilę po cichu, a później przy wyjściu tak prali o żelazną futrynę żelaznymi drzwiami, że śpiący na ławce Borsuk zrywał się jak nieprzytomny na równe nogi. Oczywiście, oni już wtedy byli na zewnątrz i pękając ze śmiechu, podglądali przez okienko wodzącego wokoło błędnym wzrokiem Borsuka. Po pewnym czasie tak go wytresowali, że kiedy tylko któryś z nich wchodził do kantorka, to Borsuk natychmiast siadał na ławce i wodził za intruzem podejrzliwym spojrzeniem. Oczywiście, dowcipniś siadał wtedy spokojnie na krześle i udawał, że drzemie, a kiedy po chwili rozlegało się pochrapywanie uspokojonego Borsuka, to wstawał po cichu i tak trzaskał przy wyjściu drzwiami jakby w blaszaną budę waliły pioruny. Budzili tak borsuka dwa, trzy razy dziennie i w końcu doprowadzili go do takiego stanu, że na widok wchodzącego siadał na ławce i tak długo po niej bębnił trzymaną w ręku śrubą, dopóki prześladowca nie opuścił kantorka. Wiosną, borsuk przebudził się do życia i najpierw się ożenił, a później zwolnił z kombinatu.


Parasole

W pobliżu jego domu znajdowała się restauracja, a obok niej pod parasolami ogródek piwny, w którym latem serwowano w kuflach obficie się pieniące piwo sprzedawane z ogromnej przerobionej na bufet beczki. Pod parasolami spotykali się ludzie różnego pokroju, jak to przy alkoholu, z głośników sączyła się muzyka, a pomiędzy stolikami węszyli ormowcy, którzy nie tylko podsłuchiwali, ale jeszcze do tego patrzyli, gdzie by tu co wypić na krzywy ryj za darmo. Ci menele potrafili być naprawdę nachalni, posuwając się nawet do pogróżek i rozboju.
Znał tutaj prawie wszystkich stałych bywalców, bo często przesiadywał pod parasolami do późnej nocy. W dni powszednie przeważnie normalnie popijali piwo, ale za to w niedziele i święta zrywali z Igorem rosnące na klombach róże i wpinali je sobie do butonierek w klapy marynarki. Z uwagi na piękno kwiatów, ścinanie róż związane było z dosyć uroczystym rytuałem. A więc najpierw prosili w bufecie o pożyczenie noża i puszczenie piosenki o idącym po czerwony kwiat żołnierzu, a dopiero potem ścinali róże, kiedy z głośników dobiegały słowa... Po ten kwiat, po ten kwiat czerwony, skoro przyszedł na to czas.
Pewnej niedzieli siedzieli przy piwie we czwórkę, a więc wpięli sobie w butonierki cztery róże, co sprawiło, że bufetowa wezwała milicję. Przyjechali i zapakowawszy Irka do suki, pojechali sprawdzić do niego, do domu, bo przekonywał, że to róże z jego ogródka, co od razu solidarnie potwierdzili koledzy. Ponieważ mieszkający w bloku kolega nie miał ogródka, a dwie chowane w piwnicy zagłodzone świnki mu zdechły, więc pokierował żandarmów na ogródki działkowe, gdzie mu przygrzali pałką i wywieźli go kilka kilometrów, i zostawili w lesie.
W sobotę i niedziele pod parasolami dochodziły późnym wieczorem do głosu najgorsze męty. Ciągle mokra od ciągłego obsikiwania ściana za knajpą i rozmiękła obok nie ziemia obrzydliwie śmierdziały uryną, a w ciemnościach rozlegały się sprośne przyśpiewki i przekleństwa. Pomiędzy pijanymi dochodziło do ataków kuflami i butelkami po wypitej wódce, którą kupowano spod lady od kelnerek w restauracji po paskarskich cenach. Okradały pijanych podwójnie, raz na wyśrubowanej cenie wódki, a drugi raz na dopisywaniu do rachunków.
Pewnej nocy obudziła go w domu kelnerka, żeby mu powiedzieć, że pod parasolami leży pobity jego znajomy.
- Niech mu pan pomoże - powiedziała. - Bo to pański kolega.
- Boicie się wezwać karetkę, boście mu wcześniej sprzedały wódkę - odmruknął.
Milczała speszona, więc ubrał się w milczeniu i poszli pod parasole, gdzie jęczący kolega leżał na ziemi z zakrwawioną głową, bo lumpy najpierw go pobiły, a później obrabowały z pieniędzy.
Domyślił się, że teraz siedzą w knajpie i piją za zrabowane pieniądze, więc wszedł na salę i podszedł do stolika, przy którym siedzieli we trójkę, rej wśród nich wodził zarośnięty kuternoga, o którym wiedział, że trzyma sitwę z szatniarzem. Popatrzył po menelach, od razu się zorientował, że świadków pobicia nie znajdzie, bo cała trójka współpracowała jako konfidenci z milicją. Popatrywali na niego bezczelnie, prowokując zachowaniem, spuścili z tonu dopiero wtedy, kiedy tak wyrżnął pięścią w stolik, że aż się na nim przewróciła szklanka. Wezwawszy pogotowie i milicję, doprowadził do spisania protokołu, żeby pozostał ślad przestępstwa, chociaż wiedział, że na milicję nie może liczyć i dlatego z kolegami obserwowali później kulawego, żeby mu nawtykać, ale miał się na baczności.
Cała ta czynna nocą meliniarska knajpa była niechlubną wizytówką miasta i znikła z krajobrazu dopiero po transformacji ustrojowej pod koniec dwudziestego wieku, kiedy demokracja odebrała komunistom zawłaszczoną władzę.


Ewa

Jeżeli przyrównać kobiety do kwiatów, to w ogrodzie jego duszy trzy kwiaty kwitły najdłużej i zostawiły najtrwalsze ślady. Dziewczyna z liliami oraz czerwona i biała róża. O dziewczynie z liliami już było, o czerwonej róży jest teraz, a o białej będzie później, ale niewiele.
Ewa pracowała w sklepie i była od niego o kilka lat młodsza, dopiero zaczynała rozkwitać jak czerwona róża, której z wiekiem przybywa coraz więcej kolców. Różnili się podejściem do życia, do wierności i ciągle dochodziło między nimi do kłótni, po których jak to po burzy, znowu zza chmur wyglądało słońce.
Na związaną z nocą świętojańską zabawę pojechali całą paczką nad jezioro, gdzie Ewa ciągle gdzieś podczas tańców znikała i w końcu wkurzony postanowił wrócić samotnie do domu.
- Czy ona nie widzi, że mnie rani? - rozmyślał. - Gdyby mnie naprawdę kochała toby się w ten sposób nie zachowywała.
Przybiegła za nim na przystanek autobusowy i najpierw długo rozmawiali, a później się pogodzili i wrócili z powrotem na zabawę.
Niebo różowiało na wschodzie, kiedy poszli spać do gospodarza, u którego mieli zaklepany nocleg w stodole na sianie. Ej, sobótka, sobótka, świętojańska noc krótka, niebo na wschodzie dnieje, coś się chyba podzieje... Zaczynało się stawać, ale się nie stało, ucichło, nie zadźwięczało. Mówiąc bardziej prozaicznie, do stodoły wszedł gospodarz z zaświeconą latarnią.
- Chłopaki, schodzić mi tu zaraz z góry! - zagrzmiał gromkim głosem, unosząc latarnię. - Dla was przygotowałem spanie tutaj na dole, a ty Halina do domu - zwrócił się do córki.
Ponieważ po jego słowach w stodole zapanowała cisza, więc gospodarz pojaśnił latarnię i huknął ponownie.
- Kurwiarstwa u mnie nie będzie!
Cóż było robić, skoro korzystali z darmowej gościny? Mieli spać na dworze? Może, ale nie za bardzo się dało dało, bo padało. Zszedł więc Kuba z jednym Leszkiem, a drugi przywarował z dziewczynami na górze, licząc, że mu się uda oszukać gospodarza.
- No, nic - pomyślał, układając się na dole z jednym Leszkiem do spania. - Za chwilę gospodarz pójdzie, a ja sobie wtedy wrócę do Ewy.
Tak sobie to całkiem nieźle wykombinował, ale nagle, nie wiadomo kiedy zasnął i obudził się o rześkim poranku, przez szpary pomiędzy deskami stodoły zaglądało do środka rozpromienione słońce.
Miesiąc później zwolnił się z kombinatu po trzech latach pracy i w jego życiu pojawili się nowi koledzy, w towarzystwie których zaczął się staczać pijaństwo. Pewnego razu po kłótni z Ewą wszedł do knajpy i dosiadłszy się do siedzącej już trójki, zamówił cztery piwa, dla każdego po jednym. Kiedy kelnerka postawiła na stoliku cztery pełne piwa wysokie szklanki, to przez chwilę siedział nieruchomo zasępiony, a później sięgnął po kolei po wszystkie cztery piwa i wypił je po kolei jedno za drugim. Po wypiciu czwartego piwa, z pierwszego jeszcze nie zdążyła opaść na dno szklanki piana. No cóż, nałogowe regulowanie uczuć za pomocą używek, gaszenie ognia benzyną. Udając, że nie widzi zdumionych spojrzeń kolegów, zamówił następne cztery piwa, które już tym razem wypili wszyscy spokojnie, każdy po jednym.
I tak się zaczął pierwszy w jego życiu pijacki ciąg, podczas którego popijali z Igorem nocami w otwartej przez całą dobę knajpie. O szóstej rano zamykano ją na dwie godziny, żeby posprzątać i wtedy szli do domu, żeby się przespać i spotykali się ponownie wieczorem, i znowu popijali do rana, i tak to trwało przez sześć kolejnych dni do piątku. Zapamiętał tamten tragiczny okres samobójczego picia, jako odrealniony świat zdeformowanych kształtów oglądanych przez pryzmat napełnionych piwem szklanek... Wnet pójdę do domu, bo będą sprzątali, kolega nie pójdzie, nie doczekał ranka, nasikał pod stolik, suką go zabrali, kelnerka wezwała, niby koleżanka. Niby mnie nie widzi, choć pustki na sali, tylko w drzwiach kurewka czeka na kochanka. Może znajdzie, może zahandluje ciałem, na mnie niech nie liczy, wódkę pokochałem.
Szóstego dnia pijaństwa obudził się w piątek o trzeciej po południu. Przez otwarte okno wpadało do pokoju dobiegające z browaru wycie syreny obwieszczającej koniec pracy, a przy łóżku stała zapłakana mama.
- Gdzie idziesz? - zapytała żałośnie, kiedy się zaczął w milczeniu ubierać.
- Do knajpy.
Ubierał się powoli, a mama płakała coraz rzewniej i ten szloch nie chciał ucichnąć, bo kiedy zmierzał do furtki, to płakała dalej wychylona przez okno.
Dołączył do siedzącego w knajpie Igora, sięgnął po czekające na niego piwo i siedział przez chwilę z uniesioną w ręku szklanką , a później powiedział do kolegi beznamiętnie, jakby mówił o pogodzie.
- Za gorzkie to piwo, bo zmieszane z płaczem.
Chlusnął piwem na ścianę, odstawił pustą szklankę na stolik i wyszedłszy z knajpy, poszedł do kościoła i usiadłszy w ławce, rozglądał się po prawie pustym kościele.
Padające z witraży światło zamieniało szarą prozę życia w poetycką bajkę, opromieniając siedzącego w konfesjonale księdza, staruszka. Uklęknął przy kratkach konfesjonału i wyszeptał swoje grzechy, i to był wtedy ostatni dzień owego pijackiego ciągu. Kilka dni później starszy brat pomógł mu się przyjąć do sezonowej dwumiesięcznej pracy w uzdrowisku, zaczął się szybko regenerować i życie zaczęło go znowu cieszyć. Wprawdzie od czasu do czasu nękały go powracające myśli o Ewie, ale poradził sobie z nimi w ten sposób, że je wyrzucił z siebie, przelewając na papier w formie listu. Za sprawą pracujących z nim kolegów poznał w uzdrowisku kilka fajnych miejscowych dziewczyn, a za pierwszą pensję uszył sobie u krawca letnie ubranie w modnym, jasnym szaropopielatym kolorze.
Od pięciu tygodni zachowywał trzeźwość i byłby ją przypuszczalnie zachowywał dalej, gdyby nie pojechał na weekend do domu i gdyby niepotrzebnie nie wszedł do knajpy. Nie należy sobie pobłażać w małym, bo mały kamień uruchamia niekontrolowaną lawinę większych. No, więc wszedł do tej knajpy i wypił trzy piwa, po których doszło przy stoliku pomiędzy nim, a ubliżającym Ewie kolegą do karczemnej awantury, podczas której po każdym wyzwisku bił ubliżającego po twarzy otwartą ręką.
Bezwiednie powielał w ten sposób zachowanie bijącego go w dzieciństwie po twarzy ojca. Przekazana dziecku patologiczna spuścizna zbierała po latach tragiczne żniwo.
Bił szybko i znienacka, na odlew, po każdym kolejnym ubliżającym słowie. Żaden nie chciał ustąpić, więc w końcu wyszli na zewnątrz i otoczeni wianuszkiem gapiów, bili się na chodniku przed knajpą długo i brutalnie. Ubliżający w końcu stracił siły i spasował, ale... No tak, niepotrzebnie wszedł do tej cholernej knajpy, a już całkiem niepotrzebnie wypił te trzy piwa, o trzy za dużo.


Nie obiecuj

Dobiegła końca praca w uzdrowisku, powrócił do domu i pewnej soboty, kiedy siedział przy kolacji, do jego pokoju weszła niespodziewanie Ewa.
- Wiesz co? - powiedział do niej spokojnie w trakcie rozmowy. - Mnie się lepiej pisze, jak mówi, więc ci napisałem w liście, to co mnie najbardziej boli, więc, jak chcesz, to sobie przeczytaj, a ja przez ten czas dokończę kolację.
Dał jej napisane w uzdrowisku przemyślenia, a kiedy po przeczytaniu zaczęła płakać, to powiedział znużonym głosem.
- Nic już więcej nie obiecuj, bo przypuszczalnie nie potrafisz dotrzymać. Jak chcesz, to możemy pochodzić na próbę i zobaczymy, co z tego wyniknie.
I tak znowu zaczęli ze sobą chodzić, ale tym razem trzymał swoje uczucia na uwięzi, żeby mu się znowu nie wymknęły spod kontroli i żeby nie popędziły przed siebie na oślep jak znarowione konie.
Pewnej upalnej niedzieli wracali oboje z parku na przełaj przez łąki i przedzierając się jak przez prerię przez sięgającą im do piersi trawę, rozgarniali uszczęśliwionymi rękami zastępujące drogę rumianki, bławatki, chabry i maki. Ze stojącego na krańcu stepu domu Leszka dobiegała piosenka o pustych kopertach i to wszystko było takie cudowne, jakby buszowali w malinowym chruśniaku Leśmiana, zapodziani po głowy przed ciekawskim wzrokiem... I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu, żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła, porwałem twoje dłonie, oddałaś w skupieniu, a chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.
Rzucili się na trawę i leżeli zachwyceni czarem odchodzącego lata i wtedy nagle zaczęło ich podglądać dwoje małych dzieci, chłopczyk z dziewczynką. Kukali przez rozkołysane trawy, a potem pobiegli do siedzącej na kocu mamy i coś jej zaczęli szeptać do ucha. No, więc cóż mieli zrobić, skoro nie byli sami? Poleżeli jeszcze przez chwilę, a później wstali i poszli, bo takie krótkotrwałe urokliwe chwile mają to do siebie, że pryskają przy dotknięciu jak mydlane bańki. A może tak się się stało, jak być powinno, skoro nie byli przeznaczeni dla siebie? Istnieją zbiegi okoliczności, ale to nie są zbiegi przypadkowe.
Płynął czas i pewnego wieczoru wszedł do kawiarni i zobaczył Ewę z małomiasteczkowym Casanovą, siedzieli przy stoliku i popijali kawę, obok stały na stoliku dwie lampki koniaku. Dosiadł się do towarzystwa, ale pokręcił przecząco głową, kiedy Casanova chciał mu zamówić koniak.
- Od kiedy nie pijesz? - zaatakowała Ewa.
- Od dzisiaj! Nie wiem, jaka jest różnica między rumem a rumakiem, ale wiem, jaka pomiędzy koniem a koniakiem, bo koń jaki jest, każdy widzi - popatrzył z politowaniem na Casanowę. - Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że pochodzimy i zobaczymy, co czas pokaże? - zwrócił się do Ewy. - No i pokazał - zakończył z ironicznym uśmiechem i wyszedł z kawiarni.
Wrócił po chwili ze spotkaną na dworcu autobusowym śliczną nieznajomą, do której podszedł i zapytał, czy nie mógłby jej zaprosić do kawiarni, żeby zrobić na złość swojej niewiernej dziewczynie.
- Siedzi przy stoliku z takim jednym gogusiem - wyjaśnił naburmuszony. - Ale ty jesteś o wiele ładniejsza i jakbyśmy poszli do kawiarni, toby mi się z nią było później łatwiej rozstać.
Nieznajoma tak na niego spojrzała, jakby się zakochała, a później się roześmiała i niedługo potem poszli do kawiarni i usiedli przy pustym stoliku, a Ewa z Casanovą zerwali się wtedy i wyszli.
Wracając od autobusu po odprowadzeniu nieznajomej, spotkał na ulicy Casanovę i zapytał, zastąpiwszy mu drogę.
- Od jak dawna znasz Ewę?
- Od dzisiaj.
- To tak, jak ja moją piękną znajomą nieznajomą.
- A kto to jest?
- A gówno cię to obchodzi.
Spoglądał z namysłem na potencjalnego przeciwnika, ale na szczęście tym razem był trzeźwy i nie zamierzał po raz kolejny robić z siebie pośmiewiska dla uciechy kołtuńskiego brzeskiego grajdołka, więc odwrócił się na pięcie i poszedł odwiedzić Ewę.
Poczekał na nią przed domem, a kiedy się zjawiła roześmiana, to usłyszała od niego tylko jedno brzydkie słowo, ale rzucone z takim ładunkiem emocjonalnym, że aż ją cofnęło do tyłu. A później odszedł, uważając, że teraz, to już na pewno wszystko definitywnie skończone. O dziwo, tym razem zniósł rozstanie nad podziw dobrze, bo co miał przez nią przecierpieć, to już przecierpiał i nie miał zamiaru pozwalać jej się dłużej żywić swoim cierpieniem.
Rozmyślając w późniejszych latach nad zawirowaniami ludzkich losów zastanawiał się niejednokrotnie, czy lepiej pojąć za żonę kobietę ładną, ale niezbyt cnotliwą, czy lepiej cnotliwą, ale niezbyt ładną. No cóż, na pewno znajdą się tacy, którzy będą woleli zjeść porządny tort we czterech, ale jeżeli chodzi o niego, to przyrównywał kobiety do kwiatów, a kwiaty powinny pachnieć dla wszystkich, ale kwitnąć tylko dla jednego. Pozwalać się zapylać przez jednego motyla, pazia królowej. Niestety, kwitnąć dla jednego potrafi tylko co dziesiąta kobieta i dlatego tak trudno spotkać prawdziwą miłość.


Jak niebieskie ptaki...

Po rozstaniu z Ewą zaczął wieść życie niebieskiego ptaka, zaliczając tygodniowo po trzy dancingi, podczas których zrywał się pijany przy pierwszych taktach orkiestry i oblatywał stoliki, prosząc dziewczyny do tańca. Po zebraniu kompletu koszy wracał do stolika i zalewał robaka kolejną wódką. Pewnego razu zwymiotował podczas tańca i tańcząca z nim kobieta uciekła, a kiedy poszedł ją ponownie poprosić do tańca, to dostał od siedzącego z nią faceta po buzi. Raz mu zabrakło na rachunek i kelnerzy ściągnęli mu buty, i poszedł do domu w skarpetkach. Kiedy się rano obudził, to niczego nie pamiętał i dziwił się po przebudzeniu, dlaczego go pieką stopy. Włóczył się z podobnymi do siebie po knajpach i po wypiciu piwa grywali koncerty na pustych szklankach, wprawiali je w dźwięczący rezonans wodząc po obrzeżach umaczanymi w piwie palcami.
I tak już miało pozostać w jego życiu przez najbliższe dwa lata. W owym okresie posiadał jeszcze częściową kontrolę nad piciem, a po pijaństwie miał dobry sen i apetyt. Alkohol wydawał mu się dobrodusznym sprzymierzeńcem jak stojący niewinnie przed bramą koń trojański, którego lekkomyślnie wciągał do swojej fortecy nie wiedząc, że igra z ukrytą śmiercią.
Przez rozmywane alkoholem szańce wdzierali się do jego twierdzy czterej jeźdźcy Apokalipsy, Głód, Zaraza, Śmierć i Wojna. W nadciągającej przyszłości miał z nimi rozpocząć bezpardonową walkę na śmierć i życie. Krzycząc z przerażenia, miał zacząć wtedy szukać ratunku u Boga, bo ludzkie siły są za słabe, żeby uwolnić człowieka od tak silnych uzależnień.
Tragedią młodego człowieka w początkach nałogu jest to, że wie o alkoholizmie tak mało, a tragedią starego umierającego na alkoholizm człowieka jest to, że wie o nim tak dużo i tak późno. Tak późno, tak późno, tak późno...


Sześćdziesiąty ósmy

Podobnie jak w pięćdziesiątym szóstym, powiało w sześćdziesiątym ósmym po Polsce patriotycznym zrywem. Trzynastego marca przed domem studenckim w Krakowie zebrała się grupa około pięciu tysięcy osób, a potem rozgorzały walki uliczne. Po raz pierwszy w historii Uniwersytetu Jagiellońskiego milicjanci wdarli się na objęty azylem teren uniwersytetu, pobili studentów i profesorów.
Najtragiczniejsze było to, że komunistom udało się skłócić Polaków. Napuścili robotników na studentów i przeciwko studiującym na uczelni dzieciom stanęli ich ojcowie. Do ataku na studentów zwieziono ludzi pracujących w fabrykach i jeden z nich się później chwalił w knajpie swoim wątpliwym bohaterstwem.
- Wolności im się zachciało - nadawał na studentów. - Przed rozpoczęciem pacyfikacji rozdano nam pocięte kawałki grubego kabla i praliśmy nim studentów jak pałkami, niektórzy mieli połamane żebra.
- A cóż wam ci studenci byli winni? - dobiegło pytanie od sąsiedniego stolika.
- Jak to co?! - oburzył się pożyteczny idiota. - Najpierw protestowali na krakowskim rynku pod pomnikiem Mickiewicza, a później się modlili o chleb w Nowej Hucie przed pomnikiem Lenina.
- No, to chyba dobrze robili, że się modlili?
- Chcieli, to dostali - roześmiał się pożyteczny idiota.
Kilka dni później przestał się uśmiechać, bo się dowiedział się, że jego studiujący w Krakowie syn leży ciężko pobity w szpitalu.
To były ciężkie czasy rosyjskiej okupacji utrwalanej w Polsce przez współpracujących z nimi kolaborantów. Żeby osłabić patriotyczną siłę krakowskiej elity, komuniści wybudowali w pobliżu pięćsetletniej stolicy kraju nowohucki kombinat metalurgiczny. Napływająca z wiosek rzesza robotników miała doprowadzić do rozwodnienia krakowskiej inteligencji, ale Pan Bóg miał inne plany. Jak powiedział nowojorski artysta Andy Warhol, jeżeli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to Mu opowiedz o swoich planach. Przywiązani do chrześcijańskiej wiary robotnicy najpierw upomnieli się w nowohuckiej dzielnicy o kościół, a później ta robotnicza krakowska dzielnica stała się jednym z najpotężniejszych bastionów patriotycznego ogólnopolskiego ruchu społecznego, Solidarność. Bo, jak powiedział w swoim poemacie spoczywający w krypcie na Wawelu wielki polski poeta, Adam Mickiewicz... Nasz naród jest jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi. Do głębi, gdzie płonie ogień polskiego patriotyzmu, wiary i ideałów.
Powiało wiosną po Europie w owym tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku. W dwanaście lat po bohaterskim zrywie Polaków i Węgrów w pięćdziesiątym szóstym, zerwała się do narodowowyzwoleńczej walki Czechosłowacja i rosyjski okupant rzucił przeciwko Czechom wojsko. Dniami i nocami jechały po polskich drogach na lawetach rosyjskie czołgi przewożone do ataku na Czechosłowację. Rozgoryczeni Czesi pisali w swoim kraju na murach, że czechosłowackie wojsko jest wołowe, bo ich nie broni przed rosyjskim najeźdźcą.
Plamą na honorze polskiego żołnierza stał się udział polskiego wojska w tłumieniu do spółki z Rosjanami czeskiego zrywu niepodległościowego. Serwowana żołnierzom komunistyczna propaganda do tego stopnia wyprała im mózgi, że chwalili się czynami, których powinni się wstydzić. Niestety, młodzi żołnierze chwalili się otrzymanymi od komunistycznej władzy pisemnymi podziękowaniami za wysługiwanie się ruskim, bo kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą, a żołnierzom wmawiano go codziennie przez dwa lata wojskowej służby.
Pomimo tak natrętniej indoktrynacji narodu, ludzie nie popierali kolaborującego z rosyjskim okupantem polskiego rządu i solidaryzowali się z walczącymi o godne życie czeskimi słowiańskimi braćmi. W przyszłości słowiańskie narody miały sobie wybaczyć wyrządzone wzajemne krzywdy, ale to miało nastąpić dopiero pod koniec dwudziestego wieku. Na razie po wschodniej stronie dzielącej Europę żelaznej kurtyny panowała czerwona dyktatura, komunistyczna bieda, zacofanie i ciemność.


Solenizant

Pod koniec września Irek zaprosił kolegów i urządził w pawilonie urodziny, na których raz za razem wznoszono potrójne toasty. Za tych, co na lądzie, ale bez Wermachtu, za tych, co morzu, ale bez Bundesmarine i za tych, co w powietrzu, ale bez Luftwaffe. Z początku pełniący rolę gospodarza solenizant usiłował omijać toasty, ale koledzy go od razu przywołali chóralnie do porządku, że wódka to nasz śmiertelny wróg, a więc należy go lać w mordę. Rozgorzała tak zaciekła walka, że w pewnym momencie pijany Olek wyciągnął fajfusa i nasikał pod stolik, i na jego głowę posypały się gromy, bo kelnerka nie chciała wierzyć, że to rozlana wódka. Widząc, że kelnerka zmierza w stronę stolika potrząsając groźnie trzymaną w ręku szmatą, Kuba wycofał się przezornie z pola rażenia i poszedł do parku na spacer. Kiedy wrócił po godzinie, to pochrapujący koledzy zwisali bezwładnie na krzesłach, a leżący pod stolikiem na szmacie Olek wygramolił się na jego widok z barłogu i powiedział pokazując na pobojowisko.
- No popatrz, jak oni się wszyscy spili, ale ja nie, ja zaraz idę zatańczyć.
Zerwał się z pierwszymi taktami orkiestry i ruszył do upatrzonej partnerki, ale po drodze strzelił orła, zawadzając nogą o krzesło, a kiedy się pozbierał, to już wszystkie panie były obtańcowywane przez panów.
- No, nic - mruknął, wróciwszy do stolika. - To się może każdemu przydarzyć, ale popatrz na Irka.
Pokazał na śpiącego z nosem w tatarze solenizanta, który tak mocno pofukiwał, że z talerza wylatywały kawałki niedojedzonego tatara i Olek uniósł mu wysmarowaną tatarem buzię, przypominającą Indianina na wojennej ścieżce.
- Mówiłem, żem solenizant, toście mi kazali lać wroga w mordę - wymamrotał, spoglądając na nich wywróconymi oczami, widać mu było tylko białka oczu, a potem odsapnął, strzelając z nosa kawałkiem mięsa.
- Weź go docuć, bo to przecież solenizant - powiedział Kuba do Olka, pokazując na Irka. - A ty tutaj jesteś najtrzeźwiejszy.
- Zobaczymy, co się da zrobić - odmruknął podbudowany Olek - Ale najpierw idę oddać kelnerce szmatę.
Po powrocie nalał do pustego kieliszka oliwy ze stojących na stoliku przypraw do tatara i poczęstował nią Irka, któremu po wypiciu oczy wróciły na swoje miejsce i zaczął się przypatrywać, kto go tak uraczył.
- Pij Iruś, pij, na przeprosiny - tym razem Olek nalał koledze maggi.
- Aaa... Jak na przeprosiny...
Wypił jednym haustem kolejną przyprawę, a potem popatrzył na Olka wytrzeszczonymi oczami i obwieścił uroczystym głosem.
- Od dzisiaj ty jesteś dla mnie pan Olek, a ja jestem dla ciebie pan Irek.
Wracając nad ranem z pawilonu śpiewali wszyscy Annę Marię, melodyjna piosenka niosła się pijackim wyciem przez uśpione miasto.
Przestali śpiewać, kiedy dochodzili do komendy milicji na Okocimskiej, ale widocznie milicjanci akurat wtedy nie spali, bo wyskoczyło do nich na ulicę, aż czterech.
- Jak wy się nazywacie? - huknęli.
- Ja pan Igor.
- A ja pan Irek.
- A ja pan Olek, ale jaki tam ze mnie pan, prosty chłop od cepa i pługa.
- Jesteście rolnikiem?
- A jakim tam rolnikiem, sprzątam na dancingu w pawilonie, podłogę pościerałem, bo się rozlało.
- Co się rozlało?
- A ja wiem, coś się rozlało.
- A ja się nazywam, proszę pana, Kuba, i właśnie wracamy z imienin, bo kolega obchodził w pawilonie urodziny.
- Urodziny czy imieniny?!
- Jedno i drugie.
- I tak sobie podśpiewujecie? - milicjant poklepywał się po dłoni pałką.
- Ależ skąd, to ci sportowcy, co przyjechali na zgrupowanie, ale co z nich za sportowcy, proszę pana?! Palą papierosy, Chleją wódę i wyśpiewują po nocach, nie dając się ludziom porządnie wyspać. Ale teraz już przestali, słyszy pan, jaka cisza?
- Idziemy, bo mnie ciśnie na pęcherz - mruknął Irek.
- Wytrzymaj jeszcze trochę, niedługo planty.
Ruszyli dalej, życząc milicjantom, dobrej nocy, chociaż na horyzoncie pojawiały się już od jadownickiej strony pierwsze promienie wschodzącego słońca.


Dwie lampki wina

Po tych pijackich imieninach postanowił, że przez trzy miesiące będzie pił tylko wino i kilkanaście dni później przysiadł się na dancingu do Igora i Irka. Tankowali wódkę, obchodząc tym razem imieniny nieobecnej siostry, a jemu jako dobrzy koledzy zamawiali wino i w ten sposób wypił przez kilka godzin... dwie lampki wina.
Po skończonym dancingu czekał na bałamucących kolegów na dworze, a kiedy zbyt długo nie nadchodzili, to wrócił zobaczyć, co się stało i znalazł się w samym środku rozkręcającej się bitwy. Pijackie burdy były w owych czasach pod pawilonem normalną sprawą, z urzędu, czasem nawet z międzynarodową obsadą. Tym razem naparzało się przed pawilonem z dwudziestu delikwentów. W rozwrzeszczanym, kotłującym się przed drzwiami zbiegowisku nie można było rozeznać, kto z kim i o co się bije. W załomie muru zauważył zasłaniającego głowę rękami Irka, któremu jakiś zwaliste chłopisko bębniło pięściami po plecach jak po perkusji.
- Tu jestem - poklepał perkusistę po ramieniu, a kiedy się odwrócił, cofał się przed nim powoli, skutecznie parując jego uparte zawzięte ciosy.
Kiedy poczuł za plecami ścianę, sprężył się do skoku i nagłym wyrzutem uderzył perkusistę pięścią pomiędzy oczy.
Kontra była na tyle skuteczna, że osiłek stanął jak wryty, a potem zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu i klapnął na ziemię. Spoglądał na siedzącego perkusistę i wiedział, że ten pojedynek już wygrał. I faktycznie, siedzący zaczął wołać o pomoc i wtedy zrozumiał, że sytuacja zaczyna się rozwijać w niepożądanym kierunku.
- Idziemy do domu – powiedział do Irka.
- Ta... ta... tam jest Igor - zaczął się jąkać Irek, pokazując na przewalające się po ziemi kłębowisko.
Był, ale dopiero na samym dole i dotarli do niego z Irkiem dopiero po odrzuceniu kilku leżących na nim ludzi, z których każdy próbował go dosięgnąć.
Kolega siedział okrakiem na powalonym przeciwniku i na ich widok podniósł do góry zakrwawioną głowę, i spojrzał na nich z błogim uśmiechem, który nie za bardzo pasował do połowy odgryzionego ucha. Pomogli mu się podnieść i właśnie zamierzali opuścić pole bitwy, kiedy nadbiegł perkusista ze szwagrem i zmusili Kubę do nierównej walki, bo wyratowani koledzy nie stanęli w jego obronie. Z początku nie mogli sobie z nim poradzić, ale w końcu go złapali za marynarkę i chociaż natychmiast się wyślizgnął z marynarki i wyskoczył z okrążenia na otwartą przestrzeń, to podczas wyskoku jeden z atakujących zdążył go dosięgnąć pięścią. Potknął się na moment, ale natychmiast odzyskał równowagę i zobaczywszy, że krwawi z rozciętego łuku brwiowego, skoczył na sprawcę uderzenia z rozwścieczonym rykiem. I wtedy przeciwnik zaczął mu podawać w wyciągniętej ręce marynarkę, więc ją ubrał i poszedł do domu z czekającymi na niego kolegami.
- To tak? – wjeżdżał im po drodze na ambicję. - Stanąłem w waszej obronie, a wyście mnie za to później wystawili do wiatru? To tacy z was koledzy?! Coście stchórzyli?! - nadawał rozgoryczony i w końcu stanęli całą trójką pod stojącym na rogu kioskiem spożywczym, i postanowili poczekać na przeciwników.
Zdjęli koszule, bo zaczęła siąpić dokuczliwa mżawka i rozebrani do pasa, oglądali po kolei wracających z dancingu, ale do bijatyki nie doszło, bo tamci na ich widok zawrócili i poszli inną drogą.
Jeżeli chodzi o niego, to łuk brwiowy już mu się prawie całkiem na drugi dzień zagoił, a żeby nie było widać podsiniałego oka, to Igor pożyczył mu przeciwsłoneczne okulary, co przy słonecznej pogodzie było jak najbardziej na miejscu. Jak się później okazało, zadyma została sprowokowana przez Irka, który po pijanemu dostawał szmergla na widok ładnych kobiet i zaczepił przy wyjściu żonę jednego z późniejszych przeciwników, co się stało zarzewiem konfliktu.
Po tej potyczce pozostała Igorowi pamiątka w postaci połówki ucha i kiedy koledzy go pytali, z której strony lepiej słyszy, to udawał, że nie słyszy w ogóle. Co do perkusisty, to podobno siedział przez jakiś czas w domu ze złamanym nosem. Czasem go spotykał później na dancingach, ale obaj udawali, że się nie znają.
Analizując później na spokojnie walkę, doszedł do wniosku, że chociaż nie zawsze warto nadstawiać za kolegów karku, to zawsze warto być trzeźwym, bo gdyby wtedy był pijany, to całe zajście skończyłoby się dla niego i kolegów o wiele gorzej.


