https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
15

Sen o Ważnym Dniu

Autor płaci:
100

  Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

W październiku nagrodą jest książka
LATA
Annie Ernaux
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Moc słów

- Wojna przyszła do nas niepostrzeżenie - budzisz się pewnego ranka i już jest. - Gdzie jest, mamo? - zapytała matkę moja sześcioletnia siostra, przecierając zaspane oczy. - Wszędzie, moje dziecko, wszędzie... - odpowiedziała

Bliskie spotkania

Chodźmy...

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Krzyż

Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.

Brak

Wiersz filozoficzny

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Liście lecą z drzew

Krótki wiersz

Zapach deszczu.

Takie moje wspomnienia.

Nowa Atlantyda

Jedna z przyszłości futurystycznych zawartych w e-booku "Futurystyka" (Przyszłość kiepska)

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
1880
użytkowników.

Gości:
1877
Zalogowanych:
3
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 75994

75994

Szklana góra

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
13-11-22

Typ
P
-powieść
Kategoria
Akcja/Przygoda/Psychologia
Rozmiar
382 kb
Czytane
14644
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
20-10-18

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: Voyager Podpis: Andrzej Jarosz
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Na szklaną górę nie ma dróg na skróty, wabią na przełaj zwodne uroczyska, kielich goryczy i kromka pokuty muszą wystarczyć w drodze do schroniska...

Opublikowany w:

Wydanie książkowe

Szklana góra

Pośrodku nocy panowała cisza, ale w tej ciszy nie było spokoju, coś go nagle obudziło.
Mamusiu, jakiś pan po mnie idzie!
Dwuletni chłopczyk zerwał się z łóżeczka i pobiegł z krzykiem do śpiącej w drugim pokoju mamy.
Gdzie ten pan?! – mama już była na nogach i biegła w jego stronę.
Tam, ale już zniknął – chłopczyk pokazywał rączką w kąt pokoju.
No, to chodź do mnie – przytuliła dziecko i zabrała do siebie. Podobne sceny powtarzały się od jakiegoś czasu.
Wiedziała od dziecka, że szary pan jest wysoki, w kapeluszu i utyka na nogę. Zjawiał się w kącie pokoju, kuśtykając powoli w stronę łóżeczka, a przestraszony chłopczyk zamykał oczy. Nie wiedział, co by się mogło stać, gdyby nie zamknął, ale przypuszczał, że coś okropnego. Mama zapewniała go wielokrotnie, że nie ma żadnego pana, ale chłopczyk opowiadał o nim z taką pewnością, że w końcu już sama nie wiedziała, co o tym sądzić.
Tym razem postanowiła zareagować bardziej stanowczo i nie kazała dziecku zamykać oczu na widok szarego pana. W objęciach matki chłopczyk patrzył, jak szary pan zbliża się do łóżeczka i wyciąga po niego ręce, ale nie potrafi go zabrać i rozpływa się w ciemności.
No i gdzie ten pan? – zapytała mama.
Zniknął – powiedział chłopczyk z ulgą.
Zniknął i już się nie pojawi – powiedziała mama stanowczym głosem.
Zasnęła, a przytulony do niej chłopczyk jeszcze później długo leżał w ciemnościach, wsłuchując się w jej ciężki, zmęczony oddech.
Rano musiała wstać wcześnie do pracy, bo sama utrzymywała sześcioro dzieci, gdyż męża komuniści zamknęli w stalinowskim więzieniu. Ale o tym chłopiec jeszcze wtedy nie wiedział. Leżał i obserwował goniące po ścianach światełka, nie wiedząc, że to poblask przejeżdżających pobliską szosą samochodów.
Jak sobie otworzy...
Wiosną, matka pojechała z chłopcem do wielkiego miasta i najpierw stanęli przed bramą więzienia, a później powędrowali przez ponury dziedziniec, a przed nimi i za nimi otwierały i zamykały się metalowe wrota.
Posiedź na ławce – powiedziała mama do chłopca i weszła do gabinetu naczelnika.
Po chwili wyszła, a w drzwiach stanął naczelnik i powiedział, popatrzywszy na chłopca.
Chodźcie…
Zeszli do podziemi i stanęli przed celą, u góry w drzwiach znajdowało się malutkie okienko, w którym co jakiś czas pojawiała się głowa podskakującego mężczyzny.
Jeszcze ojca nie widział i nie wiadomo, czy zobaczy.
Powiedziała mama, pokazując na chłopca.
Jak sobie otworzy, to wejdzie – zadecydował naczelnik.
Włożył rękę do kieszeni i podał chłopcu duży, ciężki klucz.
Chłopiec nie rozumiał po co ma otwierać, ale widząc zachęcający uśmiech mamy, włożył klucz do zamka i spróbował przekręcić, ale nie dał rady i spojrzał bezradnie na mamę.
Weź obiema rączkami.
Objął klucz drugą ręką i najpierw go z wysiłkiem przekręcił, a później odciągnął ciężkie, metalowe wrota i spojrzał na stojącego po drugiej stronie pana.
To jest twój tata – powiedziała mama.
Podała mu owiniętego w papier, upieczonego kurczaka, którego tata prawie wyrwał mu z ręki.
Jesteś głodny? – zapytał ze zdziwieniem, siedząc obok ojca na drewnianej pryczy i patrząc jak łapczywie zajada apetycznie pachnące mięso.
Nie wiedział, że ojca karmiono solonymi śledziami, po których miał takie pragnienie, że sikał po ścianach, zlizując ściekający mocz.
Po wyjściu z więzienia, chłopiec jechał z mamą tramwajem, a później weszli schodami do mieszkania na pierwszym piętrze kamienicy. Na podłodze salonu leżał puszysty dywan, a na ścianach wisiały obrazy, ale to nie one najbardziej zajęły jego uwagę, tylko stojąca na biurku lampa z matowym kloszem, dająca łagodne, zielone światło.
Jaka śliczna – wyszeptał zachwycony chłopiec.
Spojrzał na stojącego przy biurku siwego pana w złotych okularach, któremu mama wręczyła gruby zwitek pieniędzy.
Jak podpisze lojalkę, to wyjdzie – powiedział, chowając pieniądze do szuflady biurka.
Ojciec nie podpisał lojalki i nie wyszedł, ale karę śmierci zamieniono mu na dożywocie.
Siedział w więzieniu przez wiele lat, a dzieci były wychowywane przez służącą, bo mama musiała pracować, żeby w ciężkich, stalinowskich czasach zarobić na życie.
Trzy duchy
Pierwsza służąca, jaką zapamiętał miała na imię Adela. Wysoka i koścista, krzyczała, zawodziła podczas rozmowy jak syrena alarmowa, przez co dzieci uciekały od niej przy każdej nadarzającej się okazji.
Chłopczyk chował się do spiżarki, skąd uciekał później do sąsiadki, ale po pewnym czasie jego droga ucieczki została zdradzona Adeli przez szpiegującą go młodszą siostrę i pozostało mu już tylko wpatrywanie się w wiszący na ścianie zegar. Potrafił siedzieć przed nim godzinami, czekając na mamę i obmyślając plany ucieczki, a kiedy już coś konkretnego wymyślił, to przystępował do realizacji.
Pewnego razu zamknął się w spiżarce, a stamtąd uciekł przez okienko do sąsiadki. Kiedy mama wróciła wieczorem, to najpierw skrzyczała Adelę, że dziecko siedzi głodne w spiżarce, a później drzwi zostały wyważone i... mama poszła po chłopca do sąsiadki. Od tego czasu spiżarkę zamykano na klucz, który był chowany w niewiadomym dla niego miejscu i chcąc nie chcąc, musiał się z tym w końcu pogodzić. Wprawdzie raz nadmienił Adeli, że mama kazała z powrotem włożyć klucz do zamka, ale Adela tak się na niego wtedy rozdarła, że zarzucił wszelkie związane ze spiżarką plany.
Wyjeżdżając po towar, mama zabierała czasem ze sobą Adelę i podróżowały nocą pociągiem ciągniętym przez astmatyczną, wąskotorową lokomotywkę. Prymitywne, drewniane wagony były zatłoczone do granic możliwości, bo ludzie z okolicznych wiosek dojeżdżali pociągiem do miasta, żeby rano sprzedać na targu przywiezione w koszykach kury, masło, sery i jajka. Podczas jednej z takich nocnych podróży, mamie udało się znaleźć siedzące miejsce i po zaśnięciu zaczęła wołać Kazimierza.
Kazimierzu! – rozległo się nad ranem w wagonie.
Wiejskie kobiety spojrzały pytająco na stojącą obok mamy Adelę.
Ona ma dwa duchy – wyjaśniła Adela, pokazując na śpiącą.
Juliaaanie! – rozległo się po chwili.
W wagonie dawało się wyczuć wzrastające napięcie.
Mówiliście, że ma dwa duchy, a już wołała Kazimierza i Juliana – zauważyła siedząca obok mamy kobieta.
No, właśnie Julian, to ten drugi, a razem ze swoim, to ona trzy duchy i ja je wszystkie pilnuję.
A po co je pilnujecie?
No, żeby się nie porozłaziły po wagonie.
A po co ona je woła?
No, bo się rozłażą.
W tym momencie, kobieta zerwała się z ławki i zabrawszy stojący na podłodze koszyk jajek, ustąpiła Adeli miejsca.
– Proszę, niech pani sobie przy niej usiądzie i niech jej pani pilnuje
I tym sposobem dla stojącej dotąd Adeli znalazło się siedzące miejsce, żeby mogła lepiej pilnować duchów.
Gorzkie łazanki
Mieszkająca w drugiej połowie domu sąsiadka miała trzy córeczki i w porze obiadowej z jej mieszkania dochodziły na podwórko smakowite zapachy. Po powrocie męża z pracy cała rodzina siadała do obiadu, a chłopczyk siadywał wówczas w kącie na niskim stołeczku, bo nikt go nie zapraszał do stołu. Trochę mu było smutno, że u niego w domu nie ma takich wspólnych, rodzinnych obiadów, ale tylko trochę mu było smutno, niewiele i tylko raz nie wytrzymał, kiedy jedli jego ulubione łazanki z kapustą.
Nie wiedząc, co by tu zrobić, żeby go poczęstowali, pomyślał, że może nie wiedzą, że lubi łazanki i postanowił im o tym powiedzieć, uczepiwszy się tej myśli jak zwiastującego nadzieję promyka słońca.
Ja bardzo lubię łazanki – dobiegło do jedzących ze stojącego w kącie stołeczka.
Poczekał chwilę, a kiedy nie usłyszał odpowiedzi, to powtórzył to samo znowu, ale przy stole dalej trwała obojętna rozmowa.
Może nie usłyszeli – pomyślał i postanowił, że powie po raz trzeci, a jeżeli i tym razem nikt nie usłyszy, to już się nie będzie odzywał.
Na szczęście tym razem usłyszeli i pani Tabaszowa powiedziała półgłosem do męża.
Muszę mu trochę dać na talerzyk, bo inaczej nie da nam spokoju.
Nabrała łazanek na mały, deserowy talerzyk i podała chłopcu.
Zajadał ze smakiem, chociaż czuł, że to gorzkie, bo zbyt długo wypraszane łazanki i chyba dlatego ogarnęły go później wyrzuty sumienia, że objada sąsiadkę i postanowił o swoim grzechu opowiedzieć księdzu. Podszedł do niego, kiedy rozmawiał z sąsiadką i zaczął mu opowiadać o łazankach, dziwiąc się, dlaczego sąsiadka coraz mocniej czerwienieje na twarzy. Ksiądz pomilczał przez chwilę, a później uspokoił chłopca, że nie ma grzechu i że dobrze zrobił, że poprosił.
Święty Brat Albert nauczał, że kto o nic nie prosi, ten nic nie otrzymuje – powiedział do chłopca i pogłaskał go po głowie.
Tak był tą pieszczotą uradowany, że później już nie zazdrościł, kiedy sąsiad po przyjściu z pracy wziął córeczki na kolana.
Minęła zima, nadeszło lato i coraz wyżej zieleniły się zboża, przez które prowadziły wydeptane przez dzieci ścieżki do leżącego w dolinie jeziorka. Staw zarastały kwitnące lilie, a na brzegach płynącego przez dolinę strumyka rosły w trawie stokrotki i kaczeńce. Na obrzeżach doliny rozpuszczały swoje długie zielone włosy, rozszumiałe wierzby. Z dziećmi sąsiadów urządzili sobie na jednej z nich kryjówkę. Wchodziło się do niej po uwiązanym do konara sznurze, po wciągnięciu którego twierdza stawała się nie do zdobycia.
Najpiękniej dolina wyglądała wiosną, kiedy na łące rozbłyskiwało tysiące złoto rozkwitłych mleczy. W zakolu cichutko szemrzącego strumyka znajdowało się jedno takie urocze miejsce, w którym rosły fiołki, nad którymi dzieci nachylały się z nabożną miłością. Malutkie, ciemnoniebieskie, aksamitne kwiatki pachniały tak upajająco słodko, że wydawały się dzieciom prawie święte. Chłopiec przychodził tutaj czasami samotnie i pochylając się nad fioletową poezją, wyczuwał emanującą ku niemu miłość.
Niestety, unoszące się pod wieczór nad łąką komary nie żywiły do niego przyjaznych uczuć i pewnego razu tak go pocięły, że nie mógł ustać na spuchniętych nogach i mama nacierała mu je spirytusem. Nie za bardzo lubił też dzieci stary właściciel doliny, który gonił za nimi z kijem, krzycząc, że mu depczą trawę i wtedy dzieci przenosiły się na księdzową łąkę.
Majówki i różaniec
Należącą do kościoła łąkę zarastały sięgające dzieciom do ramion trawy. Tajemnicza gęstwina iskrzyła latem klejnotami polnych kwiatów i błyskawicami motyli jak kraina tysiąca i jednej nocy. Dzieci, jak to dzieci, plebańską łąkę nazywały, księdzową i biegając po niej, wyciągały w zachwyceniu ręce, usiłując złapać rozbłyskujące pośród zieleni motyle, wyglądające jak szafirowe kokardy wpięte we włosy wiatru.
Pod wieczór łąka płonęła w zachodzącym słońcu, a w dole pośrodku doliny migotało przybrane liliami jeziorko. Górą, na obrzeżach łąki zaczynały się złote łany zboża, obramowane modrymi bławatkami i czerwonymi makami, a kiedy wieczorem noc nadciągała w gwiaździstym płaszczu, to nad brzegiem strumienia klękały do wieczornego pacierza złote kaczeńce.
– Nie klękajcie tak blisko przy samym brzegu, bo zamoczycie sobie kolana – szeptał zaniepokojony chłopiec, wsłuchany w szmer cicho pluskającego strumienia.
Od domu chłopca wiodła na łąkę piaskowa droga, której piasek pod wieczór był tak nagrzany, że aż parzył w stopy.
Jeszcze dalej za łąką znajdował się nazywany kierkowem, żydowski cmentarz, ale o nim, to chłopiec tylko słyszał z różnych opowieści jak o jakimś dalekim i tajemniczym, zamorskim kraju. Wyprawa na kierków była częstym tematem dziecięcych rozmów, ale ciągle jeszcze brakowało im odwagi, żeby się wypuszczać na tak dalekie podróże.
Bywało, że kiedy po takim spędzonym na dworze, ślicznym dniu wracał pod wieczór do domu, to już z daleka słyszał śpiewającą religijne pieśni mamę. Lubiła je śpiewać przy pracy i chociaż ich specjalnie nie słuchał, to tak jakoś same wpadały mu w ucho i później śpiewał je w kościele, nie wiedząc w jaki sposób się ich nauczył. W ten sposób, być może nawet nieświadomie, mama przekazała dziecku piękną spuściznę.
Późnym popołudniem, strażacy grali na fanfarach z kościelnej wieży, Ave Maria, a zgromadzeni na majowym nabożeństwie ludzie, podchwytywali melodię i ubierali w słowa. Sąsiadka zabierała swoje dzieci do kościoła na majówkę i chodzący wraz z nimi chłopiec, z zazdrością patrzył na trzymane przez dziewczynki lilijki. Nie pozwalały mu ich dotykać, tłumacząc, że tylko dziewczynki są czyste, więc pewnego razu umył sobie porządnie obie ręce i zabrał córeczce sąsiadki lilijkę, ale sąsiadka go dogoniła i mu ją odebrała.
Minęła wiosna, a po niej lato i wraz z dziewczynkami zaczął chodzić do kościoła na różaniec. Na bocznym ołtarzu wieszano w październiku na niebieskiej tablicy długi na kilka metrów różaniec z pięknymi, mosiężnymi paciorkami, wielkimi jak złote jabłka. Bardzo go ciekawiło, co znajduje się w okrągłych paciorkach i pewnego razu wydrapał się na ołtarz, i kiedy zaczął potrząsać różańcem, to coś zaczęło w środku podzwaniać. Zaczął więc postrząsać jeszcze mocniej, żeby się zorientować, co tak dźwięczy, ale wtedy nadszedł ksiądz i zsadził go na ziemię.
Opowiedział chłopcu o niewiernym Tomaszu, który musiał dotknąć, żeby uwierzyć, a chłopiec tak się tym przejął, że nocą usłyszał we śnie pukanie. I śniło mu się dalej, że otworzył drzwi do sieni i do pokoju wszedł Pan Jezus z dwunastoma apostołami i Pan Jezus wyciągnął do niego rękę, i powiedział, żeby dotknął Jego rany. I wtedy chłopiec potrząsnął przecząco głową, że nie będzie dotykał, bo już wierzy, a później rozmawiał z apostołami, ale po przebudzeniu nie pamiętał z tej rozmowy ani słowa. Może go przestrzegano, żeby się zastanowił, co powie do siostry przy studni? Może.
Studnia
Studnia była tak głęboka, że kiedy się nad nią klasnęło, to dopiero po chwili słychać było powracające echo. Kamień wrzucony do środka odzywał się dopiero po jakimś czasie spotęgowanym przez echo pluskiem, a daleko na samym dole lśniło malutkie lusterko wody. Studnia była naprawdę bardzo głęboka, ale za to jaka smaczna, orzeźwiająca była z niej zimna, źródlana woda, wprost nie do opisania. Posiadała jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny smak i nigdy jej nie brakowało.
Kiedy podczas upałów, w sąsiedztwie wysychały studnie, to do tej bijącej z głębi ziemi krynicy ustawiały się kolejki ludzi z wiadrami. Przychodzili i pytali grzecznie siedzącego na schodach chłopca, czy mogą sobie nabrać wody. Chłopiec kiwał przyzwalająco głową i patrzył, jak kręcą kołowrotem, odwijając z walca łańcuch i opuszczając wiaderko do studni. A potem kręcili w przeciwną stronę, nawijając łańcuch z powrotem i po jakimś czasie na krawędzi cembrowiny ukazywało się wypełnione źródlaną wodą wiaderko.
Studnię przykrywała zbita z desek pokrywa, której jedna połowa otwierała się na zawiasach i pewnego razu jego młodsza siostra wyszła na cembrowinę i usiadła na otwartej pokrywie. Spuściła nogi do studni i zapytała chłopca, czy ma skoczyć do środka.
Skocz – odpowiedział, wyczuwając intuicyjnie, że jeżeli ją zacznie prosić, żeby zeszła ze studni, to może skoczyć z przekory.
Skoczyć? – zapytała po chwili znowu.
Skocz.
Skoczyć?!
Skocz.
Oboje byli uparci i żadne nie chciało ustąpić.
Zapadła pełna napięcia cisza, podczas której życie kuszonej przez diabła siostry wisiało na włosku, ale na szczęście instynkt samozachowawczy w niej zwyciężył i zeszła ze studni. A może dziewczynkę uratowała Matka Boska, która posłała jego siostrze na ratunek Anioła? Możliwe, że tak było, bo w domu wisiał na ścianie obrazek, na którym Anioł Stróż czuwał nad idącymi po moście dziećmi, żeby nie wpadły do wody.
Chłopiec opowiedział o wszystkim mamie i zastanawiał się dlaczego dostał od niej lanie. To była jedna z pierwszych przykrości, jakie spotkały go za przyczyną siostry, miał przez nią w późniejszym życiu jeszcze wiele wycierpieć.
Bierzmowanie
Nadszedł w końcu taki dzień, że mama zaprowadziła chłopca do szkoły. Weszli do gabinetu dyrektora, w którym jakiś pierwszoklasista zdawał poprawkę z elementarza, z trudnością składając literki i zniecierpliwiony chłopiec przeczytał za niego całą stronę.
Chcesz iść od razu do drugiej klasy? – zapytał dyrektor.
Chłopiec zastanawiał się przez chwilę, a później powiedział, że nie chce i to był jeden z jego pierwszych życiowych wyborów, nie wiadomo, czy dobry, bo przypuszczalnie lepiej by mu było ze starszymi kolegami.
Klasa składała się z samych chłopców, siedzieli w ławkach i rysowali ołówkiem kwadraciki w kratkowanym zeszycie. Siedzący obok niego kolega rysował nieregularne kulfony i chłopiec dziwił się dlaczego nie rysuje prosto po granicy kratek. Ten kolega prawie codziennie spóźniał się do szkoły i jako usprawiedliwienie podawał, że mamusia myła podłogę.
To kto tak ciągle brudzi tę podłogę, że mamusia ją stale myje – zapytała go w końcu pani, po którymś tam myciu, a on się wtedy rozpłakał, bo to nieprawda, że chłopaki nie płaczą.
Mijał czas i nadeszła Pierwsza Komunia.
Uszyto chłopcu białe ubranko, a po skończonej Mszy Świętej poczęstowano ich kremówkami i herbatą na przyjęciu zorganizowanym w plebańskich ogrodach pod kwitnącymi drzewami.
Dwa tygodnie później mama posłała chłopca do bierzmowania, które odbywało się w pobliskiej wiosce. Wśród łanów złoto dojrzewającego zboża, powędrowali ze starszą siostrą zielonymi miedzami i weszli do kościoła, gdzie był najmłodszy i najmniejszy spośród przystępujących do bierzmowania chłopców. Trochę się obawiał, że jest jeszcze na bierzmowanie za młody, ale ksiądz uczący go w szkole religii spojrzał na niego z uśmiechem, a potem coś powiedział do biskupa, który podszedł do chłopca i zapytał.
Kto to jest Anioł?
To jest taki człowiek, co nie ma ciała – wymyślił na poczekaniu.
Duch – dopomógł mu biskup.
Tak, tak, duch – przytaknął skwapliwie i został pasowany na bożego rycerza.
Na bierzmowaniu wybrał sobie imię, Szymon, czyli ten, co pomaga dźwigać krzyż Chrystusowi, chociaż jeszcze wtedy nie kojarzył ze sobą roli Szymona. Nie wiedział, że będąc podatny na uzależnienia, wielokrotnie zawiedzie w przyszłości Chrystusa i nie wiedział, że On mu wybaczy, kiedy Go o to poprosi. Szczerze mówiąc, niewiele wtedy wiedział o swojej przyszłej, życiowej drodze, bo miał dopiero osiem latek i ciągle jeszcze był malutki.
Dowiadywał się powoli coraz więcej. Na przykład sąsiadka mu powiedziała, że jak odprawi pod rząd dziewięć pierwszych piątków, to odejdzie z tego świata w Łasce Uświęcającej. Zaczął więc chodzić do spowiedzi i do Komunii w każdy pierwszy piątek i kiedy już odprawił, to sąsiadka powiedziała, że są nieważne, bo się nie modlił o szczęśliwą śmierć.
To nie mogła mi pani powiedzieć tego od razu? – zapytał, ale sąsiadka udała, że nie słyszy.
Zaczął więc odprawiać od nowa i chociaż już po raz drugi wszystkich dziewięciu nie odprawił, to ma nadzieję, że te pierwsze są ważne, bo to na szczęście Pan Bóg o wszystkim decyduje, a nie sąsiadka.
Pięćdziesiąty szósty
Nastał rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty szósty i cały świat po raz kolejny zobaczył prawdziwe, odrażające oblicze komunizmu. Do walki z czerwonym okupantem zerwała się stolica Wielkopolski, tysiące Polaków wyszło na ulice podczas poznańskiego czerwca. Ludzie domagali się chleba i wolności, ale kolaborujący z Rosjanami polscy, czerwoni zdrajcy zamiast samochodów z chlebem, wysłali przeciwko manifestantom czołgi. Padły strzały i padli zabici, ale czerwoni oprawcy nie odczuwali wyrzutów sumienia, bo zamiast w Boga, wierzyli w opętanego przez szatana Lenina.
Na szczęście polski naród nie pozwolił się czerwonym otumanić i ludzie opowiedzieli się za Bogiem, bo jak napisał polski poeta, Adam Mickiewicz... Nasz naród jest jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi... Do głębi, gdzie płonie ogień polskiego patriotyzmu, wiary i ideałów, i gdzie słychać rycerskie opowieści znad kresowych stanic, a Matka Polka stoi na straży domowego ogniska.
Mijał czas i tegoż samego roku w październiku, do walki z komunizmem zerwali się węgierscy bratankowie. Rzucili się z napełnionymi benzyną butelkami na rosyjskie czołgi i na ulicach Budapesztu zapłonęły ognie, które oświetliły drogę do wolności niewolonym przez rosyjskiego okupanta Węgrom. I chociaż Rosjanie zdziesiątkowali wówczas węgierski naród, i po zdławieniu powstania, skazali na karę śmierci tysiące Węgrów, to ofiara męczenników nie poszła na marne, bo jak napisał Lord Byron.... Walka o wolność, gdy się raz zaczyna, z ojca krwią spada dziedzictwem na syna, sto razy wrogów zachwiana potęgą, skończy zwycięstwem.
Był wtedy małym dziewięcioletnim chłopcem, ale zapamiętał ustawiające się na ulicach polskich miast kolejki, w których Polacy oddawali krew dla rannych powstańców.
Organizowano zbiórki leków i materiałów pierwszej po torzeby, a ramię w ramię z węgierskimi bratankami walczyły w Budapeszcie dwie polskie studentki, Lidia i Hanna.
Powiało wolnością po środkowej Europie w owym pięćdziesiątym szóstym i chociaż nie udało się jeszcze wtedy zrzucić jarzma niewoli, to wystraszeni rewoltą komuniści popuścili czerwonego łańcucha i ludzie uzyskali więcej wolności.
– Nadszedł czas, żeby zrobić rewizję procesu – powiedział adwokat do mamy, mając na myśli jej siedzącego w więzieniu męża.
Miesiąc później na wznowionej rozprawie uznano, że wcześniej doszło do pomyłki i ojciec chłopca odzyskał wolność.
Powrót taty
Ubrany w krakowski stój chłopiec wracał z procesji Bożego Ciała i kiedy dochodził do domu, to zobaczył wychylającą się z okna, roześmianą mamę. Wszedł do pokoju i spojrzał zdziwiony na siedzących za zastawionym stołem ludzi. Pili wódkę i żartowali, a mama pokazała na ogolonego do gołej głowy mężczyznę i powiedziała, że to jest jego tata.
Nie spodobał mu się ten wysoki, nienaturalnie hałaśliwy pod wpływem wódki pan, który wdarł się nagle w jego dziecięce życie i zburzył istniejący porządek rzeczy. Odrastający zarost ojca drapał chłopca po twarzy, więc wyrwał mu się z objęć i uciekł do ogrodu.
Wrócił po dość długiej chwili i usiadłszy w kącie, obserwował siedzących przy stole gości. Co chwila nalewali sobie wódki i wznosili toasty, a tata powtarzał, że tylko dzisiaj wypije dziesięć kieliszków, a potem, to już nie będzie pił do końca życia. Zastanawiał się dlaczego tata tak się zarzeka, jakby się usprawiedliwiał przed ludźmi i przed samym sobą. Nie znał wcześniej ojca, więc nie wiedział, że jest uzależniony od alkoholu i pierwszy kieliszek uruchamia w nim niekontrolowaną lawinę następnych.
Nadchodziły dla chłopca trudne lata, podczas których miał usłyszeć od ojca wiele wyzwisk i doznać od niego wiele udręki. Nadchodził czas, podczas którego miał zacząć z utęsknieniem wspominać dawne, beztroskie lata, kiedy ojciec siedział w więzieniu. Uciekając przed szalejącym ojcem w krainę marzeń, zaczął czytać po kilka książek miesięcznie i zakochał się w dziewczynce.
Była jego rówieśnicą, ale chodziła do innego oddziału, więc poszedł do dyrektora szkoły i przeniósł się do tej samej klasy, co ona. Oczywiście, adorował swoją wybrankę platonicznie i w ukryciu, bardzo uważając, żeby nikt się niczego nie domyślił. Po roku mu przeszło, więc wrócił z powrotem do swojej dawnej klasy i kiedy później wspominał przeszłość, to dziewczynka jawiła mu się jakby pierwszym, jasnym promykiem rozjaśniającym niebo o poranku... Śnisz mi się cicho, cicho nucisz, po szkolnej klasie biegnąca, wierzę, że kiedyś powrócisz z ostatnim promieniem słońca. Uśmiechniesz się do mnie ślicznie, wyciągnę do ciebie dłonie i wtedy znów się spotkamy, po życia nieziemskiej stronie.
Starszy kolega
Niewiele brakowało, żeby chłopiec zginął tragicznie za sprawą wykopanej pod fundamenty bloku glinianki. Ogrodzono wykop deskami, a kiedy po ulewie zamienił się w jezioro, to dzieciaki rozebrały ogrodzenie i zbiły z desek tratwę, na któ rej pływały, odpychając się od dna żerdką. Tratwa nie miała zbyt dużej nośności, więc pływali na niej pojedynczo, a kiedy przychodziła kolej chłopca, to koledzy pomagali mu wejść na tratwę, bo miał złamaną rękę, którą nosił w gipsie na temblaku. Rej w gromadce wodził wysoki, dobrze zbudowany i starszy o kilka lat kolega, późniejszy pułkownik w dorosłym życiu.
Zejdź – powiedział do pływającego chłopca.
Uważa mnie za gorszego – pomyślał zasmucony chłopiec i jak zauroczony przez jakieś złe licho, zszedł prosto do wody na samym środku glinianki.
Zaszumiało mu w uszach i zamknęły się nad nim zimne, brudne odmęty, ale zanim zdążył zrozumieć, że ginie, to starszy kolega skoczył za nim do wody i wyciągnąwszy go na powierzchnię, wyniósł go na rękach na brzeg.
Nastąpiło to wszystko błyskawicznie, jakby za sprawą czuwających nad sytuacją dobrych mocy. Zbieg okoliczności? Może. Ale nawet jeżeli to był zbieg okoliczności, to nie był to zbieg nieprzypadkowy. Ktoś nad tym wszystkim czuwał i nic się nie działo bez Jego woli, bez Jego boskiego pozwolenia.
Starszy kolega zaproponował, żeby nikomu o niczym nie mówić, więc schronili się pod jego komendą w zakątku zdziczałego ogrodu, gdzie rozpalili ognisko, przy którym chłopiec wysuszył ubranie i gips na złamanej ręce. Ostrożnie przysuwał rękę do ogniska, czując rozchodzące się po niej przyjemne ciepło i spoglądając z zaciekawieniem na unoszące się z gipsu opary. W miarę suszenia, ręka coraz mniej bolała, co go napełniało radością, bo obawiał się, że znowu zacznie go boleć, jak wtedy, kiedy ją złamał, uciekając przed szalejącym ojcem.
Alkoholowa gorączka
Pamiętał, jak to było, kiedy ją złamał, takich rzeczy się nie zapomina. Starsza o dziesięć lat siostra zaniosła go na rękach do szpitala. Krzyczał przy nastawianiu, bo bolało, a później popłakiwał nocą, przycupnąwszy na szpitalnym korytarzu, żeby nie budzić śpiących na sali. Tulił się do chłodnej, zimnej ściany, żeby mniej bolało i postanowił, że po powrocie ze szpitala przeprosi tatusia za to, że go zdenerwował i jak zwykle, pocałuje go w nadstawioną rękę.
Ojciec już się w domu zaaklimatyzował i jego dawne, złe nawyki odzyskały nad nim władzę. Uzależniony krzyżowo od alkoholu i złości, po pijanemu stawał się nieobliczalny. W sterroryzowanym przez niego domu panowała tak potworna zgroza, że pod wpływem jego wrzasku drżały w oknach przerażone szyby i odlatywały tynki przy futrynach zatrzaskiwanych drzwi.
Wychodził po śniadaniu do knajpy i po kilku godzinach wracał pijany, sposobiąc się do kłótni z żoną.
Ty kurwo – mruczał już z daleka po drodze. – Gdzie matka? – dopytywał się dzieci, szukając chowającej się przed nim mamy.
Po bezowocnym szukaniu, zjadał przygotowany na stole obiad i walił się w ubłoconych buciorach na łóżko, skąd przez jakiś czas dochodziły pokrzykiwania, że mu nie dano obiadu.
Daj mi obiad, ty kurwoooo!!! – dolatywało ze śmierdzącego wódką pokoju.
Pewnego razu zaatakował pod knajpą Cygankę, która niewiele myśląc, podniosła z ulicy kamień i rozwaliła mu głowę.
Koledzy przyprowadzili go zakrwawionego do domu i wystraszony chłopiec patrzył, jak mama zakłada mu opatrunek. Krzyczał, przeklinał i wyzywał, kiedy mu bandażowano
ranę, alkohol działał na niego jak czerwona płachta na byka i po pijanemu nie potrafił nikogo zostawić w spokoju.
Przez jakiś czas popijał w knajpie z silniejszym i młodszym sąsiadem, który potem przychodził za nim do domu i dusił go na łóżku. Z początku chłopiec nie rozumiał, że coś złego się dzieje, bo sąsiad przy duszeniu puszczał do niego porozumiewawczo oko i dopiero, jak ojciec zaczynał rzęzić, to chłopiec wołał na pomoc najstarszą siostrę, która pewnego razu zdjęła z nogi buta i uderzyła napastnika ostrym obcasem w głowę.
Następnego dnia chłopiec znowu został pobity przez ojca, który rekompensował sobie swoje życiowe porażki na bezbronnym dziecku. Miał jakąś patologiczną obsesję na punkcie chłopca, przystawał po pijanemu na ulicy i wyzywał przechodzące dziecko.
– Ty znajduchu – goniło po ulicy za chłopcem, a ludzie udawali, że nie słyszą.
Człowiek pijany, to niepoczytalny zboczeniec i jeżeli rodzina pobłaża jego pijaństwu, to wyrządza krzywdę zarówno sobie i jak i alkoholikowi, bo litość żywi i przedłuża jego chorobę.
Pomimo złego traktowania, chłopiec spieszył ojcu z pomocą, kiedy ten leżał pijany w rowie. Odwracając ze wstrętem głowę od śmierdzącego wódką ojca, pomagał mu się podnosić i prowadził go do domu, zataczając się pod jego ciężarem. Ot, takie nieszczęśliwe, zagubione w oparach alkoholu dziecko.
Bohater, maskotka i kozioł ofiarny, czyli trzy w jednym.
Samotność
Mama, zdając sobie sprawę, że ojciec może zamęczyć chłopca, wysłała go na trzy miesiące do sanatorium w góry. Wraz z innymi dziećmi zamieszkał w zakopiańskim uzdrowisku, po raz pierwszy widząc otulone bielą, strzeliste, tatrzańskie szczyty. Podczas spacerów wpatrywał się w spieniony, rwący potok z licznymi wodospadami i oglądał przez lunetę metalowy krzyż na szczycie górującego nad miastem Giewontu.
Najbardziej nie lubił dwugodzinnego spania po obiedzie, bo wychowawczyni widząc, że nie chce spać, zawiązywała mu oczy ręcznikiem, ale za to później już było fajnie. Lepili z gliny różne cudeńka, które później prowadzący zajęcia rzeźbiarz podpisywał i wypalał w specjalnym piecu. Wykonane prace po wypaleniu malowano farbami i ustawiano jako ozdoby na półkach.
Pewnego razu chłopiec ulepił z gliny trójmasztowy, korsarski statek, ozdobiony chmurą rozwiniętych żagli i zaniósł go do rzeźbiarza w towarzystwie zachwyconych okrętem dzieci. Po wypaleniu, chłopiec pomalował okręt różnokolorowymi farbami i postawiono go jako ozdobę na głównej półce.
Oprócz takich jasnych chwil zdarzały się również i smutne, jak to w życiu, i tak na przykład dwukrotnie zachorował na anginę i przez miesiąc leżał w izolatce. Dwa razy po dwa tygodnie, dla małego chłopca, to prawie cała wieczność. Izolatka znajdowała się na końcu zapomnianego przez ludzi korytarza i leżał w niej samotnie, wpatrując się całymi godzinami w cieknący kran od umywalki.
Kap, kap, kapały krople, jedna za drugą jak przesypujące się w klepsydrze ziarenka piasku. Liczył skapujące krople, odginając palec po każdej setce, a kiedy już odgiął u obydwóch rąk wszystkie dziesięć, to wiedział, że spadło tysiąc kropli. Jedna kropla, druga kropla, tysiąc kropel spada, tak mu smutno, tak mu smutno, aż żal opowiadać. W późniejszych latach, kiedy już był dojrzalszy, miał się w takich trudnych chwilach życia modlić.
Podzielił dzień na pięć etapów, bo odwiedzano go w ciągu doby pięciokrotnie. Trzy razy przynoszono mu posiłki, rankiem dozorca przychodził napalić w piecu, a wieczorem pielęgniarka robiła mu zastrzyk z penicyliny, po którym do rana drętwiała mu noga.
Raz go odwiedziła przypominająca mamę nauczycielka, bo w sanatorium odbywały się lekcje. Posiedziała z nim chwilę, porozmawiała, przyniosła gazetę, w której pisało, że polska lekkoatletka zdobyła złoty medal na olimpiadzie w australijskim Melbourne. Miał nadzieję po tych odwiedzinach, że może jeszcze przyjdzie, więc podchodził do drzwi i nasłuchiwał ludzkich głosów, ale już więcej nie przyszła.
Odleżał w końcu swoje i wrócił uszczęśliwiony do dzieci, a niedługo potem przyjechał do niego w odwiedziny tata. Przywiózł mu torebkę ciastek, andrutów, zajadał je po drodze, kiedy szli do szpitala, gdzie chłopcu zdjęli gips ze złamanej ręki, bo pojechał do sanatorium z ręką w gipsie. Ojciec starał się, żeby pomiędzy nimi było dobrze, ale to nie takie proste, bo na miłość trzeba sobie zapracować, nie można kilkoma andrutami osłodzić wieloletnich wyzwisk.
Po trzech miesiącach chłopiec wrócił do domu, gdzie spadły na niego kolejne wyzwiska i zapłakał na widok smutnej, szarej rzeczywistości. Nie chciał powiedzieć dlaczego płacze, bo i po co? Popłakiwał też czasem nocą.
Na szczęście w późniejszych latach wielokrotnie przebywał w górach, przywożąc z kolonii kolorowe dyplomy, a w kolonijnych kronikach pozostały napisane przez niego wierszyki i to były jasne promyki na pochmurnym niebie jego dzieciństwa.
Wózek
Wiosną dostał od starszej siostry na urodziny przepiękne, napisane językiem serca opowieści Edmunda de Amicisa. Ukryty przed ojcem, czytał je pośród zieloności ogrodu, kiedy wiosna rozkwitała majem, a po błękitnym niebie płynęły z wiatrem białe obłoki.
W jeden z takich majowych dni tata przywiózł na dwukołowym wózku otręby i po rozładowaniu kazał chłopcu odwieźć wózek do Szymańskiego. Chłopiec znał Szymańskiego, ale nie wiedział, że Szymańskich było w mieście kilku i kiedy zajechał pod znany sobie adres, to Szymański wystawił na niego zdziwione oczy, więc postanowił wrócić z wózkiem do domu.
W międzyczasie zniecierpliwiony brakiem wózka Szymański przysłał po niego syna i zdenerwowany tata wyszedł na drogę, wyglądając za chłopcem. Spotkali się jakieś trzysta metrów od domu.
Gdzie byłeś? – zapytał tata, wymierzając chłopcu siarczysty policzek.
Dziecko wpadło do przydrożnego rowu i leżało w brudnej wodzie, a w jego przerażonych oczach rozbłyskiwały gwiazdy... Jedna gwiazda, druga gwiazda, trzecia gwiazda świeci, zamknąć drani do więzienia, niech nie biją dzieci. Jedna łezka, druga łezka, spływają spod powiek, leży chłopiec na dnie rowu, coś mu dzwoni w głowie.
Wychodź! – dobiegł do niego rozkazujący głos taty.
Przepraszam tatusiu.
Ja cię, raku, zatłukę!
Po wyjściu z rowu spadły na niego kolejne uderzenia i upadając, rozciął sobie o dyszel wargę.
Bierz wózek – powiedział tata spokojniej, bo chłopiec zdążył chwycić i pocałować go w rękę.
Kolejne uderzenia spadły na chłopca z góry, kiedy się schylił po dyszel i uderzył w niego twarzą.
Wybiłeś mi zęba – powiedział zakrwawionymi ustami do ojca.
Ja cię, raku, zatłukę!
Na chłopca spadła kolejna seria uderzeń, pod wpływem których upadł na ziemię.
Wstawaj! – wrzasnął tata.
Chłopiec złapał za dyszel i zaczął uciekać z wózkiem do domu.
Stój! – zatrzymało go kolejne warknięcie, po którym spadły na niego następne uderzenia.
Seria ciosów była tak silna, że znowu zaczęły mu błyskać w kącikach oczu ognie, a w głowie niepokojąco narastały alarmujące dźwięki.
Czując, że traci przytomność, rzucił się z wózkiem do przodu, rozpaczliwie wyglądając pomocy... Uciekało dziecko o zachodzie słońca, jeszcze nie dobiega opowieść do końca, uciekało dziecko o wieczornej porze, gdy na niebie drżały przedwieczorne zorze.
Usłyszał nad sobą świszczący oddech ojca i zobaczył jego mściwie zmrużone oczy. Wyciągające się w jego stronę ręce, zakrzywiały się konwulsyjnie jak szpony, oszalałego, drapieżnego ptaka.
Uciekaj! – krzyknęła do chłopca nadbiegająca starsza siostra.
Stój! – strzelił rozkazem tata.
Uciekaj!
W tym momencie chłopiec wyzwolił się z lęku, który go dotąd paraliżował jak gadzi syk przerażonego ptaka.
Czując, jak paznokcie ojca rozorują mu policzek, rzucił wózek i schował się za starszą siostrę. Coś do siebie mówiła, ale po cichu, bo tak samo bała się ojca. Zabrała brata do domu, gdzie chłopiec schował się do łóżka i leżał skulony pod kołdrą, co jakiś czas przewracając na drugą stronę mokrą od płaczu poduszkę. Owej nocy budził się z przeraźliwym krzykiem i uciekał do mamy.
Po wyjściu ojca z więzienia, nastały w sterroryzowanym przez niego domu ciężkie lata. Szczerze mówiąc, dobrze się stało, że ojciec siedział przez siedem lat w więzieniu, bo to pozwoliło chłopcu trochę podrosnąć i być może uniknąć dzięki temu zakatowania.
Zastraszony chłopiec schodził ludziom bojaźliwie z drogi, a w szkole stał się obiektem złośliwych żartów kolegów, bo jego instynkt obrony został na jakiś czas przez ojca sparaliżowany. Nie skarżył się nikomu i tylko czasem popłakiwał w ogrodzie, schowany w urokliwym, zielonym zakątku, gdzie zakwitały aksamitne fiołki.
Nabyte w dzieciństwie traumy naznaczyły go na wiele lat uczuciem lęku, a uczulenie na przemoc przekształciło się w nietolerancję krzyku. Podświadomie powielił również w dorosłym życiu zachowania ojca i kiedy był pijany, to bił ludzi bez powodu po twarzy. Przez wiele lat musiał walczyć z wszczepioną mu przez ojca agresją, nad którą zapanował dopiero po całkowitym odstawieniu alkoholu i wieloletniej pracy terapeutycznej nad sobą.
Leszczynowy gaj
Koledzy w klasie ciągle mu dokuczali i prowokowali do pojedynków, walki toczyły się po lekcjach na szkolnym podwórku albo nad rzeką, poza terenem szkoły. Chodził zestresowany, wiedząc, że rówieśnicy mają jego kosztem darmowe widowisko, ale nie wiedział jak się przed tymi pojedynkami uchronić, więc toczył je tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu. To był dla niego ciężki rok, ciężka czwarta klasa. Nie potrafił się wyzwolić z narzuconej mu roli kozła ofiarnego i ze wstrętem spoglądając na gapiów, żałował, że przeniósł się z powrotem do starej klasy.
Najbardziej mu dokuczał jeden z kolegów, który dobrał sobie do pomocy dwóch kuzynów i prześladowali go całą trójką. Pewnego razu prześladowca przez cały dzień skradał się za chłopcem i oblewał go znienacka wodą ze szklanki. Coraz bardziej rozzuchwalony, podkradł się w końcu do chłopca i wlał mu za koszulę pół szklanki zimnej wody, a potem szyderczo roześmiany, uciekł na drugi koniec sali. Chłopiec stał bezradnie w mokrej koszuli, nie wiedząc co zrobić, bo wczoraj ojciec znowu go uczył posłuszeństwa, najpierw wymierzając mu policzek, a potem każąc całować się w rękę.
I zdało się chłopcu nagle, jakby czas spowolnił i zaczął działać jak w transie. Bez pośpiechu, napełnił szklankę wodą i rzucił ją niespodziewanym, błyskawicznym ruchem z taką siłą, że przeleciała przez całą salę i roztrzaskała się na głowie kolegi. Nauczycielka, która akurat weszła, zabrała chłopca do pokoju nauczycielskiego, gdzie powoli przyszedł do siebie.
Bał się, że po powrocie koledzy na niego naskoczą, ale o dziwo, kiedy wrócił do klasy, to spostrzegł mile zdziwiony, że dzieci trzymają jego stronę. Wystarczył jeden rzut szklanką, żeby cała klasa zwróciła się przeciwko prześladowcy, który od tego czasu zostawił swoją ofiarę w spokoju i chłopiec zaczął odzyskiwać pewność siebie.
Nadeszły święta Bożego Narodzenia i zorganizowali
z kolegami kolędniczą grupę, i zaczęli chodzić po domach, i dawać przedstawienia. Ubierali na twarze maski stosowne do odgrywanej roli i dzieciaki chowały się za rodziców, kiedy wysmarowany sadzami diabeł zabierał Heroda do piekła. Najmniej płacili w blokach, a kiedy do jednego z mieszkań w ogóle ich nie wpuścili, to diabeł nasikał na klatce schodowej pod drzwiami i jakiś chłop wyskoczył z mieszkania.
Co tu się tutaj dzieje?! – wykrzyknął, spoglądając na parującą kałużę.
Kolędnicy dali wtedy takiego drapaka, że pozbierali się dopiero na ulicy, gdzie śmierć przygrzmociła Żydowi kosą przez plecy, bo podczas ucieczki pogubił pieniądze.
Minęła zima i wiosną, chłopiec zauważył, że kilku kolegów znika po lekcjach nad rzeką w leszczynowym gaju. Zsunął się za nimi po stromym zboczu na dno wąwozu i zobaczył, jak skaczą po drzewach, chwytając za długie, giętkie gałęzie leszczyny.
Spróbuj któregoś z nas złapać – zachęcili.
Zaczął się wspinać do góry i kiedy już miał jednego z nich złapać, to goniony puścił jedną z gałęzi i zjechał na drugiej płynnie do ziemi.
Po kilku nieudanych próbach, chłopiec zorientował się o co chodzi i na drugi dzień, jako najlżejszego, najtrudniej go było złapać i w taki sposób zyskał trzech przyjaciół. Tworzyli w klasie zamkniętą, hermetyczną grupę i dawni dręczyciele chłopca zaczęli się od niego trzymać z daleka.
W czerwcu zaczął chodzić z nowymi kolegami na wagary. Opalali się na płaskim, blaszanym dachu starej szopy i piekli nad ogniskiem złowione w rzece raki. Najwięcej mięsa znajdowało się w szczypcach, po upieczeniu, stawało się stawało się białe i apetyczne. Za te wagary został pewnego razu z kolegami w kozie, bo spotkali nad rzeką nauczycielkę i Olek niepotrzebnie chciał ją poczęstować rakami. No i siedzieli na drugi dzień po lekcjach, zamknięci w gabinecie chemicznym, ale niezbyt długo, bo Rysiek wyciągnął ze ściany gwoździa, z którego uklepał wytrych i po chwili huśtali się na gałęziach w leszczynowym gaju nad rzeką.
Chłopiec dostaje imię
Nadeszły wakacje i schowani za drzewami koledzy wywoływali go z domu gwizdaniem.
O, znowu gwiżdżą – atakowała jego mama. – Przestań z nimi kolegować i ostrzyc te wstrętne, długie włosiska – powtarzała do znudzenia, ale chłopiec miał na ten temat własne zdanie.
Dołączał do kolegów i wyruszali całą czwórką na wędrówkę.
Pewnego razu koledzy usłyszeli, jak mama woła do niego, Kubuniu i od tego czasu zaczęli go nazywać Kuba. Starszy o dwa lata Rysiek tak go przemianował. Nosił na głowie usztywnionego wodą z cukrem kołtuna, który nie dawał spokoju sąsiadce Kuby.
Wiesz co, Kuba? – zwróciła się do niego. – Tego twojego kolegę, to powinni ogolić do gołej głowy.
Nic nie odpowiedział, ale powtórzył to Ryśkowi, który na widok sąsiadki zaczął się przed nią krygować, podkręcać sobie loczki i sąsiadka miała później do Kuby pretensje, że naskarżył na nią do kolegi.
A czego się pani spodziewała, szanowna pani? – zapytał Kuba i sąsiadka tylko machnęła ręką z ciężkim westchnieniem. Minęła kolejna jesień i zima, i nadeszła wiosna, podczas której zaczął jeździć z mamą na małomiasteczkowe jarmarki. Pomagał jej skupować kury, kaczki i gęsi, które dawały podwójny zarobek, na mięsie i na pierzu. Tak więc, ponieważ gęsi były najbardziej chodliwe, to kupcy podchwytywali sobie towar na wszelkie możliwe sposoby. Generalnie panowała zasada pierwokupu i dlatego Kuba wychodził przed konkurencję, przysiadał się na wóz z gęsiami i zaczynał rozmowę.
A skąd to panowie, jedziecie? – zagajał do siedzących na wozie furmanów, a kiedy już wiedział, skąd jadą, to dodawał, że z tamtych stron pochodziła jego babcia.
A jak się nazywała? – pytały zainteresowane kumoszki, na co odpowiadał, że nie pamięta, bo to była babcia ze strony mamy, a mama nazywała się za panny inaczej.
Gospodarze ze zrozumieniem kiwali głowami, rozmowa nabierała właściwych kolorów i gęsi jechały do jego mamy.
Wkurzona konkurencja napuściła na niego patrol, ale Kuba szepnął milicjantowi do ucha, że kupcy wmuszają w niego wódkę.
Ale proszę, niech mnie pan nie zamyka – nawijał. – Bo nic nie wypiłem, tylko potrzymałem przez chwilę w ustach, a później wyplułem.
Posterunkowy spojrzał groźnie na dziobatego kupca i wlepił mu mandat za brak ważnej książeczki zdrowia.
Po tym mandacie, dziobaty kupiec spróbował zażyć Kubę z innej beczki i zaprosiwszy go do gospody, zafundował mu fasolkę po bretońsku.
Słuchaj, Kubuś – nawijał przy stoliku. – Przyprowadzaj jeden wóz do mamy, a drugi do mnie, a jak ci za każdy będę płacił po piątce.
A nie postawiłby mi pan jeszcze oranżady?
Ale umowa stoi?
Stoi – potwierdził Kuba po wypiciu oranżady.
Kiedy po chwili jechał do mamy z gęsiami, to kupiec puścił do niego porozumiewawczo oko, ale kiedy pojechały do niej kolejne wozy, to pogroził mu pięścią.
Z czasem Kuba udoskonalił metodę i jechał kilometr do przodu na wracających z jarmarku wozach, z których przesiadał się na jadące z gęsiami. Ponieważ dziobaty dalej nie dawał za wygraną i podbiegał do zaklepanych przez niego wozów, to postanowił dać mu wycisk.
– Wie pan co? – powiedział, siedząc na wozie obok jadącego z gęsiami chłopa. – Za chwilę do wozu doleci taki dziobaty kupiec, co mnie ciągle prześladuje, więc niech mu pan tak porządnie strzeli z bata, żeby popamiętał przez ruski miesiąc.
Jadące na wozie kobiety podkręciły chłopa do reszty i kiedy dziobaty dolatywał do wozu, to furman tak mu strzelił nad uchem z bata, że aż konie się spłoszyły.
W taki to sposób, nie pozwoliwszy się przekupić, Kuba wypracował sobie na tyle mocną pozycję, że handlujący do spółki z jego z mamą kuzyn zaczął mu płacić dwadzieścia złotych za jarmark. Mając stałe dochody, zaczął składać na rower, mając nadzieję, że za dwa lata uskłada, ale w międzyczasie zaczął handlować koszykami i jeszcze tego samego roku kupił nowiutki, młodzieżowy rower, na którym zaczął robić po okolicy wycieczki.
Olek
Olka nazwali Magistrem, bo ciągle się popisywał, powtarzając zasłyszane wiadomości i pewnego razu postanowili dać mu nauczkę.
Popatrz, jakie piękne gwiazdy – powiedział Leszek do Kuby przy Olku. – Ale niestety, za dziesięć milionów lat cała ta galaktyka runie.
Udawali, że nie zwracają uwagi na Olka, który na drugi dzień obwieścił uroczyście w klasie na lekcji, że nie ma się co uczyć, bo za dziesięć milionów lat cała ta galaktyka runie i nie ocaleje na niebie ani jedna gwiazda.
A wiesz ty, Olek, ile to jest dziesięć milionów lat? – zapytała nauczycielka i cała klasa wybuchła śmiechem.
Szczerze mówiąc, to cała ta kosmiczna apokalipsa wyszła Olkowi na dobre.
Od tej pory przestał bezmyślnie powtarzać zasłyszane wiadomości, ale oczywiście, trzeba było przy nim uważać z gwiazdami, bo kiedy tylko Kuba z Leszkiem zaczynali spoglądać w niebo, to Olek dostawał białej gorączki. Taki już był porywczy z natury i to się na nim zemściło nad zalewem.
Za miastem wznosiła się na rzece tama, a z powstałego w ten sposób zalewu pobierano wodę do pobliskiego browaru. Pomimo zakazu kąpieli, mieszkańcy miasta wykorzystywali zalew jako kąpielisko i w letnie miesiące nad wodę przychodziła dosłownie połowa niewielkiego miasta. Przesiadująca nad wodą w czasie wakacji młodzież, zorganizowała się w zhierarchizowaną grupę z kapitanem, oficerami i szeregowymi żołnierzami, którzy musieli chodzić na grandę do pobliskich ogródków. Przynosili z nich dla wierchuszki warzywa i owoce, a w zamian za to, dzięki sprawującej nadzór kadrze, to dzikie kąpielisko wcale nie było takie dzikie, a nawet odbywały się na nim nietuzinkowe imprezy rozrywkowe, jak na przykład striptiz Olka.
Doszło do niego pewnej niedzieli, kiedy zwiadowcy wypatrzyli chłodzącą się w studni na sznurze bańkę świeżego mleka. Posłany po bańkę Olek przysadził się po drodze do mleka i stanął przed oficerami z białymi wąsami pod nosem. Oczywiście, nie mogli puścić płazem takiej niesubordynacji i ściągnąwszy pyskującemu Olkowi kąpielówki, wrzucili go gołego do wody i czekali na pokajanie i skruchę. Z początku Olek zapewniał zuchowato, że może sobie tak pływać nawet przez tydzień, ale po jakimś czasie zaczął prosić zsiniałymi z zimna wargami o kąpielówki. I wtedy dostał ultimatum, że mu oddadzą slipy dopiero wtedy, jak przespaceruje się nago po szczycie tamy. Betonowa zapora miała u góry z piętnaście centymetrów szerokości i co odważniejsi robili sobie po niej spacery, a nawet zjeżdżali z góry do znajdującego się u podnóża tamy jeziorka.
Cóż biedny i zmarznięty Olek miał zrobić, skoro sprzysięgło się przeciwko niemu jednocześnie aż tyle fatalnych okoliczności? Kazał sobie narwać gałęzi i wystrojony nimi jak polinezyjska baletnica, rozpoczął spacer po tamie, trzymając jeden wiecheć z przodu, a drugi z tyłu. Najlepsze widoki miały opalające się na dolnym jazie dziewczęta, które z udawanym zawstydzeniem zasłaniały oczy i podglądały Olka przez szeroko rozstawione palce. Po zakończeniu owych zastępów, kapitan zaproponował striptizerowi funkcję ordynansa, ale Olek nie przyjął propozycji i koniec końców wytargował dla siebie stopień kaprala.
Kiedy nadeszły przedostatnie wakacje w podstawówce, czwórka przyjaciół spędziła je prawie całe nad zalewem. Mieli tam swoje własne, upatrzone miejsce, gdzie ich zostawiano w spokoju i właśnie na tych wakacjach poznał Helenę.
Babia Góra
Miała na imię Helena, była kuzynką Leszka i przyjechawszy do niego na wakacje, spędzała razem z nimi czas nad zalewem. Po jakimś czasie trzej koledzy doszli do wniosku, że Kuba powinien z nią chodzić, zaś jeżeli chodzi o niego, to nie wiedział, co o tym sądzić. Trochę go to drażniło, że koledzy chcą za niego decydować i tak to trwało w zawieszeniu, i ciągle stał z Heleną na początku drogi, a przed nimi trwało prawie całe życie i wieczność. Kiedy wieczorami wracali wszyscy razem z włóczęgi, to koledzy zostawali daleko w tyle, żeby stworzyć swatanej parze sprzyjające warunki do miłości. Miało to ten skutek, że Kuba z Heleną dochodzili do stojącego na skraju łąki domu Leszka i stojąc bez ruchu w ciemnościach, spokojnie czekali na resztę. Dopiero po dość długiej chwili dobiegały do nich głosy nadchodzących przyjaciół, którzy w kurtuazyjny sposób, przesadnie głośnym śpiewem sygnalizowali swoje nadejście.
– Hałasują, żeby nas ostrzec, że idą – komentował Kuba półgłosem.
Po chwili koledzy nadchodzili i zaczynali rozmawiać o pogodzie.
Nad wodą wyznaczali im obojgu osobne miejsce na kocu, na którym przeważnie czytał w milczeniu książkę. Pewnego razu natrafił w powieści na poetycki fragment o miłości i najpierw pokazał go Helenie palcem, a potem obserwował, jak po przeczytaniu zadrgały jej ze wzruszenia usta. I to właściwie tyle, jeżeli chodzi o niego i o Helenę. Pod koniec wakacji wyjechała, a po jakimś czasie przysłała mu w liście swoje zdjęcie, ale nie odpisał.
Po kilku latach spotkał ją na plantach, wpadli na siebie przypadkowo, ale rozmowa się nie kleiła. Dopiero przy rozstaniu Helena powiedziała mu wiersz Małgorzaty Hillar o pozujących na twardzieli ludziach, którzy dopiero późną nocą umierają samotnie z braku miłości, przy szczelnie zasłoniętych oknach. Po wysłuchaniu wiersza, poczuł się jakby trochę winny, zmieszany, uśmiechnął się lekko i odszedł w milczeniu, a kiedy później wracał myślą do szkolnych wspomnień, to Helena jawiła mu się jak pierwszy promień słońca o poranku życia.
Minął kolejny rok i po rozdaniu świadectw kończących szkołę podstawową, wracał z Ryśkiem do domu ulicą, a kilkadziesiąt metrów przed nimi szedł kierownik szkoły i postanowili się z nim pożegnać.
– Kłapciuch – dobiegło do kierownika z jednej strony ulicy. – Kłapciuch – dobiegło do niego po chwili z drugiej i tak kilka razy na zmianę.
No, cóż... Zielono w głowie i zielone lata, i związane z młodością, rozpierające uczucie wszechmocny, dopiero później korygowane w miarę upływu lat przez życie.
Nie wiadomo, jak to się stało, bo nie umawiał się z kolegami, ale następnego dnia po skończeniu szkoły spotkali się całą czwórką nad zalewem. Coś ich tutaj przyciągnęło, każdego z osobna. Popatrzyli smętnie po opustoszałym kąpielisku, pomilczeli, zadumani nad bezpowrotnie minionym dzieciństwem i rozeszli się do domów, postanowiwszy się spotkać pod koniec wakacji.
Jeżeli chodzi o niego, to po odejściu kolegów jeszcze przez chwilę został na zalewem, patrząc na przelewające się przez tamę fale. Patrzył, jak spadają na dół z monotonnym pluskiem i jakby tęsknił za bezpowrotnie upływającym czasem, a później strząsał z siebie smutek i poszedł do domu.
Jedna fala, druga fala, trzecia fala spływa, coraz więcej dni za chłopcem, a przed nim ubywa.
W sierpniu pojechał na kolonię, podczas której zorganizowano kilkudniową wycieczkę w Beskidy. Przez góry i doliny powędrowali ku Babiej Górze, która chowała się przed nimi w splotach śnieżnobiałych obłoków jak w haftowanej wiatrem, ślubnej sukni. Przespali się po drodze w bacówce i drugiego dnia pod wieczór dotarli na nocleg do schroniska na zboczu Babiej. Następnego dnia o poranku zaplanowano zdobycie szczytu i powrót pociągiem na kolonię.
Po spędzonym przy ognisku wieczorze, zasnęli nocą na drewnianych pryczach pod kocami podszytymi hultajskim wiatrem, który dopiero nad ranem zostawił dzieci w spokoju. O pogodnym poranku spojrzeli na opromienioną wschodzącym słońcem górę i wówczas wychowawca obwieścił, że ktoś musi zostać przypilnować plecaków. Pośród zapadłej, pełnej napięcia ciszy wyznaczył do pilnowania jego i Roberta, a oni pełni poczucia wyrządzonej im krzywdy, zostawili plecaki i uciekli do lasu.
Nie wysyłaj za nami chłopców – krzyknął Kuba do wychowawcy, kiedy po powrocie próbowano ich złapać. – Bo jak ci się dzieci pogubią, to napytasz sobie jeszcze większej biedy.
Zostawiono ich w końcu w spokoju, a w porze obiadowej wystawiono do lasu dwa obiady i Robert dał się skusić i dołączył do wycieczki, ale Kuba nie ustąpił.
Skradał się za nimi, kiedy wycieczka wyruszyła w drogę powrotną, a później w pociągu trzymał się od wychowawcy z daleka i nie odezwał do niego do końca kolonii. Postanowił sobie wówczas, że w przyszłości zdobędzie Babią Górę, a czy mu się to uda, to czas pokaże.
Na zakończenie wakacji, czwórka przyjaciół kupiła za namową Ryśka cztery butelki wina i urządziła w lesie libację. Chichotali, bełkotali po winie niezrozumiale, nie zdając sobie sprawy, że zostali zatruci przez alkoholowe zarazki.
Śni ci się szklana góra, niepokój rośnie, po co piłeś alkohol o życia wiośnie?
Nie wiedziałem, błądziłem, dale wołały, przymierzałem marzenia, nie pasowały