Próba sił

Po owym zajściu powiedział Irkowi kilka słów prawdy i urażony kolega zaczął mu od tego czasu dogadywać, i Igor stwierdził, że powinni to ze sobą załatwić na udeptanej ziemi. Oczywiście, to była gówniana propozycja, bo obaj skłóceni koledzy powinni się byli po prostu rozstać, zamiast się wzajemnie wyniszczać za pomocą szczeniackiej konfrontacji, ale Kuba jeszcze wtedy do takiego dojrzałego zachowania nie dorósł. Wprawdzie zaproponowane przez Igora rozwiązanie nie za bardzo mu się spodobało, bo przypomniały mu się dawne szkolne pojedynki, podczas których gapie mieli z niego darmową uciechę, ale nic nie powiedział, tylko czekał na dalszy rozwój sytuacji. Niedługo potem doszło na dancingu do kolejnego starcia, podczas którego został wyzwany przez Irka na pojedynek.
Kiedy w towarzystwie Igora szedł się bić z Irkiem na parking, to mu się przypomniał pojedynek na łąkach, podczas którego został znienacka przez przeciwnika zaatakowany i tym razem postanowił się nie ociągać z walką. Zapytał Irka, czy zaczęte, a kiedy ten potwierdził, to odczekał chwilę i podbił mu pięścią oko.
- Uderzyłeś mnie?! - powiedział zdziwiony Irek.
- A na co miałem czekać, skoro powiedziałeś, że zaczęte? - odpowiedział, ale drugi raz już kolegi nie uderzył.
Podciął mu rękami nogi, jednocześnie uderzając głową w brzuch i usiadł na nim okrakiem, unieruchamiając mu kolanami ręce.
Nie wrócili już później na zabawę, kupili w bufecie butelkę wódki i wypili ją we trójkę na dworze, a później podeszli do wracających z dancingu studentek i poszli z nimi do parku, gdzie podzielili się na pary i usiedli na osobnych ławkach. Umówił się z poznaną wtedy dziewczyną i po kilku dniach powędrowali na rozciągające za miastem łąki, gdzie zakotwiczyli w kopce siana, a potem odprowadził dziewczynę i poszedł na dancing.
Po zabawie wybrali się całą paczką na nocną kąpiel na jazie i najpierw wskoczyli do wody w ubraniach, potem na golasa, a później rozpalili ognisko, przy którym suszyli przemoczoną odzież i wypili na rozgrzewkę dwie butelki wódki. Wracając do miasta przez ogrodzone sady, wysforowali się z Igorem do przodu i przeszedłszy przez otwartą bramę, zamknęli ją na klamkę i zaczęli krzyczeć do nadchodzących kolegów, że brama zamknięta i trzeba przechodzić górą. Stali po drugiej stronie i doradzali przechodzącym górą kolegom, jak mają przechodzić, żeby nie potargać o druty kolczaste spodni.
Wszyscy byliby po kolei poprzechodzili szczęśliwie, gdyby się brama nie otworzyła pod Olkiem i gdyby mu się nie rozjechały nogi, i gdyby nie zleciał w nadstawione ręce kolegów. Oczywiście w takiej podbramkowej sytuacji już nie czekali na kolegów kolegów, tylko się obaj rzucili do ucieczki. Goniący za nimi pościg pokrzykiwał, co się stanie, jak ich złapią, więc kiedy dobiegli do ulicy, to usiedli na chodniku i zaczęli wołać, że jak się siedzi na krawężniku, to obowiązuje azyl i że jak otworzą knajpę, to postawią wszystkim po piwie. Siedzieli później całą paczką na krawężniku i opowiadali sobie kawały, a kiedy to zobaczyli, że pomylili nocą przy ubieraniu skarpetki, to podnosili do góry nogi i pokazywali je sobie nawzajem, co chwila wybuchając gromkim śmiechem. I wtedy otworzyło się nad nimi w bloku na piętrze okno i jakaś kobieta zaczęła ich wysyłać do kościoła, ale jej wyjaśnili, że kobiecie, że jakby miała takie skarpetki jak oni, to tak samo by się śmiała.
- Niech pani tylko popatrzy - zawołał Irek, podpierając się rękami na chodniku i podnosząc wysoko do góry obie nogi, na co kobieta w odpowiedzi zamknęła z trzaskiem okno.
Niedługo potem o ósmej otwarli wysprzątaną knajpę, więc poszli na piwo, a później się rozeszli do domów, żeby się ułożyć na zasłużony odpoczynek po ciężkiej nocy.


Beata z Albatrosa

Nastał listopad i noce stawały się coraz dłuższe, a naznaczona deszczem pogoda coraz bardziej barowa. Jedna kropla, druga kropla, znowu siąpi, pada, siedzi sobie Kuba w knajpie, o głupotach gada. Jedna kropla, druga kropla, a dni szare, krótkie, siedzi sobie Kuba z kumplem, popijają wódkę.
Pojmując, że wódka coraz bardziej kradnie mu wolność, postanowił ograniczyć picie i wypijać na dancingu tylko trzy pięćdziesiątki, a pomiędzy nimi zachowywać godzinną przerwę. Oczywiście, cierpiał katusze, ale przez miesiąc udawało mu się bohatersko dotrzymywać postanowienia. Dopiero po miesiącu nie zdzierżył i zwiększył limit o kolejne dwie pięćdziesiątki, co mu wystarczało na pięć godzin zabawy, a później męczył się niemiłosiernie, tęskniąc za swoją czterdziestoprocentową miłością. I tak to trwało, aż do Sylwestra, na którego się wybrał się z kolegą i jego siostrą. Prawie bez przerwy z nią tańczył, a kiedy ładna i sympatyczna dziewczyna zawiązała mu na szyi kolorową serpentynę, to już był bez mała w siódmym niebie. Po północy siostra poszła z bratem do domu, a on się dosiadł do Igora i Irka, i spoglądał smętnym wzrokiem na tankujących kolegów, bo już wcześniej wyczerpał limit wyznaczonych sobie pięciu pięćdziesiątek.
Kombinował, co by tu zrobić i nagle go olśniło, że przecież już jest po północy, a skoro jest po północy, to w nowym dniu ma prawo do następnych pięciu kielichów. Och, jakże się ucieszył ze swojego odkrycia, wypił kolejne pięć pięćdziesiątek, a później, w sumie po półlitrówce, utracił nad wódką kontrolę i nie pamiętał, w jaki sposób wrócił do domu. Jego kontrolowane picie zakończyło się po raz kolejny totalną klęską, bo rozum potrafi sobie udowodnić wszystko, nawet największą głupotę.
Mijał czas i wiosną poznał roześmianą Beatę, właściwie, to miała na imię całkiem inaczej, ale nazywał ją Beatą, bo mu się kojarzyła z balladą o Beacie z Albatrosa. Pracowała w kawiarni jako kelnerka i kiedy wchodził do środka, to zaraz na wstępie prosił o puszczenie z płyty piosenki o najpiękniejszej z pośród siedmiu bywających w Albatrosie dziewczyn. Po jakimś czasie wystarczyło, że tylko popatrzył na dziewczynę z uśmiechem przy wejściu, to od razu podchodziła roześmiana do adapteru i puszczała jego ulubioną piosenkę. I tak ze sobą rozmawiali słowami śpiewanej przez Laskowskiego ballady, a później zaczęli się spotykać.
Odprowadzał ją po pracy wieczorami do domu i chyba dlatego zapamiętała mu się tajemnicza, niepoznana, ze swoim lekko kpiarskim fascynującym uśmiechem Mony Lisy. Delikatnym i nieśmiałym, a jednocześnie swawolnym, bezczelnym. Rozjaśniał ją całą od środka, drobną, psotną filigranową dziewuszkę, skorą do spontanicznych uniesień i szelmowskich żartów. Hamowała się w jego obecności, bo wyczuwała, że utrzymuje wobec niej dystans i chyba również dlatego na zawsze pozostała dla niego zagadkowa, Beata z Albatrosa, królewna z nieopowiedzianej do końca baśni. Tak, z niedokończonej, bo wiosną przestali się spotykać.
Najpewniej czuła się w pobliżu swojego domu, stawali na ganku, i właśnie tam mu powiedziała, że jej chłopak niedawno wrócił z wojska. Czekała, co powie, ale nic się nie odezwał. Przytulił ją tylko do siebie mocno i czule pocałował w spragnione konkretnej deklaracji usta, a później odszedł i już się więcej za nią nie oglądał. Odszedł, bo ciągle szukał szklanej góry, a na niej zaczarowanego ogrodu, zaklętego zamku i czekającej w nim na niego wyśnionej królewny. Spotykał ją później w mieście, jak spacerowała ze swoim chłopakiem, który na jego widok przez jakiś czas wojowniczo przystawał, ale udawał, że tego nie widzi i dalej wędrował ku majaczącym na horyzoncie, rozlśnionym zachodzącym słońcem szczytom szklanych gór.


- Posłuchaj, szklane góry są jak oazy na pustyni, to wyspy szczęśliwe zamglonego wypalającego się wszechświata. Kwiat w oazie potrzebuje słońca i wody, królewna na szklanej górze miłości i wiary. Jeżeli nie niesiesz w dłoniach Żywej Wody, nigdy na żadną szklaną górę nie dotrzesz, bo nie jest łatwy kontakt z tamtym kryształowym światem, jest o wiele trudniejszy, niż w bajce. Czy dalej chcesz szukać, wspinać się ku szczytom życia po stromych skalistych ścieżkach?
- Tak, tylko taką pragnę podążać drogą, wierzę że istnieje inny lepszy świat, który znajduje się w zasięgu ludzkich możliwości. Człowiek dorósł do niego z chwilą, gdy otrzymał nieśmiertelną duszę.


Rozdział piąty

Latem przyjął się do pracy w dużym przedsiębiorstwie elektrycznym. Zrobiono go brygadzistą na budowie krakowskiego osiedla, dano mu pokój w należącym do przedsiębiorstwa przyzwoitym hotelu i prawie na wszystkie weekendy przyjeżdżał do domu. Pewnej niedzieli kupił w knajpie dwie skrzynki piwa i rozczęstował pomiędzy wycieczkowiczami stojącego na parkingu autokaru, a kiedy zjawił się Wojtek z butelką spirytusu, to zaczęli go dolewać do piwa.
- A co to za okazja? - pytali mile zaskoczeni wycieczkowicze.
- A tak nam się jakoś zachciało - wyjaśnił.
Niedługo potem rozochoceni wycieczkowicze zrobili składkę i dokupiono jeszcze cztery skrzynki piwa, osiemdziesiąt półlitrowych butelek, a kiedy po chwili napatoczyli się dwaj miejscowi gitarzyści, to na parkingu rozpoczęły się tańce. Po chwili do zabawy dołączyli wycieczkowicze z przybyłego na parking drugiego autokaru i w zasypiające miasto poniosła się o wieczornej porze piosenka o paradujących w czerwonych spódnicach opolskich dziołchach. Żeby stworzyć lepsze warunki do tańca ustawiono autokary na obrzeżach parkingu i skierowano światła reflektorów na tańczących, a gitarom wtórowały klaksony samochodów i oklaski wyglądającej przez okna knajpy publiczności.
- Brakuje, Kuba, prądu - gitarzyści pokazali na puste butelki.
- Dokąd ty właściwie, człowieku, zmierzasz?! - zastanowił się nad sobą, donosząc grajkom zaprawione spirytusem kolejne dwie butelki piwa.
Stanął z boku i obserwując rozbawiony parking, pomyślał, że profesor w szkole średniej trafnie nazwał go enzymem, czyli fermentem, który zapoczątkowuje reakcje, ale sam nie bierze w nich udziału, tylko stoi sobie z boku na pozycji obserwatora.
Kiedy podjechały milicyjne radiowozy spoglądał beznamiętnie na wygaszaną zabawę, a potem wzruszył obojętnie ramionami i poszedł do domu... Daj mu, Boże, poznać, czego od niego oczekujesz i daj mu siłę potrzebną do wypełnienia Twojej woli, bo bez Boga ani do proga.


Co oni ci zrobili?

Tak się złożyło, że w owym czasie zarówno Kuba, jak i Irek pracowali w pobliżu Krakowa i obaj mieli blisko do pracującego jako mistrz zmianowy w pobliskiej Skawinie Igora, u którego spotykali się po wypłatach na wspólnym pijaństwie. Ponieważ pili we trójkę, a każdy z nich brał wypłatę, co dwa tygodnie w innym terminie, więc pili sześć razy w miesiącu, w znajdującej się przy rynku restauracji, w której organizowali libacje w swoim ulubionym kąciku za filarem. Kelner, co pewien czas donosił na tacy naładowane amunicją baterie pięćdziesiątek. Na początku pijaństwa zjadali po schabowym z ziemniakami i kapustą, a później narzucali tak ostre tempo, że zaczynali śpiewać już przy drugiej tacy, co za pierwszym razem spowodowało interwencję kierownika lokalu. Wręczyli mu więc tryngla i otrzymali zgodę, że mogą śpiewali w podziemiach wiodącego do toalety korytarzyku, w którym znajdowała się głęboka wnęka z oknem. Podczas libacji wdrapywali się całą trójką do tej wnęki i spoglądając jak z góry na idących do i wracających z toalety gości, zawodzili i płynącym przez Bajkał włóczędze i o goniącym kormorany Szczepaniku.
Przeważnie nie pamiętali końcówki picia i momentu pożegnania z Igorem, kiedy to Kuba z Irkiem rozpoczynali drogę powrotną do domu. Pewnego razu wysadzono ich obu z autobusu przy krakowskim rondzie, po którym, jak Kuba mgliście zapamiętał, chodzili nocą w strugach ulewnego deszczu i machając rękami, zatrzymywali trąbiące na nich samochody. Potem nastąpił u niego chwilowy zanik pamięci i następne, co zarejestrował, to przyjemne ciepło, kiedy obaj z Irkiem stali w oszklonej budce obok rozmawiającego przez telefon milicjanta. Wsłuchiwał się w bębniące po budce strugi deszczu, a później znowu ogarnęła go pomroczność, jakby ktoś w jego psychice na przemian gasił i zapalał światło. Z kolejnego przebłysku zapamiętał rozlśnione światłem ulice oglądane przez szyby milicyjnego radiowozu, a później znowu nic nie pamiętał.
Ocknął się, kiedy radiowóz stał na podjeździe przed białym budynkiem.
- Zapraszamy do środka - usłyszeli obaj koledzy od czekających na nich łapiduchów w białych kitlach.
Obaj momentalnie przetrzeźwieli i oznajmili zgodnie, że absolutnie nie zamierzają wchodzić. Naiwni, liczyli, że ich wypuszczą. Nie wiedzieli, że jak się już tam raz ktoś dostanie, obojętnie, czy trzeźwy, czy pijany, to tak jakby wpadł do czarnej dziury i nie ma dla niego ratunku. Jego los, jego życie zależy od dobrej woli lekarza, od widzimisię obsługi, pielęgniarzy.
Irek zaczął epatować wujkiem ministrem, a Kuba powiedział, że w ogóle nie jest pijany, ale nie chciano ich słuchać. Ujęto ich znienacka z obu stron pod pachy, uniesiono w powietrze i najpierw poniesiono korytarzem, a później wepchnięto do lekarskiego gabinetu.
- Niech pan tylko popatrzy, panie doktorze - zwrócił się Kuba do stojącego przy biurku lekarza. - Zaatakowali nas we czwórkę, po dwóch na jednego.
- Teraz już ich jest pięciu - wtrącił się Irek.
- Który z was ma wujka ministrem? – zapytał osiłek w białym kitlu, ale Irek udał, że nie słyszy. - A który z was jest trzeźwy? - zapytał znowu osiłek.
- To ja jestem trzeźwy, bo dzisiaj piłem, tylko co czwartą kolejkę - zawołał uradowany Kuba. - Wypuśćcie mnie, panowie, razem z moim kolegą Irkiem, to ja go zaholuję do domu.
- Co czwartą? - lekarz przyglądał mu się sceptycznym wzrokiem.
- Tylko z początku.
- A potem?
- A potem, co drugą.
- A potem?
- A potem, to już nie pamiętam.
- Dobrze, zacznij się kręcić w kółko - usłyszał od pielęgniarzy, a kiedy się zaczął powoli kręcić, to go ponaglono, żeby się kręcił szybciej.
- Zamknij oczy!
Zamknął.
- Stań na jednej nodze!
Stanął.
- Stań na palcach!
Stanął i tak wyrżnął głową w biurko, że się zakolebało jak konik na biegunach, a potem, kiedy rymnął na podłogę, to spadł na niego aparat do mierzenia ciśnienia.
- Rozbieraj się do naga i ubieraj piżamę!
- Ooo, nie! Nie będę przy wszystkich robił striptizu! - odwarknął, spoglądając na stojącego już potulnie w piżamie Irka.
Rzuciło się na niego trzech osiłków i zaczęli się szamotać we czwórkę, zataczając się od ściany do ściany.
Nie mogli sobie z nim poradzić, bo pod wpływem alkoholu dostał białej gorączki. Pomiatając pielęgniarzami, ryczał, aż w oknach drżały szyby i jak spasował dopiero wtedy, jak dostał hakowaty cios pod żebra, po którym na chwilę stracił oddech.
- Ubierzesz piżamę? - zapytali.
Pokręcił przecząco głową i zaczął wydawać rzężące jęki i wtedy go zostawili w spokoju. Poszedł do spania w kąpielówkach, położył się na wolnym łóżku w kilkunastoosobowej sali i po chwili zasnął w towarzystwie podobnych do siebie nieszczęśników. O piątej rano zrobiono im pobudkę i kazano ustawić się w dwuszeregu na korytarzu.
- Zdjąć piżamy, poskładać w kostkę i położyć na łóżkach - padła komenda.
- Ale ja nie mam piżamy...
Stojący w kąpielówkach Kuba popatrzył po ściągających piżamy, kulących się nago mężczyznach.
- Poszukaj na sali.
Poszedł i złożył w kostkę znalezioną w nogach łóżka piżamę, a później wrócił z powrotem na korytarz.
Trzydziestu kilku skulonych golasów stało boso na zimnej terakotowej posadzce i przestępując z nogi na nogę, zasłaniało rękami gołe przyrodzenia, bo po korytarzu akurat wtedy zaczęły jak na komendę paradować ze swoim wiadrami sprzątaczki. I tylko Kuba nie musiał się wstydzić golizny, stojąc w bohatersko wywalczonych kąpielówkach.
Od stojących obok niego towarzyszy niedoli dowiedział się, że przebywają w izbie wytrzeźwień, którą w pijackim żargonie nazywano białym domkiem, bo była pomalowana na biało. Za nocleg i dowóz kazano im obu zapłacić po dwieście piętnaście złotych, co było stosunkowo dużą kwotą, bo za takie pieniądze można było przez kilka dni mieszkać w dobrym hotelu. Przed wyjściem zapytali o powód zatrzymania i usłyszeli od dyżurnego, że o godzinie dziewiętnastej piętnaście regulowali ruch na rondzie, Mateczny.
- Aleś się tam z nimi poniewierał - powiedział Irek z lekkim podziwem, kiedy już szli obaj do centrum miasta. - Co oni ci zrobili?!
- Nic! – odpowiedział krótko, co nie było zgodne z prawdą, bo przy oddychaniu bolało go pod żebrami i chwilami nie potrafił złapać powietrza.
Nie miał również apetytu w restauracji i z zazdrością spoglądał na Irka, który spałaszował kilową golonkę i popił kuflem piwa. Pożegnał się z kolegą na plantach i pokuśtykał powoli na dworzec kolejowy, gdzie się położył w kącie poczekalni na ławce i dusząc się co chwila, przeleżał bez ruchu przez kilkanaście godzin. Zwlókł się pod wieczór i pojechał do domu, ale bolało go jeszcze później przez kilkanaście tygodni.
Po wielu latach miał się dowiedzieć po zrobieniu rentgenowskiego zdjęcia, że miał w młodości pękniętą przeponę, bo ma przy prawym płucu zrosty w dolnym kącie żebrowym. Z czasem, w późniejszym wieku, kiedy minęła młodość, miało mu zacząć na starość brakować przez te zrosty powietrza. Działająca jak bomba z opóźnionym zapłonem wódka kazała sobie po latach słono płacić za swoje pijane towarzystwo.


Hotel robotniczy

Po zakończeniu robót na osiedlu przeniesiono go do pracy pięćdziesiąt kilometrów dalej do rafinerii nafty w Trzebini, gdzie zamieszkał w hotelu robotniczym pomiędzy zbieraniną z całego kraju. Pijaństwo i bijatyki były tu na porządku dziennym. W kilkuosobowych pokojach wyposażonych w spartańskie żelazne łóżka szerzyła się rozpusta, karciarstwo, przekleństwa i kradzieże. Z początku całe te rynsztokowe pomyje spływały po nim jak woda po rynnie, ale pewnej soboty starzy wyjadacze namówili go na picie i przepił przeznaczone na jedzenie pieniądze.
- Pokaż, czy nie masz więcej pieniędzy - zaatakował go przy wódce kompan od kieliszka. - Wywróć kieszenie, żebym widział, że nie masz.
Nie zdzierżył, kiedy szemrany kumpel chciał mu zaglądnąć do kieszeni i doszło pomiędzy nimi do bitki.
Najpierw się bili w pokoju, a później na korytarzu, gdzie na otwartej przestrzeni miał większe pole manewru i oszołomił napastnika szybką serią szybkich oburęcznych sierpowych. Szczerze mówiąc, to był tym zwycięstwem mile zdziwiony, bo nie wiedział, że posiada w sobie, aż tak duże ukryte siły.
Jakoś przegłodował przez niedzielę, a w poniedziałek uprosił kierownika o niewielką pożyczkę, za którą kupił trzy kilo ziemniaków, kilo cebuli, kostkę smalcu i dwa bochenki chleba. Przez cały tydzień gotował codziennie trzylitrowy garnek zupy ziemniaczanej i jakoś przeżył do końca tygodnia, a w sobotę pojechał na weekend do domu.
W niedzielę wieczorem postanowił wracać do pracy okazją i wsiadł po południu do dźwigu samochodowego dźwigu z naftobudowy, który ciągnął załadowaną sprzętem wiertniczym przyczepę. Siedział w szoferce obok grubego umorusanego smarami kierowcy i chociaż posuwali się do przodu w ślimaczym tempie, to pocieszał się myślą, że przecież w końcu te sto kilometrów po czterech, czy pięciu godzinach przejadą. Niestety, po ujechaniu dwudziestu kilometrów urwała się przy silniku rura wydechowa i do szoferki tak zaczęło gazować spalinami, że nie pomogły otwarte na przestrzał okna.
Załzawieni, kichający i kaszlący stanęli na poboczu i kierowca wszedłszy pod samochód zesztukował rurę, okręciwszy ją szmatami i obwiązawszy drutami, i do szoferki przedostawało się teraz mniej spalin, ale musieli jechać jeszcze wolniej, uważając na najmniejsze wstrząsy. Pomimo tego po kilkunastu kilometrach rura urwała się znowu i kierowca przymocował ją tym razem paskiem od spodni, a niedługo potem pomylił drogę. Zorientował się w pomyłce dopiero po trzydziestu kilometrach, ale musieli jeszcze ujechać kolejne trzydzieści zanim znalazło się dość miejsca, żeby zawrócić dźwigiem z przyczepą, z której na dwa metry wystawały długie rury. Po zawróceniu i dojechaniu do właściwej drogi rura znowu odleciała i tym razem trzeba było wysiąść z szoferki i szukać jej w ciemnościach po drodze, a potem znowu zesztukować, do czego kierowca użył pociętej na pasy opony.
Około pierwszej w nocy zaczęło padać, a około czwartej nad ranem ukazały się wreszcie światła stojącej za miastem rafinerii i Kuba zastanawiał się zafrasowany, w jaki sposób się dostanie do hotelu stojącego kilka kilometrów od głównej drogi.
- Wie pan co? - zagadał do kierowcy. - Koło rafinerii jest krótsza droga na Wrocław i jak pan chce, to mogę ją panu pokazać, i nadrobi pan z pięćdziesiąt kilometrów.
Kierowca przyjrzał mu się podejrzliwie spod oka, a później skinął potakująco głową i po chwili już jechali w stronę rzęsiście oświetlonej rafinerii. Każdy mocniejszy podrzut po zbudowanej z betonowych płyt drodze znaczył się grymasem bólu na coraz bardziej ponurej twarzy kierowcy.
- Niech pan tylko popatrzy, jak pięknie oświetlona rafineria - zagadał do kierowcy, żeby odwrócić jego uwagę od wyboistej drogi, ale zwalisty szofer tylko ponownie spojrzał na niego podejrzliwie spod oka.
Po dojechaniu na szeroki utwardzony żwirem plac przed hotelem, zapytał kierowcy grzecznie, ile się należy za jazdę, na co tamten tylko machnął bez słowa ręką, dając do zrozumienia, że nie ma za co brać pieniędzy.
- To w takim razie dziękuję za podwiezienie - powiedział, wysiadając z szoferki i zataczając szeroki krąg ręką. - Na tym placu może pan sobie nawrócić i dojechać z powrotem do głównej drogi.
Zasuwał pospiesznie do hotelu, a za nim gonił wściekły ryk kierowcy, że na gówno mu było o czwartej rano oglądać rafinerię.
Coś tam jeszcze krzyczał o cwaniakach, ale nie za bardzo zrozumiał, bo schronił się do hotelu i po wejściu do pokoju, rzucił z ulgą na łóżko. Od zatrucia spalinami rozbolała go głowa, a załzawione oczy tak go piekły, że przez długą chwilę nie potrafił zasnąć. Zasnął w końcu z westchnieniem umęczonej ulgi i przespawszy kilka godzin, poszedł do pracy dopiero koło południa w śmierdzącym spalinami swetrze, co uwiarygadniało przedstawioną kierownikowi wersję o pełnej pechowych przygód podróży.


Kolejne miesiące

Niedługo potem znowu go przeniesiono do pracy w pobliże Krakowa i dawszy mu sześciu uczniów, polecono wykonać instalację elektryczną w hali produkcyjnej nowo budowanej mleczarni. Zamieszkał w Skawinie z Igorem w wynajmowanym przez niego mieszkaniu i popijali codziennie wieczorami, oddając się przy butelce górnolotnym rozmowom o dupie Maryny, a ponieważ obaj lubili fantazjować, to tematów im nie brakowało.
Po dwóch tygodniach zaczęli głodować, bo przepili pieniądze i wtedy Kuba sobie przypomniał, że jak wyjeżdżał z domu, to Mama mu dała na drogę upieczony w brytfannie duży drożdżowy placek. Z początku nie wiedzieli, jak sobie z nim poradzić, bo zesechł na kamień, ale w końcu sobie z nim poradzili, owinąwszy go ręcznikiem i tłukąc w niego obcasem buta i w ten sposób jakoś dotrwali do wypłaty.
W nowej pracy rzucono go od razu na szerokie wody i dopiero po dwóch tygodniach odwiedził go na budowie kierownik. Popatrzył na wykonaną instalację i wtedy się okazało, że odwrotnie odczytał plany, polecając uczniom wykonać instalację na ścianie południowej zamiast na północnej. Cóż, zawsze był przekorny jak kot, który chodzi własnymi drogami i dlatego zamiast się uczyć w technikum, to pisał na lekcjach pamflety na profesorów, z których się później zaśmiewała cała klasa, a nawet krążyły w odpisach po szkole. Dopiero w przyszłości miał nadrobić braki, a nawet wysforować się do przodu, a na razie zwolnił się z przedsiębiorstwa i wyprowadził od Igora.
W Sylwestra zorganizował w domu prywatkę i położył się do spania dopiero w Nowy Rok o poranku, ale zanim zdążył porządnie zasnąć, to zjawił się z powrotem Irek z Igorem i zaczęło się ostre picie. Koło południa zasnęli pokonani przez alkohol i tak chrapali na wyścigi całą trójką na kanapie, że zaniepokojone mamy, które za nimi przyszły pomyślały, że może coś im się stało.
- Może się struli? - snuły przypuszczenia, ale później doszły do wniosku, że zdrowi. - Niech sobie pośpią - zawyrokowały rozczulone widokiem swoich śpiących pociech.
A pociechy sobie pospały do wieczora, a później powędrowały na dalsze picie do miasta. Zaliczali całą trójką knajpę za knajpą, a kiedy się pogubili, to nawoływali się po mieście, krzycząc z jednego końca ulicy na drugi. Z powodu kolegowania z niewłaściwymi ludźmi, to był najbardziej najbardziej pijany Sylwester w życiu Kuby, bo kto z kim przestaje, takim się staje.
W styczniu podjął pracę elektryka w kolejnym krakowskim przedsiębiorstwie, które go skierowało na nowo budowane osiedle i zaczął dojeżdżać do pracy pięćdziesiąt kilometrów pociągiem. Po kilkunastu dniach brygadzista polecił mu zainstalować światła przeszkodowe na szczycie wysokiego na pięćdziesiąt metrów blaszanego komina kotłowni w Wieliczce. Zarzucił więc na ramię zamontowane na krańcach metalowej poprzeczki dwie czerwone lampy i razem z kolegą zaczęli się wspinać do góry po przyspawanej do komina drabince. Drabinka miała obudowę z metalowych prętów i podczas wspinaczki można było odpoczywać, opierając się o nią plecami. Po wyjściu na szczyt komina przypięli się do niego pasami bezpieczeństwa, bo utrzymywany w pionie przez stalowe liny komin odchylał się pod wpływem wiatru od pionu na odległość około metra. Oswajając się z podniebną sytuacją, patrzyli przez chwilę na poruszających się po ziemi ludzików, a później wzięli się do roboty i po zainstalowaniu świateł wrócili szczęśliwie na ziemię.
I to właściwie tyle, jeżeli chodzi o ten górujący nad miastem komin. Wprawdzie nie było z niego widać szklanej góry, ale ilekroć w późniejszych latach koło niego przejeżdżał szosą, to przypominał sobie, że kiedyś był na jego szczycie i w miarę jak mu przybywało lat, to coraz bardziej się temu dziwił.
Zima skuła ziemię mrozem i kopanie głębokich prawie na dwa metry dołków pod słupy energetyczne stało się przysłowiową orką na ugorze. Zamarznięta ziemia nie chciała popuścić, więc zmieniali się we czwórkę przy kopaniu, co czterdzieści wydartych centymetrów. Najgorzej się kopało pierwszemu, bo nie dość, że zaczynał w najtwardszej wierzchniej zmarzlinie, to jeszcze do tego tylko jego jednego łapała przy najgłębszym kopaniu druga kolejka. Nic się nie odezwał, kiedy brygadzista wyznaczył go do kopania jako pierwszego, ale przy drugim dołku zaprotestował i zaproponował, żeby rozpoczął ktoś inny.
- Podskakujesz?! - zaatakował brygadzista i zamierzył się na niego trzymanym w ręku kilofem.
Złapał za kilof i zaczęli się szamotać, a kiedy nadpęknięty styl pękł do reszty, to w jego ręku został drewniany trzonek, a w rękach brygadzisty stalowy obuch, którym zaczął go bić po żebrach.
Z początku się zasłaniał stylem, ale po chwili zaczął uciekać i wtedy koło głowy przeleciało mu rzucone za nim żelazne ostrze.
- To tak?! - pomyślał. - Rzucił za mną kilofem? Przecież, gdyby mnie trafił w głowę, to mógłby mnie zabić!
Pod wpływem wzburzenia wyparował z niego strach przed brygadzistą i zawróciwszy, wyrżnął go w głowę trzymanym w ręku stylem. A potem odrzucił drewniany trzonek i zaatakował przeciwnika serią szybkich oburęcznych sierpowych. Przestał, kiedy zobaczył na twarzy brygadzisty krew cieknącą z rozbitego nosa.
- Rzuciłeś za mną kilofem - powiedział już spokojniej i pogroził brygadziście na odchodne palcem.
Zdjął robocze ubranie, przebrał się w swoje ciuchy i pojechał do domu, mając w nosie kopanie dołków.
Po tym zajściu nastało pomiędzy nim a brygadzistą ciche zwieszenie broni, a niedługo potem przeniesiono go na samodzielne stanowisko. Został elektrykiem dyżurnym na budowanym osiedlu i otrzymał do swojego wyłącznego użytku ogrzewany barakowóz, w którym miał elektryczną maszynkę do gotowania i zimą zapraszał szanowanych i lubianych znajomych na gorącą herbatę.