Rozdział drugi


Po skończeniu szkoły podstawowej zdał do technikum energetycznego i zamieszkał w internacie, w odległym o pięćdziesiąt kilometrów mieście, dawnej stolicy Polski. Było to możliwe dzięki pomocy i wyrzeczeniom kochającej go matki.
W internacie zakwaterowano do wraz z kolegami na szesnastoosobowej sali i zarówno latem jak izimą spali przy otwartych oknach, żeby mieć więcej świeżego powietrza. Ze znajdującej się na wawelskim wzgórzu katedry, dobiegały z zamkowej wieży dźwięki kurantów wydzwaniających kwadranse i godziny.
O szóstej piętnaście robił im pobudkę ostry dźwięk elektrycznego dzwonka i od tej chwili mieli godzinę i piętnaście minut na poranną toaletę, śniadanie i dojście do odległej o półtora kilometra szkoły.
Nieprzywykły do nauki, bo w podstawówce wystarczały mu usłyszane lekcje, bardzo szybko dostał dwóję z chemii, a po kilku dniach następną. Tak się tym przejął, że rozpłakał się na lekcji, a potem zabrał się do nauki i poprawił obie dwóje na bardzo dobry, ale później niestety, nie poszedł dalej tą drogą. Po kilku miesiącach zaaklimatyzował się na tyle, że stał się w klasie jednym z największych rozrabiaków.
Jednocześnie zaczął się w przyspieszonym tempie rozwijać fizycznie i w ciągu roku przybrał kilkanaście kilogramów na wadze, i podrósł dwanaście centymetrów. Wyglądał w przykrótkim ubraniu jak strach na wróble i mama uszyła mu u krawca nowy mundurek.
Zielone lata
Internat stał przy wysadzanej kasztanami alei i wiosną dobiegał stamtąd na salę do chłopców świergot ptaków. Pod przybranymi kandelabrami kwiatów drzewami siedzieli na parkowych ławkach emeryci i grali w szachy, a pośród zieloności ścieżek spacerowały młode mamy ze swoimi pociechami w wózkach.
Najmłodsi wychowankowie z pierwszej i drugiej klasy mieszkali na trzecim piętrze, które zostało nadbudowane nad dwoma sąsiadującymi ze sobą kamienicami, co miało tę wątpliwą zaletę, że do internatu można było się dostać z sąsiedniej kamienicy. Wątpliwą dlatego, bo ta nielegalna i niebezpieczna droga wiodła z sąsiedniej klatki schodowej po wąskim, blaszanym daszku do okna internatowej łazienki. Niektórzy spóźnialscy korzystali z tego ryzykownego przejścia, chwytając się podczas przechodzenia za cegły nieotynkowanej ściany.
W internacie, podobnie jak w podstawówce, znowu zaczął się pojedynkować z kolegami, prowokując ich do bitki i dopiero pod koniec zimy udało mu się nad tym zapanować i wyciszyć drzemiącą w nim, konfliktową agresję.
Gdzieś ta porywczość jednak w nim drzemała, bo kiedy pewnego razu przyszedł na salę kolega z sąsiedniej i zaczął się szarogęsić, to się do niego postawił, chociaż przeciwnik był lepiej zbudowany i o głowę wyższy.
- Wynocha z naszej sali – pokazał mu na drzwi, a potem uciekł przed nim do góry na swoje piętrowe łóżko. – Nie wychodź do mnie, bo cię kopnę – ostrzegł napastnika, kiedy ten zaczął się wdrapywać do góry.
Chwilę później wspinający się napastnik otrzymał tak silne kopnięcie w twarz bosą stopą, że spadł na podłogę i zrezygnował z ataku.
Stanął później na dole i zakomunikował, że poczeka, aż Kuba zejdzie. Przez chwilę trwali obaj we wzajemnym szachu, aż w końcu zniecierpliwiony Kuba zeskoczył z łóżka i zaatakował serią szybkich, oburęcznych sierpowych, po których przeciwnika rzuciło na szafkę. Pojedynek przez następne pół godziny wyglądał mniej więcej w ten sposób, że krążyli wokół siebie przyczajeni i w pewnym momencie Kuba puszczał serię sierpowych, która odrzucała przeciwnika na szafkę albo na ścianę. Walkę przerwał dzwonek obwieszczający ciszę nocną, na który przypuszczalnie obaj czekali, żeby zakończyć walkę.
Jego natura wrzała jak lawa, co jakiś dochodziło do erupcji i po epoce pojedynków nastała era kawałów, wygłupów. W rogu świetlicy stała zamykana na kluczyk szafa z telewizorem, który kierownik pozwalał załączyć dopiero po kolacji, bo wcześniej na świetlicy odbywała się nauka pod nadzorem wychowawcy. Pewnego razu Waldek dopasował kluczyk do szafy i w przerwie między zajęciami Kuba schował się do szafy i zaproponował Waldkowi, żeby go w środku zamknął.
Ale będziesz musiał siedzieć przez półtorej godziny, do końca nauki – ostrzegł kolega, na co Kuba zgodnie przytaknął głową.
I faktycznie przez pierwszy kwadrans siedział spokojnie, ale później mu się znudziło i zaczął popiskiwać, co w końcu zwróciło uwagę wychowawcy, który zaczął szarpać drzwiami szafy i od tego czasu już przestał piszczeć.
O siódmej wieczorem rozległ się dzwonek obwieszczający koniec nauki i siedzący w szafie Kuba nasłuchiwał markotnie, jak koledzy biegną do stołówki na kolację. Nie mógł się wydostać, bo podejrzliwy wychowawca warował przy szafie. I tak sobie obaj czekali na dalszy rozwój sytuacji, dopóki Kuba nie usłyszał, jak nieświadomi sytuacji koledzy pytają, czy można załączyć telewizor.
– Zrób coś – mruknął z szafy do Waldka, który tańcował w pobliżu, ucieszony, że Kuba siedzi w środku.
I tutaj trzeba przyznać, że Waldek stanął na wysokości zadania.
Wyskoczył na korytarz i zrobił za drzwiami świetlicy taki raban, że zaniepokojony wychowawca wybiegł na korytarz, żeby zobaczyć, co się stało. Zawrócił na świetlicę, kiedy się zorientował, że go próbują wpuścić z maliny i wyskakujący z szafy Kuba ledwie zdążył złapać za gałkę telewizora.
- Właśnie załączam telewizor – zaczął, ale wychowawca nie pozwolił mu dokończyć.
- Ty! Ty! – krzyczał, tarmosząc go za uszy.
- Co? Co? – dopytywał się wychowawcy, złapawszy go za ręce.
Incydent zakończył się na tej inteligentnej wymianie zdań
i Kuba mógł się wreszcie udać na kolację.
Na wiosnę wykombinowali z Waldkiem, że wydłubane z nabojów do korkowca ziarenka prochu wybuchają, kiedy się je rzuci na twardą powierzchnię. Zaczęli je więc wydłubywać z korkowej otoczki i nosili je w wyścielonych watą pudełeczkach po zapałkach. Bombardowali nimi w wiosenne wieczory, spacerujące pod oknami internatu pary. Doszli do takiej celności, że ziarenka wybuchały krok przed atakowanym obiektem i zauważyli, że odskakujący do tyłu mężczyzna, odruchowo pchał kobietę w stronę huku i rozbłyskującego ognia.
Pewnego razu rozsypali ziarenka w kinie i przerwano seans, kiedy ludziom zaczęło pod butami błyskać ogniem. Siedzieli spokojnie, z niewinnymi minami, kiedy na sali zaświecono światło, żeby ich czasem nie posądzono i nie zrewidowano.
Kiedy w internacie nastała moda na konstruowane w mydelniczkach radyjka, to powkładali kolegom do radyjek naftalinę.
– Co tak śmierdzi? – pytali, rozkręcając radyjka, bo nie wierzyli zapewnieniom obu kolegów, że to radiostacja nadaje śmierdzącą muzykę.
W odwecie schowali Kubie buta, a Waldkowi zaszyli do poduszki podręcznik.
Jeżeli chodzi o Kubę, to pewnego dnia poszedł do szkoły w bucie i papuciu, wyjaśniając, że naderwał ścięgno, zaś jeżeli chodzi o Waldka, to spał na swoim podręczniku przez dwa tygodnie. Dopiero wówczas zauważył, że jego poduszka dziwnie twarda i najpierw usiłował rozerwać skudlone pierze, a dopiero później obmacał ją dokładniej i po rozpruciu wsypu, wyciągnął ze środka książkę.


Czacha

Nad spasioną, tłustą twarzą kierownika internatu świeciła ogromna łysina, w której można się było przeglądać, jak w krzywym zwierciadle. I chyba dlatego od niepamiętnych czasów kolejne pokolenia wychowanków przezywały kierownika, Czacha.
Pewnej soboty wybrał się Kuba z Waldkiem na wieczorny seans do kina, chociaż wychowankowie mieli wychodne tylko do ósmej wieczorem. Grali hitowy, jak na owe czasy kryminał „Tysiąc oczu doktora Mabuse”, więc zaryzykowali złamanie regulaminu i wrócili o dziesiątej.
- Ale mamy szczęście – szepnął ucieszony Waldek, kiedy skradali się po chodach do góry i zobaczyli otwartą kratę.
Nie wiedzieli, że kierownik specjalnie zostawił ją otwartą na wabika.
Pech chciał, że kilka minut wcześniej robił obchód po salach i zauważył u nich dwa puste łóżka. Sprawdził, że na półkach w łazience, pośród czternastu par butów stoją czekające na swoich właścicieli dwie pary pantofli i czatował na nich w łazience. Wstrętny sadysta lubował się w takich efektownych wejściach smoka.
- A gdzie to panowie byli? – zagaił, kiedy weszli po pantofle.
Rozemocjonowali filmem, zadarli do góry głowy i odpowiedzieli wojowniczo.
- Ja byłem u siostry – wyjaśnił Waldek.
- A ja na telewizji u cioci – dopowiedział Kuba.
- Ty po siostrę, a ty po ciotkę – zakończył kierownik rozmowę.
Cóż było robić, na drugi dzień po lekcjach Kuba poszedł po ciotkę, a Waldek po siostrę.
- No, co ja temu kierownikowi powiem – narzekała ciocia, kiedy jej wyjaśnił o co chodzi.
- No, wobec tego pojadę po mamę – zrobił smutną minę i zabierał się do wyjścia.
Poczekaj, siadaj i zjedz chociaż trochę zupy, a potem pojedziemy i może uda mi się jakoś nakłamać.
Ciocia postawiła przed nim talerz zupy, a później pojechali tramwajem do internatu.
- No, co ja mu powiem – narzekała dalej po drodze, a Kuba dyplomatycznie milczał.
Milczał również przy kierowniku, z którym ciocia poradziła sobie całkiem nieźle.
- Niepotrzebnie pani przyszła – nawijała do cioci łysa pała, obłudny hipokryta. – Ale sama pani rozumie, że musi być porządek, boby mi inaczej weszli na głowę.
I w taki to sposób zakończyło się owo wychodne dla Kuby, natomiast dla Waldka miało trochę bardziej przykre konsekwencję, bo nie zastał siostry w domu siostry i nocował na plantach.
Dopiero następnego dnia przyszedł z siostrą i Kuba obserwował kątem oka, jak kolega stoi skromnie na korytarzu ze spuszczoną głową, a obłudny kierownik tłumaczy jego siostrze, że niepotrzebnie przyszła. Starsze roczniki łysa pała zostawiała w spokoju, bo się bała z ich strony odwetu, natomiast młodsi wychowankowie mieli u łysego przechlapane.
Raz za granie szmacianką na sali, wysłał po matki wszystkich szesnastu, mieszkającej na niej wychowanków. Za pomocą takich drakońskich metod wymuszał od rodziców nienależne mu daniny. Zwozili łysemu jajka, masło, sery, suszone grzyby, miód i kiełbasę, i co tam jeszcze trzeba i nie trzeba było. Łysego spaślaka nie interesowało, że rodzice musieli do niego jechać czasem nawet kilkadziesiąt kilometrów. Ważniejsze dla niego było, żeby się nażreć, kosztem często odejmujących sobie od ust rodziców i ich pozostałych, głodujących dzieci.
Pilnując chłopców popołudniami na nauce własnej, kierownik popisywał się przed nimi swoim krasomówstwem i kiedy wpadał w trans, to przeciągał naukę nawet o godzinę. Starsi chłopcy biegli na kolację, a młodsi musieli wysłuchiwać na pusty żołądek drętwych oracji kierownika.
Jak każdego samochwała, najbardziej go wkurzało, kiedy ktoś sceptycznie podchodził do jego wyimaginowanych zalet i dlatego zagiął parol na pochodzącego z Zakopanego górala, który na popisy kierownika reagował sceptycznym uśmieszkiem. Prowokował chłopca wielokrotnie, żeby go wyrzucić po matkę, ale góral nie reagował na zaczepki, co kierownika jeszcze bardziej denerwowało. Pewnego razu zapytał chłopca ironicznie, czy jego ojciec strzyże owce.
- Owce, to nie, ale ostrzyżonych, łysych baranów, to mu nie brakuje – odpowiedział chłopiec spokojnie i na sali rozległy się śmiechy.
- Po matkę! – wrzasnął sczerwieniały kierownik.
I tak góral po raz pierwszy i ostatni pojechał po matkę.
Na drugi dzień wrócił z będącym prokuratorem ojcem, który na zakończenie rozmowy, nazwał kierownika baranem.
Od tego czasu spaślak zostawił Górala w spokoju, natomiast Kubę w dalszym ciągu co miesiąc wyganiał po matkę, bo smakowała mu przywożona przez nią kiełbasa.
Po każdej wizycie jego mamy, z nazywanego kajutą pokoju kierownika dochodziło mlaskanie, a potem na korytarzu, na kilometr śmierdział swojską kiełbasą. Żeby oszukać swoje sumienie opowiadał później chłopcom podczas pogadanek głupoty o swojej biedzie, chociaż tajemnicą poliszynela, że oprócz podwójnej pensji, ma w górach prywatny tartak.
Wychowawczyni
Chcąc na weekend jechać do domu, należało uzyskać od Czachy pozwolenie, o które wcale nie było łatwo. Kierownik sprawdzał oceny w osobistych dzienniczkach uczniów i jeżeli ktoś miał dwóję, to musiał za karę zostać w internacie i w związku z tym uczniowie obmyślali różne formy odwetu.
Raz znaleźli w satyrycznej gazecie obrazek, na którym łysy ekonom poganiał batem pracujących w polu chłopów, a pod rysunkiem znajdował się rymowany wierszyk... Zaszło słonko na zachodzie, zaszło, ledwie dyszy, puśćże, puśćże nas do domu ekonomie łysy. Tak to się chłopcom spodobało, że kupili kilkanaście gazet i nocą wrzucali kierownikowi te rysunki do skrzynki na listy, która wisiała na drzwiach kajuty. Rozwścieczony Czacha czatował za drzwiami i wyskakiwał znienacka, kiedy ktoś przechodził obok skrzynki. Zapchano mu więc plasteliną dziurkę od klucza i chłopcy doprowadzili w końcu do tego, że zdenerwowany ściągnął skrzynkę, do której wcześniej kazał chłopcom wrzucać donosy.
Niedługo potem na ścianach klatki schodowej pojawiły się nieprzyzwoite napisy, które kierownik kazał zatynkować, co miało odwrotny od zamierzonego skutek, bo ktoś wyskrobał w świeżym tynku jego przezwisko, Czacha.
- Po raz ostatni, wynajmuję murarza – grzmiał kierownik do chłopców na popołudniowej nauce własnej. – Jeżeli jeszcze raz wydrapiecie, to zapłacicie z własnych pieniędzy za remont.
Postawił do pilnowania przy świeżo wytynkowanej ścianie dwóch chłopców, którzy schodząc z warty przed ciszą nocną, wydrapali z powrotem gwoździem przezwisko.
No tak, różnie bywało... Wieczorami chodziła po salach wychowawczyni i łapiąc chłopcom za gumki od piżamy, sprawdzała, czy zdjęli do spania spodenki, więc postanowiono dać jej nauczkę. Wyciągnięto z klamki gwoździk i kiedy weszła na salę, to zatrzaśnięto od strony korytarza drzwi i wyciągnięto dłuższą klamkę, a wtedy druga, krótsza jej połowa spadła na sali na podłogę . Miało to ten skutek, że wychowawczyni siedziała przez godzinę na sali, dopóki nie rozległ się dzwonek obwieszczający ciszę nocną.
- Dlaczego na czternastce świeci się światło? – dał się słyszeć po dzwonku głos Czachy?
- Bo na sali siedzi pani wychowawczyni – odpowiedzieli uradowani chłopcy.
Po otwarciu drzwi, wychowawczyni wyrwała jak burza.
Na na drugi dzień nawoływała do mycia z korytarza i tutaj Kuba przeholował.
- Proszę, niech pani wejdzie na salę – zapraszał do środka i pokazywał na krzesło.
I wtedy usłyszał tyle przykrych słów, że zawstydzony spuścił nisko głowę.


Zielony prochowiec

Na początku maja odwiedziła go mama, poszli razem do miasta i kupiła mu zielony prochowiec. Elegancki i modny, ostatni krzyk mody, z guzikami w kształcie futbolowych piłek. Pochodzili jeszcze później, pozwiedzali, a wieczorem odprowadził mamę do tramwaju.
Wysiądziesz na trzecim przystanku przy dworcu kolejowym – powiedział przy pożegnaniu i pomachał jej na odchodne ręką.
Patrzył za odjeżdżającym tramwajem i nagle dotarło do niego, że tramwaj jedzie w odwrotnym kierunku.
- Co ja zrobiłem – pomyślał. – Zamiast na dworzec, posłałem ją w odwrotnym kierunku.
Rzucił się za tramwajem z szybkością wiatru.
Ludzie odskakiwali i ze zdziwieniem ustępowali mu z drogi, bo pędził jak tornado, ale on nie zwracał na nich uwagi, bo przed oczami miał tylko ten uciekający przed nim tramwaj.
- Dogonię go na przystanku – pomyślał, ale zabrakło mu czasu.
Patrząc za ruszającym tramwajem, zrozumiał, że nie wystarczy być wiatrem i rzucił się do przodu z szybkością błyskawicy.
Odbił się od ziemi i złapawszy za poręcz, wskoczył na podest tramwaju. Dopiero na kolejnym przystanku odzyskał oddech. Wytłumaczył mamie, co się stało, a później wysiedli i zmieniwszy tramwaj pojechali razem na dworzec w odwrotnym kierunku.
- Nie zawiodłem – pomyślał. – Udało mi się naprawić pomyłkę – westchnął z ulgą, kiedy już uspokojony, wracał samotnie z dworca do internatu.
Niedługo potem w internacie zapanowała grypa i połowa wychowanków leżała chora.
Wieczorem źle postawił nogę podczas prześcielania pościeli i spadając z górnego łóżka, rozharatał stopę o sprężynę wystającą z metalowej siatki. Długa na dziesięć centymetrów rana zaczynała się na dużym palcu prawej stopy i kończyła w jej połowie, ale z początku nawet nie poczuł bólu. Wyskoczył z powrotem na łóżko i siedział na jego skraju, trzymając stopę rękach, a skapująca krew rozlewała się na podłodze w coraz większą kałużę. Wezwano kierownika i po zrobieniu mu prowizorycznego opatrunku, pojechał ze starszym kolegą tramwajem do szpitala, gdzie mu zszyto nogę, zakładając na ranę piętnaście krzyżowych szwów.
Stopa później spuchła, bolała, więc zamienił się z kolegą łóżkami i przeniósł się na dolne, gdzie trzymał nogę uniesioną do góry na wyciągu. Po tygodniu odwiedziła go zawiadomiona przez kierownika mama, a po dwóch tygodniach znowu pojechał z kolegą do szpitala, gdzie mu wyciągnięto szwy, ale noga dalej nie chciała się zagoić. Bolała i ropiała, i tak to trwało ze dwa miesiące, do pewnego niedzielnego przedpołudnia, kiedy to podczas pobytu w domu, usiadł na podwórku i wystawił bolącą stopę do słońca.
- No, boli – uniósł do góry głowę, jakby się poskarżyć do nieba.
A później spojrzał uważniej na ropiejącą ranę i dostrzegł w niej przeoczony przy wyciąganiu szew, który przeciął wydezynfekowanymi nożyczkami i po wyciągnięciu sznurka, rana już się szybko zagoiła.


Daszek

Minęły wakacje i po rozpoczęciu roku szkolnego jeden z kolegów zauważył, że na sali za szafą znajdują się jakieś zamknięte drzwi. Od czasu do czasu dochodziły spoza nich głosy, więc doszli do wniosku, że do pomieszczenia musi być drugie wejście. Szukali go bezskutecznie, snując różne domysły. Odsunęli nawet szafę, ale drzwi nie dawały się otworzyć, co im nie dawało spokoju, bo dochodziły do nich przez szpary smakowite zapachy.
Nie mogli dojść końca z tymi drzwiami i tak to trwało do momentu, dopóki Mateusz nie zwrócił uwagi na blaszany daszek, który biegł pod oknami sali, wzdłuż tylnej ściany budynku. Poza ich oknami, znajdowało się nad daszkiem jeszcze jedno okno, które nie pasowało im do żadnego pomieszczenia, więc doszli do wniosku, że przypuszczalnie należy do pokoju za drzwiami.
Pewnego popołudnia Mateusz wyszedł boso na daszek i trzymając się rękami wystających z muru cegieł, zaczął się przesuwać po daszku w stronę tajemniczego okna. Zaglądnął przez nie do środka i obwieścił uradowany, że to pełna żywności spiżarka. Wszedł przez uchyloną kwaterę do spiżarki i po chwili wrócił z upchanymi w kieszeniach dwoma słoikami domowych konfitur i z zawieszonym na szyi pętem wiejskiej kiełbasy, którą podzielili sprawiedliwie na szesnaście kawałków.
Spiżarka okazała się magazynkiem kierownika, w której magazynował wymuszone od rodziców daniny. A ponieważ trzecie piętro nadbudowano nad dwoma sąsiadującymi ze sobą kamienicami, to wchodziło się do niej z sąsiedniego budynku.
Od tego czasu zaczęli kierownikowi podbierać sery, boczek, miód, konfitury, jajka i kiełbasę i tak to trwało przez kilka dni do soboty, kiedy to kierownik przyszedł na salę i kazał odsunąć szafę. Założył po swojemu ręce do tyłu i najpierw spoglądał przez chwilę na drzwi w milczeniu, a później tak wyrżnął w nie pięścią, że zadudniło po sali. I wtedy chłopcy zaczęli mu na wyścigi opowiadać o mieszkającym na sąsiednim strychu, bezdomnym, którego widzieli na plantach, jak karmił kiełbasą gołębie. Zaczął się dopytywać dokładniej, ale tak mu mętnie tłumaczyli, że w końcu kazał przysunąć z powrotem szafę i poszedł do siebie. I tak zakończyły się chłopcom niebezpieczne wyprawy aprowizacyjne po wąskim daszku, bo od tego czasu okno spiżarki zostało zamknięte i zasłonięte kocem.
Nadeszła zima i pewnej soboty Kuba z Waldkiem kupili butelkę wina i po zaśnięciu kolegów, rozpoczęli na sali libację. Usiedli w piżamach na podłodze i przepijali do siebie po cichutku, a później, po wypiciu wina, zastanawiali się, co zrobić z pustą butelką. I wtedy Waldek przypomniał, że daszek kończy się nad ogrodem, a Kuba niemądrze, bez zastanowienia podchwycił jego diaboliczną sugestię. Powiedział, że wyjdzie na daszek, pójdzie po nim do końca i wyrzuci butelkę do ogrodu.
Trzymając w jednej ręce butelkę po winie, chwytał się drugą ręką wystających z muru cegieł i w ten sposób doszedł na bosaka do końca daszku i otumaniony alkoholem, zaczął się drażnić z kolegą.
- Tutaj, Waldek, wyrzucić tę butelkę? Tutaj?
- Tak, tak, tutaj – szeptał Waldek, wystraszony niebezpieczną sytuacją.
- Na pewno tutaj?
- Tak, tak, na pewno.
- Myślisz, że doleci do ogrodu?
- Doleci, doleci, wracaj.
Pomimo wywołanej alkoholem brawury, Kuba zdawał sobie jednak na szczęście sprawę z niebezpieczeństwa i w końcu wyrzucił butelkę i ostrożnie wrócił na salę.
Zanim poszli spać, Waldek jeszcze przez chwilę biegał
z zapałkami po sali i świecił śpiącym kolegom w oczy.
W niedzielę obaj zaspali i obudzili się o późnym poranku, kiedy już wszyscy wstali. Nie otwierając po przebudzeniu oczu, Kuba przez chwilę słuchał, jak rozemocjonowani koledzy komentują z przejęciem nocne wydarzenia. Zerknął na śpiącego po drugiej stronie sali Waldka i kiedy się zorientował, że kolega także już nie śpi, to wstali jednocześnie i zapytali z głupia frant, co się stało? Co było do przewidzenia, koledzy wtedy solidarnie zamilkli, bo sala była zgrana i chroniąc kolegów przed dekonspiracją udawali, że o niczym nie wiedzą.
To był ostatni spacer Kuby po owym niebezpiecznym daszku, przestali po nim również chodzić koledzy. Zanikły, dzięki Bogu, niebezpieczne eskapady, podczas których chłopcy ryzykowali lekkomyślnie życie, nie zdając sobie sprawy, jak wiele zmartwień przysparzają swoim Aniołom Stróżom.


Juwenalia

Nauka własna w internacie trwała w niedzielę trzy godziny, do południa i chłopcy urywali się wcześniej, żeby zdążyć na dwunastą do kościoła. Niedaleko internatu, u stóp wawelskiego wzgórza, znajdował się przepiękny, barokowy kościół ojców Bernardynów, do którego chłopcy lubili chodzić w niedzielę na nabożeństwo. I właśnie takiej jednej, pogodnej, majowej niedzieli wracający z kościoła Kuba zobaczył na klatce schodowej przyczajonego Czachę.
- A skąd to pan wraca? – zagaił podstępnie stary obłudnik.
- A z kościoła – odpowiedział, bo sobie pomyślał, że nie będzie wstydził się swojej wiary.
- Po matkę – warknął Czacha.
- I wtedy w Kubie zrodził się bunt i poczucie krzywdy, nie zastanawiając się za bardzo, co mówi, odpowiedział porywczo.
- A czemu tylko ja mam jechać, skoro w kościele było nas więcej?
Och, ten błysk zadowolenia w oczach Czachy, kiedy usłyszał, że było ich więcej.
Objął chłopca przyjacielsko ramieniem, zaprowadził do swojej kajuty i dawszy mu kartkę, polecił napisać nazwiska kolegów, którzy byli w kościele.
- No, kapusia, to ty ze mnie nie zrobisz – pomyślał.
Napisał swoje nazwisko i czekał na dalszy rozwój sytuacji.
Po dość długiej chwili Czacha podszedł do stołu i wrzasnął, że natychmiast chce widzieć inne nazwiska.
- Jeżeli nie zobaczę innych nazwisk, to pojedziesz po matkę – zagroził i poszedł z powrotem wyglądać przez okno, że niby go to wszystko w ogóle nie interesuje.
- A to gnida – zagotowało się w chłopcu. – Chce ze mnie zrobić kapusia, odebrać mi honor i nazwisko.
- Zacisnął usta i dopisał na kartce... Łysa Pała, kolega Łysej Pały i Władek Kalapita.
- Łysa Pała? – mruknął kierownik, a jego łysina czerwieniała coraz bardziej.
I jeszcze był z nami, panie kierowniku kolega, Władek, ale nie pamiętam jego nazwiska, bo wszyscy go nazywają, Kalapita.
- A który to jest ten Kalapita?
- A taki jeden, co się pyta – wyjaśnił uprzejmie i został złapany za kołnierz.
- Zostałeś wyrzucony z internatu! – wrzeszczał kierownik.
Ciągle trzymając chłopca za kołnierz, zaprowadził go na salę i zaczął mu wszystko wyrzucać z szafki na podłogę.
- Powolutku – wycedził do kierownika przez zaciśnięte zęby. – Nie po to moja mama prasowała koszule, żeby nimi pomiatał po podłodze.
Wyczuwał, że Czacha przeholował, więc uśmiechnął się do niego promiennie, z udawaną, przesadną życzliwością i wtedy kierownik spuścił z tonu.
- Po matkę – warknął i poszedł do siebie.
Po chwili dogonił Kubę na plantach kolega i powiedział, że Czacha kazał mu wrócić.
Nie wrócę, chciał ze mnie zrobić kapusia – popatrzył na kolegę z namysłem. – Powiedz, że mnie nie spotkałeś, a jutro przynieś mi do szkoły śniadanie i książki.
Nie miał zamiaru jechać po matkę, ale postanowił spędzić noc w mieście, bo w wawelskim grodzie trwały juwenalia.
Wędrował nocą po rozświetlonych ulicach rozbawionego miasta i na całe życie zapamiętał radosną atmosferę żakowskiego święta. Baśniowo wyglądające miasto, jakby cofnęło o kilka wieków historii w dawne, urokliwe, średniowieczne czasy i oczarowany chłopiec wypatrywał na niebie latającego kufra. Przechodząca obok Szeherezada rzuciła mu urzekające spojrzenie znad zakrytej zielonym muślinem twarzy. Stał i patrzył za nią oczarowany, jak znika w Bramie Floriańskiej pilnowanej przez dwóch zakutych w zbroje halabardników. Trzymali w rękach sięgający ziemi worek na ziemniaki, do którego przechodzący wrzucali ze śmiechem drobniaki, bo nad bramą wisiało ostrzeżenie... Jeśli chcesz, by cię nie zabito, przechodź bramą i płać myto.
Wrzucił i Kuba dwadzieścia groszy, i przeszedłszy przez bramę, obserwował sprzedającego lody, zakutanego w futro Eskimosa.
- Ja chcę loda – zapiszczało przebrane za dziewczynę chłopisko o muskularnych, owłosionych nogach i ogromnym sztucznym biuście.
Nie dostaniesz, bo cię będzie bolało gardło – zachrypiała grubym głosem przebrana za mężczyznę, śliczna, filigranowa dziewczyna.
Nie będzie, nie będzie – piszczało chłopisko.
Spoglądał z rozbawieniem za znikającą parą, a później powędrował i przystanął zaciekawiony obok Jamy Michalika, bo właśnie wychodziła z niej złotowłosa syrenka.
- Może spełnić jakieś twoje życzenie? – zaszczebiotała, do Kuby, kiedy zobaczyła, że się jej przygląda.
- A mogłabyś mnie przemienić w królewicza?
Pokręciła przecząco głową.
- Masz jakieś inne? – zapytała.
- Mam, ale on by mi nawtykał – pokazał na stojącego obok syrenki rybaka.
- Na pewno – potwierdził rybak, z przewieszoną przez ramię siecią, a później zwrócił się do syrenki. – A kiedy wreszcie, moja kochana, złota rybko, spełnisz moje trzy życzenia?
- Nigdy.
- No, to chociaż jedno.
- Ani jednego, bo wszystkie trzy masz takie same.
Skinął Kuba głową z aprobatą złotej rybce i poszedł na Rynek.
Obok pomnika Adama Mickiewicza biegał ubrany w kartony człowiek, z połową zdania na piersiach i drugą na plecach: Tatko w mamrze, mamcia tamże... a ja sobie hejże.
Przed północą powędrował w stronę Placu Matejki, gdzie przed Akademią Sztuk Pięknych pojawiła się na scenie nowo wybrana królowa juwenaliów. Przez rok miała królować żakom w podwawelskim grodzie, do następnego święta. Plac tak był zatłoczony ludźmi, że policjantów, którzy mieli ochraniać królową, wciągano na estradę za ręce, żeby ich nie przygnieciono do sceny.
Około drugiej po północy poszedł się trochę przekimać na dworzec kolejowy i kiedy wędrował przez planty, to zaczęło go śledzić jakiś podejrzane indywiduum w zapiętym pod szyję prochowcu.
No stary, w podchody, to my się ze sobą bawić nie będziemy – pomyślał i podszedł do patrolującego planty policjanta.
Zapytał władzę grzecznie o godzinę, jednocześnie, jakby od niechcenia, pokazując ręką na planty i skradająca się za nim szumowina gdzieś znikła.
Później już bez przeszkód dotarł na dworzec, gdzie kupił w automacie peronówkę i przedrzemał do rana w poczekalni na ławce. Dworcowe megafony co chwila zapowiadały dodatkowo podstawiane pociągi, którymi rozjeżdżali się w różne strony kraju przybyli na juwenalia studenci. Rano umył się w dworcowej toalecie i poszedł do szkoły, a po południu wrócił do internatu.
Mama powiedziała, że nie przyjedzie, bo nie zdążyła kupić kiełbasy – powiedział głośno do spotkanego na korytarzu kierownika, który udał, że nie słyszy.
I tak się skończyła nieudana próba Czachy zrobienia z niego kapusia.
Nie tylko, że obronił przed Czachą honor, ale jeszcze do tego, jakby w nagrodę za właściwą postawę, spędził urokliwą noc na żakowskim święcie i mógł to później po latach opisać.
Humanista
Należał do czołówki klasowych kawalarzy, a swoje poetyckie zamiłowania realizował pisząc na matematyce wierszyki, z których zaśmiewała się cała klasa. Parodiujące profesorów pamflety krążyły potem po szkole w odpisach. Awersja do przedmiotów ścisłych sprawiała, że ciągle był z nimi na bakier. Jedyne przedmioty, jakie lubił, to był język polski, historia i geografia, i chociaż się ich nie uczył, to zawsze miał z nich bardzo dobre oceny, bo żeby umieć, wystarczało mu to, co usłyszał na lekcjach. Lubił czytać książki o dawnych cywilizacjach, a to co wyczytał, opowiadał później na lekcjach i w ten sposób wypracował sobie opinię najlepszego polonisty w klasie.
– Powiedz, Kuba, co trzeba napisać – pytali go przed klasówką wystraszeni koledzy.
Bezradnie wzruszał ramionami.
No, bo o czym miał im opowiadać? O mrugających na niebie gwiazdach, które jadą na Wielkim Wozie, po Mlecznej Drodze? Dopiero, jak zaczynał pisać, pisało mu się samo, wcześniej nie wiedział co napisze.
Miał intuicyjną, fotograficzną pamięć i na klasówce nie popełniał błędów ortograficznych, pisząc bez zastanowienia jak w transie. Nawet przecinki stawiał podczas klasówki we właściwych miejscach i profesorka czytała później głośno jego wypracowania, jako wyjątkowo piękne.
Natomiast dyktanda były jego zmorą, bo kiedy zaczynał się zastanawiać nad pisownią, to na dwoje babka wróżyła i albo napisał źle, albo dobrze.
Średnio robił podczas dyktanda dziewięć błędów i oczywiście dostawał dwóję, którą nadrabiał później, zgłaszając się do odpowiedzi z ławki. Doszedł do takiej perfekcji, że w ogóle nie był pytany przy tablicy. Pewnego razu polonistka zadała klasie pytanie, a ponieważ nikt się nie zgłaszał do odpowiedzi, to zaczęła się w niego wpatrywać. Kompletnie nie wiedział o co chodzi, bo akurat wtedy myślał o niebieskich migdałach, ale skoro na niego patrzyła, to się zgłosił i spoglądali sobie przez chwilę w oczy. I nagle dał właściwą odpowiedź, jakby ją wyczytał w jej myślach. Szczerze mówiąc, to nawet z początku nie wiedział, co powiedział i dopiero po jakimś czasie ogarnął rozumowo sens udzielonej odpowiedzi. Intuicja, przeczucie, telepatia?
Być może faktycznie tak było, bo jakiś czas później kolega przyniósł do internatu gazetę z testem sprawdzającym zdolności telepatyczne i Kuba zaczął prawie bezbłędnie odgadywać figury geometryczne, o których kolega myślał w przeciwległym kącie sali. Zgodność odczytu wynosiła ponad osiemdziesiąt procent, co raczej nie mogło być przypadkiem, biorąc pod uwagę dwadzieścia procent wynikające z rachunku prawdopodobieństwa.
Widząc, że Kuba trafnie zgaduje, kolega siedem razy z rzędu myślał o tej samej figurze i Kuba siedem razy z rzędu prawidłowo ją odczytał, odnosząc wrażenie, że figura mu przez chwilę miga przed oczami... Coś mu się śni, coś się marzy, cicho szeleszcząc echem ech, spadają kartki z kalendarzy i liście z kolorowych drzew, coś mu się śni, coś się nuci, być może jeszcze kiedyś wróci.


Alhedyd

Jeżeli Kuba faktycznie posiadał zdolności telepatyczne, to nie zrobił z nich należytego użytku na lekcjach chemii, bo nie przewidział jaki będzie finał jego wygłupów.
Od niepamiętnych czasów, kolejne pokolenia uczniów nazywały wysokiego, siwego profesora Alhedydem, bo zamiast aldehydy, mówił alhedydy. Nie wiadomo dlaczego uczniowie mu dokuczali, tak to jakoś szło za profesorem z rocznika na rocznik i Kuba to bezmyślnie podchwycił, i popłynął z falą. Nie zdawał sobie sprawy, jak wiele cierpienia sprawia staremu profesorowi swoimi żartami. Musiał jeszcze wiele wycierpieć, zanim odnalazł w sobie zdolność współodczuwania, dzielenia z innymi zarówno radości, jak i smutków.
Dbający o higienę profesor wykładał zza wysokiej katedry, żeby na niego nie leciały zarazki, więc uczniowie przy odpowiedzi specjalnie pryskali śliną i profesor kazał im się odsuwać. Cofali się w ten sposób do pierwszego stolika, przy którym leżał na krześle otwarty podręcznik i tym sposobem po odczytaniu połowy strony, dostawali pozytywne oceny i wszyscy byli zadowoleni.
Dobrze wyposażony gabinet chemiczny stwarzał wielorakie możliwości dla twórczej inwencji chłopców. Główny zawór gazu był oczywiście zamknięty, ale chłopcy uchylali profesorowi nieznacznie kurek na katedrze i uczeń z ostatniego stolika dmuchał do swojego kurka, wypychając zalegający w instalacji gaz na profesora. I wtedy inny uczeń wstawał, i sygnalizował, że w klasie śmierdzi gazem i następowało sprawdzanie wszystkich kurków, i wietrzenie sali.
Kiedy fortel z gazem został wykryty, to zaczęto profesorowi organizować pod pulpitami stolików koncerty. Przytrzymywano wskazującym palcem lewej ręki na sztorc monetę, pstrykając w nią wskazującym palcem drugiej i kiedy moneta zaczynała się kręcić, to wyciągano spod pulpitu ręce i czekano, aż moneta zacznie opadać. Znajdująca się pod pulpitem przestrzeń na książki, działała jak pudło rezonansowe gitary.
– Tu... tu... tu... tu... tu, tu, tu!
Niosło się po klasie narastające staccato i profesor z ręką przy uchu, posuwał się po trochu w stronę rozlegających się co jakiś czas dźwięków.
Po zlokalizowaniu w przybliżeniu źródła, uśmiechał się zwycięsko, bo moneta oczywiście milkła. I wtedy rozpoczynał się drugi koncert i profesor zaczynał się posuwać w przeciwległy koniec sali. Bywało, że robił podczas lekcji kilka kursów i w końcu zaczął zaglądać pod pulpity i zabierać znajdujące się pod nimi monety, i wtedy chłopcy wymyślili zabawę z obluzowaną w posadzce płytką.
Wyciągali ją podczas przerwy z posadzki i najpierw kierowali kopnięciem w drzwi gabinetu, a później patrzyli ucieszeni na wyskakującego profesora.
Po naprawieniu posadzki wymyślili kosztem profesora kolejną zabawę. Po dzwonku obwieszczającym rozpoczęcie następnej lekcji, kilku zostawało w ustępie i później po kolei uchylali drzwi do klasy, i hukali do środka. Zamykali drzwi z powrotem i po chwili grzecznie wchodzili, i przepraszali za spóźnienie.
- To nie my hukamy, tylko z sąsiedniej klasy – bronili się chłopcy, kiedy profesor zaczął się czaić za drzwiami, dopóki nie wrócili wszyscy spóźnialscy.
- To czemu nie hukają, jak jesteście w klasie? – ripostował profesor. – Na następnej lekcji będziemy pisali klasówkę.
Niewiele umieli, więc namówili kolegę z sąsiedniej klasy, żeby za nich huknął przed rozpoczęciem klasówki.
Och, cóż to była za radocha, kiedy kolega wsadził do klasy głowę i właśnie miał huknąć złożonymi w ryjek ustami, ale powstrzymał się w ostatniej chwili, zobaczywszy czającego się za drzwiami profesora.
- Dzień dobry – kolega ukłonił się grzecznie profesorowi i przeprosił, że mu się drzwi pomyliły.
- No, widzi pan, panie profesorze?! – zaczęła wołać cała klasa i profesor zmazał z tablicy najtrudniejsze zadanie.
Minęło pół roku i postanowiono skończyć z hukaniem, bo profesor miał na oku kilku chłopców.
Od jakiegoś czasu nazywał Kubę enzymem, więc chłopiec postanowił sprawdzić w podręczniku o co chodzi i wyczytał, że enzym, to taki specyficzny ferment, katalizator, który jest niezbędny do zapoczątkowania i przyspieszenia reakcji, ale sam nie bierze w niej udziału.
- Gdyby nie enzymy, panie profesorze, na przykład drożdże – bronił się Kuba. – To byśmy zamiast pulchnego ciasta jedli zakalce.
I tutaj zrobił taki wykład o enzymach, że cała klasa, łącznie z profesorem, zaniemówiła z wrażenia.
Kilka dni później ktoś wymyślił kolejną zabawę.
W środku lekcji rozlegało się charczenie, doprowadzające profesora do furii. Grzmiał na lekcjach o chamstwie, a kiedy skończył, to znowu rozlegało się charczenie, które Kuba doprowadził do takiej perfekcji, że charczał z niewinną miną, patrząc profesorowi prosto w oczy.
- No, co? Może teraz znowu ja, panie profesorze? – pytał po zakończonym charczeniu, udając skrzywdzoną niewinność.
- Nie, teraz nie ty, widziałem – odpowiadał profesor i Kuba siadał, żeby po chwili znowu zacharczeć.
Dokuczali tak profesorowi przez kilka miesięcy, dopóki ich w jakiś sposób nie rozszyfrował i wtedy zaczął się pogrom.
Przed końcem roku zaczął wywoływać do odpowiedzi tych, którzy mu charczeli i w ciągu dziesięciu minut wystawił siedem niedostatecznych ocen. Po tygodniu przepytał ich powtórnie i kiedy już cała siódemka miała po dwie dwóje, to zakomunikował, że dostaną poprawki.
Blady strach padł na całą siódemkę, ale pocieszali się nawzajem, że przecież profesor nie może dać siedmiu poprawek, bo to by źle świadczyło o jego umiejętnościach. I faktycznie tydzień przed końcem roku dał zagrożonym szansę. Napisał na kartce mowę przebłagalną, którą winowajca musiał odczytać na środku klasy i dopiero potem następowało odpytywanie delikwenta i anulowanie niedostatecznej oceny. Podczas owego publicznego pokajania przepraszało się pana profesora za swoje lekkomyślne, młodzieńcze wygłupy, a pan profesor siedział sobie wtedy przy katedrze i słuchał z miną cesarza udzielającego maluczkim audiencji. Jak się miało okazać, słuchał, ale nie wszystkich, bo kiedy Kuba chciał poprawić dwóję, to mu nie pozwolił mówić.
- Ty byłeś prowodyrem i dostaniesz poprawkę – wyjaśnił.
Z początku próbował prosić profesora, ale kiedy się zorientował, że prosi nadaremnie, to postanowił przestać się płaszczyć i wyjść z tej rozgrywki z honorem.
- Panie profesorze – powiedział. – Ja wiem, że będę miał poprawkę, ale pomimo to chciałbym pana przeprosić.
- No, to mów – zgodził się profesor i Kuba rozpoczął orację.
- Mój kochany, panie profesorze, jestem w wielkiej rozpaczy i proszę, żeby mi pan wybaczył, ulituj się nade mną panie, okaż swoje zmiłowanie - i tak dalej, i tak dalej, a cała klasa pękała ze śmiechu.
- Nie słucham, nie słucham – powtarzał profesor, zatykając rękami uszy.
Tym niepotrzebnym wygłupem Kuba przypieczętował swoją poprawkę.
Pojechał w sobotę do domu i opowiedział o wszystkim mamie, która znowu, po raz kolejny ciężko westchnęła z powodu przysparzającego jej wielu zmartwień syna i pojechała z nim do szkoły. W jakiś sposób zdobyła adres profesora i poszli oboje do niego, do domu, ale w ogóle nie chciał z nimi rozmawiać. Chłopiec nie wiedział jeszcze wtedy, że profesor postanowił go nie przepuścić do następnej klasy.