Znowu biały domek

Pewnego razu zawołał do barakowozu na herbatę kolegę, z którym dawniej pracował w brygadzie i kolega w rewanżu zaprosił go do kina na western, a potem po seansie poszli na piwo i co było do przewidzenia, nie skończyło się na jednym. Piwo, jak to piwo, wiadomo, że po piwie ciśnie na pęcherz, więc co jakiś czas chodzili do toalety i za którymś tam razem kolega się zatoczył i obsikał stojącego przy sąsiednim pisuarze mężczyznę. W awanturze, która się wywiązała stanął po stronie kolegi i po chwili już jechali obaj milicyjnym gazikiem do izby wytrzeźwień.
Mając niemiłe wspomnienia z wcześniejszego pobytu, tym razem postanowił nie wchodzić do środka, więc najpierw go pielęgniarze wnieśli, a potem rozebrali do slipek i przywiązali pasami do ceratowej kanapy w izolatce. Nie za bardzo mógł się poruszyć, więc tylko krzykiem dawał do zrozumienia, że absolutnie się nie czuje pokonany. I wtedy jeden z pielęgniarzy podszedł, usiadł na brzegu kanapy i zaczął go trącać końcem pasa po przyrodzeniu .
- O, ty świnio! – puścił pod jego adresem wiązankę. - Bijesz mnie po cycku, żeby mi stanął i żeby mnie doprowadzić do orgazmu, a twoi koledzy się temu przypatrują, zamiast ci nakopać do tyłka?! Już ja ci, zboczeńcu, zrobię koło piórek, jak tylko stąd wyjdę!
Darł się na cały budynek i osiłek się wystraszył, i wyszedł z pokoju, a za nim wyszli jego koledzy zamykając drzwi na klucz.
Przez chwilę leżał spokojnie, a potem wypite piwa zaczęły sobie szukać ujścia i zaczął wołać, żeby go wypuścili do ustępu, ale udawali, że nie słyszą.
- Skurczybyki jedne! – nadawał. – Chcecie, żebym się tutaj zesikał na kanapie, żeby mnie upokorzyć?!
Szarpiąc pasami, zauważył, że prawa ręka jest luźniej przypięta i po kilkunastu nieudanych próbach, udało mu się zaczepić palcem o pasek sprzączki. Kiedy go przyciągnął do siebie i uchwycił całą dłonią, to wiedział, że już jest prawie wolny.
- Co tam u ciebie tak cicho? Lejesz? - usłyszał za drzwiami któregoś z pielęgniarzy.
- Nie przeszkadzaj, bo sobie odpinam pasy - odkrzyknął i znieruchomiał na wszelki wypadek, bo pomyślał, że mogą wejść i sprawdzić.
- Daj znać, jak sobie odepniesz.
- Zapukam - obiecał i chwilę potem odpiął sprzączkę, a następnie uwolnioną ręką rozpiął pozostałe pasy.
Och, błogie uczucie wolności...
Wyciągnął schowane w slipkach papierosy i kawałek zacierki z trzema zapałkami i zaciągnął się z lubością zapalonym papierosem, wydmuchując dym w stronę znajdującego się pod sufitem wywietrznika. Lekko i miękko spacerował na bosaka po pokoju jak zamknięta w klatce pantera, lustrując pomieszczenie i szukając miejsca, gdzieby się mógł wysikać.
- A cóż się w takich doniczkach zmieści...
Pomyślał, spoglądając taksującym wzrokiem na stojące na zakratowanym oknie dwie piękne rozłożyste paprotki, a potem spojrzał na biurko, na którym leżały dwie sterty czystej, wyprasowanej białej pościeli.
Podnosił do góry po kilka poszew i sikał z wyczuciem do środka, żeby nie zaczęło wyciekać.
- Nie będą musieli skrapiać do magla - mruknął z mściwą satysfakcją. - Mogli mnie puścić do ustępu.
Po wysikaniu się do jednej i drugiej sterty, zapalił kolejnego papierosa, a potem skulił się na kanapie i zasnął.
Obudziło go pokrzykiwanie pielęgniarza, który wołał na pomoc kolegów, stojąc w otwartych drzwiach izolatki.
- Witam, panowie - uśmiechnął się, wstając, do zaskoczonych pielęgniarzy. A gdzie ten osiłek, co się chciał ze mną bawić w doktora jak dziecko? Niechże od wreszcie dorośnie. Chyba już mi teraz pozwolicie skorzystać z ustępu?
Skorzystał z toalety, a potem przebrał się w piżamę i poszedł na salę, gdzie zasnął pośród podobnych do siebie sponiewieranych alkoholem nieszczęśników. Rankiem go wypuścili biedniejszego o dwieście piętnaście złotych, które mu zabrano z portfela i kazano podpisać, że zapłacił dobrowolnie z własnej woli.
A później popłynęły w jego życiu kolejne dni i tygodnie, podczas których zjawiał się w pracy koło południa, a bywało, że nie przyjeżdżał w ogóle. Zima śnieżyła śniegiem i mroziła mrozem, a ponieważ go nie chcieli zwolnić ze częste bumelki, to sam się zwolnił, przestając całkiem jeździć do pracy.


Cztery kury z kogutem

Na przedwiośniu mama dała mu pieniądze, żeby pojechał na wieś do wujka po kury.
- Do wujka? - nie za bardzo miał ochotę. - Trzydzieści kilometrów autobusem i potem je trzeba ze sobą dźwigać, nie lepiej kupić kury u nas na jarmarku?
- Nie lepiej, bo wujek ma rasowe nioski i uzgodniłam z wujkiem, że nam sprzeda cztery kury i koguta.
Idąc do autobusu, zauważył Igora i namówił go na wyjazd, że mu zafunduje bilet i po chwili już jechali autobusem.
Zjedli u wujka obiad, a później zapakowano im kury w kartonowe pudło w którym wujek porobił dziury, żeby miały czym oddychać, a wojowniczego koguta wsadził do drucianej klatki po gołębiach. Przy okazji zabrał od kuzyna pożyczoną mu wcześniej gitarę i z przewiesiwszy ją przez ramię, powędrowali do odległego o pięć kilometrów miasteczka, żeby stamtąd wracać autobusem do domu. Na miejscu okazało się, że autobus będzie dopiero za dwie godziny, więc poszli do gospody, gdzie najpierw wypili po trzy piwa, a potem zamówili butelkę wódki i ani się spostrzegli, jak nastał wieczór.
W miarę opróżniania butelki wiedli coraz bardziej górnolotne rozmowy i tylko kury przypominały im swoim bezmyślnym gdakaniem o szarej prozie życia, i wkurzony Igor dawał durnym kokoszkom do zrozumienia, kto tu jest panem.
- Cicho tam!
Pokrzykiwał, wstając od stolika, zakładając ręce do tyłu i pochylając się nad stojącym w kącie pudłem.
Przywołane do porządku kury faktycznie, jakby trochę milkły, ale wtedy odzywał się wojowniczo kogut zazdrosny o kury kogut i Igor z kolei nachylał się nad klatką, i groził zawadiace pięścią, aż w końcu wkurzony wyniósł zazdrośnika za do toalety.
- Tam sobie możesz piać, żeby się lepiej sikało! - tak huknął w stronę toalety, że na sali zapanowała cisza.
Siedzieli i udawali, że nie widzą zaciekawionych spojrzeń biesiadników, którzy popatrywali podejrzliwie na stojące w kącie pudło i gitarę.
I tak sobie popijali, i rozmawiali, aż w pewnym momencie Igor zastygł bez ruchu, a potem skoczył szczupakiem do przodu i podniósł się zwycięsko ze złapaną kurą w rękach. Dwie kolejne spacerowały po knajpie, a czwarta próbowała się wydostać z kartonu. Pomógł Igorowi połapać kury i załagodził rozpoczynającą się kłótnię z tubylcami, którzy poprzecinali obwiązujące karton sznurki. Powsadzali kury z powrotem do pudła i obwiązali karton posztukowanymi sznurkami, ale ledwo się to wszystko trzymało kupy. Z ustępu dochodziło wojownicze pianie słyszącego rozgdakane kury koguta.
W międzyczasie na dworze zrobiło się ciemno, więc dokończyli butelkę i poszli na przystanek, gdzie świecąc zapałkami przeczytali na zawianej śniegiem tabliczce, że autobus będą mieli dopiero o piątej rano. I wtedy Kuba postanowił odwiedzić pracującą w czytelni dawną dziewczynę, i tak mu się ten pomysł spodobał, że wchodząc na świetlicę, przygrywał sobie na gitarze, a Igor w tym czasie czuwał na korytarzu nad gdakającym dobytkiem.
Sam moment spotkania z dziewczyną zapamiętał bardzo mgliście, przyglądała mu się zaskoczona i chyba coś powiedziała, ale nie dosłyszał, bo słowa dochodziły do niego z oddali jakby z innej fali. Dopiero po wyjściu z ciepłego pomieszczenia zaczął na powrót rejestrować fakty.
Chodzili z Igorem po miasteczku rozglądając się za jakimś samochodem, ale gdzie tam w tamtych czasach można było znaleźć samochód na peryferiach świata i to do tego o tak późnej zimowej porze. Dopiero koło dziesiątej dostrzegli zaparkowaną na podwórku syrenkę i postanowili porozmawiać z właścicielem, żeby ich odwiózł do domu.
- Ty tu sobie, Igorku, poczekaj, a ja pójdę pogadać, żeby nas zawieźli do domu - powiedział do Igora i wszedłszy na podwórko, zaczął stukać w oświetlone okno.
Nie pamiętał rozmowy ze stojącym w drzwiach mężczyzną, zarejestrował tylko, że rozmówca uporczywie kopał go kolanem w krocze i w końcu zniecierpliwiony, uderzył mężczyznę pięścią.
- Ratunku, bandyci! - dobiegły z balkonu krzyki kobiety.
Widząc zbliżającego się Igora, mężczyzna pobiegł po pomoc do knajpy, a oni wyrwali z płotu po sztachecie i schowali się głęboko w zaroślach, skąd obserwowali rozwój sytuacji. Po chwili z knajpy ruszyła prowadzona przez młynarza pogoń, ale zatrzymała się na skraju trzcinowiska i tylko zajadły kundel wtargnął w szuwary, gdzie dostał sztachetą i zawrócił ze skowytem, a za nim wycofała się po chwili pogoń.
- Widzieli w knajpie, jak sztukowałeś poprzecinane sznurki sprężynowym nożem - mruknął Igor.
- Dobrze, że zawrócili - odmruknął. - Bo gdyby nas ta pijana gromada nas dopadła, toby nas rozerwali na strzępy.
Przez chwilę warowali w szuwarach, a potem przedarli się przez zarośla na otwartą przestrzeń i dostrzegli daleko przed sobą dwa czerwone światełka.
- To kościelne wieże w odległym o siedem kilometrów miasteczku - powiedział do Igora. - Znam te okolice, bo przyjeżdżałem tutaj do wujka na wakacje, kierujmy się na ten kościół.
Nie wiedzieli, co zrobić z kurami, bo stawiane na śniegu pudło całkiem od spodu rozmokło i Igor poszedł do pobliskiej remizy, skąd po chwili wrócił z noszami.
- Stały w korytarzu - wyjaśnił. - Oddamy je strażakom w naszym mieście, a oni się na pewno z tymi znają, to im potem oddadzą.
Wyrzucili rozmoknięty karton, powiązali kurom nogi i załadowali je na nosze, a z tyłu położyli gitarę i postawili klatkę z kogutem.
- Postawmy ją z przodu - zaniepokoił się Igor. - Bo jak będzie stała z tyłu, to kogut może mi nasrać na głowę.
- A jak będzie stała z przodu, to może mi nasrać - zafrasował się Kuba.
- No to, niech stoi z przodu, ale postawmy ją odwrotnie, żeby srał na nosze do środka - zadecydował Igor.
Po chwili wyruszyli przez zamarznięte pola, niosąc na ramionach nosze, a na noszach gitarę, kury i koguta w klatce. Trącane kurzymi stópkami struny gitary odzywały się od czasu do czasu melodyjnym dźwiękiem i wsłuchane w muzykę kury odpowiadały cichym gdakaniem. Idący z tyłu Igor wywracał się na zamarzniętych grudach zaoranego pola, a pęknięte w kroku do samego dołu spodnie fruwały mu wokół białych kalesonów jak spódniczka baletnicy. Narzekał, że nie widzi drogi, więc się zamienili miejscami i teraz z kolei Kuba zaczął się przewracać, więc zdjęli nosze z ramion i ponieśli je w rękach. Po dojściu do rzeki ruszyli brzegiem w stronę mostu, po przejściu którego poszli asfaltową drogą w kierunku kościoła.


Okazja

Wędrowali poboczem szosy, a kiedy po piętnastu minutach dostrzegli światła nadjeżdżającego samochodu, to przystanęli uradowani, że mają farta.
- O, jedzie okazja! - zawołał ucieszony Kuba.
- Żeby się tylko zechcieli zatrzymać - mruknął Igor, pomagając mu machać ręką.
Zechcieli, zatrzymali się z piskiem opon i z gazika wyskoczyło trzech milicjantów i jeden cywil.
- Faszyści - mruknął Igor, kiedy cywil, uderzył go pięścią w głowę.
- Skutego bijesz?! - wrzasnął Kuba, bo wcześniej ich skuto razem, każdego za jedną rękę.
Wykorzystując ciemności, dyskretnym ruchem wyrzucił nóż do przydrożnego rowu.
- Bardzo wam, panowie, dziękujemy za podwiezienie - zagadał do milicjantów, kiedy już zajechali pod posterunek milicji. - Jakby nie wy, panowie, to byśmy chyba tam na tym mrozie zamarzli, nie wiecie czasem, ile stopni?
- Dwadzieścia - mruknął niechętnie jeden z milicjantów.
- No właśnie, dwadzieścia... Dwadzieścia, panowie, to dużo. To więcej, jak piętnaście. O pięć stopni więcej. Nie zawieźlibyście nas, panowie, do domu? Popatrzcie, jak koledze pękły w kroku spodnie, od kolana do kolana, na samym szwie - zagadywał przyjaźnie do milicjantów, ale nie usłyszał odpowiedzi.
- Nie odzywaj się do nich - wtrącił Igor.
- Ale dlaczego, Igorku, może nas panowie odwiozą do domu.
- Przestań się do nich odzywać, bo leżącego się nie kopie.
- Ale przecież nikt cię kopnął.
- Ale uderzył mnie pięścią w głowę.
- Ale przecież nie leżałeś.
- Ale byłem skuty.
Tak sobie rozmawiali przy wysiadaniu, bo to wszystko trochę trwało, bo z gazika najpierw wysiadało trzech milicjantów, potem jeden cywil z podbitym okiem, a potem dwóch kolegów z noszami i gitarą, czterema kurami i kogutem w drucianej klatce.
- Widzicie, panowie? - zauważył Kuba na komisariacie, pokazując na widoczne za oknem wieże. - Dobrze, że obie mają u góry te czerwone światełka. Dobrze mówiłem koledze, żeby się kierować na kościół.
Pomimo, że dochodziła północ, z kościoła dochodziły śpiewy i modlitwy.
Na posterunku ich rozkuto i przesłuchiwano osobno, każdego w innym pokoju, i chociaż tego wcześniej nie umawiali, to ich zeznania były prawie identyczne. Igor zeznał, że wypili po setce wódki i po dwa piwa, a Kuba, że po setce i po około trzy piwa. Co do noszy, to obaj zeznali zgodnie z prawdą, że mieli je oddać strażakom w rodzinnym mieście.
- No, bo sami powiedźcie, panowie, co mieliśmy zrobić z tymi kurami? - tłumaczył Kuba. - Kogut se siedział spokojnie w klatce, ale co mieliśmy zrobić z kurami? Mieliśmy je może prowadzić kilka kilometrów na sznurkach jak gęsi?
- Jakie gęsi?! - zainteresowali się milicjanci.
- No, przecież mówię, że kury, to nie gęsi i nie można ich prowadzić gęsiego na sznurkach.
- A gęsi można?
- Gęsi bardziej, bo gęsi chodzą gęsiego, a zresztą nawet, jak byśmy chcieli te kury prowadzić na sznurkach, to jak mielibyśmy je prowadzić, jak nam chłopi poprzecinali i pokradli sznurki? No, więc nieśliśmy je na noszach, żeby wszystkim było wygodniej.
- Jakim wszystkim?
- No nam, kogutowi i kurom.
- A dlaczego wam poprzecinali sznurki?
- Nie wiem, może chcieli ukraść kury.
- A dlaczego wam ukradli sznurki?
- Nie wiem, może do zawiązywania worków ze zbożem, bo tam z tymi chłopami siedział w knajpie ubielony mąką młynarz albo piekarz. Zaprotokołujcie to wszystko panowie, żeby w sądzie wiedzieli o co chodzi.
Jeszcze tej samej nocy milicja sprawdzała u wujka, czy faktycznie sprzedał bratankowi kury.
Przesłuchanie zakończyło się o trzeciej nad ranem, zabrano im dowody osobiste i kazano się zgłosić o trzeciej po południu, a potem ich wyproszono z komisariatu i znaleźli się obaj na trzaskającym mrozie.
- Dobrze, że chociaż zostawili kury - ucieszył się Kuba, bo cobyśmy z nimi na mrozie zrobili.
- Idziemy do kościoła - Igor pokazał na oświetlony kościół.
Weszli do środka i usiedli na szarym końcu w tonącej w półmroku ostatniej ławce pod chórem.
- Tutaj nas nikt nie zobaczy - mruknął Igor.
- Nie wiadomo, ostatni będą pierwszymi.
Od jakiegoś czasu po kraju wędrował Święty Obraz i w kościele pełno było rozmodlonych ludzi. Siedzieli obaj cichutko na szarym końcu w tonącej w półmroku ostatniej ławce pod chórem i słuchali dobiegającego z ambony kazania o słupie ognia, który wskazywał uchodzącym z Egiptu Hebrajczykom drogę do Ziemi Obiecanej.
- Trzeba mieć przed sobą zawsze drogowskaz - dobiegały do Kuby z ambony słowa księdza. - Cel i drogowskaz, cel i drogowskaz, cel i drogowskaz…
Rykoszetowały echem coraz cichsze słowa i w końcu zasnął obok pochrapującego już od dłuższej chwili Igora.
- Młodzieńcy, już czas, już się czuwanie kończy! - obudziły Kubę ciche słowa.
Drobna pomarszczona starowinka potrząsała go delikatnie za ramię, więc jej podziękował kilkakrotnym wdzięcznym skinieniem głowy.
Na dworze robiło się coraz widniej i na witrażach coraz wyraźniej jaśniały kolorami postacie świętych, obudził Igora i poszli na autobusowy przystanek. Uzbierali po kieszeniach resztki bilonu i Kuba wsypał konduktorowi do kieszeni całą garść drobniaków, mówiąc, że nie potrzebują biletów, a konduktor skinął głową, że w porządku. W zatłoczonym autobusie pęknięte spodnie raczej się nie rzucały w oczy, ale konduktor chyba coś zauważył, bo nachylił się do kierowcy i coś mu szeptał do ucha.
Podczas popołudniowej wizyty na komisariacie, wzięto im odciski palców i znowu ich przesłuchiwano na zmianę, ale tym razem w jednym pokoju. Kiedy jeden zeznawał, to drugi w tym czasie popijał sobie piwko w pobliskiej restauracji i tak to trwało do samego wieczora. Na ostatnie przesłuchania chodzili już dosyć dobrze podpici.
Później jeszcze kilkakrotnie przyjeżdżali na przesłuchania, bo śledztwo ciągnęło się przez trzy miesiące, ale kury i koguta oddano im zaraz pierwszego dnia po popołudniowym przesłuchaniu. Milicjanci trzymali je w odgrodzonym drabinką kącie komisariatu i kiedy Kuba je ładował do przywiezionych koszyków, to spostrzegł, że na podłodze leży jajko.
- Czyje to jajko? - zapytał, ale nie raczyli odpowiedzieć.
Koguta w tym momencie coś naszło i zaczął piać raz za razem, a kury odpowiadały mu chóralnym gdakaniem.
- Jak gdaczą, to znowu któraś zniesie jajko - zauważył Igor, a Kuba dopowiedział, że sędzia powinien się z tego wszystkiego dobrze pośmiać.
W protokołach najbardziej go śmieszyło zdanie, że nioski pobrudziły nosze ekskrementami, a najmniej mu się podobało sformułowanie z wywiadu środowiskowego, że ostatnio zadaje się z podejrzanymi elementami.
Po trzech miesiącach milicja zakończyła śledztwo i przekazała sprawę do sądu, po czym zapadła prawie półroczna cisza, po której dostali z sądu zawiadomienie, że sprawę umorzono, bo na dwudziestego drugiego lipca ogłoszono amnestię.
I tak wyprawa po kury stała się jeszcze jednym wspomnieniem, które miało szczęśliwe zakończenie dzięki czuwającej nad dwoma głupolami Opatrzności. O mało nie zostali wciągnięci w tryby sądowniczej machiny, która na szczęście zahaczyła ich tylko lekko na chwilę jednym trybem, dając czas na poprawę, na opamiętanie, na refleksję.
Przez jakiś czas ludzie w mieście wiele dyskutowali o tej sprawie, ale nie wiedzieli o kogo chodzi, a Kuba podczas takich rozmów dyplomatycznie milczał. Pewnego razu trafił w sam środek dyskusji i dowiedział się, że niedawno do pobliskiego miasteczka przyjechało dwóch inżynierów, jeden niedouczony, ukradli kury i nieśli je nocą na noszach, grając na gitarze i śpiewając egzekwie żałobne. I tutaj wśród dyskutujących rozgorzała dyskusja, że skoro dwóch niosło nosze, to do grania na gitarze musiał być jeszcze ktoś trzeci.
- Jak myślisz, Kuba, ilu ich było? - zapytali.
- Myślę, że co najmniej czterech - wyjaśnił. - Myślę, że nad dwoma głupolami czuwało co najmniej dwóch Aniołów Stróżów.
Spojrzeli na niego zaskoczeni, ale zmilczał, nie wdając się więcej w żadne dyskusje.


Tama

Słonko przygrzewało coraz mocniej na przedwiośniu i pewnego przedpołudnia wybrali się Igorem nad zalew utworzony przez spiętrzone tamą wody Uszwicy. Usiedli na betonowym filarze jazu i wspominali letnie kąpiele, podczas których zjeżdżali z tamy siedząc okrakiem na zielonych narwanych gałęziach. Kilka dni temu puściły lody i gromadząca się przy zaporze woda tworzyła z kry zatory, połamane kawałki lodu ześlizgiwały się po zaporze i spadały z kilkunastometrowej wysokości do dolnego jeziorka.
- Ciekawe, ile ta woda ma stopni? - zapytał Igor.
- Skoro nie zamarza, to więcej niż zero - odpowiedział, spoglądając na kolegę z uwagą. - Nawet o tym nie myśl! - wykrzyknął, ale Igor już podjął decyzję.
- Zjadę sobie z tamy - oznajmił takim tonem jakby mówił o pogodzie.
- No, jak zjedziesz bez gałęzi?! - próbował go jeszcze powstrzymać.
- W kąpielówkach.
- To se poharatasz tyłek!
Usiłował powstrzymać Igora, bo wiedział, że jak kolega zjedzie, to i on nie będzie gorszy, nie popuści. I właśnie dlatego starał się kolegę odwieść do zjazdu, bo nie uśmiechała mu się kąpiel w lodowatej wodzie, ale jego argumenty trafiały w próżnię i po chwili rozebrany do kąpielówek kolega stał już na szczycie tamy.
- Poczekaj! – krzyknął do niego. - Narwę zielska i pojedziemy razem.
- To się pospiesz, bo mi drętwieją nogi.
Po chwili dołączył do Igora z wiechciem narwanych w krzakach badyli, na których usiedli okrakiem jeden za drugim i zjechali ślizgiem po tamie do dolnego jeziorka.
Nie było głębokie i kiedy stanęli na nogach, to woda sięgała im zaledwie do piersi. Wyskoczyli na brzeg po przebrnięciu przez nagromadzone przy brzegu zwały lodowej kry i śniegu i pobiegli z powrotem ku szczytowi tamy, gdzie zostawili na murku ubrania. Dopiero teraz zaczęli rejestrować fakty, bo wcześniej działali jak w transie. Wytarli się podkoszulkami, czując na całym ciele palące gorąco, a później się ubrali i pobiegli truchcikiem do miasta, przepełnieni dla siebie podziwem, że dokonali niezwykłego wyczynu.
Rozchorował się po tej kąpieli, ale dopiero miesiąc później, więc nie wiadomo, czy jedno miało z drugim jakiś związek. Chorował co jakiś czas od dziecka, przeziębienie zaatakowało mu najpierw oskrzela i tym razem było podobnie, zaatakowało i nie chciało popuścić. Od jakiegoś czasu nie pracował, więc nie był ubezpieczony i nie płacili mu chorobowego, a skoro mu nie płacili, to nie miał na lekarstwa. Cherlał za dnia i po nocach, lecząc się domowymi sposobami, gorącym mlekiem z masłem, mama postawiła mu bańki. Widząc, że jest z nim niewesoło, rzucił na jakiś czas palenie papierosów.
Z początkiem maja wrócił do zdrowia, ale taki był osłabiony, że po zaciągnięciu się papierosem, tak mu się roztrzęsły nogi, że wystraszony przerwał palenie i wyrzucił papierosa. Wyszedł do napełnionego rozbuchaną zielenią ogrodu i przykładając ręce do bolących piersi, spoglądał w zachwyceniu na przeniknięte słonecznym światłem przestworza. Pełne radosnego oczekiwania na szczęśliwe niewiadome i beztroskiego szczęścia. Pochylał się nad pachnącymi kwiatami liliowego bzu i białych konwalii i wdychał ożywczy zapach wiosny, powoli wracając do upragnionego zdrowia.


Czekolada dla dziewczyny

Nie licząc czteroletniej nauki w technikum dziennym, do zaocznego chodził z przerwami kolejne cztery i obecnie dobrnął do ostatniej piątej klasy, i postanowił się przyłożyć w maju do nauki. Wiedział już, że ma talenty humanistyczne i po podstawówce powinien był iść do liceum, ale skoro tak się złożyło, że poszedł do technikum energetycznego, to postanowił go skończyć.
Zaoczna semestralna nauka miała ten plus, że przedmiotów raz zaliczonych nie trzeba było zdawać powtórnie. Jeżeli się powtarzało semestr, to zdawało się tylko te przedmioty, których się nie zdało wcześniej i dlatego do skończenia technikum pozostało mu obecnie tylko kilka przedmiotów. Zamieszkał w Rzeszowie, w wynajętym pokoju i zabrał się do nauki. Na nauczenie się semestralnego materiału potrzebował na jeden ścisły przedmiot około tygodnia i po zaliczeniu trzech przedmiotów zrobił sobie przerwę i wybrał się pod koniec maja na kilka dni do domu, a kiedy wracał pociągiem do szkoły, to napotkał czarującą dziewczynę.
Zmierzchało coraz bardziej, a oni siedzieli tylko we dwoje w pulmanowskim przedziale i kiedy konduktor sprawdzał bilety, to zauważył, że dziewczyna jedzie jeszcze dalej od niego, do Przemyśla, prawie pod samą wschodnią granicę państwa. Pomyślał, że to dobrze, że tak daleko jedzie, bo będzie się mógł cieszyć je towarzystwem jeszcze z półtorej godziny. Z początku cieszył się w milczeniu, a później zaczęli rozmawiać i wtedy doszła do głosu jego bezkresna wyobraźnia i zmyślił na poczekaniu, że dostał bilet do wojska i jedzie do jednostki.
- Mam dwadzieścia trzy lata, a jeszcze nie miałem dziewczyny - powiedział cicho.
- To licho - zauważyła z uśmiechem. - A dlaczego nie miałeś?
- Nie wiem.
- Nie wiesz?
- Nie wiem, przeżyłem z dziewczynami wiele pięknych chwil, ale…
- Ale co?
- Ale ciągle coś mi ciągle szeptało, że jeszcze za wcześnie.
- Na co za wcześnie?
- Na przekroczenie granicy.
- Mieszkam przy granicy.
- Przekraczałaś?
- No pewnie, wiele razy - roześmiała się dźwięcznie.
- Masz ładny uśmiech.
- Jak śmiech.
- I duszę?
- Skąd wiesz, że mam ładną?
- Bo uśmiech jest pocałunkiem duszy, a oczy jej zwierciadłem.
Nachylił się nad dziewczyną i spojrzał jej głęboko, i długo w oczy.
- Naprawdę masz ładną duszę.
- Jak bardzo?
- Bardzo, ciągle niezbrukana, pomimo, że wielokrotnie przekraczałaś granicę.
- Chyba ci uwierzę, bo jak mi zaglądałeś w oczy, to aż coś poczułam w sercu.
- Bo dusza mieszka w sercu.
- Nie w głowie?
- Nie, w sercu, serce posiada swój własny ośrodek inteligencji.
- Serce?
- Inteligencja jest oddechem Boga.
- Boga?
- Czymś, czego nie ma, chociaż jest zawsze i wszędzie.
- Paradoksy...
- Cały świat jest paradoksem, skoro chwila jest wiecznością, a koniec początkiem.
- Ale nawijasz.
Popatrzyła na niego tak jakoś dziwnie i wtedy wyznał, że pisze wiersze i chciałby pisać książki.
- I miałbyś o czym?
- No pewnie, pisałbym o zamglonych szklanych górach i o wiszących na nich ogrodach, o podniebnych zamkach i o mieszkających w nich królewnach, które nie chcą żyć naszym zatrutym wypalającym się wszechświecie...
- Ale ci się plecie.
Roześmiała się znowu jasno i dźwięcznie i powiedziała, że jak chce, to żeby z nią jechał do końca.
- Może ci się uda przekroczyć granicę - dodała i po raz drugi popatrzyła na niego tak jakoś dziwnie, że poczuł nieokreślony niepokój.
Późną nocą dojechali do malowniczo położonego na wzgórzach Przemyśla, miasta tysięcy, a może miliona kościołów, panoramę miasta rozświetlały liczne wieże kościołów i kopuły cerkwi.
Wysiedli na dworcu z pociągu i przytuleni do siebie, poszli pod parasolem w strugach ulewnego deszczu do znajdującego się obok dworca hotelu i zapytali o pokój, ale zaspany recepcjonista rozłożył bezradnie ręce. Poproszony o więcej informacji zatelefonował do innych hoteli, ale wszędzie było podobnie z powodu jakiegoś zjazdu, sympozjum. Poszli więc na postój i taksówkarz zawiózł ich do pensjonatu, ale nikt im nie otworzył, chociaż kilkakrotnie naciskali dzwonek. Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy wrócili taksówką na dworzec i schronili się przed deszczem do dworcowej poczekalni.
Przekimali na ławce do rana, o szóstej dziewczyna powiedziała, że za dwadzieścia minut ma autobus i wtedy poszedł do bufetu i kupił jej czekoladę. Czekolada dla dziewczyny...
Trzymała ją przez chwilę w ręku, a później powiedziała, że zachowa na pamiątkę i schowała ją do torebki, i cóż tu więcej opowiadać? Deszcz przestał padać i z drzew spadały na ziemię ostatnie krople... Jedna kropla, druga kropla, trzecia kropla spada, poszli razem na przystanek, deszczowa ballada.
- Chcesz się jeszcze ze mną spotkać? - zapytała.
Pokręcił przecząco głową.
- Czuję, że nie powinienem, tamta chwila bezpowrotnie minęła.
- No, to posłuchaj - po raz trzeci spojrzała na niego tak jakoś dziwnie, że znowu poczuł niepokój. - Zaplanowałam, że cię złapię na dziecko, więc chyba dobrze, że tamta chwila bezpowrotnie minęła, prawda?
- Myślę, że dobrze dla nas obojga - wciągnął głęboko powietrze i powoli wypuszczając, kręcił zszokowany głową i spoglądał na nią bez słowa.
- Dlaczego dla obojga?
- Bo uważam, że jeszcze nie dorosłem do ojcostwa - odezwał się z namysłem długiej chwili milczenia.
- Ja bym sobie dziecko wychowała.
- Ale tak nie można, bez mojej zgody nie można!
- Dlaczego?
- Bo decyzja w połowie należy do mnie, bo dziecko dziedziczy połowę genów po matce, a połowę po ojcu.
- No właśnie, po ojcu, tak ładnie nawijałeś o tej duszy i tym pocałunku, i o tym uśmiechu.
- I to dlatego?
- Jak mi spojrzałeś w oczy, to jakbym ulatywała do nieba.
- Ale tak nie można.
- No, skoro nie można, to nie można - roześmiała się po swojemu, jasno i dźwięcznie. - Widocznie ktoś nad tobą czuwał z tym deszczem.
Ścisnęła go lekko za ramię, pocałowała znienacka w usta, a potem się gwałtownie odepchnęła i wsiadła do autobusu. Usiadła po jego stronie przy oknie, ale patrzyła w przeciwną i spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy autobus ruszał z przystanku.
Rzuciła mu na pożegnanie uśmiech, który opromienił jego zasmuconą rozstaniem duszę. I zmrużył zachwycony oczy, i zadrżały mu na rzęsach okruchy tęczy wyczarowane promieniami wschodzącego po deszczu słońca... Przygraniczne miasto baśnie opowiada, wiatr w pryzmaty kropel promieniami dźwięczy, tęczowa ballada, już prawie nie pada, anieli rozpięli na rzęsach łuk tęczy.