Święty pierścień

Po przeczytaniu powyższego tekstu, ktoś może pomyśleć, że Kuba miał w głowie tylko żarty, ale to nie będzie zgodne z prawdą, bo w tym okresie również dojrzewał i rozwijał się duchowo. I tak na przykład kilkunastominutowa droga ze szkoły do internatu wydłużała mu się po lekcjach do kilkudziesięciu minut, bo wchodził po drodze do kościołów, zachwycając się ich architekturą i cudownością. Spoglądał po prześlicznie malowanych sklepieniach, po urzekających rzeźbach, po rozświetlonych witrażach i przenosił się wyobraźnią w nieziemski świat harmonijnego piękna. O upływającym czasie przypominał mu dopiero hejnał z Wieży Mariackiej i wówczas podążał prawie biegiem do internatu, żeby zdążyć na obiad zanim zamkną stołówkę.
Mówi się, że w Krakowie wszędzie jest blisko, więc nic dziwnego, że naprzeciw szkoły wznosił się klasztor kapucynów, w kościele którego pojawiała się w bożonarodzeniowym okresie przepiękna, ruchoma szopka. Na tle trójwymiarowej makiety miasta, defilowały przed leżącym w żłobku Jezuskiem kłaniające Mu się postacie polskich królów, bohaterów i poetów. Korowód zamykał Kościuszko na koniu i kiedy oddawał pokłon Jezuskowi, to w kościołach miniaturowego miasta rozbłyskiwały witraże i rozlegało się bicie dzwonów.
Wychowankowie technikum mieli w owym kościele religię, na którą z klasy, do której uczęszczał Kuba chodziło wraz z nim kilkunastu chłopców. Katechezę prowadził proboszcz Bazyliki Mariackiej, który podchodził do uczniów z pełną odpowiedzialnością i każde jego zdanie było cenną receptą na życie.
Pewnego razu podczas katechezy do kaplicy wszedł wysoki, pogodnie uśmiechnięty duchowny i przez chwilę spoglądał na uczniów w życzliwym milczeniu. Katecheta podszedł do niego z szacunkiem i ucałował pierścień na jego palcu, a później uścisnęli się obaj szybkim, serdecznym ruchem.
Za kilka dni wakacje – powiedział przybysz i uniósłszy rękę, pobłogosławił uczniom i uczynił nad nimi znak krzyża.
To krakowski arcybiskup, Karol Wojtyła, w pierścieniu na palcu ma relikwie – szepnął do Kuby kolega.
Podszedł do arcybiskupa i ucałował pierścień na jego palcu, a po nim ucałował święty pierścień Kuba i pozostali chłopcy.
Nie wiedzieli jeszcze wtedy, że całują pierścień na ręku przyszłego papieża, Jana Pawła Drugiego, który zostanie świętym. Nie zdawali sobie sprawy, że pozwolono im zagrać epizod w wyreżyserowanym przez Pana Boga, ślicznym filmie o człowieku, który wprowadził ludzi w nowe tysiąclecie.


Pierwszy bunt

Zaczęły się wakacje, po których czekała go poprawka z chemii, ale zamiast zabrać się do nauki, włóczył się całymi dniami po mieście i pewnego razu, kiedy wracał nocą do domu, to na chodniku przed furtką czekał na niego ojciec.
- Gdzie byłeś? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, wymierzył mu siarczysty policzek, po którym posypały się następne.
Wytrzymał w milczeniu uderzenia, a potem powiedział spokojnie.
- Co, przypomniały ci się dawne czasy?
Odskoczył, kiedy ojciec chciał go uderzyć i dodał.
- Od tej chwili nie będzie już więcej bicia, zrozumiałeś?
- Jak ty mówisz do ojca?!
- Tak, jak na to zasługujesz.
Po tych słowach odskoczył do tyłu i odszedł z rozharataną paznokciami szyją, bo ojciec zdążył do niego na moment doskoczyć od tyłu.
Usiadł obok pobliskiego kina na ławce, ocierając ręką krew spływającą z poranionej szyi.
- Co ty tu robisz?! – zatrzymał się przy nim wysoki mężczyzna.
- Uwierzysz, jak ci powiem, że czekam na tramwaj?
- Dokumenty!
- Nie mam!
- No, to pójdziemy na milicję.
- No, to chodźmy.
Mężczyzna ujął go mocno pod rękę i poszli sobie obaj spacerkiem w stronę komendy.
- Jestem milicjantem po cywilnemu, bo wracam po służbie do domu – odezwał się w końcu mężczyzna po drodze w miarę rozsądnie.
- I chce ci się tak wracać ze mną z powrotem z półtora kilometra na komendę? – odparował ironiczne. – A poza tym, skąd mam wiedzieć, czy mówisz prawdę, pokażesz jakiś dokument?
W tym momencie mężczyzna wykręcił mu rękę i zaczął go uderzać pięścią po głowie.
- Zbój! Bandyta! – wrzasnął pod jego adresem na całą ulicę.
Na piętrze nad nimi otworzyło się w kamienicy okno i wychylająca się z niego kobieta zaczęła wołać, że rozwali bandycie głowę doniczką.
- Łeb ci rozwalę doniczką, ty draniu! – zaczęła grozić rozwścieczonym głosem i wystraszony milicjant pociągnął z Kubą szybko do przodu.
Na plantach spróbował nagłym zrywem wyszarpnąć tajniakowi rękę, ale ucieczka się nie powiodła i po chwili doszli na milicję.
- Co ci się stało w szyję? – zapytali milicjanci, kiedy im pokazał legitymację.
- Zapytajcie ojca – odpowiedział.
Posłali patrol do domu i po jego powrocie puścili go wolno.
Całe zdarzenie opowiedział później kolegom i zaczęli na tajniaka organizować nagonki. Odbywało się to w ten sposób, że Kuba siadał na plantach, a trójka kolegów na sąsiedniej ławce i kiedy przechodzący tajniak ich minął, to wołali za jego plecami do Kuby.
- Chodź no tutaj! – krzyczeli za tajniakiem, który odwracał się gwałtownie, a oni udawali, że go nie widzą.
Po jakimś czasie, tajniak usiadł obok Kuby na ławce i poprosił o chwilę rozmowy.
Przeprosił za swoje wcześniejsze zachowanie, powiedział, że różnie w życiu bywa i że jeszcze może być kiedyś potrzebny, a potem wyciągnął na zgodę rękę. Po krótkim namyśle, Kuba podał mu swoją, a później spoglądał jeszcze przez chwilę za odchodzącym tajniakiem, który w dziennym świetle sprawiał dosyć żałosne wrażenie. Czuć było od niego alkoholem, a pod oczami na skacowanej twarzy straszyły obwisłe, napuchnięte worki.
Wakacyjne przygody
Nadeszły wakacje i wujek zaproponował Kubie obieranie śliwek. Białe, pachnące renklody zrywało razem z nim w sadzie kilkunastu chłopców, a później załadowano skrzynki ze śliwkami na ciężarówkę i pojechali z nimi na Śląsk, gdzie można było uzyskać lepszą cenę.
Zajechali rankiem do Katowic na plac targowy i przy samochodzie zaraz ustawiła się kolejka kupujących, bo wujek sprzedawał śliwki po niższej cenie jak na straganach. Wieść o sprzedawanych śliwkach rozniosła się po mieście lotem błyskawicy i po chwili zaczęły się zewsząd zbiegać kobiety, które kupowały na zimowe przetwory od razu po kilkanaście kilo. Zdenerwowane psuciem ceny straganiarki napuściły na wujka milicję, ale ten pokazał zaświadczenie, że sprzedaje śliwki z własnego sadu i władza zostawiła go w spokoju.
Wieczorem zostało na samochodzie jeszcze z czterysta kilogramów i Kuba zasugerował wujkowi, że go zostawił z niesprzedaną resztą do jutra.
- Niech wujek wraca ciężarówką do domu, a ja jutro sprzedam śliwki i wrócę z pieniędzmi pociągiem – zaproponował, a zadowolony z takiego obrotu sprawy wujek wyraził zgodę.
Nocą, koczujące na straganach przekupki rozwinęły na drzemiącego chłopca natarcie.
- No, tak – zaczął się wtedy do nich skarżyć żałosnym głosem. – Wujek pojechał się wyspać w ciepłym łóżku, a ja muszę się tutaj za niego męczyć, bo moja mama jest mu winna pieniądze. – A pani, to mi przypomina mamusię – zwrócił się nagle do najbardziej agresywnej przekupki.
Jej zaskoczone koleżanki najpierw umilkły, a później zaczęły nadawać na wujka.
- Co to za wujek?! – nadawały, rozczulone ciężkim losem chłopca. – Przecież tak nie można wykorzystywać dzieci!
- U nas tak można, proszę pani – wyjaśnił. – Nasi ojcowie walczyli z komunistami o wolną Polskę i teraz siedzą za to w więzieniu, i mamy nie mają na chleb dla dzieci.
I nasze chłopy walczyły o Polskę, na Śląsku były trzy powstania – odezwała się jakaś kobieta.
Po chwili został obdarowany butelką gorącej kawy zbożowej i został tak troskliwie opatulony grubymi, śląskimi chustami, że przespał w cieple do rana.
O poranku wyciągnął schowaną wagę i rozpoczął handel. Zdumione przekupki przyglądały mi się przez chwilę z niedowierzaniem, a potem zwołały naradę i kupiły od niego wszystkie śliwki, żeby im nie psuł ceny. Oczywiście, przy hurtowej sprzedaży spuścił trochę z ceny, ale i tak zarobił pokaźną sumę pieniędzy i i jeszcze tego samego dnia wieczorem rozliczył się z wujkiem.
Dwa tygodnie później znowu pojechali w to samo miejsce ze śliwkami, ale już nie było na nie tak dobrej ceny i wujek sprzedał je hurtowni. Pomimo, że hurtowa cena była gorsza od tej na targowisku, to i tak o wiele lepsza aniżeli w ich rodzinnym mieście i zadowolony z udanego interesu wujek odpalił Kubie premię.
W powrotnej drodze, kiedy siedział ze starszym kuzynem na ciężarówce, to nałożyli sobie obaj na głowy puste skrzynki i wrzeszczeli na skrzyżowaniach ulic, na kierujących ruchem milicjantów. Najgłośniejszy koncert dali w rodzinnym mieście, czym wzniecili takie zamieszanie, że ruszyli za nimi w pogoń milicjanci i wujek ich potem częstował nalewką na spirytusie.
Nadszedł sierpień i za namową Olka, zatrudnił się w pobliskiej cegielni, gdzie kolega pracował już od miesiąca, odwożąc od maszyny uformowane z surowej gliny cegły. Próbował odwozić i Kuba, ale nie dał rady i kierownik skierował go do stawiania ażurowych, przewiewnych murków ze świeżo uformowanych cegieł. Przeschniętą w ten sposób pod wiatami surówkę umieszczano później w cegielnianym piecu, gdzie była przez wiele dni wypalana na pełnowartościowe cegły.
Pracował w akordzie i z czasem nabrał w murkowaniu takiej wprawy, że jego zarobki stały się porównywalne z pensją ciężej pracującego Olka. Układał pięć tysięcy cegieł dziennie, co wymagało znacznej energii i dlatego rano wypijał dwa surowe jajka, a do pracy zabierał litr mleka i cztery bułki z masłem. Dzięki tej pracy wyrobił sobie zgrabną, muskularną sylwetkę i po miesiącu tak okrzepł, że kiedy go zaczepiło na plantach dwóch chłopców, to podjął z nimi zwycięską walkę. Najpierw uciekł jeden, a później poradził sobie z tym drugim, silniejszym.
Kiedy owego dnia przygniótł go stawiany murek, to pomyślał, że to za karę, że wdał się w niepotrzebną bójkę. Wystawała mu z gliny tylko głowa i zaczął wołać o pomoc, ale usłyszano go dopiero po kwadransie, kiedy przestała hałasować maszyna produkująca cegły. Dopiero wtedy przybiegł mu z pomocą Olek, który, który najpierw rozbębnił naokoło ucieszonym głosem o wypadku, a dopiero potem pomógł mu się uwolnić. Właściciel cegielni, jako rekompensatę za poniesione straty, kazał mu tylko wyczyścić swój elegancki, markowy motocykl.
Dwie poprawki
Nie potrafił przemóc lenistwa i zabrać się do nauki. Nie uczył się w ogóle podczas wakacji do egzaminu poprawkowego z chemii. Z końcem sierpnia pojechał do szkoły zdawać poprawkę i przed samym egzaminem, kiedy już stał na szkolnym korytarzu, otworzył na chybił trafił podręcznik do chemii i spojrzał na znajdujący się w książce wzór strukturalny kauczuku.
- Może akurat na to trafię – pomyślał, bo jak wiadomo, tonący chwyta się brzytwy.
Mając dobrą pamięć wzrokową, wpatrzył się w narysowane litery i kreski, a później wszedł do klasy i kazano mu wylosować trzy pytania.
Dwuosobowa komisja egzaminacyjna składała się z Alhedyda i profesorki uczącej go chemii w pierwszej klasie. Trochę liczył na jej przychylność, bo dostał od niej z chemii na koniec pierwszej klasy bardzo dobry. Uśmiechnął się do niej z ciepłą nieśmiałością, żeby wzbudzić sympatię, a kiedy mu lekko skinęła głową na powitanie, to spojrzał na karteczkę z pierwszym pytaniem i przeczytał, że ma narysować... strukturalny wzór kauczuku.
Podszedł do tablicy i przymknąwszy oczy, odtworzył w pamięci widziany przed chwilą rysunek, a później go przeniósł na tablicę i stanął potulnie z boku ze spuszczoną głową.
- No, kolego – profesorka spojrzała na Alhedyda. – Taki wzór narysować, musiał się uczyć przez całe wakacje.
Przytaknął profesorce skromnie, stojąc obok tablicy z kawałkiem kredy w ręce i żeby jeszcze bardziej zwiększyć swoje szanse, nawiązał do pierwszej klasy.
Jak dostałem od pani w pierwszej klasie dwie dwóje, to się rozpłakałem i od tego czasu się uczę.
- Pamiętam, pamiętam – skinęła głową i zapytała podchwytliwie. – A pamiętasz może, jak się wlewa wodę do kwasu?
- Odwrotnie się wlewa, nie wodę, tylko kwas do wody, żeby nie doszło do wrzenia i rozprysku – wyjaśnił i dopowiedział wymyśloną na poczekaniu rymowanką. – Pamiętaj, techniku młody, wlewaj zawsze kwas do wody, a nigdy wodę do kwasu, bo narobisz ambarasu.
Zachwycona profesorka powiedziała, że sobie to zapisze, a milczący dotąd Alhedyd zadał mu wtedy tak trudne pytanie, że w ogóle nie zrozumiał o co chodzi, więc zmilczał.
Kazano mu wyjść na korytarz, gdzie czekał na werdykt, oparty o parapet okna. Po chwili wyszła profesorka i powiedziała, żeby poszedł do swojej klasy, więc wrócił do kolegów i usiadł na swoim dawnym miejscu. I tak to wszystko trwało przez jakiś czas w zawieszeniu, i dopiero po dwóch tygodniach wychowawczyni zapytała go na lekcji matematyki, czy zdał poprawkę.
- Odpowiedziałem na dwa z trzech zadanych pytań i profesorka powiedziała, żebym poszedł do swojej klasy – wyjaśnił.
Czuł, że sprawa wisi na włosku i jak się później okazało, przeczuwał właściwie, bo Alhedyd nie chciał mu uznać poprawki, ale w końcu przeważył głos trzymającej jego stronę profesorki.
Przeszedł do następnej klasy, ale z powodu poprawki stracił prawo do internatu i zaczął dojeżdżać z domu do szkoły pociągiem. Miało to ten ujemny skutek, że nie mógł się już przysłuchiwać uczącym się głośno na sali kolegom i przyswajać sobie w ten sposób przerabiany na lekcjach materiał. I tak zaczęły się jego problemy z matematyką, a konkretnie z bezdusznymi logarytmami, bo matematyczka, zagięła na niego parol, kiedy się zorientowała, że mu się nie chce uczyć.
Nie potrafił przemóc awersji do nielubianego przedmiotu, chociaż sama nauka nie sprawiała mu większych problemów. Na przykład, kiedy pewnego razu profesorka wyjaśniała na tablicy twierdzenie o trzech prostopadłych, to co chwilę na niego spoglądała i wyczuł, że mu tego nie przepuści. Wykuł temat na blachę i na następnej lekcji faktycznie został wywołany do odpowiedzi. Naszkicował rysunek na tablicy i przeprowadził dowód z taką szybkością, że profesorka myślała, że ją przedrzeźnia. Miała szybką wymowę i nie mogło jej się pomieścić w głowie, że ktoś potrafił zreferować temat dwa razy szybciej niż ona. Przyglądała mu się przez chwilę w milczeniu, a później powiedziała, żeby wrócił miejsce i to właśnie wtedy dostał jedyny dobry stopień z matematyki. To znaczy z odpowiedzi, bo z klasówek wielokrotnie otrzymywał dobre stopnie, zwłaszcza z geometrii przestrzennej i ulubionych zadań tekstowych, w których za pomocą logicznego rozumowania trzeba było znaleźć niewiadomą.
Jak widać, potrafił się nauczyć, ale niestety, w owym okresie, zamiast nauki miał w głowie lekkomyślne figle.
- Co tobie pisze na tarczy? – zapytała go pewnego razu matematyczka ze zdziwieniem, podczas klasówki.
Chodziło o to, że dyrektor stawał rano w szkole na schodach i sprawdzał, czy uczniowie mają na rękawach przyszyte tarcze, więc Kuba, chcąc mu zagrać na nosie, przestawił na tarczy litery, tworząc z miasta Kraków, anagram... krówka. Powycinał litery żyletką wraz z kawałkami sukna i poprzyklejał je później z powrotem, ale już w innej kolejności. Nie na darmo się mówi, że najciemniej pod latarnią, bo sprawdzający tarczę dyrektor, przez kilka miesięcy nie zauważył, co na niej pisze. Dopiero teraz podczas klasówki matematyczka zauważyła na jego rękawie krówkę i spoglądała na nią co pewien czas do końca lekcji, z niedowierzaniem kręcąc głową. Rzecz jasna, po tej dekonspiracji, bardzo szybko wymienił tarczę na właściwą.
Nadeszła wiosna i po lekcjach zaczęli jeździć do parku Jordana, gdzie wypożyczali piłkę i grali w nogę na krakowskich błoniach. Podczas jednej z takich wypraw pod koniec roku szkolnego siedział z kolegami na trawie i przysłuchiwał się znudzony, jak się zastanawiają, jakie stopnie otrzymali na koniec roku.
- Chodźcie, to wam pokażę – powiedział w pewnym momencie.
Wiedział, że profesorowie posyłają uczniów do pokoju nauczycielskiego po dziennik, więc przypuszczał, że nikt na niego nie zwróci specjalnej uwagi, kiedy go będzie zabierał z przegródki.
Poszli do szkoły, gdzie koledzy schowali się do toalety, a on zapukał do pokoju nauczycielskiego i ukłoniwszy się grzecznie obecnym tam profesorom, zabrał dziennik swojej klasy i zmierzał z nim korytarzem do kolegów. Kiedy dostrzegł idącego z naprzeciwka dyrektora, to zrozumiał, że sytuacja może przybrać niekorzystny obrót. Złożył dyrektorowi ukłon i już go prawie minął, kiedy usłyszał skierowane do siebie pytanie.
- Gdzie ty niesiesz ten dziennik?
- A do klasy.
- A kto tam ma lekcję?
- A nikt – odpowiedział zgodnie z prawdą, bo skończyły się jego możliwości manewru.
- Będziesz miał nieprzyjemności – powiedział dyrektor, zabierając dziennik i czerwieniejąc po kołnierzyk białej, wykrochmalonej koszuli.
Dowiedział się później, że dyrektor chciał go wyrzucić ze szkoły, ale wybroniła go wychowawczyni klasy, która dała mu na opamiętanie poprawkę z matematyki.
Gniotła go ta poprawka przez całe wakacje, ale znowu nie potrafił przemóc lenistwa i zabrać się do nauki, a do tego na zakończenie wakacji urządził sobie z kolegami w zbożu popijawę, po której poszli do miasta. Na plantach doszło do starcia pomiędzy nim, a jakimś pijanym mężczyzną, którego uderzał turystycznym workiem, w którym miał schowane puste butelki po winie.
Wyglądało to w ten sposób, że dążący do zwarcia pijak robił krok do przodu, a Kuba robił wtedy krok do tyłu i grzmocił napastnika workiem w głowę. Doszli w ten sposób do łańcuszków oddzielających chodnik od ulicy i tutaj Kuba zmienił taktykę. Przeskakiwał przez łańcuszki tam i z powrotem, grzmocąc za każdym razem workiem, gramolącego się za nim pijaka. I tak to trwało do momentu, dopóki przy którymś przeskoku nie skręcił nogi. Od tego momentu role odwróciły się na jego niekorzyść. Opuścił pole bitwy, kuśtykając na chorej nodze i czując na sobie oddech pijaka, ale do starcia nie doszło, bo Rysiek z kolegami zastąpili napastnikowi drogę, który na widok całej czwórki zdecydował się odpuścić.
Niedługo potem rozeszli się do domów, do których oszołomieni alkoholem, trafili po różnych perypetiach. Rysiek pomylił w bloku piętra i miał niemiłą przeprawę z sąsiadem, a Zbyszek przez godzinę tłumaczył rodzicom po nocy jak go mają w przyszłości wychowywać na porządnego człowieka. Jeżeli chodzi o Kubę, to nie pamiętał, w jaki sposób dokuśtykał do domu i zasnął.


Upadek

Zbudził się następnego dnia koło południa i zobaczył stojącego nad sobą ojca.
- Wcześnie zaczynasz, mój synu – zaczął ojciec patetycznym głosem.
Skrzywił się niechętnie i zmilczał, bo skręcona noga tak go bolała, że nie potrafił na niej stanąć.
Podeszła mama i przypomniała, że dzisiaj miał jechać zdawać poprawkę i wtedy jak struś wtulił głowę w poduszkę i zasnął. Pojechał do szkoły po tygodniu i zwiózł zaświadczenie lekarskie, ale dyrektor nie wyraził zgody na zdawanie poprawki w dodatkowym terminie.
- Powiedziałem, że będziesz miał przez ten dziennik duże nieprzyjemności – zakończył.
- Przez dziennik i przez Ryśka – odmruknął.
- Przez jakiego Ryśka? – zainteresował się dyrektor.
- Przez starszego kolegę, który zorganizował pijaństwo, chociaż wiedział, że mam zdawać poprawkę.
- Fałszywych przyjaciół należy unikać, masz powtarzać trzecią klasę – zakończył dyrektor.
Spojrzał na surowo zaciśnięte usta dyrektora i bez słowa wyszedł z gabinetu.
Nie potrafił się zaaklimatyzować w nowej klasie. Był jak przesadzone drzewo, które nie potrafi się zakorzenić w nowej glebie i pełen wewnętrznego buntu, przestał odpowiadać na lekcjach i zaczął chodzić na wagary. Na półrocze miał opuszczone trzysta godzin i dwóje z siedmiu przedmiotów, nawet z historii, którą w ubiegłym roku umiał na bardzo dobrze.
Dojeżdżał do szkoły pociągiem na popołudniu, ale zamiast na lekcje, szedł do znajdującej się obok dworca świetlicy dla młodzieży, gdzie spotykał się z podobnymi do siebie wagarowiczami. Grali w ping ponga i spędzali czas na studiowaniu w gazecie repertuaru krakowskich kin, do których chodzili codziennie, godzinami włócząc się po mieście. Do domu wracał późnym wieczorem. Zjadał zostawiony dla niego w piekarniku obiad i zasypiając koło północy, spał na drugi dzień do południa. A potem znowu jechał na wagary i tak mu mijały dni, tygodnie na gorzko słodkiej wędrówce obrzeżami życia.
Miał żal do dyrektora i postanowił wzbudzić w nim wyrzuty sumienia swoim pogłębiającym się upadkiem. Był jak naburmuszone dziecko, które postanowiło na złość mamie odmrozić sobie uszy.
– Popatrzcie, coście ze mną narobili – jakby mówił swoim postępowaniem.
Czuł podświadomie, że wyrządzono mu krzywdę, że pedagodzy nie stanęli na wysokości zadania i z tamtego smutnego okresu zachował tylko kilka dobrych wspomnień.


Dobre wspomnienia

Pierwsze dobre wspomnienie, to jesienna wycieczka klasy na Babią Górę. Powędrowali górskimi szlakami poprzez kolorowo płonące lasy i dotarli pod wieczór do schroniska na Babiej, w którym spotkali wycieczkę licealistek. Siedzieli z nimi do później nocy w świetlicy i słuchali opowieści przewodnika, że Babia Góra, to skamieniała od czekania na swojego harnasia frajerka, czyli zbójnicka dziewczyna.
Zasnęli koło północy na podszytym wiatrem poddaszu schroniska, a przez umieszczone w dachu okna zaglądały rozświetlone księżycem obłoki... Zasnęli chłopcy pośród chmur, i płynął śpiew z oddali, zawodził z wiatrem zbójców chór, że się frajerka żali, że tylko świst i wiatru gwizd, i tylko tyle świata, zbójnicki los, poświstu głos, jesienny koniec lata.
Kiedy rano wstali, zobaczyli spowity mgłami wierzchołek góry i o wyjściu na szczyt nie było mowy. Wycieczka ruszyła w drogę powrotną i tak to Kuba po raz drugi w życiu musiał się pogodzić z faktem, że nie było mu dane stanąć na szczycie Babiej. Od tego czasu zaczął traktować Babią jak przysłowiową szklaną górę, której jakieś czary nie pozwalają mu zdobyć i postanowił sobie, że w przyszłości postara się stanąć na jej szczycie.
Kolejne dobre wspomnienia z tego okresu, to pokonany strach przed ciemnością, uratowany przed spaleniem dom rodzinny i znajomość z jaskółką.
Jeżeli chodzi o strach przed ciemnością, to wiązał się on z żydowskim cmentarzem, który mijał późną nocą, wracając ze szkoły. Idąc od pociągu, miał do wyboru dwie drogi, krótszą, obok żydowskiego cmentarza i dłuższą, oświetlonymi ulicami miasta. Za każdym razem toczył ze sobą wewnętrzną walkę i bywało, że wybierał dłuższą drogę przez miasto, bo droga obok nazywanego kierkowem cmentarza kojarzyła mu się z zasłyszanymi w dzieciństwie opowieściami o duchach.
I tak to trwało do pewnej wietrznej nocy, kiedy to przechodząc obok usytuowanego na obrzeżach miasta kierkowa, usłyszał bicie zegara.
- Bim, bam – dobiegało do niego pochmurną nocą z kościelnej wieży. – Dwunasta, godzina duchów – skojarzył i przystanąwszy, postanowił, że zawróci i pójdzie przez miasto.
Siłował się przez chwilę ze swoim strachem i w końcu postanowił go przytulić.
- A dokąd ja tak będę przed nim uciekał – pomyślał, pełen narastającego buntu i podszedłszy do cmentarnego muru, oparł na nim ręce.
Spoglądał przez chwilę w niepokojącą ciemność, a potem wskoczył przez mur na cmentarz i stanął pomiędzy majaczącymi w mroku konturami macew.
Stał i coraz śmielej rozglądał się po cmentarzu, i po kilku minutach już był na tyle spokojny, że opuszczając kierków, posiedział jeszcze przez chwilę na ogradzającym go kamiennym murze. To właśnie owej wietrznej nocy oswoił strach przed ciemnością i od tego czasu zaczął wracać do domu krótszą drogą.
Jeżeli chodzi o uratowany przed spaleniem dom rodzinny, to ocalił go właśnie owej nocy. Gdyby się wówczas wycofał i wracał do domu okrężną drogą przez miasto, to przypuszczalnie nie zdążyłby zapobiec pożarowi. Po wejściu na podwórko, poczuł swąd spalenizny i szukając źródła dymu, dotarł do stajni. Zapach spalenizny był tutaj dużo silniejszy, ale nigdzie nie dostrzegł ognia, więc zawrócił do domu, bo pomyślał, że ktoś gdzieś pali ognisko.
– Ognisko? O tej porze?! – zreflektował się po chwili i odwróciwszy głowę, spojrzał w niewielkie okienko stajni.
Zmartwiał z przerażenia, kiedy zobaczył, że okienko świeci czerwonym blaskiem.
Z wypalonej w drewnianym stropie dziury spadały na mokrą ściółkę stajni kawałki rozżarzonego drewna. Stara, spróchniała powała stajni tliła się już tak od wielu godzin i w każdej chwili mogła wybuchnąć ogniem. Wbiegł do domu i pobudził domowników, a potem uciągnął wiadro wody z głębokiej na dwadzieścia metrów studni. Korba obracała się w jego rękach jak szalona i nie pozwolił jej sobie wyrwać młodszej siostrze, która chciała mu ją odebrać z zazdrości, że to nie ona ratuje dom przed spaleniem. Wyspindrał się z wiadrem wody po wrotach od stodoły na strych stajni i zaczął naokoło oblewać rozżarzoną dziurę, oddzielając w ten sposób źródło ognia od składowanej na strychu słomy.
– Chluśnij wodą – doradzała młodsza siostra, ale on na szczęście wiedział swoje.
Oblewał dziurę ostrożnie, zataczając wodą coraz mniejsze kręgi i w końcu dał się słyszeć syk gasnących ogników.
Zapobiegł pożarowi w ostatniej chwili. Gdyby tlący się ogień doszedł do znajdującej się w pobliżu słomy, to nastąpiłby wybuch płomieni, które przerzuciłby się z przybudowanej do domu stajni na pełen siana strych drewnianego domu. Śpiący domownicy, przypuszczalnie nawet nie zdążyliby się przed śmiercią obudzić.
Jak się później okazało, sprawcą nieświadomego podpalenia był pijany ojciec, który wszedł wieczorem do stajni z zapaloną świeczką i trzymał ją uniesioną wysoko nad głową, a płomień, jak wiadomo, ciągnie do góry.
Wspomnienie o jaskółce wiąże się z dojazdami do szkoły, a konkretniej z powrotami o zmierzchu. Chodził po wagonach, zaglądając do przedziałów i tak pewnego razu zwrócił uwagę na śliczną buzię siedzącej w przedziale dziewczyny. Podobnie jak on dojeżdżała do szkoły i kiedy ją po kilku dniach znowu spotkał, to wszedł do przedziału i usiadł naprzeciwko w milczeniu. I tak przez jakiś czas jeździli obok siebie, i udawali, że się nie widzą.
Dziewczyna wysiadała trochę wcześniej, w innym mieście, a on jeszcze jechał kawałek dalej, pocieszając się myślą, że jutro znowu pojadą razem. Po jakimś czasie nawiązała się pomiędzy nimi nić sympatii, tak śliczne i subtelne uczucie, że nie potrzebowali niczego więcej do szczęścia. Dziewczynę nazywał w myślach jaskółką... Wieczorową porą, gdy mrok z nieba zlata, jeździła z nim razem jaskółka skrzydlata, otwierała książkę, milcząco czytała, wysiadała wcześniej, wcześniej wysiadała.
Wiosną zdecydował się rzucić szkołę, od kilku dni był pełnoletni i poszedł do dyrektora po zwrot dokumentów.
- Rodzice wiedzą? – zapytał dyrektor.
- Nie muszą – odpowiedział sucho. – Za mnie do szkoły chodzić nie będą.
Stał i patrzył zimno na pochylonego dyrektora, a stojący na biurku posąg Tadeusza Kościuszki, jakby mu pokazywał wyciągniętą szablą kierunek ku kolejnym szczytom życia.
Po chwili milczenia, dyrektor zawołał sekretarkę i polecił jej wydać dokumenty. Zabrał papiery i poszedł do kina, a po skończonym filmie poszedł do innego na kolejny. Późnym wieczorem wracał pociągiem do domu i po raz ostatni siedział naprzeciwko jaskółki. Chciał się do niej odezwać, ale nie potrafił i w końcu dziewczyna wstała, i skierowała się do wyjścia.
Przecież już jej więcej nie zobaczysz – zakrzyczało jego serce i bezwiednie, automatycznie wstawszy, poszedł za nią do wyjścia.
Wysiedli z pociągu i szli obok siebie po peronie, i w końcu dziewczyna popatrzyła pytająco, i wtedy zaczął jej wyjaśniać, że właśnie rzucił szkołę i że już więcej nie będzie dojeżdżał.
- Daj mi swój adres – poprosił. – Napiszę do Ciebie, nawet jeżeli będę daleko.
Spoglądała na niego zmieszana i zaskoczona.
- Przecież my się już dobrze znamy – dopowiedział z uśmiechem.
Wyciągnęła z plecaka zeszyt i na wydartej z niego kartce, napisała swój adres.
Wziął kartkę i schował do kieszeni, a później stali na peronie i spoglądali na siebie w milczącym zachwyceniu. Po torach przejeżdżały pociągi, a kiedy nadjechał ostatni, po którym już nie było żadnego do rana, to wskoczył do ostatniego wagonu i odjechał.
Ani do niej później nie napisał, ani już z nią więcej nie rozmawiał. Raz ją tylko zobaczył przelotnie, mignęła mu po latach na ulicy, kiedy przejeżdżał autobusem przez jej miasto. W osiemnastej wiośnie życia po raz kolejny pomylił kierunki, coraz bardziej oddalając się od wiecznie zielonych pastwisk, które rozciągały się po drugiej stronie rzeki, na szczęśliwym brzegu, w cieniu dobrego drzewa.


Wzloty, upadki znoszę na przemiany, czym ja przeklęty, czy może wybrany?
Iskrę boskości wcieliłem w człowieka, idziesz do domu, Dom na Ciebie czeka.




Rozdział trzeci


Rzuciwszy szkołę, zatrudnił się w krakowskim Elektromontażu, dużym, państwowym przedsiębiorstwie, które miało filie porozrzucane po całym mieście. Dano mu wielką, skórzaną torbę, w której roznosił dokumenty i zrobiono gońcem w dyrekcji. Czuł się upokorzony tą pracą i po tygodniu ją rzucił. Szkoda, że rzucił, bo to była lekka, nieźle płatna praca w pobliżu pańskiego stołu. Powinien był się zapisać do technikum dla pracujących, ale niestety, po raz kolejny popłynął z prądem, zawracając z właściwej drogi.
Niedługo potem przyjął się w swoim rodzinnym mieście do pracy w cegielni. Z początku dano go do lżejszej pracy, naciskał na pulpicie kolorowe guziki, ale po dwóch tygodniach przeniesiono go do katorżniczej pracy przy kopaniu gliny. Przemoczony od ciągle padających deszczy, wytrzymał przy glinie przez kolejne dwa tygodnie. Po miesiącu cisnął łopatą, po wzięciu głodowej wypłaty i więcej już go w cegielni nie zobaczyli.
Azoty
W sierpniu mama wychodziła mu pracę w odległym o trzydzieści kilometrów kombinacie chemicznym, gdzie go zatrudniono jako elektromontera. Dojeżdżał codziennie do pracy pociągiem i ciągle chodził niewyspany, bo musiał wstawać o piątej rano. Fifakowaty brygadzista usiłował go traktować jak niewolnika i nie pozwalał mu nawet naostrzyć przecinaka.
Panie brygadzisto – musiał się zwracać grzecznie do zasmarkanego flejtucha. – Czy mogę załączyć szlifierkę, żeby sobie naostrzyć przecinak?
Przez jakiś czas prosił o pozwolenie, a później doszło pomiędzy nimi do nierozstrzygniętej bitki, po której brygadzista spasował i zostawił go w spokoju.
Najgorzej było zimą, kiedy podczas pracy na smaganych śniegiem estakadach, ręce przymarzały do metalowych konstrukcji. Żeby jakoś przetrzymać największe mrozy, poparzył sobie żelazkiem palce. Dostał siedem dni zwolnienia, a później jeszcze dwa tygodnie, bo posypywał rany cukrem, żeby się za szybko nie zagoiły.
To była ciężka zima i dlatego po jakimś czasie poszedł do innego lekarza, i zaczął symulować grypę.
- Proszę się rozebrać – warknął lekarz, więc zapytał, czy cały?
- Do połowy – usłyszał. – Dlaczego się tak do mnie chamowato odzywacie?
- Ja?!
- Wy!
- Wy, to znaczy my, to znaczy wy!
Został spopychany przez lekarza i wypchnięty do poczekalni.
Podniósł z posadzki wyrzucone za nim ubranie i ubierał się powoli, udając, że nie widzi uśmieszków czekających w kolejce ludzi. Pozapinał powoli guziki i poszedł na skargę do kierownika przychodni, który kazał mu poczekać na wyjaśnienie sprawy. Usiadł więc ponownie w poczekalni i czekał, i wtedy lekarz, który go wcześniej wyrzucił, podszedł do niego i zapytał zaczepnie.
- No co, no co, no co?!
- A z czym, panie doktorze?
- Chodź pan z powrotem do gabinetu.
- Jeżeli pana obraziłem, to pana przepraszam – lekarz w gabinecie wyciągnął rękę na zgodę.
- To ja pana przepraszam, panie doktorze…
- Dobrze, dobrze... Ile dać panu tego zwolnienia, pięć dni do niedzieli wystarczy?
- Ja naprawdę jestem chory, panie doktorze.
- Dobrze, dobrze…
Wychodząc ze zwolnieniem, spotkał się z nadchodzącym dyrektorem przychodni, któremu wyjaśnił, że już wszystko w porządku.
Zaprzyjaźnił się później z tym lekarzem i czasem przywoził mu z Węgier w formie drobnych upominków pastę z czerwonej papryki w tubkach.
Minęła zima, a później wiosna i lato, jesienią zapisał się do zaocznego technikum w odległym o sto kilometrów mieście, do którego zaczął jeździć w weekendy, kiedy jego koledzy balowali beztrosko na dancingach. W soboty do późnego wieczora słuchał wykładów, a później szedł się przespać do hotelu i w niedzielę znowu siedział w szkole do późnego popołudnia.


Dotyk śmierci

Nie uwierzył, kiedy mu tłumaczono, że prąd może człowieka złapać i nie puścić.
– Jak to może mnie złapać? – nie dowierzał jak niewierny Tomasz. – Przecież jak zacznie mnie kopać, to cofnę rękę.
Nie rozumiał, że prąd powoduje skurcz mięśni.
Nie wierzył i pewnego deszczowego poranka, kiedy wiatr przewalał nisko nad ziemią ciężkie, ołowiane chmury, życie udzieliło mu drakońskiej lekcji, żeby go nauczyć pokory. Ten pochmurny, słotny dzień zaczął się dla niego pechowo, bo zapomniał zabrać z domu miesięczny bilet i w pociągu miał starcie z konduktorem, a o tego taki jakiś był cały przeziębiony, zmęczony. Ciekło mu z nosa, a trujące wyziewy kombinatu tworzyły z wilgotnym powietrzem drażniącą, żrącą zawiesinę.
Zaraz z samego rana poszli naprawiać oświetlenie placów. Wychodzili na drabiny i ściągali ze słupów uszkodzone lampy jarzeniowe, które naprawiali na ziemi i zakładali z powrotem. Dwie pierwsze lampy naprawił bez problemu, ale z kolejną miał kłopoty. Jak się zaświeciła jedna rura jarzeniowa, to druga gasła, a jak w końcu zaświeciły obie, to przestała świecić trzecia i tak w koło Macieju, jednym słowem, prawie jak na dyskotece.
Zabrał w końcu lampę do hali i oparłszy o ścianę, podłączył ją prowizorycznie dwoma przewodami do gniazdka i zaczął dokładnie sprawdzać. Każda z rur jarzeniowych posiadała osobne urządzenie rozruchowe i ponieważ wiedział, że owe startery często się psuły, to postanowił je sprawdzić po kolei. Ujął w palce metalową obudowę startera i już nie potrafił oderwać od niej ręki.
- Złapało mnie! – pomyślał przerażony.
Porażenie było niezwykle silne, gdyż stał w przemoczonych butach na mokrej, betonowej posadzce i miał przez to zmniejszoną oporność.
Prąd przepływał przez niego wartkim strumieniem jak woda z odkręconego kranu, z tą jednak zasadniczą różnicą, że z kranu wycieka woda, a z niego wyciekało życie. Wydało mu się, że wiruje jak oderwane od samolotu śmigło, które z okropnym warkotem spada na ziemię, żeby się o nią roztrzaskać.
Znowu ponowił daremną próbę oderwania zaciśniętych na starterze palców.
- Nie da rady, mieli rację, że nie da rady, mieli rację, mieeeeliii…
Przez głowę przebiegły mu ostatnie myśli i resztką świadomości zwrócił je ku Bogu.
- To już koniec, Panie Boże, umieram. Umieram i robię żal doskonały. Jak się robi żal doskonały? To jest, Panie Boże,
mój żal doskonały. Booożeeeeeee…
Ocknął się na betonie w kałuży wody, obok leżała przewrócona lampa.
Podczas upadku pociągnął za sobą lampę i łączące ją z prądem przewody wypadły z gniazdka. Ocalenie przyszło w ostatniej chwili. Przebiegająca obok niego śmierć musnęła go tylko lekko ostrzem swojej kosy i nić jego młodego życia nie została przecięta.
Siedział na betonie i patrzył zmieszany na biegnących w jego stronę więźniów, którzy nieopodal skuwali beton. Wstał jak gdyby nigdy nic i zaczął dalej naprawiać lampę, a oni zawrócili do swojej pracy. Nie zastanawiał się wówczas głębiej nad tą sytuacją, więc zobaczył tylko, że wypadły z gniazdka druty, nie widział swojego Anioła Stróża, który je wytrącił machnięciem skrzydeł.
Tydzień później bawił w zakładowym domu kultury na koncercie Czerwonych Gitar, to naprawdę było mocne uderzenie. Lawinowy jęk strun, który runął jak tornado i najpierw zerwał dach nad widownią, a potem sprawił, że ludziom wyrosły skrzydła i poszybowali do nieba. Zakołatali w niebieskie wrota i czekali aż zostaną skruszone taranami tonów, ale wcześniej skończył się koncert i trzeba było wracać na ziemię. Umilkły dźwięki i tylko jeszcze przez chwilę drżało w powietrzu echo ślicznych, romantycznych piosenek Krzysztofa Klenczona. Pachniały kwiaty we włosach dziewczyny i dźwięczała jego obietnica, że kiedyś ją znowu zawoła na pewno.
Nie sposób opisać, co się działo po koncercie, Sodoma i Gomora na szczycie wieży Babel, to za mało powiedziane. Pośród wrzasku, ścisku i zgiełku, muzyków otoczył tłum rozhisteryzowanych nastolatek, którym piosenkarze rozdawali autografy. Stanął z kolegami z boku i z uśmiechami pobłażania podziwiali tę drugą, zaimprowizowaną część koncertu.


Dziewczyna z liliami

Julię poznał na początku jesieni, kiedy parkowe alejki zaścielały kolorowe liście. Szeleściły, rozgarniane nogami podczas spaceru. Szykujące się do odlotu ptaki obsiadły zahaczające o chmury drzewa, które wyglądały jak pełne ruchu i zgiełku dworcowe poczekalnie. Całe ptasie rodziny siedziały na spakowanych walizkach, co chwila zrywały się do lotu i opadały z powrotem, jakby sprawdzały, czy dobrze pozamykane na zimę gniazda.
Para staruszków usiadła w alejce na ławce, kobieta musnęła lekko palcami policzek mężczyzny, a później spoglądali oboje, gdzieś daleko przed siebie, gdzie wiecznie zielone lasy na drugim brzegu życia. Pełen nostalgicznej zadumy był ten pogodny początek jesieni, kiedy poznał Julię.
Włóczył się po parku, rozświetlony łagodnie przygrzewającym słońcem i nagle jego serce zaczęło śpiewnie uderzać, bo zobaczył nadchodzącą z przeciwka dziewczynę o ciepłych, brązowych oczach. Rzuciła mu krótkie, smutne spojrzenie i zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Dźwigała w wiadrze, zanurzone w wodzie naręcze białych lilii i miała w sobie jakiś nieuchwytny, subtelny smutek.
– Jakby ją ktoś skrzywdził – pomyślał.
Następnego dnia odszukał kwiaciarnię, w której miała praktykę i od tego czasu czekał na nią codziennie wieczorami, ukryty pośród ocieniających ulicę kasztanów.
Kończyła pracę o dziewiętnastej, kiedy szarość powlekała światło mrokiem. Wychodziła z kwiaciarni, rzucała mu krótkie, uśmiechnięte spojrzenie i znikła w ciemności, a on po chwili wracał do domu. I tak minęło kilka wieczorów, aż w końcu opuścił kryjówkę i najpierw poszedł za dziewczyną z duszą na ramieniu, a później ujął ją nieśmiało za rękę i poszli w stronę jej domu stojącego na peryferiach miasta.
I od tego czasu już tak chodzili prawie codziennie. Ukryci w mroku, wędrowali wieczorami poboczem szosy, a przemykające obok samochody otulały ich podmuchami wiatru. Jej długie, pachnące rumiankiem włosy przemykały wówczas po jego twarzy niesioną z wiatrem pieszczotą i wtedy nie wytrzymywał, i w uniesieniu zagradzał jej drogę, i zamykał ją na chwilę w swoich ramionach.
Chata dziewczyny stała za miastem w ogrodzie i kiedy stawali podczas pełni księżyca przy furtce, to liczył cwałujące po księżycu konie.
- Jeden kary, drugi bury…
- Przecież to chmury – przekonywała rozbawionym głosem.
- Jakie tam chmury – protestował i w końcu ustępowała.
- Rumaki Lizypa – szeptała.
Skąd wiedziała?
A konie cwałowały i powiewały wokół księżyca rozświetlone jego światłem grzywy.
- Jesteś szczęśliwy? – pytała, kiedy tak stali we dwoje.
- Tyś szczęście moje – zapewniał i odchodząc, podnosił do góry rękę w pożegnalnym geście.
Właściwie, to dziewczyna miała na imię całkiem inaczej, ale w dzieciństwie widział u cioci obraz, na którym dziewczyna trzymała bukiet białych lilii i ciocia powiedziała, że to Julia.
Od tego czasu, to imię kojarzyło mu się z liliami i dlatego, kiedy zobaczył w parku dziewczynę niosącą lilie, to od razu nazwał ją w myślach, Julią. Dziewczyna nie miała nic przeciwko temu i przyjęła nowe imię za własne.
Julia... Czarodziejka... Pewnego razu zrobił jej podczas wichury zdjęcia i po wywołaniu okazało się, że jej włosy wystają poza fotografię. Że co? Że to nie możliwe? A dlaczego, skoro życie jest śnioną na jawie bajką?
Jesienią wybrał się z dwoma kolegami na odpust do parafii Julii, bo powiedziała, że przyprowadzi koleżanki. I faktycznie przyprowadziła, ale przemaszerowały wszystkie trzy obok siedzących na trawie chłopców jak na defiladzie, z głowami odwróconymi w drugą stronę.
- Znarowione – zauważył smętnie jeden z kolegów.
- Dzikie – doprecyzował Kuba.
Poczekali na powrót dziewczyn i poszli z nimi na spacer,
a takie to wszystko było śliczne, dziecinne i niewinne.
W listopadzie wysłano go do pracy na delegację do odległego miasta i zaczęli się widywać z Julią tylko w soboty, kiedy przyjeżdżał na niedzielę do domu. Pracował na delegacji po dwanaście godzin dziennie, zarabiając za nadliczbowe godziny podwójnie i po miesiącu kupił sobie modną, ortalionową kurtkę i moherowy, niebieski szalik.
Przemarzł w nowej pracy przy kopaniu rowów kablowych i zrobił mu się na policzku czyrak, który zaczął niepotrzebnie wygniatać i dostał zakażenia. Poszedł napuchnięty do lekarza, który przepisał mu zastrzyki i dał tydzień zwolnienia, ale wstydził się w takim stanie pokazać Julii i zjawił się koło kwiaciarni dopiero pewnej soboty po dwóch tygodniach. Stanął pod kasztanem w cieniu dobrego drzewa, ale Julii nie było.
- Tak by się skończyło? – pomyślał zasmucony i wrócił do domu.
Nie spotkał Julii również, kiedy przyszedł pod kwiaciarnię następnej soboty, wszedł więc do środka i usłyszał, że Julia chora.
- Jesienna pora – powiedziała stojąca za ladą, sprzedawczyni kwiatów, spoglądając na niego życzliwym, zaciekawionym wzrokiem.
I tak mu minął kolejny tydzień bez Julii, a później następny, bo po chorobie pojechała do kuzynki i dostał od niej kolorową pocztówkę z dalekiego miasta.
Wędrówka z Julią
Pewnego zimowego wieczoru znowu stanął pod kwiaciarnią, a później poszli z Julią, znajomą drogą za miasto.
- Tak długa nieobecność – napomknął.
- Niedługa – zaprzeczyła i dodała z przekornym uśmiechem, że dzisiaj za zimno i nie będzie stała przy furtce.
Nie wziął jej słów na poważnie, bo wiedział, że tak tylko mówiła, taka już była.
Mijał czas i jego zawistna siostra podsunęła mu koleżankę, żeby go odciągnąć od Julii. Bagatelizował, kiedy Julia mu mówiła, że jego siostra ją śledzi. Bagatelizował, chociaż nie powinien, ale niestety, nie zdawał sobie sprawy, że siostra ukrywa skierowaną przeciwko niemu, chorobliwą zawiść.
W dniu Święta Zmarłych umówił się z Julią na cmentarzu, ale przyszedł za późno i Julii już nie było. Chodził pośród wypełniającej cmentarz ciszy, którą od czasu od czasu przerywał nikły, zamierający dźwięk pękającej lampki. Kadzidła zniczy tworzyły nad cmentarzem rdzawo świecącą chmurę o charakterystycznym zapachu palącego się wosku.
– Gdzie jesteś, Julio? – wołał w myślach, ale Julii już tutaj nigdzie nie było, bo wcześniej poszła do domu.
Chodził po cmentarzu w nostalgicznej zadumie i patrzył na rozświetlone groby, które jaśniały w ciemnościach jak uśmiechy z innego świata.
Minęła pachnąca mrozem zima, podczas której chodzili po skrzypiącym śniegu i nadeszła strojna rozkwitłymi baziami wiosna. Na rzekach strzeliły lody, zazieleniły się łąki i zaśpiewały ptaki, a nad leżącym w dolinie jeziorkiem rozszumiały się płaczące wierzby... Nie szumcie wierzby nam, z żalu, co serce rwie, nie płacz dziewczyno ma, bo między nami nie jest źle.
W parku rosło na zboczu góry królewskie drzewo, o płożących się po ziemi konarach, pośród których mieli ukrytą w listowiu kryjówkę. Słońce szyło do nich z nieba promieniami jak strzałami Amora i siedzieli pośród złotego deszczu, licząc rozrzucone po trawie plamy światła... Jedna jasność, druga jasność, trzecia jasność świeci, dwoje szczęściem otulonych, roześmianych dzieci.
Pchnęła go na konar i upadli na trawę oboje.
- Szczęście moje – tak do niej mówił czasem.
Park stykał się z lasem i zaglądały do nich sarenki, a w dolinie nad liliowym jeziorkiem kwitły złoto kaczeńce.
Czegóż chcieć więcej? Pod koniec maja poszli do kina na film o cierpiącym na zanik pamięci włóczędze, w którym żona rozpoznała zaginionego męża. Przygarnęła go do domu i pielęgnowała jak dziecko. Bezdomny nosił ze sobą worek z pudełkami po zapałkach, bo planował zbudowanie domu. Pod koniec filmu mężczyzna staje na brzegu rzeki i wysypuje pudełka do wody. Zapytany przez żonę, czy rezygnuje z budowy domu odpowiada, że już ma gdzie mieszkać.
- Ja już mam gdzie mieszkać – szepcze mężczyzna, a pudełka płyną po wodzie i płyną.
Miał, zbudowany z prawdziwej miłości, która nie gaśnie wraz z niełaskawym wiatrem jak zapałka.
No właśnie, jak zapałka... Pewnego razu, kiedy wędrowali z Julią o zmroku, zastąpiło mu drogę trzech rywali. Jeden z nich zaświecił mu w twarz zapałką, ale Julia skoczyła do przodu jak lwica i napastnicy zrezygnowali z zaczepki. Bo gdzie się dwoje kocha tam trzeci nie skorzysta.