Słone pieniądze

W czerwcu przerwał naukę i odłożywszy resztę egzaminów na bliżej nieokreśloną przyszłość, ponownie rozpoczął życie niebieskiego ptaka, chwytając się od czasu do czasu dorywczej pracy.
Pewnego pogodnego poranka poszli z Igorem na stację kolejową i najęli się na rampie towarowej do rozładunku wagonów. O dziesiątej przed południem rozpoczęli rozładunek długiego płytkiego wagonu z kruszonym kamieniem na drogi. Rozebrawszy się do spodenek, przerzucali kruszywo przypominającymi szufle widłami na podstawione wywrotki, a słońce lało z nieba strumieniami ognia. Na początek zabrali się za wagon zawierający szesnaście ton i kiedy sobie szacunkowo obliczyli, że na przerzucenie tony potrzeba około trzystu szufli, to po załadowaniu wywrotki wiedzieli, że weszło na nią cztery tony, bo wrzucili tysiąc dwieście szufli, każdy po sześćset.
- Cztery wywrotki i powinien być wagon - powiedział do Igora i znowu milcząco zacisnął usta, żeby nie tracić sił i czasu na niepotrzebne rozmowy.
Po każdej tonie prostowali na chwilę swoje młode harde karki, a po każdej załadowanej wywrotce pili wodę z pobliskiego kranu i w pewnym momencie spostrzegli, że wagon prawie pusty, a oni kończą załadowywać czwartą wywrotkę. Na rampie przypatrywała im się od jakiegoś czasu trójka mężczyzn, którzy zaproponowali, żeby wziąć z nimi do rozładunku większy wagon i tym sposobem załadowali w piątkę kamieniem kolejne sześć wywrotek, dwadzieścia cztery tony.
Dopiero teraz po skończonej pracy spojrzeli po sobie uważniej i wybuchnęli śmiechem, bo wyglądali, jakby ktoś ich posypał mąką. W zagięciach skóry bielały grubsze fałdy i kiedy Kuba zgarnął jeden palcem i skosztował, to poczuł w ustach smak soli.
Poszli do znajdującej się pod lasem zagrody i pokazując na siebie, poprosili kręcącą się po podwórku kobietę, żeby im się pozwoliła umyć przy studni. Skinęła przyzwalająco głową i przyniosła im z domu miednicę, ręcznik i mydło, a później stała z boku i patrzyła, jak ciągną ze studni wodę i chlustają na siebie wiadro za wiadrem.
- Gdzieście się tak ubielili - zapytała, kiedy kończyli mycie.
- Przy kamieniu.
- Ileście pracowali?
- Sześć godzin, zarobiliśmy po sto dwadzieścia złotych.
- Słone te wasze pieniądze.
- No, słone.
- Na co wam potrzebne?
- Przepijemy.
Wycierali się bez pośpiechu, a później wieczorem poszli do pawilonu na dancing, gdzie Igor od razu przehulał wszystkie zarobione pieniądze, a Kubie zostało czterdzieści złotych, które następnego dnia przeznaczył na dobry uczynek.


Dobry uczynek

Franek był częścią krajobrazu miasta, zarabiał na życie wożąc ludziom na wózku z pobliskiego browaru młóto, wytłoki z jęczmienia powstające przy produkcji piwa. Młóto stanowiło pożywną paszę dla bydła, którą ludzie chętnie kupowali, płacąc Frankowi marne grosze za dwa ociekające wodą ciężkie ogromne wory.
Zgięty w pałąk, przyrośnięty do długiego dyszla dwukołowego wózka, całymi dniami pchał go mozolnie po ulicach, jakby wykonywał jakąś syzyfową pracę, pokutując za swoje i nieswoje winy. Ludzie podchodzili do niego po cichu i krzyczeli mu znienacka nad uchem, na co reagował przeraźliwym krzykiem, a prześladowcy cieszyli się z jego udręki.
Jeżeli chodzi o Kubę, to nie potrafił mu dokuczać, ogarniała go litość na widok katorżnika i kiedy go zobaczył następnego dnia po rozładunku kamienia, jak stoi bezradnie, nie mogąc ruszyć wózka z miejsca, to postanowił mu pomóc. Dochodziło południe i żar z rozpalonego nieba sprawiał, że koła wózka wrzynały się w rozmiękły asfalt i Franek nie potrafił wypchać wózka do góry po stromo wznoszącej się do góry koło pawilonu okocimskiej drodze. Stał i patrzył żałośnie, czekając zrezygnowany, kiedy mu zaczną dokuczać i coś Kubę ścisnęło pod sercem, i siląc się na obojętny wyraz twarzy, powiedział z udawaną wesołością do kolegów.
- Wypchajmy Frankowi wózek na górę, to potem postawię każdemu po piwie.
Nie musiał tego dwa razy powtarzać, rzucili się całą czwórką do wózka, który nagle dostał skrzydeł i zaczął frunąć pod górę.
Irek z Igorem dorwali się do dyszla, a Kuba z Leszkiem chwycili za znajdujące się przy obu kołach kabłąki i po chwili stanęli zwycięsko na szczycie, i czekali na biegnącego za nimi z krzykiem Franka. Z początku Kuba nie pojmował dlaczego Franek krzyczy, dopiero po chwili zrozumiał, że pomyślał, że mu ukradli wózek, a razem z wózkiem dwa wory młóta. Poczekali na niego pod kapliczką świętego Antoniego i oddali mu warsztat pracy, a później zawrócili i poszli do pawilonu na piwo.
Niedługo potem na wiozącego młóto Franka najechał samochód. Umierał, leżąc na ulicy i szepcząc, że gospodarz czeka na młóto, czeka na młóto...
Po śmierci jego twarz się wypogodziła, być może dostał od Pana Boga Wielki Wóz na niebie, którego koła same się kręcą.


Czerwona książeczka

W lipcu pojechał do Augustowa na obóz młodych radnych, chociaż szczerze mówiąc, to w tamtym okresie nawet nie wiedział, kto to jest radny, niewiele go to obchodziło, ale darmowe wczasy... O, to co innego, leciał na to jak na lato.
Po całodobowej podróży pociągiem dotarł na drugi koniec kraju i zakotwiczył na pojezierzu augustowskim w ośrodku wypoczynkowym malowniczo położonym na brzegu jeziora, Necko. Zamieszkał w domku campingowym z trzema nowo poznanymi kolegami, którzy podobnie jak on mieli trzeźwy ogląd świata i dlatego zamiast chodzić na jałowe komunistyczne pogadanki, woleli siedzieć na wygodnych kanapach w domku i grać całą czwórką w brydża.
W połowie turnusu na obóz przyjechał z Warszawy prelegent, zarządzono przymusową obecność i przez dwie godziny musieli słuchać jego komunistycznych, marksistowsko leninowskich bzdetów, a na zakończenie poprosił o pytania i uwagi.
- No, to teraz włożymy kij w mrowisko - mruknął Kuba do kolegów i zadeklamował jeden ze swoich wierszy, satyryczny pamflet piętnujący panujące w kraju patologie.
W puencie wiersza nawiązał do Adama Mickiewicza, który napisał zakończeniu Reduty Ordona, że kiedy ziemię opanuje szalona duma i despotyzm, to przyrównał Pan Bóg ją wysadzi jak Ordon swoją redutę.
Kiedy skończył, na sali rozległy się oklaski, bo to byli młodzi ludzie i dotarcie do płonącego w nich wewnętrznego ognia nie nastręczało większych trudności.
- No, tak...
Prelegent zaczął bębnić palcami po stole.
- Czyli jak? - zapytał uprzejmie i na sali znowu rozległy się śmiechy.
Prelegent udał, że nie słyszy, a niedługo potem pod jakimś pretekstem wyprosił go z sali i wtedy razem z nim wyszło solidarnie trzech kolegów, i poszli całą czwórką grać w bridża.
Niedługo potem ogłoszono konkurs na najładniej udekorowany domek, więc przytaszczyli z pobliskiej budowy rozdarty worek cementu i namalowali na nim farbą, że to niewypał, a rosnącego obok niewysokiego młodego świerka ubrali w wykonaną z gazety czapkę, krakuskę, zrobiwszy jej otok z czerwonego krawata, a do czapki przyczepili jako wstążki kilka rozwianych krawatów.
- Co to jest? - zapytał podczas oceniania domków przewodniczący komisji konkursowej, pokazując na rozdarty worek cementu.
- A to jest, wiecie towarzyszu, niewypał - wyjaśnił Kuba uprzejmie, a jego kolega dodał, żeby nie podchodzili za blisko, bo może dojść do eksplozji.
- Chyba, że komisja ma saperskie uprawnienia - dopowiedział drugi z kolegów i komisja skrzywiła się niechętnie, i poszła oglądać inne domki.
Niektóre udekorowane przez mieszkające w nich dziewczęta wyglądały naprawdę ładnie.
Wieczorem jego domek objął wartę i zgodnie z regulaminem o dziesiątej wieczorem zamknęli główną bramę na kłódkę, i od tej chwili wchodzących obowiązywało hasło. Po północy z dancingu w augustowskim Albatrosie wróciła podpita kadra, a ponieważ nie znali hasła, więc postanowiono ich nie wpuścić.
To tak? - obsztorcował wchodzących wartownik. - Nie zna się hasła, bo się nie było na wieczornym apelu? Na dancingi się chodzi do Albatrosa z Beatą? Piweczko i wódeczka? Chuchnijcie no mi towarzyszu przez bramę, czyście czasem nie pijani!
- Nie wpuścimy, bo nie poznajemy - poparł kolegę Kuba. - A może wy jesteście poprzebierane partyzanty i chcecie zaatakować komunistów?!
- A ja ciebie poznaję - komendant obozu popatrzył na Kubę z namysłem.
- A ja ciebie nie.
I wtedy komendant poszeptał ze swoimi, i zaczęli przełazić górą przez bramę, a ucieszeni wartownicy skwapliwie pomagali dziewczętom, kiedy utknęły na szczycie bramy.
Na zakończenie obozu urządzono zabawę, na której poprosił do tańca dziewczynę, ale później mu się odmieniło i zaczął sobie szukać innej. Oczywiście, w tej fazie zabawy, to już prawie wszystkie były zajęte. Zanosiło się na to, że znowu pójdzie samotnie nad jezioro jak na obozie w Gródku nad Dunajcem, ale nad ranem zauważył siedzącą samotnie na schodkach przed domkiem czarnobrewą brunetkę o niebieskich oczach i zapytał zdziwiony, dlaczego siedzi sama.
- Mogę wiedzieć, dlaczego sama siedzisz, skoro jesteś taka śliczna?
Zrobiła nijaką minę, kwitując wzruszeniem ramion stwierdzenie o urodzie i wyjaśniła, że nie ma się gdzie położyć, bo koleżanka baraszkuje w domku z jakimś chłopcem.
Miała na skroni uroczo harmonizujące z jej urodą niewielkie ciemne znamię, więc nachylił się znienacka i pocałował ją w tę plamkę. Spojrzała na niego zaskoczona, a później jej wzrok się rozjaśnił, wyciągnęła rękę, żeby pomógł jej się podnieść i wyszedłszy przez dziurę w płocie, weszli do ślicznego ogrodu i poszli brzegiem okolonego drzewami jeziora, kołysani poszumem wiejącego ku wodzie wiatru. Księżyc świecił pomiędzy wirującymi gwiazdami jak na obrazie Van Gogha i dziewczyna spojrzawszy na niego z uśmiechem, zacytowała pierwszą zwrotkę ballady o Świteziance.
- Jakiż to chłopiec piękny i młody? Jaka to obok dziewica? Brzegami sinej Świtezi wody idą przy świetle księżyca…
Urwała i spojrzała na niego, czekając na odzew, więc skinął głową i zacytował kolejną zwrotkę.
- Ona mu z kosza daje maliny, a on jej kwiatki do wianka, pewnie kochankiem jest tej dziewczyny, pewnie to jego kochanka.
- Piszesz wiersze? - zapytała. - Podobał mi się ten, który powiedziałeś na prelekcji, odważny.
- Czasem piszę, wychowałem się na literaturze romantycznej, czucie i wiara silniej mówi do mnie, niż mędrca szkiełko i oko, ale w tej chwili bardziej mnie interesuje, co sądzisz o drugiej zwrotce?
Spojrzała na niego jasnoniebiesko i powiedziała wesoło.
- Ani ty nie jesteś strzelcem, ani ja nie szukam kochanka, tylko męża, który będzie wierny małżeńskiej przysiędze i dlatego przyślę ci pocztówkę, a teraz chodź, wracamy na kamping, bo tu podobno nocą niebezpiecznie.
Wrócili pod domek dziewczyny i weszli do środka, gdzie urzędował jego kolega z dziewczyną i co ciekawe, to była ta sama dziewczyna, którą on sobie wcześniej upatrzył, ale później mu się odmieniło.
Poszedł do bufetu i wrócił z butelką wódki kupioną za pieniądze przeznaczone na bilet, i przesiedzieli przy butelce we czwórkę do rana. Rano pobrali suchy prowiant i poszli na stację kolejową, gdzie do pociągu wsiadła stuosobowa grupa rozśpiewanej młodzieży.
Ponieważ przepił przeznaczone na bilet pieniądze, więc podszedł na peronie do konduktora i poprosił o wypisanie kredytowego biletu, a kiedy konduktor poprosił o dokument, to nie zastanawiając się wiele, co robi, podał mu czerwoną legitymację związku socjalistycznej młodzieży. I wtedy stary siwy konduktor, prawdziwy polski patriota, aż pobladł z gniewu i powiedział, spojrzawszy na niego rozwścieczonym wzrokiem.
Mnie podobni do ciebie komuniści, gówniarzu, wymordowali po wojnie podczas augustowskiej obławy prawie całą rodzinę.
Spojrzał na konduktora i dopiero w tym momencie zrozumiał, że został wzięty za komunistycznego kolaboranta i wyjaśnił zawstydzony.
Nie jestem komunistą, mój ojciec, akowiec, siedział za walkę z czerwonymi w stalinowskim więzieniu.
Odczekał chwilę, patrząc, jak zbielała twarz konduktora nabiera powoli naturalnych kolorów i dodał, wrzucając czerwoną książeczkę do kosza na śmieci i wycierając o spodnie ręce.
- Ma pan rację, trzeba wytrzeć ręce z tego czerwonego gówna, szacunek dla pana, ale proszę pamiętać, że zgłosiłem, że jadę bez biletu - zakończył rozmowę.
Wsiadł do pociągu i dołączył do rozbawionej młodzieży, zabawiając przez pierwszą godzinę cały przedział, a później zasnął wyssany przez alkohol do szczętu.
- Napij się chociaż oranżady, zjedz kanapkę - budziły go zatroskane dziewczyny, ale zatruty alkoholem, nie potrafił nic przełknąć.
Nie wiedział jeszcze wtedy, że powinien całkowicie wykreślić alkohol ze swego życia, bo jego psychika nie potrafi wyhamowywać rozhuśtanych nim mocji.
Od ponad dwudziesty czterech godzin był bez spania i jedzenia, kręcił się coraz szybciej na coraz wyższych obrotach i w pewnym momencie poczuł, że jego przegrzana psychika zmusi go za chwilę niekontrolowanego wycia i przerażony przymknął oczy, i zacisnął usta. Wtulił się w kąt przedziału, siedział przy oknie, i udało mu się na kilkadziesiąt minut zasnąć, a później zjadł podaną kanapkę i wypił oranżadę. To wystarczyło, żeby jego młody organizm zregenerował siły, miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Kiedy do przedziału wszedł sprawdzający bilety konduktor, to na chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia jak szpady, a później udawali, że na siebie nie patrzą.
Od poznanej nad jeziorem niebieskookiej dziewczyny dostał później kolorową ręcznie malowaną pocztówkę tańczącej po jeziorze Świtezianki. Na kopercie znajdował się adres zwrotny, ale nie odpisał, chociaż miał taki zamiar, ale nie odpisał i każde z nich powędrowało w dalsze życie swoją własną drogą.

Wypoczynek

Nie zabawił długo po powrocie do domu, ciągle jeszcze trwało lato, końcówka lipca, i kilka dni po powrocie z obozu wybrał się nad jezioro do pobliskiej letniskowej miejscowości i zamieszkał z trzema kolegami w domku campingowym na zboczu góry. Z początku wszystko przebiegało bez zgrzytów, ale kiedy jedna z poznanych dziewczyn zaczęła z nim spędzać coraz więcej czasu, to dwaj zazdrośni koledzy przynieśli do domku ruletkę i postanowili go wyautować z rozgrywki. Miniaturowa ruletka stanowiła wierną kopię prawdziwej, posiadała obracające się koło z toczącą się po numerach kulką i żetony, którymi się obstawiało pola na zielonej rozkładanej planszy.
Szczerze mówiąc, od razu przejrzał obu spikniętych przeciwko niemu cwaniaczków, ale podjął lekkomyślnie wyzwanie i usiadłszy z nimi do gry, zaczął raz za razem przegrywać. Grał niepewnie, spoglądając coraz bardziej wkurzony na rozradowane miny przeciwników i w końcu przegrał wszystkie pieniądze.
Jutro wracam do domu, została mi tylko jedna mięsna konserwa - powiedział, wstając od stolika i pokazując na puszkę z mielonką.
Uśmiechnął się w duchu z czułością na wspomnienie mamy, która włożyła mu tę puszkę do plecaka dosłownie w ostatniej chwili, tuż przed samym wyjazdem.
- To zagraj o tę konserwę - obaj przeciwnicy popatrzyli po sobie porozumiewawczo.
- A co będę jadł, jak przegram?
- Pojedziesz do domu dzisiaj.
Spoglądał na nich spokojnie, waląc ich w myślach po pyskach na odlew, i nagle poczuł, że przeholowali w swojej bezczelności, i wykupiwszy żetony za równowartość konserwy, zagrał intuicyjnie, bez wcześniejszych zahamowań. Obstawił jednocześnie trzy różne kombinacje, kwadrat czterech numerów, czerwony kolor i numery parzyste, a potem zgarnął potrójną wygraną, bo wypadł czerwony parzysty numer z obstawionego kwadratu. Grał jak w transie, prawie bez przerwy wygrywając, i obaj przeciwnicy utracili kontrolę nad sytuacją. Najpierw odegrał swoje pieniądze, a później do tego stopnia ograł obu rywali, że odeszli od stolika.
- Nie mówiłeś, że tak dobrze grasz w ruletkę - zauważyli z lekką pretensją.
- A cóż tu można dobrze grać lub nie grać - uśmiechnął się ironicznie. – Ruletka, to ruletka i nie wiadomo, kiedy daje, a kiedy zabiera, wygrałem tyle, że jeszcze przez tydzień zostanę.
Obaj koledzy udawali, że nie słyszą, a przypatrujący się rozgrywce trzeci kolega puścił do niego porozumiewawczo oko.
Pod koniec tygodnia wrócił znad jeziora, a następnego dnia poszedł z dwoma koleżankami do kawiarni, gdzie dosiadł do nich znajomy, któremu rodzice dali pieniądze, żeby zapłacił w cegielni za cegły. Zachwycony jedną z dziewczyn zaczął stawiać koniaki i chociaż dziewczyny po jakimś czasie poszły, to oni obaj dotrwali przy koniakach do zamknięcia kawiarni. A później wzięli taksówkę i pojechali nad jezioro, skąd Kuba niedawno wrócił i pół godziny później spacerowali po nadbrzeżnej promenadzie. Usiedli nad wodą na ławce i przy akompaniamencie pluskających przy brzegu fal, raczyli się kupioną od taksówkarza butelką wódki. Popijali, obserwując, jak chmary owadów zataczają wokół latarni coraz ciaśniejsze kręgi. Coraz ciaśniejsze i ciaśniejsze, i w końcu uderzały w rozpalone szkło latarni i odchodziły w niebyt z zamierającym jękiem.
Po opróżnieniu butelki wybrali się na spacer po uśpionym kampingu, dziwnie się tak spacerowało nocą pośród majaczących w ciemnościach namiotów. Gdzieś się tam coś komuś na pewno śniło, ale im wódka nie pozwalała zasnąć, widząc ich na pokuszenie, odciągając od domowych pieleszy. Nad ranem zrobiło się chłodniej, więc rozpalili na brzegu ognisko, przy którym doczekali do rana, a rankiem wynajęli domek campingowy, w którym pili przez tydzień, dopóki nie przepili posiadanych przez kolegę pieniędzy. Nad swoim łóżkiem Kuba nabazgrał na ścianie wierszyk o przepijanych pieniądzach, który zilustrował ulatującymi z wiatrem uskrzydlonymi cegłami. Obiecał koledze, że mu zwróci połowę przehulanych wspólnie pieniędzy.
- Niedługo podejmuję nową pracę - wyjaśnił. - To ci zwrócę z wypłaty.
Panowała słoneczna upalna pogoda, więc otworzyli na przestrzał drzwi i okno i leżeli na łóżkach z błogimi pijackimi uśmiechami, słuchając dogadywań przechodzących pobliską drogą turystów. Do pełni szczęścia brakowało im tylko nagich dziewczyn i kolega zaczął opowiadać, jak baraszkował z dziewczyną u wujka przez cały dzień na strychu.
Pod wieczór, już nie chciała - wspominał. – A tak w ogóle, to nazywaj mnie, Pucek.
- Dlaczego Pucek?
- Bo, jak byłem mały, to pucałem głową o ścianę.
- A ty do mnie mów, Kuba, bo tak do mnie nazywała w dzieciństwie mama.
Wzruszeni prezentacją pociągnęli z butelki po łyku wódki, a potem Pucek zabrał dyżurną gazetę i poszli na obiad do górującej na przystanią restauracji, Słonecznej.
Chodzili do niej od pierwszego dnia pobytu, za każdym razem zjadając po schabowym z podwójnymi ziemniakami i mizerią. Przed obiadem stawali na środku zastawionego stolikami tarasu i czekając na wolny stolik, czytali gościom artykuł o wakacyjnym wypoczynku. Na artykuł Pucek natrafił pierwszego dnia pobytu w kupionej w kiosku gazecie i od tego czasu czytali go ludziom przy obiedzie, lustrując gości spod oka, czy słuchają z należytą uwagą.
- Czytaj, Pucek, czytaj!
Kuba udzielał koledze psychologicznego wsparcia i kolega rozkładał gazetę, i rozpoczynał prelekcję, ubarwiając ja własnymi słowami.
- Najwyższe władze naszej partii uchwaliły...
Tutaj kolega robił efektowną pauzę i kończył dramatycznie na granicy krzyku.
- Żeby wypoczywać!!!
Tutaj Pucek znowu przerywał i patrząc groźnie po siedzących, dopowiadał kaznodziejskim tonem.
- Bo nie samym chlebem człowiek żyje!
- Tak, tak, nie samym - wtórował mu Kuba, a Pucek w tym momencie znowu spoglądał na gości, czy słuchają z należytą uwagą.
Przeważnie wszyscy mieli głowy pochylone nisko nad talerzami i w panującej ciszy, dawał się słyszeć tylko szczęk widelców, łyżek i noży.
Pucek nigdy nie doczytywał artykułu do końca, bo wcześniej zwalniał się jakiś stolik i siadali do obiadu. Wprawdzie za pierwszym razem kelnerka nie chciała przyjąć od nich po prelekcji zamówienia, ale wtedy Pucek ponownie rozłożył gazetę i od tej chwili przynoszono im obiady poza kolejką.
Pod koniec tygodnia zaczęły do nich docierać hiobowe wieści, że nad jezioro przyjechała mama Pucka i wypytuje o syna. Pucek zamknął się w domku na cztery spusty, a po odjeździe mamy do tego stopnia stracił humor, że następnego dnia zwinęli żagle i wrócili do domu. Zgodnie z obietnicą, z pierwszej wypłaty oddał koledze połowę wspólnie przepitych pieniędzy.


Wysoka góra

Nie potrafił sobie znaleźć po powrocie do domu miejsca, wyciągnął z klatki dwa duże króle, barany francuskie, i sprzedawszy je na jarmarku, jeszcze tego samego dnia pojechał z powrotem nad jezioro. Dołączył do dwóch spotkanych na dancingu kolegów i po zabawie przespali się na przystani w żaglówce i rankiem pojechali do nadgranicznego uzdrowiska i rozbili namiot nad wpadającym do Popradu górskim potokiem. Spali na podłodze namiotu przykrywając się jedynym posiadanym kocem i podkładając pod głowy zamiast poduszki dmuchany materac. Rankiem budziły ich dochodzące zza rzeki nawoływania słowackich pasterzy, którzy wypasali owce na swoich nadpopradzkich łąkach.
Mieli na jedzenie dwieście złotych, za które kupowali chleb i zupy, a wieczorem wypijali po piwie. Spacerowali po pełnej kwiatów żegiestowskiej promenadzie, nad którą nachylało się zwisające z góry skaliste zbocze, opalali się całymi godzinami nad graniczną rzeką. I właśnie podczas owego pobytu Kuba po raz pierwszy stanął na obcej ziemi. Przepłynął przez Poprad na słowacką stronę i najpierw sobie porozmawiał ze słowackim pasterzem, a później zaczął wołać do dziewcząt na plaży po polskiej stronie.
- Pozdrawlaju was, pozdrawlaju - wykrzykiwał, wymachując do dziewcząt ręką.
I wtedy one go zaczęły przywoływać, i spoglądały zdumione, kiedy zaczął płynąć w ich stronę do polskiego brzegu. Miejscowi górale go później ostrzegli, żeby więcej w ten sposób nie przekraczał nielegalnie granicy, bo może zginąć od kuli słowackiego strażnika.
- Strzelił by do mnie?
- Przypuszczalnie by strzelił! W odwecie za śmierć słowackiego chłopaka, który zginął od kuli polskiego strażnika.
- Czemu go polski strażnik zastrzelił?
- Bo chodził przez zieloną granicę do polskiej dziewczyny.
- I za to go zabił?
- Za to, z zazdrości... Podczas odbywającego się po słowackiej stronie pogrzebu, wzdłuż rzeki szły po obu brzegach dwa orszaki pogrzebowe, słowacki i polski.
- I co się potem stało z tym zabójcą?
- Dziewczyna go nie chciała widzieć na oczy, wyjechał na ziemie odzyskane, bo tutaj już nie miał wśród ludzi życia.
I tak nie wiadomo kiedy trzem kolegom zleciały dwa tygodnie, i zaczęli się zbierać do powrotu.
W ostatnią sobotę przed niedzielnym wyjazdem, obaj koledzy gdzieś Kubie znikli, więc usiadł samotnie nad brzegiem rzeki, a potem poszedł w stronę dobiegającej z willi muzyki. Bawiono się w domu wczasowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wejścia do budynku pilnowało dwóch oficerów lotnictwa.
- Jakby się tam do dostać? - rozmyślał, spoglądając przez okna na zastawione stoliki balowej sali i podziwiając siedzące przy nich kobiety.
Poszedł na tyły willi i zobaczywszy otwarte okienko do piwnicy, wślizgnął się przez nie do środka. Podwinąwszy nogawki białych spodni z żaglowego płótna, przeszedł ostrożnie po wypełniającym piwnicę węglu i po chwili już siedział na balowej sali przy wolnym stoliku. Przy sąsiednim siedziały trzy starsze kobiety i młoda dziewczyna o długich, prostych, czarno lśniących włosach. Sprawiała wrażenie nieobecnej, ale wyczuwał, że polując na samca, obserwuje całą salę uważnie, więc starał się ją omijać wzrokiem, dając do zrozumienia, że mu na niej nie zależy. Pomimo głodu, starał się przybrać możliwie naturalny wyraz twarzy i jakby od niechcenia rozglądał się po sali z udawaną nonszalancją, a później zabrał się do jedzenia i przy drugiej porcji szynki z sałatką zauważył, że idzie do niego obserwujący salę major lotnictwa.
- Przepraszam pana, ale z kim pan tutaj przebywa? - zapytał major grzecznie, podchodząc do stolika i pochylając się w stronę Kuby w lekkim ukłonie.
Odłożył spokojnie sztućce i powiedział, skłoniwszy lekko głowę w stronę czarnej dziewczyny.
- A z tą panią.
Trzy starsze kobiety umilkły zaskoczone i spojrzały zaciekawione na czarnowłosą dziewczynę, która najpierw długo milczała, chyba przez całą wieczność, a potem nagle zza chmur wyjrzało słońce.
- Jesteśmy razem, panie majorze - potwierdziła.
I wtedy major powiedział, przepraszam, i odszedł, a Kuba po dokończeniu drugiej porcji sałatki poprosił dziewczynę do tańca.
- Ulitowałam się nad tobą, bo widziałam, jaki jesteś głodny - powiedziała podczas tańca.
- Przecież się na mnie nie patrzyłaś?
- Tak najlepiej widać.
- To prawda, obserwujemy na granicy podświadomości - potwierdził i po zabawie odprowadził ją do pokoju na piętrze.
Chwyciła go w drzwiach za bluzę, przyciągnęła i pocałowała w usta, a później powiedziała, dobranoc, i wtedy powiedział spontanicznie, że jutro rano po nią przyjdzie o dziewiątej.
- Ciekawe, kto cię tutaj wpuści? - zapytała z uśmiechem, co pominął milczeniem i skinął jej na pożegnanie ręką.
W niedzielny rześki poranek zostawił zwijających namiot kolegów i poszedł do willi.
Przy dziennym świetle droga przez pełną węgla piwnicę była łatwiejsza i o dziewiątej zapukał do drzwi pokoju i poszli z dziewczyną w stronę wznoszącego się po niebie słońca. Spojrzała na niego uważnie, kiedy przechodzili obok restauracji i zaproponowała, żeby coś zjedli, więc skinął zgodnie głową i zamówił sobie smażoną wątróbkę z cebulką, a po posiłku schował zapłacony przez nią rachunek.
- Po co chowasz? - zapytała.
- Na pamiątkę.
- Dużo masz takich?
- Na razie jeden - uśmiechnął się i zmienił temat.
Kiedy przechodzili obok kolegów, zawołali do niego, że pociąg odjeżdża za dwie godziny i że mu kupią bilet.
Zabrał od nich zrolowany koc i rozłożył go dopiero w lesie na szczycie wznoszącej się nad miastem wysokiej góry. Słońce świeciło tak silnie, że ułamało konar drzewa i zasypywało ich promieniami przez dziurę wyrwaną w zielonym sklepieniu, siedzieli oboje na plamie światła. I wtedy dziewczyna uśmiechnęła się lekko, i zrozumiał, że ta piękna młoda dziewczyna jest już dojrzałą kobietą i że najlepiej zrobi, jak się przestanie odzywać.
Cóż tu więcej mówić, skoro milczenie jest złotem? Może o widocznej z góry stacji kolejowej? Daleko w dole widział na peronie rozglądających się za nim kolegów i dziewczyna spojrzała pytająco, ale pokręcił przecząco głową. Nawet nie zauważył odjazdu pociągu. Kiedy schodzili późnym popołudniem z góry, ptaki na drzewach składały do skrzydła do wieczornego pacierza, zachodzące słońce klękało na czerwonej krawędzi chmury, dzień rozpoczynał wieczorną modlitwę.
Czasem miłość użycza namiętności skrzydeł i jeżeli potrafi ona wtedy wzlecieć na wysoką górę, to na człowieka spływa wielkie ukojenie. Na niego spłynęło, gdy miał dwadzieścia trzy lata i wystarczyło mu na bardzo długo, na wiele nadciągających dni i miesięcy.
Dziewczyna go odprowadziła do autobusu i pożyczyła mu pieniędzy na bilet, wcześniej wstąpili do restauracji, gdzie wypił tylko małe piwo z sokiem, ale nawet po nim zakręciło mu się lekko w głowie, za dużo było tego wszystkiego naraz. Wracając do domu, wysiadł nad jeziorem oddać koc kolegom, a na drugi dzień sprzedał gitarę i odesłał dziewczynie wydane na niego pieniądze. Na przekazie pocztowym napisał tylko jedno słowo, dziękuję. Miała na przekazie jego adres, więc gdyby chciała, to mogła napisać, ale nie napisała, bo wiedziała, że tamta chwila bezpowrotnie minęła, bo wczorajsze nie mieszka w dzisiejszym, bo przeszłość nie mieszka w przyszłości.