Rozstanie z Julią

Nie wiadomo, jak to się stało, że odszedł od Julii. Nie chciał odchodzić, a odszedł. Może spełnił bezwiednie, toksyczne oczekiwania zawistnej siostry? Może.
Czerwiec rozkwitał radością, zbliżała się noc świętojańska, kiedy wybrał się z Julią do kina na hitowy film o tytanach, w którym dobra bogini pomagała jasnowłosemu herosowi walczyć ze złą czarownicą.
Odprowadzał Julię po filmie do domu, a powietrze pachniało orzeźwiającym wiatrem, bo właśnie przed chwilą wyszło po burzy słońce. Wykąpane ptaki świergotały radośnie pośród liści, z których spadały ostatnie, zapóźnione krople i cały świat był taki piękny i radosny, że aż się chciało krzyczeć ze szczęścia. Wpuścił spodnie w czarno lśniące gumowce i beztrosko rozchlapywał kałuże, a zachodzące słońce wyczarowywało mu na rzęsach okruchy tęczy i cały był wypełniony śliczną, wprost niemożliwą do opisania radością.
Jesteś podobna do tej bogini na filmie – powiedział w pewnym momencie do Julii.
Ale przecież ona miała jasne włosy.
Myślę o tej czarnej, niedobrej – podszepnął mu złośliwość jakiś niedobry chochlik.
Przyspieszyła kroku, ale za nią nie pobiegł i coraz bardziej zostawał w tyle.
Nie przejmował się za bardzo jej odejściem, bo już wiele razy robiła podobnie. Planował, że jak zwykle, za jakiś czas do niej podejdzie i znowu wszystko było dobrze. Nie zdawał sobie sprawy, że to początek rozstania. Drobne na pozór zdarzenie, uruchomiło niechcianą lawinę następnych.
Nie podszedł do Julii ani jutro, ani pojutrze, a kiedy ją przypadkowo spotkał po tygodniu, to za podszeptem swojego złośliwego chochlika, udał, że jej nie widzi. Kilka dni później poznał Irenę, która po miesiącu wyjechała, ale teraz już nie miał śmiałości podejść do Julii, bo czuł się winny.
Pewnego wieczoru na początku września zauważył po drugiej stronie ulicy Julię, która stała z kuzynką i jego kolegą, Leszkiem. Obserwował ich kątem okna i serce zabiło mu z radości, kiedy Julia coś powiedziała do Leszka i kolega zawołał, żeby do nich podszedł. Przeszedł na drugą stronę ulicy i po chwili poszli obaj odprowadzić dziewczyny do domu.
Taki był cały z przepełniającej go radości w skowronkach, że dopiero pod domem Julii zauważył, że w międzyczasie zrobiło się ciemno. Bliskość ukochanej dziewczyny, zalany księżycowym światłem ogród obudziły w nim tkliwe wspomnienia i planował, że za chwilę umówi z dziewczyną na następne spotkanie. Spoglądał na nią nieznacznie i za każdym kolejnym razem wydawała mu się coraz piękniejsza, tak ładna, że więcej już nie można, bo więcej już nie ma, bo nie trzeba.
– Już się nie gniewa – pomyślał i odwlekając chwilę rozstania, przełamywał swoją przekorną, hardą naturę, żeby ją poprosić o chwilę rozmowy.
Julia w końcu posmutniała i przestała się odzywać.
Spoglądała gdzieś daleko przed siebie, księżyc złocił chmury na niebie, kiedy na przekór sobie odchodził kolegą. Siła złego? Być może... Ścierało się w nim wiele sprzecznych uczuć i nie potrafił sobie z nimi poradzić. Całkiem też możliwe, że odezwały się związane z ojcem, wyniesione z dzieciństwa traumy. W każdym razie nie wykorzystał darowanej mu przez życie, kolejnej szansy, szczęśliwego zbiegu okoliczności, kairos.
Szedł obok kolegi w milczeniu, z kamienną twarzą i nasłuchiwał dochodzącego z głębi serca płaczu zasmuconej duszy. Zatrzaskiwały się za nim bramy utraconego raju. Nie spojrzał za siebie, więc nie widział, jak na szklanej górze spadła z okna zamku biała lilia. Spadła i leżała zapłakana na ziemi, a wraz z nią zaczynała więdnąć odepchnięta przez niego pierwsza miłość, która nigdy nie umiera do końca.
Coraz bardziej oddalał się od Julii i tylko czasem spotkali się przelotnie w jakimś sklepie lub usłyszeli coś przypadkowo o sobie. Historia stawała się coraz bardziej legendą.
Gdzieś tak po roku od rozstania, pewnego razu wszedł do kawiarni i zobaczył siedzącą z chłopakiem Julię. Była ubrana w śliczną, pastelową bluzeczkę w drobne, liliowe kwiatki i wyglądała tak delikatnie jak mimoza, więc szybko wyszedł, żeby jej nie zranić. Powędrował do parku i usiadł w ich dawnej kryjówce w cieniu królewskiego drzewa. Siedział z odchyloną do tyłu głową, zapatrzony w rozmigotane gwiazdy, a później schował wspomnienie o dziewczynie z liliami do najpiękniejszej komnaty swojego serca i powędrował ku majaczącym na horyzoncie, kolejnym szczytom szklanych gór.
W późniejszym życiu spotkał wiele uroczych kobiet, ale już nigdy nie spotkał pierwszej miłości. Jeżeli przyjąć, że dziewczynka z podstawówki była jutrzenką, a jaskółka ze średniej szkoły wschodem słońca, to Julia była jego radością o poranku.
Nad spadającym z gór, zakopiańskim potokiem stoi willa, Harenda, a obok niej znajduje się mauzoleum Kasprowiczów w otoczeniu srebrzystych świerków. Najpierw spoczął w nim poeta, a po nim jego żona Marusia. Zgodnie z jej pragnieniem, na nagrobnym głazie wyryto urywek wiersza jej męża, fragment Księgi Ubogich: „Gdzieś w dali, za tą skonów powłoką ciemną, jakąś światłością świecim wzajemną, wśród tych, co dnia nie zaspali.”
No tak, nic dodać i nic ująć, ale myślę, że nie zgrzeszę, jeżeli do tej uduchowionej, poetyckiej wizji dopiszę.... Jest gdzieś kraj szczęśliwy, za śmiercią ukryty, a droga doń wiedzie przez cierpienia szczyty, przez przepaście pełne zwątpienia i złości, po drodze nadziei, wiary i miłości.


Historia jednej znajomości

Miała na imię, Irena, ale powiedziała, że w domu nazywają ją Iruśka, więc zaczął do niej tak mówić, a ona nie miała nic przeciwko temu. Poznali się na początku wakacji, kiedy nad rozciągającymi się za miastem łąkami unosiło się powietrze pachnące suszonym sianem.
Szli pewnego razu z Leszkiem w stronę parku, a kiedy dostrzegli przed sobą dwie dziewczyny, to przewidujący Kuba, ustawił się na wszelki wypadek wcześniej po stronie ładniejszej i tak właśnie poznał Iruśkę.
- Podrywamy? – zapytał Leszek, na co zgodnie kiwnął głową i wtedy Leszek tak manewrować, żeby zająć jego miejsce.
- O, co to, to nie – zaprotestował Kuba. – Skoro los tak nas ustawił, to albo tak pójdziemy, albo w ogóle.
- No, to dobrze – zgodził się w końcu niechętnie Leszek.
Podeszli i zaczęli z dziewczynami żartować, ale pierwsze lody zostały przełamane dopiero po zatrzymaniu furmanki i nakłonieniu konia, żeby się dziewczynom ukłonił.
Przyjechały na wakacyjną praktykę i koledzy podjęli spontaniczną decyzję, że w najbliższą sobotę zorganizują u Kuby prywatkę, który miał ku temu odpowiednie warunki, bo posiadał w domu pokój z osobnym wejściem. Na prywatkę załapały się jeszcze dwie inne pary i kiedy w środku nocy zabrakło alkoholu, to Kuba pobiegł trzy kilometry do pawilonu na zabawę, żeby dokupić butelkę wódki.
Nigdy wcześniej ani później już mu się z taką upajającą radością nie biegło, jakby się unosił na skrzydłach w sennym marzeniu. Biegł lekko, miarowym krokiem przez rozświetlone księżycem łąki, płynnymi wzlotami pokonując zagradzające mu drogę przeszkody i kiedy wrócił rozgrzany biegiem, buchający ciepłem, to towarzystwo nie chciało wierzyć, że pokonał drogę w obie strony w tak krótkim czasie.
Nad ranem połowa towarzystwa rozeszła się do domów i zostali z Leszkiem ze swoimi dziewczynami we czwórkę. Miał oryginalne, angielskie longplaye, więc usiedli na kanapie i nastały przy ściszonej muzyce tak śliczne chwile, że te nadranne godziny krótkiej, lipcowej nocy zapadły mu w duszę pięknymi wspomnieniami na całe życie. Gdzieś mu się później ten angielski longplay zawieruszył, ale ilekroć usłyszał w późniejszym życiu, którąś z owych piosenek, to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wracały prześliczne wspomnienia i pełen nostalgicznej tęsknoty, przenosił się wyobraźnią w minioną teraźniejszość.
Kiedy odprowadzali dziewczyny o niedzielnym poranku, to Leszek niespodzianie wszedł do mijanego ogródka i po chwili wręczył swojej dziewczynie zerwaną z klombu, czerwoną różę. Oczywiście, Kuba nie chciał być gorszy i przy następnym ogródku zrobił to samo i zapachniały o niedzielnym poranku dwie róże, wilgotne od porannej rosy. Wdychali ich słodko oszałamiający zapach i cieszyli się niepowtarzalnym pięknem ulotnej chwili.
Umówili się z dziewczynami po wieczornej Mszy Świętej i tutaj Kuba zobaczył zupełnie inną, jeszcze piękniejszą Iruśkę. Zauroczyła go swoimi niebieskimi oczami w uduchowionej twarzyczce, obramowanej promieniami zachodzącego słońca i od tego momentu zaczęło mu na niej zależeć.
Wychodziła do niego rozpromieniona, kiedy przychodził popołudniami pod pensjonat, w którym mieszkała z koleżankami i wędrowali obrzeżami miasta, odpoczywając na ławkach, ukrytych pośród zieleni w parkowych alejkach. Spoglądał zachwycony w niebieskie oczy dziewczyny, a kiedy pewnego razu położył jej rękę na kolanie i dostał po łapie, to polubił ją jeszcze więcej.
Na zboczu parkowej góry stała w lesie na zbudowanym ze skał cokole figura Matki Boskiej. Wiodące do Niej ścieżki wiły się wdzięcznie pośród zarośli zielonej gęstwiny i dotrzeć bez błądzenia do Ślicznej Mamy mogli tylko ci, którzy wiedzieli dokąd zmierzają. Jawiła się niespodziewanie przed oczami po minięciu któregoś tam, kolejnego zakrętu, niepokalanie święta i czysta, pod baldachimem zielonych liści i na przybysza spływało ciche ukojenie. Figurę Ślicznej Pani w niebieskim płaszczu pokazała mu swego czasu Julia i od tamtego momentu odwiedzał Ją czasami pogodną porą i właśnie teraz przyprowadził do Niej Iruśkę.
Piękna jesteś, Boska Mamo, tam w parku na zboczu góry. Stoisz śliczna i niewinna pośród haftowanej kwiatami zieleni, i przyciskając stopą głowę węża, ścierasz przygniecione do ziemi zło.


Pojedynek

Ten wakacyjny dzień pełen był dziwnych zbiegów okoliczności. Po drodze na spotkanie z Iruśką wstąpił do klubu, gdzie doszło do sprzeczki ze znajomym, który go wyzwał na pojedynek. Zdawał sobie sprawę, że został wciągnięty w pułapkę przez o wiele silniejszego przeciwnika, ale nie wiedział jak się honorowo wycofać, więc otoczeni wianuszkiem kibiców, poszli się bić na pobliskie łąki. Cały czas po drodze miał nadzieję, że do pojedynku jednak nie dojdzie, co było z jego strony błędem, bo skoro się zdecydował na walkę, to powinien myśleć o tym, jak ją wygrać, a nie o tym, jak jej uniknąć.
Ponieważ po drodze na miejsce walki, na dworze zrobiło się ciemno, przeciwnik obmyślił przebiegłą strategię. Ustawił się w ciemności za latarnią uliczną i oślepiony jej światłem Kuba nawet nie zauważył, kiedy został zaatakowany serią ciosów, po których upadł na ziemię i na chwilę stracił przytomność.
Ocknął się w momencie, kiedy przeciwnik obwieszczał zwycięstwo i zrozumiawszy podstęp, poczuł wzbierającą wściekłość, pod wpływem której pozbył się strachu. Zaatakował tak mocną i tak szybką serią oburęcznych sierpowych, że przeciwnika najpierw rzuciło na słup oświetleniowy, a potem zaczął uciekać. Dogoniony i dosięgnięty kilkoma mocnymi ciosami, ponownie zaczął uciekać i w końcu usiadł na trawie i wykrzykiwał, że już się więcej nie bije i dopiero wtedy Kuba przystał na zakończenie walki.
Przebiegły i tchórzliwy przeciwnik chwalił się później do znajomych wygraną, opowiadając tylko początek walki, co jak wiadomo było półprawdą, a półprawdy są kłamstwem. Być może potrafił w ten sposób oszukać słuchaczy, ale nie Kubę i znających prawdę świadków pojedynku.
Nie poszedł owego dnia na umówione spotkanie z Ireną, a po tygodniu już nie chciała z nim rozmawiać. Wiedział, kiedy kończy praktykę i poszedł się pożegnać na dworzec kolejowy. Siedziała wieczorną porą na peronie i trzymała w ręku pożyczoną od niego wcześniej książkę.
- Przeczytałaś?
- Niecałą.
- To sobie zatrzymaj.
Podziękowała i schowała powieść do plecaka, a później stali na peronie i czekali na pociąg, do którego wsiadła i odjechała w niewiadomą przyszłość.
Wiedział, że po wakacjach zaczyna ostatnią klasę technikum i we wrześniu napisał do niej list, w którym zaproponował spotkanie. Odpisała, że chętnie, ale nie przyszła w umówione miejsce i później już do niej więcej nie napisał, jeśli nie liczyć pocztówek z pozdrowieniami, jakie jej przesyłał z różnych stron kraju.
Gdzieś tak po dwóch latach, stojąc pewnego razu w obcym mieście na peronie dworca, spostrzegł wsiadającą do pociągu piękną, młodą kobietę.
- Cześć Iruśka – powiedział do niej spontanicznie, pod wpływem jakiegoś bliżej nieuświadomionego impulsu.
- Cześć Kuba – usłyszał i spojrzał zaskoczony na znikającą w drzwiach wagonu dziewczynę, która z uśmiechem odwróciła w jego stronę głowę.
- Skąd znasz moje imię?! – zawołał zdziwiony, ale nie usłyszał odpowiedzi.
Stał znieruchomiały na peronie, spoglądając za odjeżdżającym pociągiem.
Wcześniej Iruśka podarowała mu zdjęcie, na odwrocie którego napisała, żeby wspomnienie o niej było dla niego zawsze miłe i tak się też stało. Z czasem jej zdjęcie gdzieś mu się zawieruszyło, zapodziało, ale pozostało wspomnienie wakacyjnej znajomości, bo miłe wspomnienia mają to do siebie, że w przeciwieństwie do ludzi, zostają.


Góralka

Pewnej soboty pod koniec lata wybrał się z dwoma kolegami w góry na prywatkę, a nad ranem poszedł odprowadzić do domu nowo poznaną góralkę. Wracali, przytuleni do siebie o wschodzie słońca, a przed nimi wznosiły się zaróżowione jutrzenką szczyty. Stojąca w dolinie zagroda ku której zmierzali, ciągle jeszcze tonęła w ciemności, ledwo zarysowana konturem na tle ciemniejącego lasu.
Doszli do zbitego z żerdzi ogrodzenia i właśnie zamierzał się o niego oprzeć wygodnie, kiedy podbiegł do nich biały, rozszczekany owczarek, który na szczęście zamilkł, kiedy góralka zawołała do niego cicho po imieniu. Z lekkim skomleniem, zaczął się łasić do dziewczyny, co chwila nadstawiając do głaskania poczciwą, kudłatą głowę i spoglądając na Kubę, jakby lekko zazdrosnym wzrokiem.
- No, kolego – spojrzał na owczarka z naburmuszoną miną. – Proponuję, żebyś wracał do budy, bo inaczej może dojść między nami do niepotrzebnej awantury.
- Rozszarpałby cię na kawałki – roześmiała się dziewczyna. – Trzeba go było widzieć, kiedy przeganiał wilki.
- No, to może zostać, ale niech się do nas nie wtrąca.
Przyciągnął dziewczynę do siebie, ale zazdrosne psisko zaczęło wtedy znowu szczekać i na ganek wyszedł ojciec góralki.
Stał, nagi do pasa, z turbanem włosów na rozczochranej głowie i wyglądał w bufiastych kalesonach jak poszukujący swojego skarbu Alibaba. Nie wiadomo, czy ich widział w półmroku, ale na wszelki wypadek Kuba uznał, że lepiej będzie coś powiedzieć i wyjaśnił inteligentnie, życzliwym tonem.
- Dzień dobry, przyprowadziłem pańską córkę.
- Jaka tam ona pańska.
- Nie pańska?
- Moja i potrafi trafić do domu sama.
- No wiem, ale wilki…
- Aha.
Tym razem góral udzielił inteligentnej odpowiedzi, a Kuba powiedział grzecznie, dobranoc i wrócił do czekających na niego kolegów.
Wracali złapaną na okazję wywrotką, kucając na pace z nogami zanurzonymi po kostki w rozsypanym cemencie. Przebrali się w domu i pojechali do pracy, w której jakoś przemęczyli do trzeciej i wieczorem zasnęli wreszcie z westchnieniem ulgi w swoich własnych łóżkach.
Kilka dni później zostali zaproszeni przez te same dziewczyny na zabawę do schroniska, gdzie rozbawiona góralka zakomunikowała mu zaraz na samym początku, że owczarek wybierał się z nią na zabawę, na co odmruknął, że owczarki nie umieją tańczyć. Obiecał sobie w duchu, że tym razem będzie się trzymał z daleka od zagrody, ale do odprowadzania nie doszło, bo alkohol napisał inny, gorszy scenariusz.
Zaczęło się całkiem niewinnie, aż za dobrze. Tak iskrzył dowcipem przy zachwyconej góralce, że ciągle dosiadali się do nich nowi goście, a młodzi górale zapraszali go do bufetu na drinka i nagle wszystko się rozmyło. Zamgliło, rozmazało, nie wiadomo, co się stało, spoglądał oszołomiony na poruszające się wokoło nierealne widziadła.
Wódka mnie dopadła – pomyślał i postanowił uciekać.
Wybiegł przed schronisko i zaczął się wdrapywać po zboczu, dopóki nie zagrodziły mu drogi, szeroko rozpostarte gałęzie, wysmukłej jodły.
Wcisnął się do środka poprzez kujące szpilki i przywarł kurczowo do pachnącego żywicą drzewa, szukając ratunku w jego pranicznej sile. Rozkołysały się poszumem wiatru gałęzie i przytulony policzkiem do szorstkiego pnia jodły, szeptał do niej słowami ślicznej, niemieckiej piosenki.
- O Tannenbaum... O Tannenbaum... Wie treu sind deine Bletter…
Tulił się rozpaczliwie do jodły i po chwili prosił ją o to samo po polsku.
- O Jodełko... O Jodełko... Jaka ty jesteś śliczna... Naucz mnie nadziei i wytrwałości, uratuj mnie kochana, wiecznie Zielona Pani.
- Jesteś dzieckiem wszechświata – zaszumiało. – I podobnie jak kwiaty i drzewa masz na nim prawo do swojego miejsca.
- Nie wiem, co mi się stało.
- Od wódki rozum krótki.
Widział rozglądających się za nim kolegów, ale nie opuszczał kryjówki, po chwili zrobiło mu się niedobrze, zwymiotował i zasnął.
Obudził się roztrzęsiony, zziębnięty i ubrudzony igliwiem. Usiłował sczyścić rękawem wymioty, ale tylko je jeszcze więcej rozmazał i wrócił na zabawę, upokorzony, sponiewierany przez wódkę. Uwielbiający go przed chwilą ludzie udawali, że go nie widzą, a góralka zerwała się z krzesła i uciekła.
- Niezawinione cierpienie – mruknął, ale nie zrozumieli, więc dodał, że chodzi o księgę Hioba. – To nie moja wina, że się urodziłem uczulony na alkohol – dojaśnił.
Podszedł do niego jeden z kolegów i wyszli.
- Zawołaj mi taksówkę! – krzyczał do kolegi. – Zawołaj mi taksówkę, bo jadę do domu! Zawołaj mi taksówkę, rozumiesz?!
Powtarzał w kółko wciąż te same słowa jak refren litanii rozpaczy.
Zorganizowali jakiegoś górala na motocyklu, który go zwiózł do znajdującego się u podnóża góry przystanku. Jechał bez kasku, przytulony do jego pleców i nagle zrozumiał, co się stało.
- Dziwne, że tak się źle poczułem po twojej wódce – powiedział do górala po zejściu z motocykla. – Co mi dosypałeś do kieliszka?
- Jak chcesz, to ci mogę jeszcze dosypać – zaproponował ze złośliwym uśmiechem. – Dosypać?
- Daj spokój – spasował znużonym głosem. – Dzięki za podwiezienie i wracaj do swojej góralki.
- A żebyś wiedział, że mojej – usłyszał wraz z warkotem odjeżdżającego motocykla. – Za półtorej godziny będziesz miał autobus.
Usiadł na ziemi i czekał z przytuloną do kolan głową.
Autobus przystanął, ale kierowca na jego widok dodał gazu i odjechał, owiewając go na pożegnanie, śmierdzącym dymem. Uśmiechnął się zrezygnowany i poszedł na piechotę osiem kilometrów do głównej drogi. Szedł i trzeźwiał, i żałował jasnowłosej góralki o długich, lśniących włosach, a kiedy napotkał wypływający ze skały potok, to napił się źródlanej wody i wyczyścił ubrudzone ubranie. Poczuł się lepiej i pomyślał optymistycznie, że nie ważne ile razy człowiek upadnie, ale ile razy się podniesie. Po dojściu do głównej drogi złapał okazję, a później dotarł do domu i przytuliwszy głowę do poduszki, zasnął.
Wieczorem pożyczył motocykl i pojechał do góralki, ale zawrócił spod zagrody, kiedy zobaczył przy płocie, oparty o żerdki motocykl górala. Stanął w pobliskiej gospodzie i zamówił porcję parówek z herbatą i potrójną ilością cukru. Po zjedzeniu parówek i wypiciu gorzkiej herbaty, schował do kieszeni zawinięte w serwetkę kostki cukru i kupił jeszcze dwie porcje parówek na wynos. Zostawił motocykl na parkingu przy gospodzie i zapadłych ciemnościach, poszedł skrajem lasem ku zagrodzie góralki.
Nie byłem pewny, czy owczarki lubią parówki – mruknął zadowolony, kiedy owczarek zamerdał przyjaźnie ogonem po drugiej parówce.
Poczęstował psa trzecią parówką i odkręciwszy wlew paliwa w motocyklu górala, wrzucił do baku przyniesiony cukier, z przyjemnością słuchając cichego plusku dobiegającego po każdej wrzuconej kostce.
No, teraz to ja tobie dosypię i dopiero wtedy będziemy kwita – uśmiechnął się po wrzuceniu wszystkich sześciu kostek.
Pozostała mu jeszcze jedna parówka i szczerze mówiąc, miał ją zamiar skonsumować, ale owczarek tak szeroko rozwarł paszczę, jakby miał zamiar zaszczekać, więc łamał kiełbasę po kawałku i rzucał za siebie, oddalając się coraz bardziej skrajem lasu.
Kilka dni później usłyszał w słuchawce znajomy głos góralki, która zaczęła go namawiać na odwiedziny.
- Jeżeli chcesz, to ja do ciebie przyjadę – zaproponowała, ale odpowiedział, że nie chce.
W niedzielę wieczorem byłem po zabawie pod twoim domem i widziałem oparty o ogrodzenie motocykl górala.
- Wiesz ile go ta Jawa kosztowała? – usłyszał po chwili.
- A wiesz ile mnie jego kieliszek wódki?
- Teraz, to już naprawdę nie rozumiem.
- I niech tak zostanie – zakończył i odłożył słuchawkę.
Pamięć doznanej porażki i niestałość kobiecego uczucia nie pozwoliły tej miłości rozkwitnąć.
Odlot bocianów
Niedługo po owej pechowej zabawie, pojechał w sierpniu na obóz do malowniczo położonego nad jeziorem ośrodka wypoczynkowego, w którym rządząca krajem czerwona kasta robiła młodym ludziom pranie mózgów.
– Chcesz jechać za darmo na dwutygodniowy obóz? – zapytał znajomy. – Dostaniesz dodatkowy, płatny urlop – kusił znajomy i Kuba się zgodził.
Korzystał z takich darmowych okazji, ale dzięki wrodzonemu poczuciu uczciwości, nie pozwalał sobie robić wody z mózgu.
Wprawdzie na obozie oprócz posiłków, serwowano również ideologicznie pogadanki, ale spływały one po nim jak woda po rynnie. Można powiedzieć, że przypominał zabezpieczonego przez naturę łabędzia, którego pióra pozostają czyste pomimo pływania w brudnej wodzie.
Po przyjeździe na obóz zorientował się szybko, że podobnych do niego jest więcej i pozawierał z nimi przyjaźnie. W prywatnych rozmowach demaskowali zafałszowania wychwycone w prelekcjach wykładowców. Można powiedzieć o jego dorastającym w komunizmie pokoleniu, że idąc przez życie, codziennie musieli przechodzić koło kupy łajna, bo nie mieli innej drogi.
No, więc przechodzili, odwracając głowę w stronę pól złoconych, pośród których jak błękitne niezapominajki jaśniały zalotne uśmiechy dziewcząt. Codziennie o poranku budziła ich z rozwieszonych na drzewach głośników, nostalgiczna melodia Krzysztofa Klenczona zatytułowana „Odlot bocianów”, która wlatywała do domków kempingowych przez otwarte okna.
W sąsiednim domku mieszkała urocza blondyneczka i wiele sobie obiecywał po mającej się odbyć kajakowej wycieczce. Umówili się, że popłyną razem w kajaku, ale w ostatniej chwili ktoś mu ukradł wiosło, więc odkradł je z sąsiedniego kajaka i za karę, został przez komendanta obozu wyeliminowany z wycieczki. Stał i patrzył markotnie za odpływającą z kim innym dziewczyną, a później przewałęsał się do wieczora po obozie.
Na zakończenie turnusu zorganizowano zakrapiany alkoholem wieczorek pożegnalny, po którym z pogrążonego w ciemnościach obozu zaczęły dobiegać roznamiętnione szepty. Chodził samotnie po otulonych mrokiem alejkach i trochę było mu smutno, kiedy się wsłuchiwał w dobiegającą z ciemności szeptaninę.
Usiadł w końcu na ganku swojego domku, bo w środku urzędował kolega z dziewczyną, a potem zabrał ze sobą koc i poszedł nad jezioro rozlśnione poświatą księżyca. Ułożył się na brzegu, wsłuchany w monotonnie pluskające fale, i tak sobie pomyślał, że może to i dobrze, że nie popłynął z blondyneczką, skoro nie ma tego, coby nie mogło wyjść na dobre.
- To jeszcze nie ten czas, nie ta pora...
Szept delikatny jak plusk jeziora.
- To Ty, Poetycka Bajko?– Może...
- Kąpiesz się w jeziorze?
- Nie, bo za zimno...
- To co robisz?
- Mam dla ciebie propozycję...
- A jaką?
- Świecą gwiazdy z nieba w niezmierzonej dali, chcesz się z nimi zbratać, poślizgać na fali?
- No pewnie, ale w jaki sposób?
- Uczepisz się gwiazdy, szykuj się do jazdy.
Chyba się zdrzemnął na brzegu, bo nagle zaczął się ślizgać po falach, uczepiony promienia jak na nartach wodnych.
Otworzył oczy o poranku i spojrzawszy w czerwono ścielące się po wodzie słońce, wstał i przeciągnął się rozkosznie, a później wrócił do obozu, spakował plecak i pojechał do domu.
To były udane wakacje owego roku, bo po zaraz po obozie poszedł na urlop wypoczynkowy. Spał sobie jeszcze w najlepsze pierwszego dnia urlopu, kiedy do pokoju wtoczył się obładowany klamotami kolega.
- No pewnie, ty tu sobie śpisz w najlepsze, a ja muszę sam wszystko dźwigać – narzekał zasapany Leszek, który wtoczył się do pokoju z namiotem, materacami, śpiworami i gazową kuchenką.
Nie wiadomo, jak to wszystko przydźwigał z wypożyczalni, bo do pokoju wnosił na dwa razy, narzekając na wylegującego się kolegę.
Ubrał się szybko i dwie godziny później byli już obaj nad jeziorem na polu namiotowym, niedaleko ośrodka, gdzie niedawno był na obozie. Rozbili namiot pomiędzy trenującym judo Wojtkiem i grającym na gitarze Jurkiem, i wieczorami, po całodziennej kąpieli, rozpalali wszyscy razem ognisko. Wyciągali z namiotów materace i leżeli na nich w zamyśleniu, spoglądając w czerwono żarzące się głownie. Księżyc złocił lustro wody, a z płynącego po jeziorze, ukrytego w ciemnościach statku, dobiegały rozbawione głosy... Płonie ognisko obok jeziora, statek w ciemności płynie, wody spiętrzyła stroma zapora, powstało morze w dolinie.
Pewnego razu, kiedy siedzieli przy ognisku, a Jurek cichutko brzdąkał na gitarze, podeszły do nich dwie wracające z dancingu dziewczyny. Posiedziały, porozmawiały, a później jedna poszła z Jurkiem do namiotu, a druga została z nim na materacu i zaczęła się pomiędzy nimi rodzić urocza chwila.
Sytuacja zaczęła się trochę komplikować, kiedy Leszek zawołał z namiotu, żeby mu oddał materac, na którym leżał przy ognisku z dziewczyną.
- Powiedz mu, żeby się przespał na twoim – podpowiedziała dziewczyna, bo w pierwszej chwili nie za bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
- Połóż się na moim – zaproponował Leszkowi.
- Ale w twoim za mało powietrza.
- To sobie dodmuchaj – nie ustępował i po chwili z namiotu dało się słyszeć dmuchanie.
Leżeli z dziewczyną w pobliżu żarzącego się na brzegu ognia, który ich oddzielał od ciągnącego znad wody chłodu, a na falach migotały gwiazdy.
I przypomniała mu się niedawna, samotna noc nad jeziorem i nawiązał żartobliwie do ballady o Świtezi podstawiając pod mickiewiczowskie wersy własne słowa.... Leżę na brzegu o wieczornej porze i zwracam ku wodzie lice, gwiazdy nade mną i gwiazdy w jeziorze, i dwa rozlśnione księżyce.
- Fiuu, fiuuu…
Dobiegło ze stojącego nieopodal namiotu dmuchanie Leszka.
- Dmucha – roześmiała się cicho dziewczyna.
- Ciebie też by wartało dodmuchać – podchwycił, a dziewczyna potakująco skinęła głową.
W pierwszej chwili nie skojarzył, zrozumiał dopiero po jej odejściu.
Zerwał się i pobiegł w stronę stojącej na brzegu jeziora dziewczyny, ale w połowie drogi zawrócił, bo zawołał do niej z namiotu jakiś mężczyzna. Usiadł z powrotem przy ognisku, bo zrozumiał, że niedawna teraźniejszość stała się przeszłością i przepłynęła obok niego jak woda w rzece. Jak woda, której się nie napił i już się nie napije, bo wcześniejsze nie mieszka w późniejszym. Siedział zasmucony na brzegu jeziora przy dogasającym ognisku.
Następnego dnia spotkał tę kobietę w sklepie. Stała w kolejce po mleko, trzymając za rękę kilkuletniego synka. W pierwszym odruchu chciał się do niej odezwać, ale spojrzała na niego z takim przestrachem, że się zreflektował i ulotnił ze sklepu.
Nadeszła sobota i znowu rozpalili wieczorem ognisko, a w niedzielę do południa grali na plaży w siatkówkę i właśnie wtedy przyjechał w odwiedziny Olek i został z nimi do końca biwaku. Umościli mu spanie pomiędzy swoimi materacami, ale nad ranem zaczął narzekać, że za chwilę uświerknie i że jak umrze, to żeby go pochować na cmentarzu w rodzinnym mieście. Dali mu więc swoje swetry i kurtki, i tak opatulony, zasnął jak niemowlę, ale zaczął pochrapywać, więc mu zatkali nos palcami i powiedzieli, że to zmora go dusi.
- No, zmora – zaprotestował. – Jakby to była zmora, to bym sobie z nią poradził.
- A co byś jej zrobił?
- A przeleciałbym ją i tyle.
Pogoda dopisywała pomimo chłodnych nocy i w poniedziałek popłynęli dwoma kajakami na małpią wyspę.
- A gdzie małpy? – dopytywał się Olek.
- Jedna właśnie wysiada z kajaka.
Z wami, nie można poważnie porozmawiać – stwierdził obrażony.
Wspięli się na wierzchołek góry i tam, podczas obrad na wysokim szczycie zapadła decyzja, że ze względu na chłodne noce skracają pobyt i jutro wracają do domu.
Wieczorem kupili cztery butelki wina i zaprosili Jurka z Wojtkiem na pożegnalne ognisko, a później poszli na spacer, słuchając po drodze tranzystorowego radia, co zwróciło uwagę milicyjnego patrolu.
- A wiecie, panowie, że u nas w namiocie zagnieździła się pod materacem zmora? – obwieścił Olek konspiracyjnym szeptem, kiedy milicjanci zaglądnęli do namiotu.
Jeden z milicjantów zaświecił latarką pod uniesiony materac, co wywołało u Kuby taki napad śmiechu, że aż usiadł na trawie.
- Może, się panowie, poczęstujecie andrutami? – Wojtek podszedł do milicjantów z papierową torebką, ale udawali, że nie widzą i w końcu sobie poszli.
Następnego dnia zwinęli biwak dopiero koło południa, bo wcześniej Leszek leżał zzieleniały na trawie.
- Strułem się twoimi kradzionymi pomidorami – wypominał Jurkowi.
- Albo może andrutami? – Jurek próbował zrzucić odpowiedzialność na Wojtka.
- Nie andrutami, tylko pomidorami.
- A skąd wiesz, że nie andrutami?
- Bo pomidory kradzione, a kradzione nie tuczy – obstawał Leszek przy swoim.
Niebem ciągnęły na południe odlatujące bociany.
Jesienią ich paczka zaczęła się rozpadać, bo Leszek wyjechał na wybrzeże, gdzie podjął pracę przy budowie statków. Zapuścił brodę i wąsy, kupił sobie modne ciuchy i co jakiś czas przyjeżdżał do rodzinnego miasta, przywożąc powiew szerokiego świata i kupowane od marynarzy, pornograficzne gazety.