Trzy Krzyże

Z końcem sierpnia skończył z życiem niebieskiego ptaka i przyjął się do fabryki w rodzinnym mieście, gdzie zaczął pracować w dziale kontroli jakości. Razem z nim pracowali młodzi ludzie, z którymi szybko znalazł wspólny język i w sobotnie wieczory urywali się po cichu z drugiej zmiany i przeskakując przez płot fabryki, jechali się bawić na dyskotekę.
Po koniec listopada koleżanki zwietrzyły, że posiada odpowiednie warunki lokalowe i zaproponowały, żeby urządzić u niego w Andrzejki prywatkę.
- A z kim ty się będziesz bawił? - zainteresował się poznany w pracy kolega.
- A ze wszystkimi po trochu - odpowiedział beztrosko.
- Jak chcesz, to mogę przyprowadzić znajomą.
- No, to przyprowadź.
- Ale ona jest taka, że jak się jej coś nie spodoba, to się zabierze i pójdzie.
- Nie szkodzi, lubię wyzwania, przyprowadź.
- To przyjdź po nas przed prywatką.
- Dobrze.
Dziewczyna miała na imię Alicja i z początku trzymała się trochę na uboczu, więc ocieplał żartami atmosferę, a ona wyczuwała, że to robi z myślą o niej i uśmiechała się lekko, żeby mu okazać akceptację. Ale roześmiała się dopiero wtedy, jak przyniósł koledze francuski klucz do naprawy magnetofonu, a uśmiech miała jasny i srebrny jak swoje platynowe włosy. Z początku rozmawiali ze sobą w milczeniu, a później znaleźli odpowiednie słowa.
Minęły Andrzejki i nadszedł krwawy grudzień siedemdziesiątego roku, podczas którego kolaborujący komuniści zamordowali na wybrzeżu robotników domagających chleba. Eskalacja tragedii nastąpiła, kiedy po zabiciu przez milicję młodego stoczniowca, Zbyszka Godlewskiego, koledzy ułożyli ciało zabitego na drzwiach i ponieśli na ramionach przed urząd miejski w Gdyni.
- Popatrzcie, coście zrobili - wołali zrozpaczeni ludzie, wygrażając czerwonej burżuazji i wtedy zaczęto do nich strzelać ostrą amunicją.
Przelano niewinną polską krew, co zrodziło w prześladowanych ludziach tak straszny gniew, że podpalili czerwone komitety i urzędy, i czerwony kur zapiał czerwono czerwonym.
Rozpoczęły się masowe rozruchy w Gdyni i Gdańsku, które się rozlały na Szczecin i inne miasta wybrzeża i Polski, i polscy robotnicy zaczęli zawiązywać komitety strajkowe.... Zerwały się orle wichry, od wybrzeża wieją, może zdmuchną komunistów, którzy już się chwieją, może zdmuchną komunistów i wolność powróci, może Polska wstanie z kolan, zdrajców precz wyrzuci.
Przez trzy dni wiały orle wichry po mieście, a później komuniści skierowali przeciwko robotnikom oprócz milicji, wojsko i obie te otumanione zindoktrynowane formacje uderzyły na protestujących robotników. Mordowano zdążających do pracy ludzi, kiedy wysiadali rano z pociągu, mordowano ich na ulicach w drodze do gdyńskiej stoczni. Czerwony reżim rzucił przeciwko Polakom dziesiątki tysięcy żołnierzy, helikoptery, pięćset pięćdziesiąt czołgów i siedemset transporterów opancerzonych. Polacy strzelali do Polaków podcinając gałęzie, na których sami siedzieli.
Przy wejściu do Stoczni Gdańskiej zostało zmasakrowanych, zamordowanych i poranionych owego krwawego grudnia wielu walczących o godne życie ludzi. Kiedyś na tej Golgocie polskiego narodu miał stanąć ku czci pomordowanych pomnik, trzy zrośnięte kotwicami krzyże, a na razie z niewinnie przelanej polskiej krwi zrodziła się w gdańskiej stoczni Solidarność Ludzi Dobrej Woli.
Po stłumieniu robotniczego protestu komuniści zrobili kozła ofiarnego ze swojego przywódcy, Gomułki, i rządy po nim objął w kraju Gierek. Anulował wprowadzone przez Gomułkę podwyżki cen żywności i żeby wyżywić okradanych przez Rosjan Polaków, zaczął pożyczać pieniądze na zachodzie Europy. Rozpoczęły się gierkowskie ostatki, polska zaczęła żyć na kredyt za lichwiarskie zachodnie pożyczki, niektóre był zaciągane nawet na dwadzieścia procent. Od tego momentu zaczęto okradać polski naród podwójnie, ze wschodu i zachodu.


Alicja

Przeminął grudzień i uczestnicy zabawy andrzejkowej spotkali się u niego na prywatce w Sylwestra, przyjechała również Alicja. O północy przywitali wspólnie Nowy Rok, a później podzielone na pary towarzystwo zadekowało się po kątach i tylko szpule porzuconego magnetofonu kręciły się w zapadłej ciszy monotonnym szelestem, bo nikomu nie chciało się wstać i przewinąć taśmy.
Rankiem uczestnicy zebrali się przy stole przy garze bigosu i cichy do tej pory Tytus nagle doznał olśnienia, że to bigos z łosia. Nie za bardzo chciano mu wierzyć, więc poszedł do ogrodu szukać na śniegu tropów i zarzekał się po powrocie, że znalazł świeże ślady, ale uwierzono mu dopiero wtedy, kiedy usłyszano za oknem szczekanie. Chwilę później na prywatkę przyplątało się dwóch nieproszonych gości i wtargniecie intruzów do tego stopnia zepsuło atmosferę, że towarzystwo zaczęło się rozchodzić do domów.
W Nowy Rok spotkał się z Alicją w kawiarni, a po kilku dniach całe towarzystwo z Sylwestra spotkało się na dancingu, na którym przez prawie cały czas bawił się z Alicją. Została u rodziny po świętach i spotykali się przez dwa tygodnie prawie codziennie i chyba to właśnie wtedy zaczęli ze sobą chodzić.
W niedzielę jechał pociągiem do Krakowa i szli do kina, gdzie w trakcie seansu dyskretnie ubierała okulary, które po filmie chowała do torebki. Szczerze mówiąc, to mu te okulary nie przeszkadzały, a nawet dodawały dziewczynie uroku, ale skoro tak wolała, to udawał, że niczego nie dostrzega.
Wędrowali oświetlonymi ulicami wielkiego miasta, przystając przed witrynami księgarń, antykwariatów, a później szli do Jamy Michalika i siadali w kawiarni na zielonej pokrytej pluszem kanapie w pobliżu siwego skrzypka grającego nostalgiczne melodie. Skrzypek po jakimś czasie zaczął ich rozpoznawać i kiedy już siedzieli przy kawie i zapalonych świecach, to uśmiechał się do nich dyskretnie i zaczynał grać Marzenie, Schumanna.
Minęła zima i Alicja przyjechała do niego wiosną, i wybrali się o zachodzie słońca za miasto, gdzie pokazał jej miejsca, w których spotykały się ze sobą w dzieciństwie jego wszystkie rozkwitłe później światy. Minęli pełną kwiatów księdzową łąkę i stanęli na skraju marcowej doliny, gdzie go w dzieciństwie tak pogryzły komary, że nie mógł ustać na spuchniętych nóżkach. Środkiem zielonej doliny płynął obrzeżony złotymi kaczeńcami strumień i wszystko było jak dawniej, prawie, bo pomiędzy wczoraj, a dzisiaj minęło dwadzieścia prześnionych na jawie lat. Stali na skraju marcowej doliny opromienieni czerwono zachodzącym słońcem, a później zawrócili do miasta i już się więcej z Alicją nie spotkał.
- Można wiedzieć dlaczego już się z nią więcej nie spotkałeś? - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia.
- Nie wiem dlaczego, Poetycka Bajko.
- Może była Alicją z krainy czarów?
- Znasz opowieści o Alicji z krainy czarów?
- Mnie się pytasz, czy znam baśnie???
- Sorry, rozumiem.
- Rozumiesz, rozumiesz... Opowiadaj dalej o swoim życiu.
- Dobrze.
Majaczą z daleka ukochane twarze, utonęły w czasie, gdzieś w czwartym wymiarze, wiatr, jaskry, stokrotki zaszeptały w trawie, że życie jest baśnią, co się śni na jawie.


Agrafka

W lipcu pojechał do Katowic na kilkudniowy zlot przodowników pracy i nauki, chociaż szczerze mówiąc, to nie był z niego przodownik, ale skoro trafiła się darmowa okazja, to pojechał. W zorganizowanym przez wojsko miasteczku namiotowym spotkało się na śląskim zlocie kilka tysięcy młodzieży, powiewały sztandary, grała muzyka, komendant obozu w stopniu generała szczodrze szafował jedzeniem i jeżeli ktoś miał ochotę, to mógł zafasować na obiad nawet trzy kotlety.
Na zakończenie zlotu zorganizowano w katowickim spodku wiec poparcia dla komunistycznego przywódcy, Gierka, podczas którego klakierzy rozdawali uczestnikom karteczki, żeby było wiadomo, co krzyczeć na cześć przywódcy narodu. Wszystko zostało dokładnie wyreżyserowane i kiedy Gierek w pewnym momencie zapytał, czy młodzi pomogą, to tysiące najedzonych i napitych gardeł ryknęło zgodnie gromkim głosem... Pomożemy! Pomożemy!! Pomożemy!!! Niosło się po katowickim spodku ulubione słówko nowego komunistycznego przywódcy, Gierka, a po wiecu cała ta rzesza młodych przemaszerowała przez Katowice, skandując zgromadzonym na trasie tłumom wymyślane na poczekaniu hasła. Włączył się i Kuba do zabawy poddając kilkusetosobowej krakowskiej grupie... Dajcie córkę nam górnika, pokażemy Lajkonika!
Kiedy rozweselona młodzież zaczęła podbiegać do pilnujących trasy milicjantów i podrzucać ich do góry, to jeden z podrzucanych zaczął się złościć i Kuba postanowił go przywołać do porządku.
- Nie podoba mu się nasz kochany nowy przywódca - mruknął do kolegów i kolnął władzę agrafką w tyłek. - Widzicie, jak wrzeszczy? Chyba dalej mu się nie podoba, jeszcze raz go do góry, koledzy, wyżej!
Przy następnym podrzucie kolnął spaślaka jeszcze mocniej i zostawił mu agrafkę w półdupku.
Odskoczyli wszyscy na boki, bo kolnięty zaczął młócić ramionami jak wiatrak, a potem wyrżnął tyłkiem o chodnik i poderwał się z wrzaskiem, macając się bez przerwy rękami po tyłku. Przywarł plecami do kamienicy i złapawszy za radiotelefon, zaczął meldować do centrali, ciągle się macając jedną ręką po pośladku i po chwili podniósł ją tryumfująco do góry, trzymając w niej wyciągniętą z półdupka agrafkę. I wtedy podbiegło do niego dwóch milicjantów, i zaprowadzili go w boczną uliczkę, skąd z pochyloną jak u byka głową podejrzliwie obserwował machającą do niego młodzież.


Nie wiadomo dlaczego...

Nie wiadomo dlaczego tak się dzieje, że człowiek wiedząc, że postępuje niewłaściwie, dalej powiela te same błędy. Wiedział na przykład, że jeden z kolegów, to toksyczny osobnik, a pomimo tego dalej z nim przestawał, zakutym trykiem, ciągle się przez niego pakując w kłopoty.
Pewnego razu kolegę zaatakowało w knajpie dwóch młodych ludzi, a kiedy Kuba stanął w jego obronie, to zakuty baran gdzieś zniknął i musiał samotnie walczyć z dwoma przeciwnikami za nieswoje grzechy. Cofał się powoli w stronę domu, ale napastnicy weszli za nim na podwórko, gdzie wywrócili na ziemię biegnącą mu na pomoc mamę i dopiero to sprawiło, że się wyzbył strachu i zaatakował obu z taką wściekłością, że wylądowali na ziemi. W tym momencie nadbiegł mu na pomoc sąsiad i przy wyrównanych siłach zmusili obu napastników do ucieczki. Oczywiście wiedział, że został przez tryka wpuszczony w maliny, ale pomimo tego dalej z nim przestawał, nie wyciągając z nauczki właściwych wniosków.
Pewnego razu jechał z baranem taksówką i baran wszczął kłótnię z taksówkarzem, a kiedy taksówkarz wezwał milicję, to baran znowu gdzieś się sprytnie ulotnił, a Kubę zamknęli na milicji i siedział całą noc na dołku. Za komuny większość taksówkarzy to byli milicyjni szpicle, konfidenci, i milicja szła swoim donosicielom na rękę. Nie dość, że został wtedy zamknięty, to jeszcze do tego zrobiono mu kolegium, które go skazało na dosyć wysoką grzywnę. Zrobił wtedy odwołanie do wyższej instancji i został uniewinniony, ale chociaż wiedział, że to baran go wystawił do wiatru, to dalej z nim kolegował, nie wiadomo dlaczego, jakby go zwodziło, otumaniło jakieś złe licho.
Raz jednak baran przeholował i wygarnął mu wtedy całą prawdę prosto w oczy.
- Ludzie od ciebie uciekają, nie masz ani jednego przyjaciela - wygarnął trykowi. - Znowu przeciwko mnie namotałeś, ale tym razem ci nie odpuszczę i jeżeli tego nie odmotasz, to pogadamy inaczej.
Tak ostro trykowi wtedy pojechał, że najpierw się rozpłakał, bo prawda w oczy kole, a później się wycofał z uknutej intrygi. Po tym incydencie, nie wiadomo dlaczego, dalej z tym toksycznym kolegą przestawał, narażając się na kolejne przykrości.
Przeczucia prawie nigdy go nie myliły, tegoż to tryka spotkał trzy lata wcześniej i od razu intuicyjnie wyczuł, że ma do czynienia ze złym nieszczerym człowiekiem, a pomimo tego, kiedy go poznał bliżej trzy lata później, to dalej z nim przestawał, na przekór swojej wrodzonej intuicji i logice. Musiał się w swoim życiu wiele razy poparzyć, zanim w końcu jako tako opanował sztukę unikania toksycznych ludzi. Źli ludzie są jak panoszące się w ogrodzie chwasty, które należy jak najszybciej wyrywać, zanim się zdążą zakorzenić, zagłuszyć, zacienić światło.


- Czy wiesz, że przez całe życie będziesz musiał wyrywać chwasty?
- Dlatego szukam szklanej góry, żeby nie miały do mnie dostępu.


Rozdział szósty

Jesienią zaczęto go wysyłać jako inspektora na reklamacje, bo się okazało, że posiada zdolności mediacyjne. Spodobała mu się ta praca, ale zanim zdążył rozwinąć skrzydła, dostał kartę powołania do wojska.
Oj, nie tęsknił za wojskową służbą, nie tęsknił i liczył, że jakoś się wymiga, bo go do tej pory odraczano, bo się uczył zaocznie w technikum. W kwietniu skończył dwadzieścia cztery lata, a po ukończeniu dwudziestu czterech lat przenoszono do rezerwy, ale liczył się rok kalendarzowy i w listopadzie wezwano go na komisję, i kazano się zameldować w jednostce pod rosyjską granicą na drugim końcu kraju.
Nie miał zamiaru iść do więzienia za uchylanie się od służby, więc przed niedzielnym wyjazdem do wojska zaprosił znajomych w sobotę na pożegnalny dancing, na którym koledzy zadedykowali mu u orkiestry piosenkę o idącym po czerwony kwiat żołnierzu. Oczywiście, tym razem już nie zrywali czerwonych róż i nie wpinali ich sobie do marynarek, bo świecie chodził nabzdyczony listopad, a na niebie wisiały ciężkie ołowiane chmury.
- Na dancingu spotkał Alicję, ale udawał, że jej nie widzi.
- Nawet się jej nie ukłoniłeś?!
- No nie, Poetycka Bajko.
- Powinieneś to naprawić.
- No, jak? Przecież teraz już się jej nie ukłonię!
- Możesz ją przeprosić za wyrządzoną przykrość.
- Ale to przecież było tak dawno.
- Ale może ją ciągle boli.
- No, to wobec tego przepraszam Cię, Alicjo, gdziekolwiek jesteś i czymkolwiek już w tej chwili jesteś. Przebacz i zapomnij, bo co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr, bo to się już nie wróci, bo ci, co potrafią przebaczać, to ludzie niepokonani.
- Dlaczego niepokonani, Poezjo?
- Bo przebaczenie jest najdoskonalszą zemstą, nie można się przed nim obronić.
- Tylko tyle?
- A co jeszcze?
- A gdzie zadośćuczynienie?
- I jeszcze się do Ciebie uśmiecham, Alicjo.
Czas niepowrotną płynie rzeką, a po policzkach łzy spływają, tak blisko wszędzie, tak daleko, zwyciężą ci, co przebaczają.


Biały koń

W niedzielę wieczorem uczestnicy sobotniej zabawy spotkali się u niego w domu na pożegnalnym przyjęciu, a później odprowadzili go na peron do pociągu, gdzie wskoczył na betonowy kwietnik i wygłosił zabawną mowę pożegnalną, a później humor go opuścił na bardzo długo. Jazdę do wojska miał wspominać, jako jedną z najsmutniejszych podróży swojego życia, bo przez ostatnie dni pił alkohol i kac spotęgował jego związaną z jazdą do wojska chandrę. Nadmiernie eksploatowanej psychice zaczynało brakować życiodajnych endorfin jak bankrutowi, który ciągle bierze pożyczki.
Jechał i jechał godzina za godziną z południa na północ kraju, w Krakowie przesiadł się na pociąg do Warszawy i chociaż w przedziałach były wolne miejsca, to przestał całą noc na korytarzu przy oknie. W stolicy przesiadł się na pociąg do Olsztyna i stojąc na korytarzu, rozpoczął rozmowę z żołnierzem, ale tak bardzo był zasmucony, że nie potrafił rozmawiać i wszedłszy do przedziału, usiadł obok jakiejś dziewczyny i powiedziawszy, że mu bardzo smutno, zapytał, czy może ją trzymać za rękę. Spojrzała na niego zdziwiona i skinęła z uśmiechem głową, i tak siedzieli, i przez chwilę trzymał ją za rękę, a później zaczęli rozmowę. Studiowała w Olsztynie, i powiedział, że przyślę jej z wojska pocztówkę. W Olsztynie miał trzecią przesiadkę, a po przejechaniu osiemdziesięciu kilometrów czwartą w Korszach i wieczorem dotarł do celu, do Bartoszyc, do koszar, w pobliże odległej o nieco ponad dziesięć kilometrów granicy. Miasto wzięło nazwę od zamieszkującego niegdyś te okolice pruskiego plemienia Bartów. Do dawnego polskiego Królewca, a obecnego rosyjskiego Kaliningradu było około sześćdziesięciu pięciu kilometrów. Stanął przed wartownią, nad którą wznosił się na cokole naturalnej wielkości posąg spiętego na tylnych nogach do skoku białego konia i pomyślał, patrząc na wiszące nad nim groźnie kopyta, że musi uważać, żeby nie zostać stratowanym.
Podał wartownikom kartę powołania, popatrzyli na niego z uśmiechem, porywisty listopadowy wicher rozwiewał jego długie falujące włosy. Wartownicy pokazali mu drogę do masywnych poniemieckich koszar z czerwonej cegły i powędrował do nich po zaścielających ścieżki jesiennych liściach. Gdzieś tam w znajdującym się w zaświatach archiwum, czuwający nad nim dobry Anioł przewracał kolejną kartę jego Wieczystej Księgi, zaczynał się kolejny rozdział jego życia.
Przydzielono go do kompanii podobnych do niego, takich, co to już dawno powinni być po wojsku, zebrano ich tutaj z całego kraju. Niektórzy zostali wyrzuceni ze studiów za protesty przeciwko czerwonej władzy, niektórzy byli po odsiedzeniu wyroków, a niektórzy, tacy jak on, zostali wyłuskani dosłownie w ostatniej chwili przed ucieczką do rezerwy.
Spali całym plutonem na zastawionej piętrowymi łóżkami trzydziestoosobowej sali. Od samego początku przylgnęła do niego ksywa, nowy, ponieważ przyjechał do jednostki dwa tygodnie po poborze i przez pierwsze dwa dni chodził w cywilnym ubraniu. Trzeciego dnia zaprowadzono go do fryzjera, który chciał od niego wycyganić biały elastyczny golf, w którym przyjechał do jednostki.
- Co panu po takich eleganckich cuchach - nawijał strzygący go fryzjer. - Przez dwa lata nie będą potrzebne, dam za ten golf na pół litra i wieczorem wypijecie sobie z kolegami po jednym.
Pokręcił przecząco głową i po kilku dniach odesłał ubranie pocztą w paczce do domu.
Po wyjściu od fryzjera zaprowadzono go do łaźni, gdzie mu kazano się rozebrać do naga i po kąpieli pod prawie zimnym prysznicem, zupak cisnął w niego częściami munduru. Metalowa klamra pasa rozcięła mu policzek i na izbie chorych spięto mu ranę klamerką. Po kilku dniach po zranieniu nie było śladu, natomiast o wiele gorsza sprawa była z karabinem i z butami. Od noszenia ciężkiego karabinu maszynowego porobiły mu się na ramieniu pęcherze, a buty tak mu poobcierały nogi, że wieczorem prał nasiąknięte krwią onuce i wieszał do przeschnięcia na ogrzewającym salę kaflowym piecu.


Rekrut

Zima złapała zaraz na początku listopada i na porannej zaprawie gonili w szarówce wstającego dnia po zaśnieżonej bieżni stadionu, ślizgając się po rozmiękłym śniegu i obcierając twarze z błota pryskającego spod butów biegnących przed nimi kolegów. Jednego nazywali, znajduch, bo podczas porannej zaprawy chował się do ustępu, ale kapralom nieobce były takie sztuczki, więc znajdowano znajducha udającego, że kuca nad dziurą w boksie i wszyscy za karę musieli przez niego dłużej biegać. Zaczęto go więc pilnować, ale to tylko częściowo załatwiało sprawę, bo kiedy kompania ćwiczyła tworzenie czwórek, to nagle rozlegały się przekleństwa kaprali i od razu było wiadomo, że to znajdach wciska się na piątego do którejś czwórki. Ćwiczono przez niego ciągle od nowa i w końcu ustawiono go w ostatnim szeregu, gdzie podczas musztry wykonywał tylko zwrot na pięcie.
Najspokojniej mijał rekrutom czas przy myciu ustępów z dziurami do kucania w betonowej posadzce. Kilkanaście chluśniętych wiader wody załatwiało sprawę i później można było odpoczywać, czekając na dzwonek obwieszczając ciszę nocną. Jeszcze przyjemniej mijały godziny w kuchni przy obieraniu ziemniaków, właśnie wtedy usłyszał piękne kresowe piosenki, które pozwalały na chwilę zapomnieć o nieszczęsnej rekruckiej doli.
W jednostce znajdował się oddział nazywany batalionem świętych, w którym służyli wychowankowie seminariów przymusowo wcieleni do służby. Dawano im szczególnie mocny wycisk, żeby ich odciągnąć od religii, od wiary. Oddziałem dowodzili kaprale o sadystycznych skłonnościach i niektórych przekierowano do ich kompanii, i pijany kapral wchodził nocą na salę, i robił pobudkę. Zrzucał na środek sali ułożone przy łóżkach w kostkę na taboretach ubrania i później każdy szukał po ciemku swojego munduru, bo kapral nie pozwalał zapalić światła.
Wiadomo, że rekrucki okres posiada swoje własne prawa, a raczej ich nie posiada, ale pewnej nocy miarka się przebrała, kiedy pijany sadysta trzykrotnie w ciągu jednej nocy ogłosił alarm. Po drugim alarmie uzgodnili całą salą, że jeżeli kapral znowu przyjdzie, to go nie posłuchają, a jeżeli któryś wstanie z łóżka, to zrobią później łamistrajkowi kocówę. Po tych uzgodnieniach ułożyli się do spania i mieli nadzieję, że dośpią spokojnie do rana, ale godzinę przed porannym dzwonkiem kapral przyszedł po raz trzeci i ledwie słyszalnym szeptem ogłosił alarm, ale tym razem cała sala udawała, że nie słyszy. Alarm! Powiedział wtedy głośniej, a kiedy nie zareagowali, to ryknął na całe gardło, że alarm, ale dalej nikt nie wstawał i kapral zaświecił światło. Podchodził do każdego po kolei i wydawał mu imienny rozkaz po nazwisku, i w końcu trafił na takiego, który się zerwał z łóżka i stanął w białych kalesonach przed pijanym kapralem na baczność. Po nim zaczęli się wykruszać kolejni i w końcu wstali prawie wszyscy, oprócz Kuby i śpiącego pod nim Rodina, którego ojciec służył jako kapitan w sąsiedniej jednostce.
- Dlaczego, Rodin, nie wstajesz, to rozkaz! - zawarczał kapral.
- Ojciec powiedział, że głupich rozkazów się nie wykonuje.
- A ty dlaczego nie wstajesz? - zwrócił się kapral do Kuby.
- Rodin już powiedział, dlaczego.
I wtedy kapral spasował i po zgaszeniu światła opuścił salę, a kilku żołnierzy wstało i zrobiło łamistrajkowi kocówę. Przykryli go kocem, żeby nie było słychać jego wrzasków i przysiadłszy na nim w kilkoro, zrobili puste miejsce tam, gdzie miał tyłek i pozostali prali w niego przez kilka minut pasami, a później wszyscy odskoczyli po ciemku do swoich łóżek.
Rankiem po owej pamiętnej nocy kapral urządził po śniadaniu dla całej sali bieg do upadłego naokoło stadionu. Po każdym okrążeniu ostatni musiał padać na ziemię i czołgać się po wymieszanej ze śniegiem błotnistej bryi, i po piętnastu okrążeniach czołgała się już połowa plutonu.
- Co to za ćwiczenia? - zapytał kaprala przechodzący pułkownik, patrząc na czołgających się po bieżni ubłoconych przemoczonych żołnierzy.
- To są, obywatelu pułkowniku, przeprowadzane planowo ćwiczenia - wybraniał się wyprężony na baczność sadysta.
- To takie???
- Są wpisane w konspekcie.
- Nie ma! - skontrował Kuba na cały głos dobitnie.
I taki był koniec kaprala, który został zdegradowany do szeregowca i widywali go później, jak chodził zawstydzony ze spuszczoną głową na końcu karnego oddziału, z dyndającym u pasa blaszanym garnuszkiem.
- To model - powiedział do swojego następcy zdegradowany kapral, pokazując na Kubę i jeszcze tego samego dnia nowy dowódca plutonu poszukał pretekstu i kazał mu biegać na poligonie w masce.
W tył na lewo! W tył na prawo! Zawróć! Padnij! Powstań! Dopadały Kubę rozkazy jeden za drugim i w końcu, kiedy mu kazano śpiewać, to stanął i zerwał maskę. Stał, spazmatycznie łapiąc otwartymi ustami powietrze i wylewając, wytrząsając z maski nagromadzony pot i wodę z oddechu. W pierwszym odruchu chciał kapralowi skoczyć do gardła, rozerwać go na strzępy, ale udało mu się zapanować nad sobą i powiedział spokojnie.
- Nie pójdę, draniu, przez ciebie siedzieć, ubiorę maskę z powrotem, ale jeżeli znowu przeholujesz, to ją znowu ściągnę i już jej później nie ubiorę.
Znał się na gazowych maskach, bo kiedyś w nich pracował w kombinacie chemicznym i dlatego teraz, ucząc się trudnej sztuki przetrwania w niesprzyjających warunkach, odkręcił niepostrzeżenie zawór przy pochłaniaczu i dostawał teraz więcej powietrza.
Trzy dni później dostał dreszczy, telepało nim na wszystkie strony i przywarł rozpaczliwie plecami do kaflowego pieca na sali. Zaprowadzono go do izby chorych, gdzie przez pierwszą noc majaczył na zakrwawionej poduszce, codziennie dostając zastrzyki, i po kilku dniach przestała mu się puszczać krew z nosa, i zaczął wracać do zdrowia. Przeleżał w izbie chorych dwa tygodnie, a po wyjściu zgłosił się do pracy w kantynie oficerskiej i w ten sposób dotrwał do przysięgi. Podchodził do stolików, przy których siedzieli oficerowie i czyścił popielniczki, i puszczał na adapterze płyty z piosenkami.
Po złożeniu przysięgi odbyła się defilada nowo zaprzysiężonych roczników, podczas której młodzi żołnierze przemaszerowali defiladowym krokiem przed zaproszonymi gośćmi. Walili podkutymi buciorami w bieżnię stadionu, aż na boki tryskały fontanny zmieszanego ze śniegiem błota, a później odbyło się na świetlicy spotkanie młodych żołnierzy i przybyłymi na przysięgę rodzinami. Nikt do niego nie przyjechał na drugi kraniec kraju, więc poszedł do opustoszałej owego wieczoru kantyny, włączył adapter i poszybował na skrzydłach wyobraźni ku majaczącym na horyzoncie zamglonym szczytom szklanych gór... Wiatr smętnie szarpał chorągwiami, baśniowych zamków pod chmurami, królewny z okien roztęsknione, rzucały lilie w jego stronę. Nie ma tęsknoty bez przyczyny.
- Ni żywej duszy, ni dziewczyny - wyszeptał, patrząc w siną dal. - Trochę mi smutno i trochę żal, żem tu samotny, a tam bal.
Wieczorem przyszedł po niego Rodin i zaprosił go na świetlicę do swojej rodziny, jego dziewczyna miała na sobie plisowaną spódniczkę w szkocką kratę, bardzo ładną, gustowną.


Pisarz

Po przysiędze kazano im napisać życiorysy i posiłkując się zawartymi w nich informacjami, rozesłano ich po całym kraju do odbywania służby w różnych instytucjach wojskowych. Jego przydzielono na pisarza do prokuratury wojskowej w Olsztynie i pewnego grudniowego poranka wręczono mu rozkaz wyjazdu, i kilka godzin później wsiadł z do pociągu w mazurskiej stolicy. Stanął na baczność przed prokuratorem w stopniu pułkownika i co chwila kiwając potakująco głową, wysłuchiwał pouczeń o tajemnicy wojskowej.
- Czy wy się mnie, żołnierzu, boicie? - zapytał w pewnym momencie pułkownik, bo zamiast patrzeć na niego, błądził wzrokiem po przepływających niebem obłokach.
- Jako prokuratora, obywatelu pułkowniku, to jak najbardziej, ale jako zwykłego człowieka, to się nie boję, bo wyczuwam, że mam do czynienia z dobrym człowiekiem.
Powiedział to z tak rozbrajającą szczerością, że pułkownik zrejterował do siebie, żeby nie było widać jego uśmiechu.
Kilka dni później dostał ważną na terenie całego olsztyńskiego garnizonu legitymację ze stałą przepustką, która była tak mocno opieczętowana okrągłymi czerwonymi pieczęciami z orłem, że zostawiały go w spokoju wszystkie patrole. Razem z nim odsługiwał wojsko w prokuraturze jeszcze jeden pisarz i kierowca, a w sąsiadującym z prokuraturą sądzie służył pisarz z kierowcą i wszyscy razem tworzyli w pięciu drużynę prokuratury i sądu. Na posiłki i noclegi chodzili do pobliskiej jednostki ochrony sztabu dywizji, gdzie posiadali na wyłączność dwa oddzielne zamykane na klucz pokoje. Kilkanaście dni później pojechał na kilkudniowy urlop do domu i przywiózł sobie cywilne ciuchy i popołudniami wychodził po cywilnemu do miasta.
Obsługując dalekopis, zauważył po jakimś czasie, że pamięta prawie wszystkie tajne kryptonimy z książki szyfrów, co stanowiło ułatwienie dla prokuratorów korzystających z dalekopisu po godzinach pracy. Nie musieli ściągać z domu kierownika tajnej kancelarii, żeby im podał potrzebne do nadania telegramu hasła, tylko od razu przychodzili do niego i chwilę później wiadomość docierała do celu.
Pewnego razu nie chciano mu dać urlopu, więc zapomniał kryptonimy i ściągany nocami kierownik zaczął biegać pomiędzy mieszkaniem i prokuraturą.
- Ile, Kuba, potrzebujesz tego urlopu? - zapytał kierownik pewnego poranka po nocy spędzonej na joggingu pomiędzy łóżkiem a tajną kancelarią.
- No, nie wiem, ale myślę, że pięć dni by wystarczyło, żeby sobie zmęczony umysł odpoczął - wyjaśnił i niedługo potem pojechał na urlop, i tak się jakoś dziwnie złożyło, że po powrocie przypomniał sobie nagle kryptonimy.
- Co się stało, że sobie przypomniałeś? - zapytał kierownik.
- To za sprawą oscypków.
- Oscypków?
- Tak, wędzonego na zimno góralskiego sera.
- Tak pomaga na pamięć?
- I na na potencję.
- Aha, na pamięć... To jak znowu pojedziesz na urlop, to mi przywieź tych oscypków.
- Przywiozę, chociaż na pamięć, to pan raczej nie potrzebuje…
Tutaj Kuba tak znacząco zawiesił głos, że wywołał uśmiechy na twarzach sekretarek.
Od tego czasu zaczął wozić kierownikowi oscypki, dzięki czemu miał dobrą pamięć do urlopów, a Kuba do szyfrów. Mając dobre nocne połączenie kolejowe między Brzeskiem i Olsztynem, w ciągu pierwszego roku służby ponad dwadzieścia razy zaliczył weekendowe pobyty w domu na drugim końcu kraju.


Przestrzelone serce

Pewnego wiosennego poranka poszedł do szpitala i po kolejnym oddaniu krwi, przypiął do munduru odznakę honorowego dawcy. Wieczorem objął w sekretariacie dyżur i podczas zbierania telefonicznych meldunków z terenu zauważył, że kierownik tajnej kancelarii otwiera pancerną szafę i ładuje wyciągnięty z niej pistolet. Stanął w drzwiach kancelarii i z duszą na ramieniu powiedział do podpitego oficera.
- Odłóż pistolet i zaplombuj z powrotem szafę.
Obserwował w napięciu oficera, który po trwającej całą wieczność ciszy rozładował w końcu pistolet i chował z powrotem do szafy.
Możesz zaplombować? - poprosił. - Bo mi się trzęsą ręce.
Podszedł do szafy, założył i odcisnął w plastelinie plomby, a później doszło pomiędzy nimi do długiej rozmowy, po której oficer otarł zapłakane oczy i nawet się na pożegnanie uśmiechnął. Przetrzymał krytyczny moment i dobrze, że przetrzymał, bo to był wartościowy nieprzekupny człowiek, który wcześniej doprowadził do skazania i zamknięcia w więzieniu niebezpiecznego przestępcy, syna generała.
- Nie obawiał się pan zemsty generała? - zapytał oficera po rozprawie nagrywanej przez siebie na magnetofon.
- Nie widziałem syna generała, tylko przestępcę - usłyszał w odpowiedzi.
Tenże sam oficer wezwał pogotowie do matki, która po rozprawie syna dostała ataku serca.
Wcześniej syn upozorował w wojsku wypadek, przestrzelił sobie na warcie nogę, żeby wyjść do cywila, ale udowodniono mu przestępstwo i skazano na trzy lata więzienia za uchylanie się od służby. Rozprawa skończyła się o dziesiątej rano i kilka minut później budynek napełnił się przeraźliwym krzykiem zrozpaczonej matki, która wyzywając uciekającego korytarzem adwokata, trzymała w objęciach zapłakanego syna i nie pozwalała go od siebie oderwać.
- No, weźcie coś z tym zróbcie - powiedział prokurator półgłosem do wojskowych konwojentów, kiedy sytuacja zaczęła się przeciągać i kanary odciągnęli syna od matki.
Jego zabrali do więzienia, a zrozpaczona matka usiadła na ulicy pod oknami sądu i siedziała na krawężniku w niemiłosiernie palącym słońcu, w zawiązanej pod brodą wiejskiej chusteczce. Po kilku godzinach upadła i leżała nieprzytomna pomiędzy życiem i śmiercią, a później ją zabrała wezwana karetka... Blada, nieobecna, nieobecna, blada, za serce się chwyta, na krawężnik pada. Pada nieprzytomna, ciekawe, czy skona? W karetce na noszach spoczywa uśpiona. Ten żołnierz na warcie w miłosnej rozterce, sobie strzelił w nogę, a swej Matce w serce. Przestrzelone serce, przestrzelone serce, przestrzelone serce...
- Dzieci nie zdają sobie sprawy na co narażają rodziców swoim lekkomyślnym postępowaniem - skomentował sytuację kierownik sekretariatu.
A wiosna rozkwitała ślicznie owego roku i na mazurskich jeziorach pojawiły się żaglówki, samotne białe żagle, i wodząc za nimi tęsknym spojrzeniem, przypominał sobie życie przed wojskiem i przemyśliwał, jakby tu wcześniej wyjść do cywila. Myślał i myślał, i w końcu wymyślił, i poszedł do wojskowego lekarza, że go boli żołądek.
- Nic nie mogę jeść, bo mnie pali zgaga - poskarżył się do lekarza i został skierowany do wojskowego szpitala na prześwietlenie żołądka.
Przed prześwietleniem łyknął nasączoną atramentem kulkę papieru i lekarz podczas prześwietlenia najpierw coś tam do siebie długo mruczał, a później napisał mu w wojskowej książeczce zdrowia... Zgodnie z obowiązującymi przepisami, proszę zapewnić żołnierzowi wyżywienie dietetyczne.
- Żołnierzu - załamał ręce oficer żywieniowy jednostki. - Żeby was chociaż było kilku, przecież wojskowa kuchnia nie będzie osobno gotować dla jednego żołnierza.
- Dobrze, porozmawiam z kolegami, obywatelu majorze.
- O czym porozmawiacie?!
- No, czy ich nie boli żołądek.
- Jaja sobie ze mnie robicie?!
- Melduję posłusznie, że gdzieżbym śmiał, obywatelu majorze.
- Szwejka tu przede mną, kurwa, udajecie?!
- Nie, obywatelu majorze, tylko chodzi o gotowanie, żeby nas było kilku, i cieszę się, że obywatel major czytał przygody dobrego wojaka Szwejka.
- Dlaczego się cieszycie?
- Bo to dobra książka, obywatelu majorze.
- No, dobra i co ja mam z wami zrobić?
- A nie można by mnie wyprowiantować? - podsunął i ucieszony major ochoczo wyraził zgodę, zadowolony, że się pozbył problemu.
I tak się żywić w pobliskim barze mlecznym, a po miesiącu napisał list do gazety, że głoduje, bo nie może wyżyć za dwadzieścia złotych dziennie i redakcja "Żołnierza wolności" przesłała jego list do generała, szefa służby żywnościowej, który mu zwiększył stawkę żywieniową o pięćdziesiąt procent.
Od tego czasu zaczął żyć po oficersku, bo z pomocą kierownika sekretariatu obstalował sobie obiady w kasynie oficerskim i spotykani podczas posiłków prokuratorzy, życzyli mu, smacznego. Wprawdzie pułkownik, szef prokuratury, był na niego trochę wściekły za napisanie do gazety bez jego zgody, ale po jakimś czasie mu przeszło. Niedługo potem, idąc przetartą przez niego ścieżką, zostali wyprowiantowani pozostali koledzy z drużyny. Od tego cała piątka miała życie jak w Madrycie, bo dodatkowo mieli jeszcze pieniądze za sprzedawaną na lewo benzynę, a oprócz tego kucharze z jednostki serwowali im pyszne jedzenie za darmowe przepustki.


Jowita

Jowitę przywiał do prokuratury wiosenny wiatr, a tak naprawdę, to ją przywiózł Sławek, kierowca. Pewnego popołudnia pojechał się nad jezioro Ukiel, żeby się wykąpać i tam poznał na plaży dwie młode dziewczyny, które zaprosił do prokuratury. Trzymający Dyżurujący w sekretariacie Kuba zrobił po kawie i jedna z dziewczyn, ta, która mu się bardziej podobała, podeszła do niego i wyciągnęła na powitanie rękę.
Cześć, jestem Jowita - przedstawiła się z uśmiechem.
Spoglądał na nią z przyjemnością, kiedy podciągnąwszy sukienkę, usiadła w fotelu, w rozpiętym skórzanym płaszczu.
Siedzieli w sekretariacie, słuchając z magnetofonu piosenek, pogodna atmosfera uległa zepsuciu, kiedy nadszedł drugi pisarz, Franek, któremu oczka się zaświeciły na widok dziewczyn i zaczął czarować, ciągle ściągając i zakładając przyciemnione okulary. Co chwila przy tym wstawał i siadał w fotelu, i w końcu Jowita zapytała go z udawanym zatroskaniem.
- Czy ty aby czasem, kolego, nie masz owsików?
I wtedy speszony Franek zszedł do znajdującego się w przyziemiu archiwum, skąd dało się słyszeć po chwili walenie szewskiego młotka, z którym była związana procedura zszywania akt.
Układało się dokumenty w nazywanej korytkiem drewnianej skrzyneczce, a później uderzało się szewskim młotkiem w szydło, robiąc w dokumentach dziury, przez które się przewlekało zszywającą grzbiety dratwę. Zauważyli, że ilekroć Franek był podenerwowany, to wyżywał się z szewską pasją na papierach i korytku, waląc szewskim młotkiem w szewskie szydło.
Pozbywszy się Franka, posiedzieli z dziewczynami do wieczora, gdzie Kuba czarował po swojemu, iskrząc dowcipem, i kiedy dziewczyny odchodziły, to Jowita zostawiła mu numer telefonu, zastrzegając, żeby telefonował tylko w niedzielę do południa.
- Teraz przed maturą mam dużo nauki - wyjaśniła, kiedy spojrzał pytająco.
Zadzwonił do Jowity trzykrotnie i trzykrotnie spotkali się ze sobą w niedzielne popołudnia.
Za pierwszym razem zwiedzili zamek, za drugim poszli do wesołego miasteczka, a za trzecim do kina, ale powoli, po kolei.
Wznoszący się w pobliżu rzeki, Łyny, czternastowieczny gotycki zamek kapituły warmińskiej ocieniony jest wiosną spowijającą go bujną zielenią. W znajdującym się nieopodal zamku parku leniwie wije się meandrami rzeka, nad którą przerzucono kamienne mostki urokliwie ukryte pośród zwisających nad wodą gałęzi wierzb. Stawali rozanieleni na mostkach, przeniknięci prześwitującym przez liście światłem. Igrające w listowiu słońce przemieniało zielone zakątki w szmaragdowe komnaty i zachwycony pięknem chwili, mówił do Jowity słowami napisanego przez Wierzyńskiego wiersza... Ty jesteś taka ładna i twoje dziewczęce, serce, jak uśmiech w słońcu, kolorami płonie, podniosę cię do góry i wezmę na ręce, a ty nad moją głową klaskać będziesz w dłonie.
Będziesz? - zapytywał, a ona odpowiadała, że nie będzie, więc ją znienacka podniósł na rękach nad głowę i wtedy się zestrachała, i szybko zaklaskała, i tak im minęła pierwsza niedziela.
W następną również się ubrał po cywilnemu i poszli do wesołego miasteczka, gdzie spotkali pułkownika ze swoimi małymi córeczkami. Spoglądał na nich niewidzącym wzrokiem, więc czmychnęli do gabinetu śmiechu, gdzie stroili do zwierciadeł śmieszne miny.
- Zaraz tu wejdzie pułkownik - szepnął do dziewczyny, a ona zaprzeczyła, że nie wejdzie i tak im minęła druga niedziela.
W trzecią poszli do kina na hitowy melodramat, Love Story, na którym ludzie płakali, ocierając zapłakane oczy. Po wyjściu z kina zacytował urywek sonetu Szekspira... Miłość, uczucie wzniosłe, związek duchów prawych, jest nieśmiertelna. Miłość wszak nie jest miłością, jeśli się odmienia z wiatrem niełaskawym, lub więdnie, gdy jej więzy zdradziecki cios rozciął.
- Prawda, czy fałsz? - spojrzał na Jowitę, a ona przytaknęła, że prawda i tak im minęła trzecia niedziela, a następnych nie było, bo wszystko się skończyło, co się stawać zaczynało, ale się nie stało, ale powoli, pomału, po kolei.
Po filmie Jowita dała mu swoje zdjęcie z dedykacją i zaprosiła w następną niedzielę do siebie, do domu. Powiedziała, że rodzice wyjadą na weekend i jeszcze w sobotę zatelefonowała, żeby mu przypomnieć o spotkaniu, ale tak się złożyło, że telefon odebrał Franek, który kupił dwie butelki wódki i w niedzielę po południu zorganizował pijaństwo.
Lekkomyślnie wypił pierwszy kieliszek, a następne, to już poleciały same, jeden za drugim. Poszedł do Jowity wieczorem i po pijanemu pomylił domy, i spoglądał zdziwiony na atakującego go zajadle mężczyznę, ani się nie bronił, ani nie uciekał. Stał bez bez słowa, spokojnie przyjmując spadające na niego ciosy i wyczuwając, że tylko w ten sposób może ocalić honor, za pomocą godnie przyjmowanego cierpienia. Broniący gniazda samiec ciągle celował w prawe oko i szczerze mówiąc, już na niego prawie nie widział, ale ciągle trwał na posterunku i mężczyzna w końcu osłabł, stracił siły i dał się odciągnąć stojącej za nim kobiecie.
Po pewnym czasie poszedł trzeźwy pod dom Jowity i zrozumiał swoją pomyłkę, ale już się z nią nie próbował zobaczyć. Na pamiątkę pozostała mu fotografia córki generała, jak stoi roześmiana na mostku, ukryta pośród otulającej ją zieleni, wychylając się do przodu w rozpiętym skórzanym płaszczu, wychodząc naprzeciw nadbiegającemu ku niej szczęściu.
Po wielu latach miał z owej przygody zrozumieć więcej i wówczas podziękował Aniołowi Stróżowi, że postawił na jego drodze owego agresywnego człowieka, żeby mu przyłożył po buzi. Bo czasem, zwłaszcza po pijanemu, to naprawdę nie było na niego rady i należało mu wtedy przyłożyć na opamiętanie po gębie, żeby chociaż trochę okiełznać jego lekkomyślną, hardą i przekorną naturę.
Podobnie, jak istnieją ludzie uczuleni na użądlenie pszczoły, podobnie istnieją uczuleni na alkohol i tacy ludzie powinni go unikać, bo dostają po nim białej gorączki. Takich nieznoszących monotonii ludzi jest na świecie dwadzieścia procent, czyli obecnie około półtora miliarda. Spośród nich wywodzą się święci i bezbożnicy, zdobywcy szczytów i mieszkańcy rynsztoków, w zależności od wyboru życiowej drogi.


Trzecia wojna światowa


Pewnego popołudnia Sławek namówił go na kupno taniego wina, jabcoka, i wyduldali go w branie po połowie, a godzinę później za sprawą pożaru na północy kraju budynek prokuratury zatętnił życiem. Ściągnięto do prokuratury w trybie awaryjnym wszystkich prokuratorów, bo pociski artyleryjskie tak prały w powietrze, że okoliczni mieszkańcy myśleli, że wybuchła trzecia wojna światowa. Ukrywających się przed wybuchami wartowników ściągano z zagrożonego terenu czołgiem.
Trzeba mieć pecha, że po wypiciu połowy wina rozpoczyna się kilkudniowa artyleryjska kanonada. No, ale trudno, stało się i nie było wyjścia, więc usiadł przy dalekopisie i mając z jednej strony dyktującego mu prokuratora, a z drugiej zastępcę, nadawał meldunek do Naczelnej Prokuratury Wojskowej.
Bach, bach, bach - stukał dalekopis z szybkością karabinu maszynowego.
Na pozór wszystko wyglądało normalnie, ale wiedział, że myli litery i kiedy zamiast: hodowla pszczół, napisał: hodowla prosiąt, to zrozumiał, że za chwilę dojdzie katastrofy i postanowił się ratować zaimprowizowanym na poczekaniu zwodem kambodżańsko chińsko wietnamskim.
- Niedobrze mi - jęknął żałosnym głosem i zerwawszy się od dalekopisu, pobiegł do znajdującej się w suterenach toalety.
Po drodze drodze świsnął z szuflady buteleczkę czerwonego tuszu i wbiegłszy do ustępu, włożył palce do gardła i zwymiotował na siłę do muszli, a następnie wlał do muszli tuszu i spuścił wodę, ale dopiero wtedy, kiedy do niego dobiegali obaj prokuratorzy.
Nie nachylając się zbytnio nad muszlą, zastępca prokuratora zawyrokował, że to pęknięcie wrzodu żołądka, co było o tyle prawdopodobne, że wszyscy wiedzieli o jego wyprowiantowaniu i liście do gazety.
Akurat teraz musiał pęknąć - mruknął zastępca prokuratora. - Perforacja żołądka.
- Nie perforacja, bo perforacja, to jest pęknięcie na zewnątrz, do jamy brzusznej, a jemu pękł do środka, do żołądka, perforacja byłaby o wiele gorsza - zauważył prokurator.
- To chyba tak mi pękł z przejęcia, obywatelu pułkowniku - zauważył nieśmiało.
- Z przejęcia? A coście dzisiaj jedli na swoją dietetyczną kolację?!
- Smażoną kiełbasę z cebulą i musztardą, obywatelu pułkowniku.
- Wyprowiantowania mu się zachciało - mruknął się zastępca.
- I jeszcze do tego pozałatwiał kolegom - dodał prokurator. - Od dzisiaj nie wolno wam jeść kiełbasy i cebuli!
- Tak jest, obywatelu pułkowniku.
- Przez trzy miesiące.
- Tak jest, obywatelu pułkowniku, a co z musztardą?
- Musztardy też wam nie wolno, bo was wyślę do zielonego garnizonu.
- Tak jest!
- Tutaj Kuba wyprężył się na baczność, a zaraz potem skrzywił boleśnie.
- Nie musicie stawać na baczność.
- Tak jest!
- Możecie pisać? - zapytał łagodniej prokurator.
- Tak jest!
Usiadł bohatersko do dalekopisu i pisał do czwartej nad ranem, co jakoś czas pytany o zdrowie przez dyktujących prokuratorów.
Przetrzymał wywołany jabcokiem kryzys i odzyskał formę, a kilkanaście dni później dostał pięć dni urlopu i pierwszą belkę na naramienniki. Od owej nocy, kiedy to sprawę pszczół i prosiąt wyjaśniano na najwyższych szczeblach, już się więcej nie napił w wojsku wina, czego nie można powiedzieć o Sławku, który dalej kupował i spijał te pędzone z gnijących jabłek, zaprawione żółtą siarką pomyje. Pił i pił, aż w końcu dostał w sklepie rozwolnienia, kiedy stał w kolejce po wino i narobił sobie w spodnie. Powiadomieni o wszystkim koledzy najpierw obserwowali przez okna biegnącego szerokim, rozstawnym krokiem Sławka, a później zatykali nosy, kiedy prał w toalecie spodnie. Toaleta znajdowała się w suterenach i klatką schodową pociągnął do góry taki okropny smród, że pracujący po godzinach w swoim gabinecie pułkownik otworzył drzwi do sekretariatu i zapytał Kuby, co tak śmierdzi.
- Melduję, obywatelu pułkowniku, że kierowca zanieczyścił powietrze.
- Jak to zanieczyścił?
- Dostał rozwolnienia i narobił sobie w spodnie.
Zgodnie z zamierzonym celem rozśmieszył prokuratora, który schował się szybko z powrotem do gabinetu, żeby ratować swoją prokuratorską powagę.
- No, kolego - powiedział Kuba do Sławka, kiedy po praniu rozwieszał spodnie do wyschnięcia na kaloryferze. - Nie chcę cię martwić, ale leć w try miga do kiosku po perfumy, bo inaczej masz u Starego przechlapane.
Powiedział to z tak poważną miną, że wystraszony Sławek poleciał i kupił wodę kolońską, i skropił nią korytarze i sekretariat.
- Kobieta? - wychodzący do domu pułkownik pociągnął nosem.
- Melduję, obywatelu pułkowniku, że kierowca kropił wodą kolońską...
Urwał, nie kończąc zdania i patrzył, jak roześmiany pułkownik odwraca się na pięcie i znika.
Niedługo potem pochodzący z Warszawy Sławek znowu pojechał do domu na dwudniową przepustkę. Nie wiadomo, jak to robił, ale jeżdżąc z pułkownikiem niejedno widział i ciągle dostawał przepustki, podczas których grywał w Warszawie na wyścigach konnych, skąd wracał do Olsztyna bez biletu pospiesznymi pociągami pierwszą klasą. Nie pozwalał się konduktorom spisywać i dopiero, jak wzywali rewizora, to podawał dokumenty, pytając podczas spisywania z udawaną troską.
- Nie wie pan, co się stało z tym rewizorem, co go wyrzucili z pociągu?
Pewnego razu rozwścieczony rewizor wezwał patrol wojskowy i usiłowali Sławka zamknąć, ale się wybronił przepustką, na której pisało, że wykonuje zadanie specjalne, be-zet.
Szczerze mówiąc, nie wiadomo, co to miało znaczyć, po prostu tak się Kubie napisało, kiedy wypisywał koledze przepustkę.
- Co to za zadanie specjalne? - zapytał Sławka dowódca wojskowego patrolu.
- Tego to ja wam, obywatelu sierżancie, nie mogę powiedzieć.
- No, to ja was zamknę.
- Rozumiem, ale proszę się koniecznie skontaktować z pułkownikiem i powiedzieć, że zostałem przez was zamknięty.
- A kto wam powiedział, że zostaliście zamknięci? - zapytał sierżant i po chwili Sławek był wolny.
Do prokuratury ciągle przychodziły na niego meldunki, ale ponieważ po pocztę chodzili pisarze, to były one przez nich przechwytywane i zabierane na pamiątkę albo wyrzucane do kosza.


Zadanie specjalne

Jesienią, na początku drugiego roku służby pojechał nocnym pociągiem ze specjalną przesyłką do Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie, a w powrotną drogę zabrał kilkaset druków, które starannie opakował papierem i fachowo obwiązał sznurkiem. Mając dużo czasu do odjazdu pociągu zapieczętował końce sznurka czerwonym lakiem i poodciskał na nim okrągłą pieczęć prokuratury z biegnącym naokoło napisem i orłem w środku. Dopił kawę, którą go poczęstowały panie w sekretariacie i powędrował na dworzec kolejowy, gdzie go zaczepił idący z psem na smyczy plutonowy milicji.
- Żołnierzu - zapytał. - Dlaczego mi nie oddajecie honorów?
Kilku warszawiaków przystanęło z zaciekawieniem, bo według niepisanego żołnierskiego kodeksu salutowanie milicjantom było przez żołnierzy uznawane za dyshonor. Nie znalazł na poczekaniu celnej riposty, więc stał i patrzył na milicjanta w milczeniu, co plutonowy odczytał jako uległość i zaatakował powtórnie.
- Co tam macie w tej paczce? Synalek wraca z urlopu i mamusia mu dała na drogę słoików z kiełbasą?
- Chcesz powąchać? - podsunął milicjantowi przed oczy paczkę, żeby mógł przeczytać pieczęcie.
- To już był bezspornie punkt dla niego i kiedy wilczur zaczął mu obwąchiwać w kroku spodnie, to ujął go delikatnie za kaganiec i powiedział, obróciwszy głowę psa w kierunku krocza milicjanta.
- Tu sobie piesku powąchaj, swojego pana.
A potem się odwrócił na pięcie i poszedł swoją drogą, słysząc pod swoim adresem pełne aprobaty komentarze ludzi.
Niedługo potem został zatrzymany przez nasłany na niego przez milicjanta patrol wojskowy składający się z porucznika i sierżanta. Został zaproszony do gazika, zawieziony na komendę garnizonu i zaprowadzony do lochów, w których musztrowano po polewanym wodą korytarzu zziajanych żołnierzy w wysokich oficerskich butach.
- O, kurcze Felek, a gdzież to ja się dostałem?! - pomyślał zaniepokojony i widząc przypatrującego się żołnierzom majora, zaczął nadawać podniesionym głosem, że wykonuje zadanie specjalne. - Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do komendanta garnizonu! Proszę powiadomić ministerstwo obrony! Przy rozmowie z ministrem proszę podać numer tego pokwitowania i dokładnie opisać moją paczkę! Żeby potem nie było, że nie powiedziałem!
Wyciągnął z kieszeni bechatki pokwitowanie doręczonej wcześniej w Naczelnej Prokuraturze przesyłki i powiewał nim w powietrzu uniesioną do góry ręką.
- Tajny agent się znalazł - mruknął major z przekąsem, oglądając pokwitowanie i odciśnięte na paczce pieczęcie.
- Z jakiego dworca macie pociąg, żołnierzu? - zapytano go po chwili.
- Z gdańskiego.
- O której?
- O szesnastej.
Najpierw go zaprowadzono do fryzjera, gdzie został ostrzyżony, podgolony jak kozacki mołodiec, a potem rozebrany do gaci prasował mundur i pocieszał się myślą, że do odjazdu pociągu pozostało niecałe trzy godziny.
Po wyprasowaniu i wyczyszczeniu munduru przez następną godzinę czyścił pastą i polerował szczotką buty, a później przyszywał do bechatki urwany guzik. Dwa razy przyszywał, bo za pierwszym razem mu urwali mówiąc, że za słabo przyszyty. A potem go wreszcie zaprosili do gazika, odwieźli na dworzec i zostawili w spokoju. Po tygodniu przyszedł na niego meldunek informujący o zatrzymaniu, który sobie wyłowił z poczty i zatrzymał na pamiątkę. Meldunki żandarmerii wojskowej i komendantury garnizonu dawało się rozpoznać, bo posiadały na kopertach zielone pieczątki.


Dziewczyna w złotej jak narcyzy sukni

Daleko od rodzinnego domu posiadał w poznańskim rodzinę, która gospodarzyła na dwustu morgach i kuzynka przysłała mu zaproszenie na swój ślub. Dostał dwudniową przepustkę i przebrawszy się w cywilne ciuchy, pojechał na wesele, na którym się zjawił z kwiatami po całonocnej jeździe pociągiem.
Wesele, jak to wesele, niby wszystko było tak, jak powinno, ale brakowało owej ekscytującej, skocznej krakowskiej atmosfery, jaką zapamiętał z wesel w swoich rodzinnych stronach. Wszyscy byli tacy jacyś sztywni, z dystansem. Krótko mówiąc, to nie byli krakowiacy i górale, ale ustatkowani gospodarze z dawnego pruskiego zaboru. I tak na przykład, kiedy zanucił weselną przyśpiewkę: "tańcowała Magda z Wickiem, wybiła mu zęba cyckiem", to siedząca obok księdza ciocia zwróciła mu grzecznie uwagę, że tutaj się tak nie śpiewa. No, więc przestał i przepiwszy do sąsiada, włączył się w dyskusję o prosiętach.
- A u mojego wujka maciora miała osiemnaście prosiąt - zakomunikował, kiedy któryś ze statecznych gospodarzy pochwalił, że jego maciora miała czternaście prosiąt.
- Ależ to niemożliwe - zaoponowali rozmówcy.
- No, osiemnaście! - obstawał przy swoim. - Wujek przez miesiąc opowiadał o tym codziennie po pijanemu w knajpie.
- Ależ to niemożliwe, żeby miała osiemnaście, bo maciora ma tylko czternaście cycków.
- No właśnie, czternaście - przytaknął. - Maciora, jak zobaczyła, że czworo dzieci chodzi głodne, to aż się rozpłakała z żałości. Wujek opowiadał, że pierwszy raz widział płaczącą maciorę.
- No i co się stało z tymi czterema?
- Wujek je wykarmił butelką.
- Butelką?
- No butelką, przez smoczek.
- Przez smoczek?!
- No, przez smoczek, krowim mlekiem. Z początku próbował udoić mleka od maciory, ale go chciała ugryźć i dlatego karmił krowim mlekiem.
- Nie chcieli mu wierzyć, więc się wycofał z dyskusji, żeby nie doszło do bitki i krążył po pokojach z litrową butelką bimbru w ręce.
- O wschodzie słońca zaczęto strzelać na wiwat z moździerza, a potem wsadzono nowożeńców na dwukołowy wózek i zaczęto ich obwozić naokoło gospodarstwa. I dopiero wtedy poczuł prawdziwy wiatr w żagle, i dorwawszy się do dyszla, ruszył do przodu z takim impetem, że kucający na wózku państwo młodzi musieli się złapać za burty, żeby nie zrobić fikołka.
- Z taką fantazją się bawią na weselach w moich krakowskich stronach - dawał do zrozumienia weselnikom, a potem zdyszany napił się bimbru.
Nie wiadomo, czy to ten bimber tak na niego podziałał, czy druga nieprzespana nocka, ale nagle go zmogło spanie i zapytał cioci, gdzie mógłby się przespać. Zaprowadzono go do pokoju na poddaszu, gdzie się rozebrał do spodenek i podkoszulka, i położył do szerokiego małżeńskiego łoża z pierzynami. Ostatnie, co zapamiętał, to płonąca za oknem poranna zorza.
Przyśniło mu, że wzlatuje prosto w rozpromienione, majestatycznie jaśniejące słońce, które świeciło w absolutnej kosmicznej ciszy, a wokół niego wirowały rozrzucające iskrami światy. Ogarnięty wszechmocą istnienia, wznosił się coraz wyżej i wyżej ku rozjarzonej kuli słońca, mocarnymi uderzeniami orlich skrzydeł pokonując rozstępującą się przed nim przestrzeń. A wszystko to razem było tak niebiańsko piękne, że nie mogło się w nim pomieścić i zaczął krzyczeć ze szczęścia, i wtedy się nagle obudził.
Otworzył oczy i zobaczył wpatrzoną w niego dziewczynę, która siedziała na brzegu łóżka w złotej jak narcyzy sukni i patrzyła na niego ciepłym uśmiechniętym wzrokiem.
- Coś wołałeś, więc usiadłam, żeby lepiej usłyszeć - musnęła go delikatnie ręką po twarzy i spojrzała w rozjaśnione słońcem okno.
- Taka jesteś cała ciepła i ładna - wyszeptał i chciał ją zapytać, co wołał, ale nie zdążył, bo znowu zasnął.
Na granicy jawy ulotne marzenie, na granicy szczęścia drżące światłocienie, czas o przestrzeń trącił w zachwyconej chwili, dziewczyna odeszła, bo nie razem śnili.
Obudził się po południu i zaczął jej szukać po pokojach, ale dziewczyny w złotej sukni już nigdzie nie było. Niedługo potem wyruszył w powrotną drogę, wioząc dla kolegów pełną torbę weselnych smakołyków. Na dworcu kolejowym w Poznaniu położył się w poczekalni na ławce i znowu zasnął, opatulony futrem i przespał jeden pociąg do Olsztyna i drugi, i zamiast o poranku, zajechał do prokuratury dopiero wieczorem, ale przełożeni przymknęli oko.
Zastanawiał się później niejednokrotnie dlaczego tak wówczas na wiele godzin zasnął i wydawało mu się to trochę dziwne. I nawet zrodziło się w nim przypuszczenie, że te sny mu zesłały dobre anioły, żeby przespał niepomyślne dla siebie wydarzenia, które nie powinny być wpisane w czekającą na niego przyszłość.


To dzwoniła tylko cisza...

Na początku października zbiegły się dwa wolne dni i pisarz z sądu, z którym miał na zmianę trzymać w prokuraturze dyżur, zaproponował, że będzie za niego dyżurował, bo ma do niego przyjechać dziewczyna. Pożyczył więc Staszkowi sześćdziesiąt złotych i pojechał na lewiznę do domu, a po powrocie zauważył u prokuratora w gabinecie poplamioną wersalkę.
- Dziewczyna pojechała, to teraz po swoich harcach wyczyść wersalkę - zwrócił koledze uwagę, ale Staszek udał, że nie słyszy.
Po kilku dniach prokurator wezwał Kubę i pokazując na wersalkę, powiedział speszonym głosem.
- Weźcie to wyczyśćcie.
- Ja tego nie zrobiłem, obywatelu pułkowniku, ale wiem czyja to sprawka i jeszcze raz zwrócę mu uwagę, żeby po sobie wyczyścił.
Pułkownik zmilczał, a wieczorem Kuba przycisnął Staszka do muru.
- Nie jestem kapusiem, więc cię nie podkabluję, ale nie ustąpię, dopóki nie wyczyścisz po sobie wersalki i dopóki mi nie oddasz długu.
I wówczas Staszek najpierw oddał mu pieniądze, a później zamachnął się na niego ręką, ale zdążył odskoczyć i wtedy rozwścieczony winowajca wyzwał go na pojedynek.
Poszli się bić na podwórko i od razu po rozpoczęciu walki tak mocno zaatakował Staszka serią oburęcznych sierpowych, że oszołomiony przeciwnik usiadł na ziemi. Przez chwilę siedział zamroczony, a potem wstał i skoczył do przodu, kopiąc wojskowymi buciorami i przestał dopiero wtedy, gdy mu Sławek zwrócił uwagę i wówczas Kuba znowu go dopadł. Walkę uznano za zakończoną, kiedy Staszek kilkakrotnie powtórzył, że wystarczy.
- A teraz idź wyczyścić wersalkę - powiedział do Staszka, który chwilę potem wziął miskę z wodą, szmatę i mydło, i poszedł po sobie posprzątać.
Przez następny tydzień Staszek chodził po prokuraturze w przeciwsłonecznych okularach, które mu pożyczyły panie z sądowego sekretariatu.
Nastało babie lato i kierowca z sądu zaproponował mu wycieczkę nad pobliskie jezioro, Wadąg. Nie za bardzo miał ochotę na zimną kąpiel, ale w końcu dał się namówić i pojechali się kąpać, a później ubrali mundury na mokre ciała i na drugi dzień dostał gorączki. Miał wysoką temperaturę i lekarz w jednostce chciał go zostawić na izbie chorych, ale nie wyraził zgody, bo koledzy musieliby za niego trzymać w niedzielę dyżur. Dano mu więc do zażywania dwa silne antybiotyki i wróciwszy z lekarstwami do prokuratury, objął służbę podoficera dyżurnego.
Koledzy, jak to koledzy, nie mieli wobec niego skrupułów i przyniósłszy mu z jednostki chleba i masła, znikli wszyscy na cały weekend, zostawiając go samego na dyżurze. Owinięty w koce, co sześć godzin łykał końskie dawki antybiotyków i pocił się na rozłożonym w sekretariacie polowym łóżku. Leżał opuszczony, półprzytomny i samotny, i zastanawiał się dlaczego tak ciągle choruje i cierpi.
Modlił się, żeby nikt nie zadzwonił, bo musiałby wtedy schodzić na dół po schodach i otwierać drzwi wejściowe. Zdawało mu się momentami, że słyszy dzwonek i po chwili oddychał z ulgą, bo to dzwoniła tylko cisza.
- To tylko cisza - szeptał spieczonym wargami. - To tylko cisza…
Drugiego dnia zaczęło mu być lepiej, a wieczorem wrócili całą czwórką koledzy i wyziębłe opustoszałe gmaszysko zatętniło życiem. Mirek przywiózł z wesela połowę tortu, placki i wędliny, i zrobili sobie wszyscy razem w niedzielę wieczorem królewską ucztę.
Jeżeli chodzi o niego, to podjął swoje codzienne obowiązki, ale kwękał jeszcze później przez jakieś dwa tygodnie zanim całkowicie wrócił do zdrowia.


Sarna

Nadeszła jego druga zima w wojsku i zaczął jeździć ze Sławkiem do odległej od Olsztyna o sześćdziesiąt kilometrów miejscowości, w której kolega poznał dziewczynę. Po zajechaniu na miejsce brnęło się jeszcze od stacji kolejowej kilka kilometrów przez zawiane śniegiem pola, ale za to na miejscu czekała miła domowa atmosfera i staropolska gościnność. Jakby czas się cofnął o kilka stuleci, kiedy w karnawałowe soboty rozdzwaniały się dzwonki przy zdążających na zabawę saniach. Zatrzymywały się na podjeździe przed centralnym budynkiem wioski, w którym się odbywały zabawy. Lubił tam jeździć z kolegą, żeby się nawdychać bezkresu mazurskich równin, pośród których spały skute lodem jeziora.
Pewnej soboty poznał na zabawie dziewczynę i został zaatakowany przez kilku zazdrosnych o nią miejscowych, którzy natarli na niego we trójkę frontalnym atakiem i musiał się salwować ucieczką, żeby nie dostać buków. Dopiero interwencja statecznych gospodarzy załagodziła konflikt i został zaakceptowany przez miejscowe środowisko po oparciu sprawy o bufet. Bawił się już później z dziewczyną bez przeszkód, a rano poszedł ją odprowadzić do odległego o kilka kilometrów chutoru.
Powędrowało dwoje młodych po zaśnieżonych równinach, zapadając się co chwila w sięgające do pasa zaspy. Leżeli roześmiani w puszystym śniegu, a później się gramolili z powrotem na nogi i brnęli do następnego upadku. Dziewczyna wracała do domu, ale on nie wiedział dokąd idzie i nie zastanawiał się w jak wróci. Raz go pchnęła w zaspę, a potem podała mu rękę, a kiedy powstał, to przyciągnęła go i pocałowała, i wtedy postanowił, że się z nią prześpi.
Stojący w szczerym polu chutor otaczała palisada drewnianego parkanu, wokoło panowała cisza i spokój, jak to w niedzielne przedpołudnie na peryferiach świata.
- Pojechali wszyscy do kościoła - powiedziała dziewczyna i dodała po chwili zagniewanym głosem. - Wszyscy, oprócz ojca! Na pewno śpi pijany, jak zwykle, po sobotniej libacji
Faktycznie, kiedy weszli do środka i rzucili się na wersalkę, to zobaczyli przez uchylone przeszklone drzwi, jak się przewala na łóżku w sąsiednim pokoju.
Przesiąknięci na wskroś mazurskim wiatrem, kochali się przy wtórze pokrzykującego w pijackim widzie ojca. Niby wszystko było tak, jak powinno, ale to była tylko namiastka tamtej przyjemności, którą przeżył swego czasu na wysokiej górze za miastem, bo seks bez miłości jest jak studnia bez wody, jak żagiel bez wiatru, jak droga donikąd.
Dziewczyna wyprowadziła go później za palisadę i pokazała drogę do wioski, wyciągając rękę w stronę ciemniejących na horyzoncie drzew.
- Jak dojdziesz do lasu, to skręcisz w prawo i pójdziesz jego skrajem do końca, a później dalej prosto, kierując się słońcem, dopóki nie dojdziesz do drogi, skręcisz na niej w prawo i dojdziesz do wioski.
- W prawo i znowu w prawo, nie ma innej drogi na skróty?
- Nie ma, musisz obejść jezioro, jak dojdziesz do końca lasu, to masz mieć potem słońce zawsze po prawej stronie.
- Po prawej?
- Po prawej, dopóki nie dojdziesz do drogi, staraj się do niej dotrzeć zanim zajdzie słońce, bo jak stracisz orientację i wejdziesz na jezioro to zginiesz.
Uszedł z trzysta metrów, kiedy do chutoru podjechało troje rozdzwonionych sań, a potem dały się słyszeć przekleństwa i w powietrzu zaczęły migać kije i widły.
Domyślił się, że jedni chcą za nim gonić, a drudzy ich powstrzymują i pomyślał, że dobrze się stało, że nie przyjechali wcześniej. Doszedł do lasu i skręciwszy w prawo, poszedł jego skrajem do końca, a później dalej prosto, mając słońce po prawej stronie. Szedł, dopóki dał rady, a później oczy mu się same zamknęły, położył się na ośnieżonym kopcu i zasnął z głową wtuloną w kołnierz kurtki.
Z początku nic mu się nie śniło, a potem znalazł się w środku rozświetlonych ciemności i z mrocznego lasu wyłoniła się idąca w jego stronę sylwetka szarego pana. To był ten sam utykający na jedną nogę szary pan, który przychodził po niego nocą, kiedy był malutki i usiłował go zabrać z łóżeczka. Teraz przyszedł po niego we śnie. Szedł bez pośpiechu, a jego złośliwy uśmiech napawał śpiącego coraz większym lękiem i wołał rozpaczliwie w poszukiwaniu ratunku.
- Nie, nie, przecież jeszcze nie wychowałem swoich dzieci!
I wtedy nagle pojaśniało za lasem i dał się słyszeć głos rogu nadciągającej odsieczy.
Taki jakiś jasny i srebrny jak bicie w ciemnościach nocy, które mówi, że wszystko jest na swoim miejscu i że nic złego nie może się zdarzyć. Dźwięk rogu stawał się coraz wyraźniejszy i na twarzy szarego pana odmalowała się wściekłość. Przyspieszył kroku i wyciągnął po niego rękę, ale zanim go zdążył dotknąć, rozpłynął się w powietrzu i zniknął.
Przed chwilą coś go nagle obudziło, leżał z bijącym sercem, bojąc się otworzyć oczy, bo nie wiedział, co zobaczy. Ostrożnie uchylił powieki i zobaczył stojącą naprzeciwko niego sarnę. Och, jakież ona miała piękne wilgotne oczy, lśniące łagodną niewinnością.
- Co, ona płacze?! - pomyślał zaniepokojony i rozejrzał się wokoło, a sarna cichutko zachrapała i odbiegła kilka kroków.
Blade zamglone słońce właśnie gasło na horyzoncie, po niebie przewalały się ciemne skłębione chmury, a wściekłe podmuchy wichury przeganiały po ziemi skotłowane tumany śniegu, zrywała się zamieć.
To co przed snem wziął za śnieżną zaspę, okazało się teraz częściowo odwianymi ze śniegu głazami mogiły. Być może leżeli w niej jacyś źli ludzie z czasów wojennej zawieruchy, bo na głazie wyryto napis, że zdadzą sprawę ze swojego włodarstwa.
- Dziwne niesamowite miejsce - pomyślał zatrwożony, patrząc na potęgującą się z minuty na minutę zawieję.
Oblepiony śniegiem wicher cwałował w nieokiełzanym pędzie, jakby niebo otworzyło wszystkie swoje zagrody i wypuściło nasermater rozsierdzonych jeźdźców Apokalipsy. Zdawało mu się, że ten wiatr wieje prosto z nieba i niesie ze sobą pełne groźnej przestrogi słowa.
- Synu, co ty wyprawiasz z moimi, swoimi talentami?!
Sarny nie było już nigdzie widać, widocznie spełniła swoją rolę. Czy Anioł może wyglądać jak sarna? Pewnie może.
Ruszył do przodu, pochyliwszy głowę jak taran, a kiedy natrafił na biegnący w poprzek wąwóz, to zsunął się ze skarpy na drogę i skręciwszy w prawo, doszedł do wioski. Chwilę później dotarł do dworu dziewczyny Sławka i zobaczył zgromadzonych na ganku domowników, którzy niepokoili się już o niego od dłuższego czasu. Jak to miło jest widzieć i wiedzieć, że ktoś życzliwy na ciebie czeka.
W ostatniej chwili zdążyli ze Sławkiem do pociągu i o dziesiątej wieczorem znaleźli się w prokuraturze, gdzie objął służbę podoficera dyżurnego, ale gdzie mu tam w głowie był dyżur. Położył się na kanapie w gabinecie prokuratora i zasnął kamiennym snem pod rozłożystym baldachimem palmy.
- Żołnierzu, co jest, kurwa, z wami?!
- Zerwał się z kanapy i zobaczył nad sobą rozsierdzonego pułkownika.
- Pobrudziliście mi kanapę!
- Zawrócił i zaczął wycierać rękawem ubłoconą buciorami wersalkę.
- Wynocha!!!
Usiadł w sekretariacie przy biurku i rozpoczął medytacje o zielonym garnizonie w głuchej puszczy na krańcu świata.
Po chwili przyszedł pułkownik, zabrał mu stałą przepustkę i rozpoczął przesłuchanie, ale już na szczęście spokojniejszym głosem. Popatrzył w oczy prokuratora i wyczuł, że najlepiej zrobi, jeżeli powie całą prawdę... No, prawie całą. Kiedy wspomniał o sarnie, to pułkownik spojrzał na niego łagodniej i oddał mu przepustkę.
- Ja też kiedyś byłem młody - powiedział. - A na drugi raz nie śpijcie na kanapie, tylko w sekretariacie z głową na biurku, to wtedy będziecie słyszeć dzwonki.
- Tak jest, obywatelu pułkowniku!
- Możecie sobie nawet podłożyć poduszkę.
- Tak jest, obywatelu pułkowniku, ale jakie ta sarna miała śliczne oczy...
- W oczach pułkownika pojawiły się iskierki uśmiechu i zrejterował do gabinetu.
- Dobrze, żeście się nie zakochali - dobiegło z gabinetu.
A później za pułkownikiem zamknęły się obite skórą drzwi.
Co się stało, że przyszedł do prokuratury o północy? Otóż w terenie zdarzył się poważny wypadek i w sekretariacie rozdzwoniły się telefony, ale ponieważ nikt ich nie odbierał, to zatelefonowano do niego, do domu i dlatego przybiegł o północy. Kolędował pod drzwiami, dopóki nie nadszedł wracający z dancingu drugi pisarz, któremu polecił wyważyć drzwi. Na szczęście były zamknięte tylko na jeden zatrzask i puściły przy pierwszym kopnięciu.
Och, jakże się Kuba później starał, przez dwa tygodnie kaligrafował wieczorami kronikę prokuratury i po wyprowadzeniu jej na czysto, dostał pięć dni urlopu.


Śpiąca wyspa

Po powrocie z urlopu posłał do spółki ze Sławkiem totolotka, a Sławek po usłyszeniu w radiu numerów sfałszował kupon, nakleił starą banderolę, i powiedział, że trafili szóstkę. Ucieszony Kuba nie sprawdził dokładnie pieczątek i po prokuraturze poszła fama, że żołnierze wygrali fortunę. Za pożyczone od niego pieniądze Sławek zaprosił go na dancing, a później bawili się dalej wszyscy w prokuraturze, gdzie Sławek w końcu się przyznał do oszustwa, kiedy Kuba chciał zadzwonić do centrali, żeby zgłosić wygraną. Wprawdzie Sławek go wtedy przeprosił i powiedział, że zwróci pożyczone pieniądze, ale było już za późno na takie załatwienie sprawy, bo alkohol wyzwolił w Kubie niekontrolowaną agresję.
Przypomniawszy sobie składane mu przez oficerów gratulacje, rozbił na Sławku butelkę wódki, potem sam dostał krzesłem i wtedy z dzikim wrzaskiem wyrzucił wszystkich z prokuratury.
- Do jednostki, do spania! Tam mamy swoje pokoje i tam sobie napalić w piecach i kimać! Ja dzisiaj trzymam dyżur i nie będzie już tutaj więcej żadnej zabawy!
- Wykrzykiwał do kolegów, a po ich wyjściu zamknął prokuraturę i położył się do spania.
- Następnego dnia mu przeszło i usiadł bez słowa w sekretariacie przy swoim biurku, a kiedy go oficerowie pytali o wygraną, to odsyłał do Sławka. Towarzystwo było na poziomie i nikt głośno nie komentował zajścia, tyle tylko, że przez jakiś czas wychwytywał rozbawione spojrzenia oficerów i czasem któryś wspomniał mimochodem, że trzeba by posłać na niedzielę totolotka.
Od tego czasu szukał sposobu, żeby się odegrać na Sławku i niedługo potem nadarzyła się okazja, kiedy pułkownik nakazał kierowcy przygotować samochód do drogi.
- Kierowca - zarządził prokurator. - Przygotujcie samochód do drogi i czekajcie w pogotowiu.
- Tak jest, obywatelu pułkowniku! - wyprężył się Sławek na baczność.
Otworzył maskę samochodu, a Kuba mu ukradkiem ściągnął z gaźnika sprężynkę i jak gdyby nigdy nic, wrócił do swojej pracy przy biurku.
- Nie wiem, co się stało, koledzy - zrozpaczony Sławek przyleciał do sekretariatu po pomoc. - Ratujcie!
Po chwili chodzili całą piątką wokoło samochodu i szukali sprężynki.
- Kierowca włączajcie syrenę, jedziemy! - zakomenderował nadbiegający pułkownik.
- Melduję, obywatelu pułkowniku, że zginęła sprężynka...
- Jaka sprężynka, co wy mi tu pieprzycie?!
- O, taka - Kuba schylił się ku ziemi, udając, że podnosi sprężynkę, a Sławek złapał ją jak michę miodu i szybko założył na gaźnik.
Po chwili po samochodzie pozostał siwy dym i zanikający coraz słabszy głos syreny.
I znowu, jak co roku nadeszła w zielonej sukience Wiosna, na łąkach rozkwitły kwiaty i rozśpiewały się po lasach i dąbrowach drzewa, a pląsający po ukielskim jeziorze Wiatr mierzwił Wiośnie pieszczotliwie włosy i dogadywał przekornie.
Znów ci wyżej kolan sukienkę podwiałem, taka cała jesteś śliczna, rozczochrana, chcę cię pocałować, bo się zakochałem, mogę cię przytulić dziewczyno kochana?
- Ale dlaczego jesteś taki narwany?
- No, bo zakochany.
- I dlatego mi wiejesz w oczy?
- Bo wieję z północy - wyszeptał zmartwiony.
- To zawiej z innej strony.
- I zawiał Wiatr od południa po jeziorze.
- Pokochasz mnie teraz?
- Może.
Taką to śliczną wiosenną porą popłynął z dziewczyną kajakiem po jeziorze Wulpińskim w Dorotowie na śpiącą wyspę. Spała, kołysana falami jeziora, otulona wiekową ciszą, a na niej wznosiły się zabudowania opuszczonej zagrody. Obok niej znajdował się ocieniony drzewami, obsadzony żywopłotem niewielki cmentarzyk z wyrytymi na nagrobkach epitafiami. Na jednej z mogił leżał świeży bukiet polnych kwiatów, modrych jak niezapominajki. Odczytał tylko imiona i nazwiska, ale na zawsze zapamiętał cichą zadumę, która emanowała z tego rozświetlonego wiosennym słońcem miejsca. I on, i dziewczyna zachowywali się na tej wyspie niezwykle cicho, żeby nie niepokoić uśpionej przeszłości, bo czas na tej wyspie zasnął przed wieloma dziesiątkami lat i miał się obudzić dopiero przy końcu świata.
A później wrócili do Dorotowa i powędrowali z dziewczyną po leśnych ostępach, a obok nich przebiegały na wyciągnięcie ręki jelenie. Tak go to zafascynowało, że kiedy później siedzieli przy imieninowym stole, to podchodził do otwartego okna i przykładając do ust złożone dłonie, wołał z żartobliwą tęsknotą w stronę lasu.
- Jeleniuuu...
Stosując powtórzenia, robił to z tak wyrafinowaną perfekcją, że towarzystwo za każdym razem wybuchało śmiechem, a on ich zapewniał z obrażoną miną, że naprawdę widział jelenie, co wywoływało jeszcze większą wesołość.
Wracał nad ranem do prokuratury i drzemiąc wypalony w pociągu, obiecywał sobie, że następnym razem już się tak nie będzie bez umiaru eksploatował, chociaż przeczuwał, że trudno mu będzie zachować umiar. Rozkręcał się po alkoholu, wirując jak fryga, zaczynał płonąć jak pochodnia. Dokąd zaleci targany sprzecznymi emocjami, podatny na dobre i na złe wiatry? Czy potrafi z bożą pomocą dopłynąć na miotanym sztormami okręcie do portu przeznaczenia, do domu, do zapisanego w gwiazdach celu?


Reklamacja

Niedługo potem otrzymał z domu telegram, że mama ciężko zachorowała, dano mu kilka dni urlopu i pojechał ją odwiedzić w szpitalu. Będąc na urlopie, wybrał się do województwa, żeby sprawdzić, co z jego reklamacją o wcześniejsze wyjście z wojska. Od jakiegoś czasu starał się o wcześniejsze zwolnienie jako jedyny żywiciel rodziny. Zajechał do Wojewódzkiego Sztabu w Krakowie i wyłuszczył sprawę w sekretariacie, a oni mu na to, że właśnie w tej chwili jego papiery są u szefa.
- Ale pan trafił - zauważyli. - Niech pan chwilę poczeka na decyzję.
Zrobił nijaką minę i wyszedł z sekretariatu.
- Skoro już odsłużyłem półtora roku - rozmyślał. - To jeszcze jakoś te pół roku do jesieni wytrzymam.
Schodził z piętra, zmierzając do wyjścia, i właśnie wtedy spostrzegł zbliżającą się z naprzeciwka, wchodzącą po schodach młodą kobietę z papierami w rękach.
- Ma pani moje papiery? - zapytał z lekkim uśmiechem. - Powie mi pani, co tam pisze?
Podał imię i nazwisko, a ona popatrzyła w dokumenty i powiedziała.
- Załatwione odmownie, brak podstaw do zwolnienia.
Kiwnął zrezygnowany głową i dalej schodził po schodach, i wtedy usłyszał za sobą.
- Skąd pan wiedział, że mam pana papiery?
- A nie wiem, tak jakoś…
- Dziwny zbieg okoliczności...
- Dlaczego dziwny?
- No, że się pan tutaj akurat dzisiaj zjawił i żeśmy się spotkali na schodach, niech pan idzie porozmawiać z generałem.
Nie odpowiedział, jeszcze raz się do niej uśmiechnął i wyszedł na ulicę.
A potem nagle przystanął i zawróciwszy, poszedł do generała, który go potraktował z należytą uwagą, czyli tak, jak prawdziwy generał powinien traktować żołnierzy. Spoglądał w papiery i po kolei wymieniał powody uzasadniające odmowę, a Kuba na to wszystko znajdował tylko jedną odpowiedź dającą mu jakąkolwiek szansę.
- Panie generale - mówił cicho prawie z płaczem. - Moja młodsza siostra ze starszym bratem moją chorą mamę zagłodzą.
- Ale przecież mama ma rentę - zauważył generał.
- Rentę? Wszystko jej zabierają na wódkę!
W tym momencie Kuba rozczulił się do tego stopnia, że poczuł łzy na policzkach.
- Dobrze, sprawdzimy – powiedział na koniec generał. - Proszę podpisać.
Schowany za wysokim biurkiem generał podsunął mu gęsto zapisany arkusz papieru i dopiero w tym momencie się zorientował, że generał przez cały czas spisywał jego słowa.
- No, teraz już na pewno kryminał - pomyślał wystraszony, ale szybko podpisał, bez wahania, bo jak już blefować, to blefować do końca.
Wrócił do domu i opowiedział rodzinie, jak ich wszystkich obsmarował.
- Przyjadą sprawdzić - zakończył. - Jak nie potwierdzicie tego, co powiedziałem, to mnie zamkną za składanie fałszywych zeznań, za uchylanie się od służby.
Popatrzył na oburzone miny rodzeństwa i dokończył.
- Rodziny się nie wybiera, rodzina jest darem od Boga i dlatego powinniście mi dobrze życzyć - zakończył i wrócił do wojska.
Po kilkunastu dniach dostał wiadomość, że rodzina podczas kontroli potwierdziła to, co naopowiadał generałowi i do prokuratury przyszło pismo zakończone jednym krótkim zdaniem... W ciągu dziesięciu dni zwolnić do cywila.
Zatelefonował do mamy, żeby mu przysłała pięćset złotych i przebrawszy się w cywilne ciuchy, poszedł pić do miasta czyniąc zadość głupiej tradycji, że wyjście do cywila należy oblać. Pił samotnie, bo trzech kolegów rozjechało się do domów na święta, a ten, który miał w prokuraturze dyżur, powiedział, że nie będzie pił w Wielki Piątek. Pił bez umiaru, bez spania, bez jedzenia i na takich straceńczych obrotach wytrzymał kilkadziesiąt godzin. Pamiętał jak przez mgłę, że nocą tańczył na jakimś weselu i że później go zaniosło na dancing do restauracji „Pod żaglami”, gdzie się bawił z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę.
Przepiwszy pieniądze, wrócił do prokuratury i obudził się w Wielkanoc na dywanie jednego z prokuratorskich gabinetów w stanie ocierającym się o szaleństwo. Od pełniącego dyżur kolegi pożyczył pieniądze na powrotną drogę, a potem podziękował prokuratorowi przez telefon za wyrozumiałą życzliwość, pożegnał się z pełniącym dyżur kolegą i wyruszył w drogę powrotną do domu.

Ostatni talent

Drugiego dnia Świąt Wielkanocnych dotarł do Krakowa i mając trochę czasu do odjazdu pociągu, poszedł zobaczyć swoją dawną szkołę przy ulicy Loretańskiej. Spoglądał na cichą masywną bryłę Technikum Energetycznego i żałował, że kilka lat temu rzucił naukę.
Po drugiej stronie ulicy znajdował się klasztor Braci Kapucynów, pokryte białym nalotem głazy klasztornego muru wyglądały jak posiwiałe ze starości, odgradzały poświęconą Bogu enklawę od jazgotu zgiełkliwego świata. W głębi za murem wznosił się budynek klasztoru z przylegającym do niego kościołem obleczonym w purpurę zachodzącego słońca. Falujące chmury tworzyły na grani nieba rozedrgane tęczowym światłem łańcuchy szklanych gór. Stał z uniesioną głową, starając się przedrzeć wzrokiem przez purpurową zasłonę światła, w głębi której znaczył się kontur kościelnej wieży z jaśniejącym na szczycie rozbłyskiem.
- Może to furtka czasu łaski, wejście do doliny siedmiokolorowych szczytów? - pomyślał, rozmawiając sam ze sobą myślach. - Gdzieś przecież musi być na te niebiańskie szczyty ścieżka?! - wyszeptał, zatęskniwszy do smużącej kolorami krainy rozświetlonych grani i przypomniały mu się słowa Janowej Ewangelii... I wtedy odezwał się Tomasz: Panie, nie wiemy, dokąd idziesz, skąd możemy znać drogę? Jezus mu odpowiedział: Ja jestem drogą, prawdą i życiem. Nikt nie przychodzi przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie.
Zdając sobie sprawę z absurdalności postępowania, zakołatał w klasztorną furtę i we wnęce muru uchyliło się okienko.
- O co chodzi? - zapytał spokojnie zakonnik z długą siwą brodą.
- Co tam błyszczy na szczycie? - pokazał na kościelną wieżę.
- Nie widzisz?
- Słońce oślepia.
- To krzyż.
Zakonnik przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu, a później zamknął okienko, więc zakołatał ponownie i okienko uchyliło się po raz drugi.
- O co chodzi? - usłyszał to samo pytanie, zadane równie spokojnie jak przedtem.
- Pukajcie, a będzie wam otworzone.
- No, to ci otwieram.
- Ale chciałbym wejść do środka.
- A po co?
- Żeby się wspinać.
- Do nieba?
- Na szklaną górę, do podniebnej krainy.
- Wielu jest powołanych, ale niewielu wybranych.
- Dlaczego?
Zakonnik spojrzał na jego umęczoną pijaństwem twarz i powiedział, pokazując na uflogane zaskorupiałym błotem zamszowe półbuty.
- Jakże chcesz, żeby cię wpuszczono w takim stanie?
- W jakim?
- Jedno błoto!
- Wyczyszczę.
- Już się rozłażą.
- Kupię nowe.
- Masz za co?
Włożył rękę do kieszeni i wyłowiwszy aluminiowe pięć złotych z rybakiem, niedbale ważył monetę w dłoni.
- Piątka - uśmiechnął się gorzko. - Wracam z wojska i przepiłem przysłane mi przez mamę pieniądze, pięćset złotych.
- Z daleka wracasz?
- Z Olsztyna.
- Tędy? Przez Loretańską?
- Tędy i tamtędy, chodziłem tutaj do technikum - pokazał na stojący naprzeciwko klasztoru budynek.
- Skończyłeś?
- Nie skończyłem, bo starszy kolega zorganizował pijaństwo i nie pojechałem zdawać poprawki.
- I co?
- Kazano mi powtarzać klasę, ale nie potrafiłem się pogodzić z porażką i rzuciłem szkołę.
- I co? Skończysz teraz po wojsku?
- Jak Pan Bóg pozwoli, to skończę.
- Pozwoli.
- To skończę.
- Ale szkoła jest po drugiej stronie ulicy.
- No, wiem.
- To dlaczego do mnie zapukałeś?
- Nie wiem, tak jakoś, mieliśmy u was w klasztornym kościele religię. Raz nas odwiedził arcybiskup, Karol Wojtyła, całowałem Jego pierścień.
Stał ze spuszczoną głową, a po policzkach spływały mu jedna za drugą gorzkie łzy.
- Idę do pociągu - powiedział cicho, nie wiadomo, gdzie się podziała jego niedawna zadziorność.
- Jak myślisz? - zakonnik pokazał na trzymaną przez niego piątkę. - Co ten rybak robi z tą siecią, zarzuca, czy wyciąga?
- Zarzuca i wyciąga.
- No właśnie, łowi... Jesteś inteligentny, ale rozum bez serca ci nie pomoże.
- Mam serce!
- Zatrute wódką, nałogami, szarpiące się w uściskach grzechu jak w matni, co zrobisz z tą piątką?
- A cóż można zrobić z ostatnią piątką? Kupić i wypić jedno piwo?
- Nie szpanuj, bo nie po to do mnie zapukałeś.
- A po co?
- Żeby zapytać o drogę.
- Raz mi ją w wojsku pokazała dziewczyna, kazał za każdym razem skręcać w prawo.
- Nie przerywaj!
- Przepraszam.
- Nie przerywaj, bo tego, co teraz usłyszysz, już ci nikt więcej nie powie. Za chwilę pójdziesz w stronę Uniwersytetu Jagiellońskiego, dojdziesz do Sukiennic, a później obok Kościoła Mariackiego Królewskim Traktem do Floriańskiej Bramy z obrazem Matki Boskiej Piaskowej...
- Widziałem, tam ciągle palą się świeczki.
- Nie przerywaj, skręcisz za bramą w prawo i dojdziesz do dworca, a kiedy do niego dojdziesz, to zacznij się rozglądać za dziewczynką z zapałkami...
- Będzie sprzedawała zapałki?
- Ech, ta twoja ciągła przekora - zakonnik z dezaprobatą pokręcił głową. - Rozpoznasz ją po wyciągniętej rączce. I co wtedy zrobisz z tą piątką?
- A co będzie, jak jej dam?
- Usłyszysz, jak w twojej duszy zadźwięczą dwa talenty, jakby serce uderzało o serce, a później może ich być cztery, osiem, szesnaście, a kiedy już się ich wystarczająco wiele namnoży...
- To mnie wpuścicie do ogrodu.
- Aleś ty niecierpliwy, naucz się słuchać, potrzeba do ciebie naprawdę świętej cierpliwości... A kiedy już się ich wystarczająco wiele namnoży, to wtedy będziesz się mógł przedostać do o wiele piękniejszego ogrodu, jeżeli nie przegapisz czasu łaski.
- Czasu łaski?
- Co pewien czas zdarzają się w życiu człowieka chwile łaski, płaczesz... Jedna łezka, druga łezka, smutek serce chmurzy, jeszcze nie wiesz, że pod wieczór na pogodę wróży.
- A dalej?
- Ciekawy?
- Ciekawy.
- Jeszcze nie wiesz, że wieczorem czas o przestrzeń trąci, szklana góra dźwięcznie zadrży, lecz światła nie zmąci.
- A dalej?
- Ciekawy?
- Ciekawy.
- Jeszcze nie wiesz, że przed nocą w kryształowej chwili, gdy zapukasz inną bramę, wieczność się uchyli.
- Mówi, jakby prorokował - pomyślał.
Stał z nisko spuszczoną głową i płakał bezgłośnie.
- Tyle czasu w życiu zmarnowałem, tyle czasu.
- Ile?
- Tylu ludzi w życiu skrzywdziłem, tylu ludzi.
- Ilu?
Uniósł głowę i spojrzał zakonnikowi w oczy.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje - wyszeptał.
- Czas Łaski - usłyszał.
- Ale za co dla mnie, skoro skrzywdziłem tylu ludzi...
- I jeszcze wielu skrzywdzisz, ale na szczęście niewiele jest w życiu rzeczy, których nie można naprawić.
- Naprawić... Dzień chyli ku zachodowi i niedługo będzie ciemno.
- Dziewczynka z zapałkami oświetli ci drogę, popatrz na jak wiele może wystarczyć ostatni talent, ostatnia piątka. A teraz już ruszaj w swoją stronę, bo droga przed tobą daleka.
- Jak daleka?
- No daleka, jeszcze nawet nie doszedłeś do podnóża szklanej góry.
- A dojdę?
- Każdy wiele razy dochodzi do niejednej góry, droga do Domu wiedzie szczytami wielu szklanych gór.
- Dziękuję! - wyrwało mu się spontanicznie.
Patrzył na bożego derwisza, a rozedrgane ogniem niebo lśniło czerwono w promieniach zachodzącego słońca.
- A za co mi dziękujesz? - na twarzy zakonnika pojawił się uśmiech.
- Za to, że mi pokazano drogę.
- Panu Bogu podziękuj, że mnie dzisiaj postawił przy furcie, na co dzień tutaj nie stoję.
Odchodząc, odwrócił głowę i zobaczył, że zakonnik błogosławi mu na drogę.
- Pamiętaj! - usłyszał za sobą. - Masz zawsze skręcać w prawo.
Powędrował w stronę Uniwersytetu Jagiellońskiego, a później dalej do Rynku i Królewskim Traktem do Floriańskiej Bramy z cudownym obrazem Matki Bożej Piaskowej, która osłoniła Kraków przed Rosjanami podczas konfederacji barskiej.
- Dziewczynka z zapałkami - skojarzył, kiedy zobaczył na placu przed dworcem podbiegającą do niego małą Cygankę.
- Ale ciepła! - zawołała, kiedy jej wrzucił do rączki ściskaną w dłoni piątkę.
- To od serca, pamiętaj, żebyś mi za tę piątkę oświetliła wieczorem drogę - dodał z uśmiechem, a ona znowu wyciągnęła rączkę.
- Nie mam drugiej, ale możesz pomnożyć tę coś dostała.
- A jak?
- Podaruj ją biedniejszemu od ciebie.
- Ale jestem głodna!
- No, to sobie zatrzymaj.
- Kupię dla siebie i dla braci pięć obwarzanków.
Skinął z aprobatą głową, a później poszedł dalej w stronę swojej siódmej góry, siódmej rzeki i siódmego lasu.


- Przy Loretańskiej nie ma twego domu, nie tobie zegar w klasztorze czas mierzy, po co stanąłeś przy furcie zakonu, czemu pukałeś do bożych rycerzy?
- Zmęczony piciem, chciałem wódkę rzucić, o azyl prosić, o pomoc się zwrócić.


Rozdział siódmy

Po wyjściu do cywila wrócił do poprzedniej pracy w kontroli technicznej, ale już w niej nie zastał połowy znajomych. Z początku trochę tęsknił za dawną rodzinną atmosferą, ale szybko się pogodził z nieuchronnym i znalazł sobie miejsce, awansując na kierownika zmiany. W awansie pomógł mu kolega, z którym poszli do popijawę do przełożonego, podczas której uzgodniono konkrety awansu. Podczas libacji tak iskrzył humorem, że żona przełożonego chciała go zatrudnić jako niańkę do dzieci, co go tak wzruszyło, że dał jej w prezencie krawat. Wprawdzie po wytrzeźwieniu tego nie pamiętał, ale zwierzchnik opowiedział mu o wszystkim na drugi dzień w pracy.
- Kiedy żona powiedziała, że się jej podoba twój krawat, to go zdjąłeś i prosiłeś na klęczkach, żeby go przyjęła w prezencie - relacjonował zwierzchnik, oddając mu zapakowany w papier krawat.
Odreagowując wojskową kindersztubę, zapuścił brodę i wąsy, a na ramiona zaczęły mu opadać długie, sfalowane ciemnoblond włosy.
Nadszedł maj i jego mocno opalona cera urokliwie kontrastowała z niebieskimi oczami, ciemnoniebieską sukienną marynarką i połyskliwą jedwabną koszulą bordo. Jej nieco krzykliwy cygański kolor tonowały jasnokremowe spodnie z prążkowanego elastiku ścielące się miękko na jasnozielonych skórzanych mokasynach, a wszystkie te kolory harmonijnie współgrały na szerokim ręcznie haftowanym krawacie w pastelowych odcieniach.
Zawsze lubił i potrafił się gustownie ubierać, ale tym razem skompletował sobie ubiór jak u francuskiego eleganta. Udało mu się ze smakiem połączyć ze sobą elementy wizytowe, sportowe i cygańskie, co w efekcie dało tak znakomitą kombinację, że dostrzegał uznanie zarówno w oczach ludzi przychylnych, jak i nieżyczliwych. Mówi się, że nie sukna zdobi człowieka, to prawda, ale trzeba też przyznać, że odpowiedni ubiór poprawia samopoczucie i powoduje wzrost pewności siebie. Nie, teraz już naprawdę nie był brzydkim kaczątkiem, ale ciągle jeszcze nie wiedział, że jest orłem. Żeby dorosnąć, żeby się przebrazić w orła musiał jeszcze wiele, wiele wycierpieć.


Wytrzymaj moje serce

Wiosną zasadził koło domu tysiąc krzaków pomidorów i patrząc, jak na zielonych krzakach pojawiają się złote gwiazdeczki kwiatów, starał się oszacować wielkość plonu. A pomidory rosły i rosły, zawiązywały się coraz to nowe owoce, i zaczął przy krzakach wbijać paliki, do których przywiązywał gałązki, ale chociaż pracował od rana do wieczora, to nie nadążał obrywać zbędnych pędów i najął do pomocy syna sąsiada. Z końcem lipca pomidory zaczęły dojrzewać z taką szybkością, że przy zrywaniu pomagała mu cała rodzina. Rozkładał pomidory w pokoju na podłodze, żeby jak najszybciej dojrzały, żeby złapać, jak najlepszą cenę, i co jakiś czas ładował kilkadziesiąt kilogramów na wózek, i robiąc za konia, ciągnął pomidory do skupu. W sumie sprzedał ponad dwie tony i za uzyskane pieniądze kupił duży czarno biały telewizor, bo o kolorowych, to w owych czasach chodziły tylko pogłoski, że podobno gdzieś tam istnieją za żelazną kurtyną w zachodnim świecie.
Nadrabiając życiowe opóźnienia, zrobił owej pierwszej wiosny po wojsku wiele właściwych kroków i tak na przykład postanowił skończyć technikum. Ponieważ do matury brakowało mu tylko kilku egzaminów, to wybrał się pociągiem do odległego o sto kilometrów Rzeszowa i zastanawiał się, czy go przyjmą po trwającej trzy lata przerwie.
Dzień przed podróżą popił i następnego dnia rano miał ochotę odłożyć wyjazd, ale nad łóżkiem stanęła mama i tak go zaczęła, jak zwykle po swojemu piłować, że nie wytrzymał i zerwał się roztrzęsiony z łóżka. Wyskoczył z domu, nie napiwszy się nawet wody i poszedł na stację kolejową, byle jak najdalej od atakującej go mamy. Usiadł w pospiesznym pociągu przy oknie i nagle po zapaleniu papierosa zauważył, że wszystko naokoło ciemnieje.
- Co się dzieje? - pomyślał spanikowany i zgasiwszy papierosa, ruszył do wyjścia.
Ostatnie, co zapamiętał, to widok otwieranych przez siebie drzwi pociągu, bo pociąg stał na stacji w Tarnowie i postanowił wysiąść.
Nie wiedzieli, jak mu pomóc, nie mogli się go docucić, leciał im przez ręce, ilekroć go stawiali na nogi. Wcześniej go złapali i wciągnęli do środka, kiedy wylatywał z ruszającego pociągu. W końcu znaleźli konduktora, ale przyniesione przez niego krople niewiele pomogły. Dopiero, jak ktoś mu przytknął do ust butelkę oranżady, to zaczął w trakcie półświadomego picia odzyskiwać przytomność. Przypuszczalnie, ta podana przez jakiegoś dobrego Samarytanina oranżada uratowała mu wówczas życie.
- Panie, cucimy pana od pół godziny - mówili pasażerowie. - Niech pan sobie weźmie tę oranżadę.
Podziękował i trzymając resztę życiodajnego płynu jak ostatnią deskę ratunku, usiadł z pełną do połowy butelką na schodkach piętrowego wagonu, bo co chwila robiło mu się słabo.
- Wytrzymaj moje serce, proszę, żebym szczęśliwie dojechał do celu.
Tak rozmawiał ze swoim sercem, kiedy mu się robiło słabo i wypijając łyk oranżady, starał się opanować ogarniającą go panikę.
Dojechał w końcu szczęśliwie do Rzeszowa i najpierw zjadł w mlecznym barze śniadanie, jajecznicę na maśle, i wypił półlitrowy kubek śmietany, a później poszedł do szkoły. Poszli mu na rękę i pozwolili zdawać zaległe egzaminy bez powtarzania roku. Podziękował i wrócił na dworzec kolejowy, ale bał się wsiąść do pociągu, że znowu mu się zacznie robić słabo, więc poszedł na pogotowie, gdzie mu dano zażyć jakieś lekarstwa, krople. W drodze powrotnej usiadł cichutko w kąciku przedziału i nawet mu się nieźle jechało, jeżeli nie liczyć tęsknoty za papierosami, bo się nie odważył zapalić.
A od następnego dnia przemógł lenistwo i zaczął się wytrwale systematycznie uczyć, dzień po dniu i tydzień po tygodniu, przez cały miesiąc. Przemógł awersję do przedmiotów ścisłych i zorientował się zdziwiony, że wcale nie ma z nimi trudności, jak to się mówi, same mu wchodziły do głowy.
- Szkoda, że wcześniej zmarnowałem tyle czasu - wyszeptał z żalem, wspominając minione lata. - Jakby mnie coś omamiło, zaślepiło.
Myślę, że nauczyłeś się z przekory - szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny.
- Jak to z przekory, Poetycka Bajko?
- Ponieważ jesteś przekorny, to nauczyłeś na przekór swojej niechęci do nauki.
- Aha, w ten sposób.
- Wybijaj dalej klin klinem, przekształcaj wady w zalety, pychę w pokorę, a lenistwo w pracowitość.
- Rozumiem, Poetycka Bajko.
- Rozumiesz, rozumiesz... Opowiadaj dalej o swoim życiu.
- Dobrze.
Po miesiącu pozdawał zaległe egzaminy i przystąpił do matury, pracę z języka polskiego napisał na celująco, ale dostał tylko dobry.
- Zadanie wybitnie piękne, natchnione - powiedziała polonistka. - Ale zaniżam ocenę, bo to nie pańska praca.
Nic nie odpowiedział, bo to co powiedziała wystarczyło za największą pochwałę.
Matematykę napisał ze ściągi, a przedmiot nadobowiązkowy potraktował nadobowiązkowo, opisując mającą wejść w życie reformę szkolnictwa. Zapytali zdziwieni, skąd ma takie wiadomości, więc wyjaśnił, że wczoraj przysłuchiwał się na korytarzu ich rozmowie, którą poszerzył o swoje przemyślenia. Uśmiechnęli się i wystawili mu pozytywną ocenę.
I tak matura stała się kolejnym miłym wspomnieniem zapisanym w jego księdze życia. Cała matura za wyjątkiem matematyki, która śniła się przez wiele lat po nocach, bo w życiu nie ma dróg na skróty i dlatego za karę rozwiązywał we śnie tasiemcowe tożsamości trygonometryczne.



Kofeina

Po skończonym zbiorze pomidorów urządził w sobotni wieczór prywatkę, podczas której na stole królowała jego ulubiona wódka, wiśniówka. Kupił kilkanaście butelek, więc nie zabrakło i towarzystwo rozeszło się do domów dopiero w niedzielę koło południa. Przytulił głowę do poduszki, ale nie pospał za wiele, bo po godzinie przyszedł kolega z dwoma koleżankami i pojechali we czwórkę pociągiem do pobliskiego miasta, gdzie poszli do kina, a po filmie do kawiarni.
Napomykali o dobrym urodzaju na pomidory, więc zafundował po lampce koniaku i kawie, po których to używkach zaczął tryskać humorem jak fontanna, a po kolejnym koniaku nabrał takiego wigoru, że stworzył wokół siebie wręcz kabaretową atmosferę. Rozbawieni ludzie odwracali się od sąsiednich stolików i słuchali z uśmiechami na twarzach jego barwnych opowieści. Po chwili zamówił sobie drugą kawę i paląc papierosa za papierosem, właśnie opowiadał o swoim pobycie w izbie wytrzeźwień, kiedy nagle coś mu się podziało. Zmalał, oklapł, zapadł się w siebie jak odcięty od wiatru żagiel.
Znał już to uczucie zamierania z wcześniejszej jazdy pociągiem i natychmiast zgasił papierosa, i urwawszy w pół słowa, wstał i wyszedł z kawiarni, nie patrząc na nikogo i nikomu nic nie tłumacząc. Szedł ulicą i z przerażeniem szukał na ręce pulsu, bojąc się, że zemdleje, że umrze. Zapytał przechodnia o pogotowie ratunkowe i poszedł powoli we wskazanym kierunku.
Na pogotowiu kazano mu zaczekać, więc usiadł w poczekalni na biało polakierowanej ławce i odchyliwszy na oparcie głowę, spoglądał na pogodnie zachodzące słońce. Prześwitywało łagodnie przez muślinowe firanki. Spokój, cisza, spacerujący za oknami po ulicy ludzie, jak to w pogodne, niedzielne popołudnie. I tylko on jeden siedzący w pustej poczekalni na ławce jak przestraszone półtora nieszczęścia.
Zawołano go po chwili do gabinetu, więc powiedział lekarzowi prawdę, że bawił się przy wiśniówce przez całą noc do rana, a dzisiaj wypił w kawiarni dwa koniaki i dwie kawy.
Prawie nie jadłem i nie spałem od dwudziestu czterech godzin - poskarżył się cicho, znużonym głosem.
- Dlaczego pan nie jadł? - zapytał lekarz.
- Po wódce nie jestem głodny.
- Dlaczego pan nie spał.
- Po wódce nie jestem śpiący.
Dano mu zastrzyk, po którym poczuł się lepiej i powiedziano, żeby się zgłosił do poradni odwykowej, bo pije w sposób samobójczy.
Wracając do kawiarni, spoglądał z zazdrością na spacerujących po mieście ludzi i miał żal do całego świata o swoją chorobę alkoholową, której sobie jeszcze wtedy nie uświadamiał, bo był jak dziecko, które nie widzi przyczyny, tylko skutek. Czuł podświadomie, że w dwudziestym siódmym roku życia zaczynają się wyczerpywać eksploatowane bez umiaru zasoby jego organizmu, ale głębszą refleksję nad swoim postępowaniem ciągle odkładał na potem.
Znajomi czekali przy stoliku, więc usiadł z nimi na powrót bez słowa wyjaśnienia, a oni taktownie nie pytali o co chodzi. Oczywiście, o dalszym brylowaniu już nie było mowy, poprzednia tęczowa atmosfera prysła jak mydlana banka. Zapłacił rachunek i poszli na spacer do parku, a wieczorem wrócili do domu. W pociągu znowu mu się robiło słabo, więc usiadł w korytarzu na podłodze i podkuliwszy kolana pod brodę, pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach, postanowiwszy w ten sposób przeczekać powrotną drogę.
Po tym kolejnym osłabieniu nabawił się kojarzonego z pociągami strachu przed zasłabnięciem i kiedy miał po przepitku jechać pociągiem, to zapobiegawczo zażywał przed jazdą krople z kofeiną. Nie wiedział, że dopingująca kofeina dobija jego umęczone serce jak ciosy bata upadającego ze zmęczenia konia. Kiedy to w końcu zrozumiał, zaczął na kacu unikać nie tylko papierosów, ale również kofeiny i wszystkich innych pobudzających, dopingujących środków. Wódka kazała sobie coraz drożej płacić za swoje wyuzdane towarzystwo, oplątywała go mackami jak ośmiornica ofiarę, bezlitośnie wysysając z niego siły witalne, energię.


Kwiaty Królowej Śniegu

Zimą, wyjeżdżające za pracą młode małżeństwo zorganizowało w przydomowym sadzie pożegnalne ognisko i pewnej mroźnej soboty zapłonęły na śniegu ustawione w kozioł żagwie. Żar bijący od płomieni wytworzył wokół ogniska tropikalny mikroklimat i biesiadnicy porozpinali kurtki, i stojąc bokiem do ognia, piekli nad nim na kijach kiełbasę.
Późnym wieczorem towarzystwo przeniosło się do pokoju i obsiadło kręgiem stojący na stole garnek, z którego rozchodził się korzenny zapach grzanego wina z cukrem. I popłynęły przy winie opowiadane przez biesiadników anegdoty, i w pokoju co chwila rozlegały się tak zaraźliwe salwy śmiechu, że nawet przysłuchująca się za oknem zima zrywała boki ze śmiechu. Zakradła się cichaczem do ogrodu Królowej Śniegu, narwała diamentowych kwiatów i rzuciła je biesiadnikom o poranku w podzięce na szyby. I roziskrzyły się szyby diamentami lodu w promieniach wschodzącego słońca... Nocą skutą przez mrozy, kwiat na oknie drzemie, nagle rozbłysło słońce, padły nań promienie. Kiedy go ogarnęła pieszczota gorąca, uniósł płatki do góry, modlił się do słońca:
- Niebieski Panie Ojcze, co szyjesz promienie, niechaj nadejdzie wiosna, niech ożywi ziemię. Niech się ludzie miłują, niechaj kwitną drzewa, niechaj słowik swe pieśni o miłości śpiewa. I niech przestaną padać z chmur trujące deszcze, rankiem Cię przy pacierzu, o to proszę jeszcze. Jeszcze, jeszcze, jeszcze...
Szept stawał się coraz cichszy, coraz bardziej cichuteńki i w końcu zamarł zupełnie, i po szybach pociekły łzy nieutulonego żalu więdnącego w promieniach słońca kwiatu.
Może tak było, bo życie jest snem na jawie, może tak było, a może jeszcze ciekawiej. A może to mróz ze szronem bawili się w roziskrzone, zimową porą na dworze? Może tak było. Może.
Pod koniec stycznia kolega z pracy zaprosił go na swoje wesele, na którym się bawił do białego rana i o niedzielnym poranku wracał do domu mrużąc oczy olśnione rozbłyskami igrającego w śniegu słońca. I taki był szczęśliwy, tak go cieszyło życie, że wracał okrężną drogą, żeby się dłużej cieszyć tą przepełnioną szczęściem śliczną poranną chwilą. Zasnął dopiero koło dziesiątej, ale nie pospał za długo, bo trzy godziny później przyszli znajomi z wesela i zabrali go na poprawiny, i dopiero teraz zaczęło być naprawdę wesoło. Za oknami na całego balowała zima, a oni siedzieli w ciepłej izbie i śpiewali o Krakowiance w sukience powyżej kolan i o dziewczynie w koniczynie, która ciągle chciała, żeby ją przelecieć.
Bawiono się do białego rana i prosto z poprawin poszedł w poniedziałek do pracy po dwóch nieprzespanych nocach. W poniedziałkowy poranek snuł się półprzytomny po hali, a rytmicznie hałasujące maszyny wystukiwały mu śpiewane na weselu piosenki. Melodie zacichały, kiedy zasypiał na stojąco i wtedy potrząsał głową, żeby się na powrót odnaleźć w czasie i przestrzeni, ale po chwili znowu odpływał.
- Nie wytrzymam, nie dam rady - pomyślał i wziął sobie dzień urlopu.
Poszedł do domu i położył się do łóżka, ale nie potrafił zasnąć, ciągle mu dźwięczały w przemęczonej głowie weselne piosenki.
Przedrzemał, przemęczył w ten sposób kilka godzin na granicy snu i jawy, a wieczorem poszedł na długi spacer i dopiero na nim przewietrzył zaczadziały umysł i zasnął po spacerze długim dającym wypoczynek zdrowym snem, który mu pozwolił zregenerować nadwątlone siły.


Nowa praca

W lutym zmienił pracę, został kierownikiem robót elektrycznych w przedsiębiorstwie budowlanym, które miało swoją siedzibę w sąsiednim mieście. To był całkiem inny rodzaj pracy aniżeli dotychczas, obecnie posiadał szeroką autonomię w podejmowaniu decyzji, a do tego dysponował ludźmi i majątkiem, co stwarzało szerokie możliwości dla jego twórczej inwencji. Dano mu samochód z kierowcą i przez pierwszy miesiąc jeździł, i zaznajamiał się z budowami przedsiębiorstwa, które były porozrzucane w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Coraz śmielej rozwijając skrzydła, szybko zdobył uznanie dyrekcji i ani się obejrzał, jak zaczął prowadzić roboty jeszcze dalej od biura, w nadgranicznych uzdrowiskach.
Pewnego majowego poranka siedział z kolegą budowlańcem w gabinecie u dyrektora domu wczasowego i spoglądał przez okno na szkolne boisko, na którym kilkunastu chłopców grało w piłkę nożną. Przypomniały mu się szkolne czasy i nawet miał ochotę zagrać, ale przecież nie wypadało i dopiero po drugiej butelce koniaku nabrali z kolegą i dyrektorem animuszu i zszedłszy na boisko, zagrali we trójkę przeciwko reszcie chłopców. Z początku dostawali od chłopców baty, ale w końcu wysoki jak wieża dyrektor zaczął łapać piłkę pod pachę i szarżował z nią w stronę bramki przeciwnika, do której ją wrzucał na koniec jednym potężnym kopnięciem. Po osiągnięciu remisu, uznali wynik za satysfakcjonujący i wrócili do gabinetu na dalszą popijawę.
- Chlup, w ten głupi dziób - przepijali do siebie. - Żeby się spełniło, to co się nam wymyśliło.
Tak, w nowej pracy otworzyły się przed nim nowe szerokie horyzonty i nawet go pytano w biurze po meczu, czy się nie wybiera na olimpiadę do Monachium.
Po skończeniu remontu domu wczasowego okazało się, że posiada duże oszczędności materiałowe, bo częściowo wykorzystał materiały z odzysku.
- No i co ja mam z tymi przewodami zrobić? - zastanawiał się przy starszym koledze. - Zgodnie z normami powinienem zużyć o dwa kilometry więcej.
- Jak to co masz zrobić? - zdziwił się kolega. - Zakopać albo sprzedać, a pieniądze na wódkę.
Nie miał ochoty na oszustwo, więc wytłumaczył nadwyżkę zgodnie z prawdą, wykorzystaniem materiałów z odzysku.
Starsi koledzy z początku kręcili nosami na takie załatwienie sprawy, ale w końcu został zaakceptowany, kiedy się zorientowali, że nie wtyka nosa w cudze sprawy. Samo pasowanie na swojaka odbyło się w ten sposób, że najpierw oni mu postawili wódkę, a później on im postawił, a potem, to już nie wiadomo było kto komu stawiał i nie za bardzo pamiętali jak wyszli z knajpy.
Dysponując czasem i pieniędzmi zaczął pić coraz częściej i coraz więcej, bo w owych czasach w pracy pili wszyscy od kierownika do robotnika. Imponowało mu picie z dyrektorami, a jego pracownikom z kolei imponowało, że piją z kierownikiem i staczali się wszyscy razem coraz niżej, bo kto zagląda do kieliszka, ten zobaczy Bazyliszka.
Umiejscowioną między ustami, a brzegiem pucharu chorobę alkoholową wywołują trzy czynniki: wrodzona podatność, związany z nadwrażliwością dyskomfort psychiczny i środowisko stwarzające okazję do picia. Jeżeli zbiegną się jednocześnie dwa z tych czynników, obojętnie które, to człowiek wpada w chorobę alkoholową i nie może wyzdrowieć, jeżeli nie wyeliminuje co najmniej dwóch z trzech czynników. Jeżeli chodzi o niego, to od urodzenia posiadał dwa czynniki, genetyczną podatność i nadwrażliwą naturę, ale pomimo tego, jakoś się do tej pory trzymał, dopóki w nowej pracy nie doszedł trzeci czynnik, pijackie środowisko. Od tego momentu zaczął się coraz szybciej staczać do przedsionka piekła.


Przez góry i doliny

Z początku osiągane sukcesy przeważały nad porażkami i latem wysłano go na kurs, po którym miał otrzymać uprawnienia budowlane i zostać inspektorem nadzoru.
- Niech się pan zaraz na samym początku kursu zaprzyjaźni z kimś kto ma samochód - doradziła mu koleżanka z biura.
Zapamiętał jej słowa i zaraz po przyjeździe do ośrodka wypoczynkowego zaczął się rozglądać za odpowiednią osobą.
Nie miał problemu z wyborem kandydata na przyjaciela, bo tylko jeden z uczestników przyjechał samochodem i od razu pierwszego dnia kursu zawarł z nim przy obiedzie znajomość. Później dołączyło do nich jeszcze trzech innych i zaczęli w piątkę robić popołudniami wypady w góry. Dojeżdżali do wybranego wcześniej miejsca, w którym zostawiali samochód i wędrowali przez góry i doliny, brzegami potoków, które brały swój początek w tryskających z głębin ziemi krystalicznych zdrojach.
Nie zabiegając o to zbytnio, został uznany za przywódcę grupy i tak zaplanował wycieczki, że w ciągu kursu zwiedzili trzy zamki, obeszli trzy jeziora i wyszli na trzy górskie szczyty. Poznali też trzy góralskie dziewczyny, które niedawno zdały maturę i z którymi spotykali się wieczorami w pachnącej sosnowym drzewem izbie na poddaszu góralskiego domu. Willa należała do rodziców jednej z dziewczyn, na parterze znajdowała się restauracja, z której na poddasze dochodziła góralska muzyka, tańczyli po ciemku przy otwartych oknach. Księżyc zalewał izbę hipnotycznym światłem, a z pobliskiego zbocza wciskały się do izby gałęzie świerków... I słychać śpiew, i poszum drzew, góralska gra muzyka i płynie zew, i burzy krew harnasia Janosika.
Palił papierosa za papierosem i pociągając wino ze szklanki, iskrzył jak spadająca gwiazda. Nie potrafił, jak większość ludzi skutecznie wyhamowywać rozhuśtanych emocji. Za dużo pił, za dużo palił i za dużo tańczył, i na drugi dzień robiło mu się na wykładach słabo. Wstawał po cichu z fotela i szedł do pokoju, gdzie zażywał krople nasercowe, ale niewiele pomagały, więc się kładł na chwilę do łóżka, starając się otwartymi ustami złapać trochę więcej powietrza.
Jak okropnie jest tak umierać w strachu kilkadziesiąt razy na minutę, kiedy się umiera przez kilkadziesiąt minut. A tak właśnie umierał, a później powoli wracał do życia. Obiecywał sobie, że następnym razem zachowa umiar, ale wieczorem znowu pił i palił bez opamiętania, i znowu rozpoczynał swój straceńczy bieg ku śmierci. Nie pojmował dlaczego nie może nad tym zapanować. Nie wiedział, że w zapisie nutowym jego ciała jest ukryta fałszywa nuta charakteryzująca się niedoborem enzymu wyhamowującego nadmiernie rozhuśtane emocje. Czas pokaże, czy uda mu się tę rozstrojoną nutę wyciszyć, zanim jego melodia rozsypie się jak klawisze zepsutego fortepianu.
Dwa dni przed końcem kursu odwiedziła ośrodek zagraniczna delegacja i wieczorem po wspólnym ognisku usiadł z niemieckimi gośćmi do pokera. Ustalili, że będą grali przez dwie godziny polskimi złotymi i niemieckimi markami.
- No, chyba, że ktoś wcześniej przegra wszystkie pieniądze - zastrzegli goście, na co zgodnie skinął głową.
Z mieszanymi uczuciami zasiadał do tego pokera i niepewnie licytował, bo przytłaczała go ta cała zagranica i chyba dlatego przegrywał.
W puli znajdowało się coraz więcej gotówki, bo jego partnerzy coraz bardziej podbijali stawkę i w końcu zabrakło mu pieniędzy na dopłaty. Zamierzał wstać od stolika, ale czwórka jego kolegów zrobiła składkę i zaproponowała, żeby zagrał w ich imieniu, ale bardzo szybko znowu został bez pieniędzy i zaczął się zbierać, jak to się mówi, żeby pocałować stolik. Spoglądał z żalem na leżącą w banku stertę banknotów, do której nie miał czym dopłacić i nagle poczuł, że obok niego przebiega szczęście i błyskawicznie wyciągnął po niego ręce.
- Nie puszczę - wyszeptał, schwyciwszy łysego Kairos za kozią bródkę, a pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem, bo nie wiedzieli do kogo mówi.
- Ale pamiętaj, tylko ten jeden raz, nie więcej - zamruczał Kajros, bóstwo szczęśliwego trafu, a zarazem zaprzepaszczonej szansy.
Skinął w milczeniu głową i ściągnąwszy z palca złoty sygnet, dołożył do puli.
- Kann er sein? Czy może być sygnet? - zapytał graczy, a kiedy wyrazili zgodę, to wycenili wszyscy razem złoto na siedem tysięcy złotych.
Po raz pierwszy i chyba ostatni w życiu dostał wtedy do ręki małego pokera, pięć kart w jednym kolorze, począwszy od kierowej dziewiątki do króla.
Siedział z pokerowo kamienną twarzą, nie mogąc uwierzyć własnym oczom i jednocześnie obmyślając opartą na mowie ciała strategię. Najpierw na jego twarzy zaczęła się malować rozpacz, że niby dostał słabą kartę, a później straceńcza brawura pozwalająca się domyślać, że zablefuje i zagra o wszystko.
- Żeby tylko połknęli haczyk - pomyślał, poczciwie pociągając nosem i jednocześnie podwyższając pulę o tysiąc złotych.
- Wie viel? - zapytali ile mu wymienić kart, ale pokręcił przecząco głową.
- Gesund - dał do zrozumienia, że dostał dobrą kartę.
- Bluff - mruknął któryś z graczy, a on się wtedy do nich tak radośnie uśmiechnął, że pogłupieli do reszty.
Dostali mocną kartę i dopłacili po tysiąc złotych, i wówczas podbił maksymalnie o kolejne cztery tysiące.
- Er hat einen Poker, dostał pokera - mruknął któryś z graczy.
- Bluff - mruknął ten sam co przedtem.
I wtedy znowu się do nich radośnie uśmiechnął.
Nie mogli rozszyfrować, co go tak cieszy, a jemu się akurat przypomniało, jak podczas wojny niemieccy oficerowie ostrzegali wyjeżdżających do Polski kolegów, żeby się mieć na baczności przed Polakami. Bo jak gołego Polaka zamknąć pod szklanym kloszem, to po dwóch tygodniach będzie chodził ubrany, umeblowany i będzie pędził bimber. Po chwili wahania dopłacili wszyscy troje niemieckimi markami, a następnie każdy z graczy wyłożył swoje karty. Wygrał wtedy tak dużo pieniędzy, że następnego dnia zaprosił kolegów i pozostałych graczy na pożegnalny dancing, a kolejnego dnia umierał w autobusie podczas drogi powrotnej do domu. Siedział z przymkniętymi oczami, zasłuchany w swoje zamierające serce, zaciskając zęby, żeby nie krzyczeć z przerażenia na widok skradającej się śmierci. Kiedy wysiadł w rodzinnym mieście, to już się poczuł na tyle dobrze, że się nawet uśmiechnął do napotkanych kolegów.
Po kilku dniach pojechał do Krakowa na egzamin, po zdaniu którego wybrał się na spacer po mieście. Kiedy przechodził koło klasztoru Braci Kapucynów, to przypomniał sobie, jak kilkanaście miesięcy temu po wyjściu z wojska chciał się stąd wspinać na szklaną górę. Wspomniał z wdzięcznym szacunkiem siwego zakonnika przy furcie, a później przepełniony radością istnienia powędrował ku majaczącym na horyzoncie życia kolejnym szczytom szklanych gór.
Dwa tygodnie później w jednym z tarnowskich ogrodów odbyło się jego wesele, ale niestety, to nie był ogród na szklanej górze, a jego wybranka nie była czekającą na niego wyśnioną królewną.


- Na szklaną górę nie ma dróg na skróty, wabią na przełaj zwodne uroczyska, kielich goryczy i kromka pokuty, muszą ci starczyć w drodze do schroniska. Iskraś boskości wcielona w człowieka, idziesz do domu, Dom na ciebie czeka.
- Chociaż go jeszcze mgielny obłok kryje, pójdę, gdzie rajskie pienią się krynice, zaczerpnę w źródle, z dłoni się napiję i Żywej Wody poznam tajemnice. Jeżeli poznam, u końca podróży, chciałbym też poznać swych Aniołów Stróży.


Spis treści


Rozdział pierwszy

Jak sobie otworzy
Trzy duchy
Gorzkie łazanki
Majówki i różaniec
Studnia
Bierzmowanie
Pięćdziesiąty szósty
Powrót taty
Starszy kolega
Trzy w jednym
Samotność
Wózek
Leszczynowy gaj
Chłopiec dostaje imię
Olek
Babia Góra


Rozdział drugi

Zielone lata
Czacha
Wychowawczyni
Zielony prochowiec
Daszek
Juwenalia
Humanista
Alchedyd
Święty pierścień
Pierwszy bunt
Wakacyjne przygody
Dwie poprawki
Upadek
Dobre wspomnienia
Jaskółka


Rozdział trzeci

Azoty
Dotyk śmierci
Dziewczyna z liliami
Wędrówka z Julią
Rozstanie z Julią
Historia jednej znajomości
Pojedynek
O Jodełko...
Gdy odlatują bociany
Małpia wyspa
Zaczadzony
Buty lokatora


Rozdział czwarty

Zabawy przy księżycu
Dorota
Łucja
Borsuk
Parasole
Ewa
Nie obiecuj
Jak niebieskie ptaki
Sześćdziesiąty ósmy
Solenizant
Dwie lampki wina
Próba sił
Beata z Albatrosa


Rozdział piąty

Co oni ci zrobili?
Hotel robotniczy
Kolejne miesiące
Znowu biały domek
Cztery kury z kogutem
Okazja
Tama
Czekolada dla dziewczyny
Słone pieniądze
Dobry uczynek
Czerwona książeczka
Wypoczynek
Wysoka góra
Trzy Krzyże
Alicja
Agrafka
Nie wiadomo dlaczego...


Rozdział szósty

Biały koń
Rekrut
Pisarz
Przestrzelone serce
Jowita
Trzecia wojna światowa
Zadanie specjalne
Dziewczyna w złotej jak narcyzy sukni
To dzwoniła tylko cisza...
Sarna
Śpiąca wyspa
Reklamacja
Ostatni talent


Rozdział siódmy

Wytrzymaj moje serce
Kofeina
Kwiaty Królowej Śniegu
Nowa praca
Przez góry i doliny

Podpis: 

Andrzej Jarosz 1997
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

AUTOR WYŁĄCZYŁ OCENIANIE

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Bliskie spotkania Targ - Dzień I - Rozdział IV Targ - Dzień I - Rozdział III
Chodźmy... Dużo później Zielonka siedział wraz z Zimą w Ściętej. Była to trzecia z murowanych karczm znajdujących się na terenie Targu. Najmniejsza i zdecydowanie najmniej wystawna, jednak wciąż gwarantowała swojej właścicielce przyzwoite zyski zwłaszcza w tym Gdy wrócili pod Sanctum zgromadzony tłum blokował już niemal całą aleję. Zielonka rozglądał się ciekawie i chłonął wzrokiem wszystko co działo się wokół. A było co podziwiać, choć najwięcej zgromadzonych odzianych było raczej skromnie, w proste maski
Sponsorowane: 25Sponsorowane: 22Sponsorowane: 21

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2025 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.