Zaczadzony

Jesienią rodzice wynajęli wolne mieszkanie firmie budującej gazociąg i w jednym z pokoi zamieszkało małżeństwo z synkiem, a w drugim Zdzisiek. Młody chłopak, pracujący w przedsiębiorstwie budowlanym jako kasjer. Dość szybko nawiązali kontakt i baciarzyli razem przez ze dwa lata, a potem ich drogi się rozeszły, bo Zdzisiek zaczął się coraz bardziej łajdaczyć. Przyprowadzał do swojego pokoju prostytutki, a potem gnił skacowany w łóżku przez całą niedzielę. I właśnie wtedy zaczął Zdziśka unikać, ale zanim ich drogi się rozeszły, to uratował koledze życie, jednocześnie po raz drugi ratując przed pożarem dom rodzinny.
Stało się to pewnej zimowej nocy, kiedy wracając z dancingu, poczuł na podwórku zapach spalenizny i zaniepokojony, zaczął szukać źródła dymu. Dotarł w końcu do mieszkania Zdziśka i zaczął obwąchiwać dziurkę od klucza. Dymu tutaj było o wiele więcej, więc rozbił łokciem szybę w oknie i nabrawszy powietrza, wskoczył przez wybite okno do środka. Odnalazł po omacku kontakt i zaświecił światło, ale pokój był taki zadymiony, że nic nie było widać, więc otworzył drzwi wejściowe i wybiegł na ganek. Zaczerpnął świeżego powietrza i wróciwszy do mieszkania, złapał Zdziśka pod pachy i wywlókł na podwórko, gdzie go docucił na śniegu. Niedługo potem sytuacja została opanowana i Zdzisiek mógł się z powrotem położyć w ugaszonym łóżku. Jak się później okazało, zasnął po pijanemu w pościeli z zapalonym papierosem w ręku i to było przyczyną pożaru, który omal nie doprowadził do jego śmierci.
Staczał się coraz niżej i niedługo potem zamieszkujące sąsiedni pokój małżeństwo poprosiło Kubę o interwencję.
- Niech pan przyjdzie i niech pan coś zrobi – nadawała do Kuby oburzonym głosem lokatorka. – No, jak ja mam przechodzić przez jego pokój do swojego? Niech pan przyjdzie i nich pan zobaczy, co wyprawia.
Poszedł i zobaczył Zdziśka na klęczkach, spał z wypiętym do góry tyłkiem.
- No, widzi pan, co wyprawia?! – zawołała oburzonym głosem lokatorka.
- No, widzę – odpowiedział wesoło i ubrawszy pijanemu ściągnięte przy rozbieraniu spodenki, wturlał go na łóżko i przykrył kołdrą.
Niedługo potem Zdziśka zwinęła milicja, bo się nabawił od prostytutek choroby wenerycznej i zawieziono go na przymusowe leczenie.
Po powrocie ze szpitala, wyjechał zawstydzony na drugi koniec kraju i wszelki słuch o nim zaginął, jeśli nie liczyć przypadkowego spotkania w mieście, podczas którego próbował odnowić z Kubą znajomość, ale ten już do tego nie dopuścił.
No, tak... Różnie bywało z popijającym Zdziśkiem, ale i z pracującym przy budowie gazociągu małżeństwem nie było z powodu pijaństwa najlepiej. Dochodziło pomiędzy nimi po pijanemu do awantur, podczas których Kuba wychodził na przechadzkę, żeby nie słyszeć przekleństw, które mu przypominały zapamiętane z dzieciństwa wrzaski pijanego ojca. Raz tylko nie wytrzymał i wszedł zdenerwowany do lokatorów, kiedy bita kobieta zaczęła krzyczeć o pomoc. Popatrzył na lokatora, który stał z uniesionym do góry krzesłem, a potem wziął na ręce schowanego za kanapą chłopczyka, który go objął kurczowo za szyję. Zabrał dziecko do swojego pokoju, gdzie przespało z nim do rana.
Rano chłopczyk poprosił, żeby po niego przychodził, kiedy rodzice będą się bili, ale nie za bardzo mógł mu to obiecać i dlatego zawarł z lokatorami honorową umowę, że będzie im podczas awantury zwracał uwagę, kiedy uzna, że przebrali miarkę. Od tego czasu, kiedy awantura u lokatorów za ścianą osiągała niebezpieczne apogeum, to tak długo uderzał pięścią w ścianę, dopóki nie zaprzestali kłótni.
Na wiosnę chłopczyk zachorował i chodzący do pracy rodzice wynajęli dla niego opiekunkę, która wołała Kubę na pogawędki. Dążyła do zbliżenia i pewnego razu faktycznie ją przytulił i byłby się może nawet zdecydował na więcej, ale poczuł odór niemytego ciała. Wstrzymał oddech i tak zaczął manewrować, że po chwili siedzieli z daleka od siebie. Od tego czasu przestał ją odwiedzać, chociaż opiekowała się jeszcze później dzieckiem przez dwa tygodnie.


Buty lokatora

Zakończono budowę gazociągu i wraz z odchodzącym wykonawcą, wyprowadziło się małżeństwo z dzieckiem i mama Kuby wynajęła wolne mieszkanie firmie melioracyjnej. W dwóch pokojach zamieszkało ośmiu pracowników, tak zwanych chłoporobotników, którzy zatrudniali się sezonowo do kopania rowów odwadniających pola. Rotacja wśród pracowników była duża, jak to przy sezonowych robotach, jedni odchodzili, a na ich miejsce przychodzili nowi i tylko jeden z nich mieszkał ciągle, bez przerwy.
Na początku pracował w firmie umysłowo, wytyczał trasy, ale popadał w coraz większe pijaństwo i po roku pracował już jako zwykły kopacz. Wracał po robocie brudny i zarośnięty, przestał jeździć na niedzielę do domu i w końcu leżał całymi dniami półprzytomny w łóżku, a w pokoju śmierdziało denaturatem. W ciągu roku stał się cieniem dawnego, pełnego życia człowieka.
- Idź mu zanieś gorącego rosołu – powiedziała mama pewnej niedzieli do Kuby i zaniósł mu talerz rosołu z makaronem.
- Od kilku dni piję – wyszeptał lokator zrozpaczonym głosem na jego widok.
Ściągnął wiszące na krześle spodnie, wyciągnął z nich kilka drobniaków i poprosił o wyczyszczenie butów.
- Zapłacę – wyjęczał. – Bo sam nie dam rady wyczyścić, a dzisiaj niedziela i chciałbym iść do kościoła.
Popatrzył na lokatora z przerażeniem, a potem wyczyścił jego ubłocone buty i pomógł choremu wstać z łóżka, na które zaraz upadł z powrotem.
- Nie zajdę – powtarzał bezradnie. – Nie zajdę do kościoła, nie zajdę.
Wieczorem zaniósł lokatorowi kolację, a w poniedziałek mama dała znać do firmy.
Po południu, umierającego odwiedził kierownik, który wezwał pogotowie i od tego czasu wszelki słuch o lokatorze zaginął. I tylko na ganku jeszcze przez jakiś czas stały jego wyczyszczone, nikomu już niepotrzebne buty.
Na początku jesieni w obu pokojach zamieszkali nowi, młodzi ludzie, którzy wieczorami grali w karty, pili alkohol i sprowadzali dziewczyny. Czasami ich odwiedzał i pewnego razu został dłużej, bo spodobała mu się jedna z dziewczyn, która wyraźnie odstawała na plus od pozostałych i zastanawiał się co ona tutaj robi.
Libacja przeciągnęła się do północy, pił niewiele, mając konkretne zamiary względem spoglądającej na niego ciepło dziewczyny. Kiedy pijane towarzystwo zasnęło, to zgasił światło i wtedy do pokoju jak burza wpadła jego mama. Pobudziła ogłupiałych lokatorów, rozbiła stojącą na stole butelkę wódki i wyrzuciła z mieszkania wszystkie trzy pijane kobiety. Takie były zaskoczone, że dopiero na dworze doprowadzały do porządku porozpinane ubrania i ubierały wyrzucone za nimi płaszcze.
Na drugi dzień zauważył, że mama ma podsiniałe oko i z zasłyszanych od lokatorów półsłówek dośpiewał sobie resztę, a mianowicie, że jedna z wyrzuconych kobiet zaczaiła się w ciemności i uderzyła mamę kamieniem. Przykro mu się zrobiło, jakby to on ją tym kamieniem uderzył i z czasem doszedł do wniosku, że dobrze zrobiła wtrącając się w jego prywatne życie.



- Ciągle szukasz i błądzisz, dale wołają, wciąż przymierzasz marzenia, bo nie przystają.

- Ciągle biją pioruny, błyskają burze, wciąż spoglądam z tęsknotą ku szklanej górze.




Rozdział czwarty


Od trzech lat pracował w odległym o trzydzieści kilometrów kombinacie chemicznym, wstając o piątej rano do pociągu i dlatego ciągle chodził niewyspany, bo wieczory zarywał na kawalerkę. Tworzyli zgraną paczkę chłopców i dziewczyn, wymyślając podczas zabawy najprzeróżniejsze figle. I tak na przykład pewnego wieczoru wybrali się do miasta i jedna z dziewczyn, żeby odzyskać fanta, musiała podejść do pierwszego napotkanego mężczyzny, powiedzieć, że się jej bardzo podoba i pocałować go w oba policzki. Leszek, żeby odzyskać swojego fanta, czyli szelki od spodni, miał to samo uczynić z pierwszą napotkaną kobietą.
Późnym wieczorem otoczyli stojącego na przystanku autobusowym mężczyznę.
- Startuj Zosiu – zachęcili koleżankę chóralnie do działania.
Z początku mężczyzna usiłował się wyrwać z okrążenia, ale kiedy Zosia zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała w policzki, to zapewnił ochoczo, że jest gotów do dalszej współpracy.
Dopiero na plantach natknęli się na pochrapującą na ławce kobietę z półświatka i pomimo protestów Leszka, uznano, że to jak najbardziej kobieta i trzeba ją pocałować w oba policzki.
- Proszę wstawać – zagaił Leszek urzędowo, tarmosząc śpiącą za kurtkę i podtrzymując drugą ręką opadające spodnie.
- Panie władzo – zaczęła mamrotać, ale Leszek nie pozwolił jej dokończyć.
- Jaka tam panie władzo, proszę wstawać do całowania.
Ucałował kobietę zanim zdążyła się podnieść i błyskawicznie zrejterował poza zasięg jej ramion, bo pamiętał, jak swego czasu wyprała milicjanta.
- O ty bucu, amorów ci się zachciało, jużeś sobie spodnie przygotował do ściągnięcia?! – poleciała za nim niecenzuralna wiązanka.
Dalsza część skierowanej do wszystkich wiązanki była tak niecenzuralna, że chcąc ją przytoczyć w całości, trzeba by powstawiać same wielokropki.


Zabawy przy księżycu

Jesienią i zimą, kiedy wieczory są najdłuższe, do głowy przychodziły im najbardziej zwariowane pomysły, jak na przykład ten z pomnikiem na plantach, cz ten z wyjącymi w lesie wilkami.
Co do pomnika, to zaczęło się od tego, że wokoło rynku tkwiły w uchwytach, umieszczone na kamienicach chorągiewki i pewnego razu Kuba wspiął się na podmurówkę, wyjął jedną chorągiewkę i zaczął nawoływać do rewolucji.
- Do broni, towarzysze, do broni – wymachiwał chorągiewką jak sztandarem. – Do broni, bo Bronia się nie broni pod płotem, czeka na czerwoną hołotę.
- Jak by tu był dzielnicowy, to on by ci dał – zauważył Wojtek i w tym momencie Kuba dostrzegł czającego się w pobliskiej bramie stróża porządku.
- Tak, tak, z naszym dzielnicowym nie ma żartów – załagodził, udając, że nie widzi kukającego milicjanta.
Włożył chorągiewkę w uchwyt i poszli całą ferajną pod pomnik świętego Floriana.
Stał na wysokiej kolumnie pośrodku plant, w miejscu, gdzie zbiegały się ze sobą alejki i właśnie pod nim usiedli na schodkach, i obserwowali skradającego się za nimi dzielnicowego. Widoczny był jak na dłoni, w świetle jasno świecącego księżyca i zahipnotyzowany jego światłem Olek, wdrapał się na pomnik i zaczął nadawać do zbliżającego się milicjanta.
- Halo, panie dzielnicowy, tutaj jestem, tutaj – nadawał, objąwszy za szyję figurę patrona strażaków.
Ten najstarszy w mieście pomnik posiadał najnowszą historię, bo niedawno ktoś go pozbawił głowy i dzielnicowy żywił obawę, że teraz po odrestaurowaniu będzie podobnie.
- Zejdź pan, panie Olku – namawiał. – Zejdź pan, a ja panu nic nie zrobię, kiedy pan zejdzie.
- Tam, pod kościół, na koniec alejki – pokazywał Olek wyciągniętą ręką. – Jak zobaczę, że pan stoi pod kościołem, to dopiero wtedy zejdę.
Pertraktacje trwały dosyć długo, ku uciesze całego towarzystwa i Olek dopiero wtedy zszedł z pomnika, kiedy dzielnicowy wycofał się na koniec alejki.
No, tak to było z pomnikiem, a jeżeli chodzi o wilki, to udawali ich wycie zimą, podczas jazdy na sankach. Zjeżdżali dwójkami środkiem stromo opadającej drogi i pewnego razu najechali idącego pod górę pijaka. Kiedy posypały się na nich wyzwiska, to pochowali się w lesie rosnącym na poboczu drogi i zaczęli wyć jak wilki, i w końcu zaniepokojony pijak zawrócił z powrotem do miasta.
Tak, różnie bywało, kiedy Kuba miał dwadzieścia lat, a księżyc zalewał magnetycznym światłem, uśpione miasto.
Od roku palił papierosy i owej zimy postanowił je rzucić, i w Sylwestra zapalił przed północą ostatniego, i wytrzymał dwa tygodnie. Nawet go specjalnie nie ciągnęło, ale przez głupotę zapalił przy wódce i nałóg natychmiast wykorzystał uchyloną furtkę i odrósł z powrotem jak głowa hydry. Popielnik kaflowego pieca w jego pokoju zarzucony był setkami niedopałków. Kiedy mu zabrakło nocą papierosów, to wyciągał dłuższe pety i zaciągał się nimi łapczywie, dopóki go nie zaczynało parzyć w przysłowiowy łokieć.
W owym czasie, pracował w kombinacie jako kontroler aparatury pomiarowej, trzymając do spółki z kolegą zmianowe dyżury na utrzymaniu ruchu. Podczas nocnej zmiany, większość czasu spędzali w dyżurce, grzejąc się przy kaloryferze lub czytając książki.
Kombinat udawał, że płaci, a oni udawali, że pracują, bo takie wtedy panowały w Polsce czasy paranoicznego komunizmu. Ekonomia, wydajność pracy i w ogóle cała gospodarka stały na głowie. Miesięczna pensja stanowiła równowartość piętnastu dolarów, czyli tyle, ile robotnik w Ameryce zarabiał w owym czasie w ciągu kilku godzin. Nic więc dziwnego, że niektórzy jechali do Ameryki, skąd wracali po roku i za przywiezione pieniądze budowali wille. Zgrywali panów, śmiejąc się w nos inżynierom i profesorom, którzy często nie mieli na chleb dla dzieci.
Dwa razy w ciągu nocy robili z kolegą obchód, sprawdza jąc aparaturę pomiarową i właściwie, to była cała ich praca. Bardzo rzadko, raz, dwa razy w ciągu roku, zdarzała się jakaś poważniejsza awaria, wymagająca natychmiastowej interwencji i wtedy ubierali na twarz gazowe maski. Chodzili w nich wówczas nocą po kombinacie jak zjawy. Dziwnie tak się chodziło po prawie pustym kombinacie, jakby zastygłym w letargu. Dziwnie i niesamowicie. Sięgające nieba,, rozgrzane kolumny destylacyjne rozwierały z sykiem, złowieszcze paszcze i ziały w chmury jęzorami ognia, a wijące się po konstrukcjach wężownice pluły jadowitymi, trującymi oparami. Majaczące w mroku, niesamowite, futurystyczne instalacje stwarzały tak silny nastrój grozy, że śniły mu się po nocach jeszcze wiele lat później.


Dorota

Miała na imię Dorota, chodziła do piątej klasy technikum i poznali się jesienią, pewnej słonecznej soboty, kiedy przyszedł z Leszkiem pod internat, w którym mieszkała z koleżankami. To były krótkie i ciche spotkania, pełne nostalgicznej zadumy jak jesienne dni. Nie wciągał jej do paczki, bo była na to zbyt delikatna, zamknięta w sobie, jakby zwrócona do wewnątrz. Na jej buzi ciągle gościł nieśmiały uśmiech i prawie nigdy nie wypowiadała swojego zdania. Jak na jego gust była za spokojna, za zgodna, ale jednocześnie budziła w nim instynkt opiekuńczy i nigdy nie wypowiedział przy niej złego słowa. Poznał ją jesienią i zanurzeni po kostki, brodzili po zaścielających ścieżki, kolorowych liściach.
Od głównej drogi za miastem odgałęziała się biegnąca leśnym wąwozem dróżka, po której wędrowali stromo pod górę, pośród kolorowo płonących lasów, a nad nimi płynęły po niebie białe obłoki. Z cichym szelestem sfruwały z drzew na ziemię liście, a przez gałęzie prześwitywało rozmigotane słońce.
Pewnego razu, kiedy wspinali się pod górę, to najpierw ze znajdującego się na górze kościoła dobiegły dźwięki dzwonu, a później na ścieżce ukazał się siwiuteńki jak gołąbek proboszcz. Schodził z góry, udając, że ich nie dostrzega, ale przystanął mile zaskoczony, kiedy go oboje jednocześnie, zgodnie pozdrowili i spojrzał na nich z uśmiechem, a z drzew spadały na ziemię kolorowe liście. Zielone, żółte, różowe, czerwone i jeszcze jakieś takie, nie wiadomo jakie, ale równie piękne. A siwiuteńki ksiądz spoglądał na nich w milczeniu i uniósł rękę do góry w geście spontanicznego błogosławieństwa.
- Nie zmarnujcie, moi kochani, swojego młodego życia.
- Nie zmarnujemy – zapewnił Kuba, a Dorota potakująco skinęła głową.
Nie zmarnowali, ale niedługo potem każde poszło przez życie oddzielną ścieżką losu.
Siedzieli wtedy w parku na ławce, kiedy ich drogi się rozeszły. Przytulił ją mocno do siebie, a ona mu wtedy omdlała w ramionach i siedziała nieobecna, zanurzona w jakiejś dali. Nie nadawali na tej samej fali, więc się odsunął od dziewczyny. Zegar na wieży wybijał godziny, kiedy siedział bez ruchu, czekając, aż dziewczyna przyjdzie do siebie.
- Byłaś w niebie? – zapytał po chwili. – Można wiedzieć, co ci się stało?
Uśmiechnęła się nieśmiało, bo i cóż miała powiedzieć?
Takie rzeczy powinien wiedzieć, ale jeszcze wtedy nie wiedział i niedługo potem odprowadził ją do internatu i już się z nią więcej nie umówił. Ciągle szukał szklanej góry i czekającej na niego w zamku królewny, która mu rzuci z okna wieży białą lilię.
- A Dorota? – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny, jak szmer strumienia.
- Dorota przypominała mi polną stokrotkę, Poetycka Bajko.
- A spróbuj to powiedzieć jeszcze ładniej.
- Dobrze.
- Wędrowałem szukałem, dale wołały, przymierzałem marzenia, nie pasowały. Iskrzyła szklana góra, dziś świeci blado, była fatamorganą, Szeherezado. Rozbiły ją pioruny, rozmyły burze, nie znalazłem królewny na szklanej górze.
- Pędziłeś przez życie na skróty, wymuszając bez pracy nienależne ci gratyfikacje.
- Ale Dorotę ominąłem ostrożnie, Poezjo.
- Opowiadaj dalej o swoim zwichrowanym życiu.
- Dobrze.
Mijały kolejne lata, podczas których Kuba napotkał na swojej drodze wiele ślicznych kwiatów, ale wspomnienie nieśmiało uśmiechniętej Doroty pozostało w nim na zawsze jak rozkwitła stokrotka o stu śnieżnobiałych płatkach, ze złotym sercem w środku.


Łucja

Łucję poznał jesienią za sprawą kolegi, którego wraz z dziewczyną zaprosił na prywatkę, a oni przyprowadzili dla niego do pary koleżankę. I tak właśnie poznał Łucję, bardzo ładną dziewczynę z klasą, małomówną, o regularnych, wyrazistych rysach twarzy i przejrzystych oczach.
Dwa tygodnie później znowu urządził prywatkę, na którą oprócz Łucji i stałych bywalców z paczki, zaprosił kolegę z pracy, który po prywatce zapytał, czy mógłby odprowadzić Łucję do domu. Popatrzył zaskoczony na kolegę i odmówił mu po chwili z przykrością, wyjaśniając, że chodzi z Łucją i poszedł ją odprowadzić do domu. Kiedy wrócił, zaczęli się razem z kolegą zbierać do pociągu, żeby jechać do pracy. Jakoś przetrzymali w robocie do trzeciej, kolega zadekował w jakiejś dziurze na dwie godziny, a on przespał się na estakadzie, przytulony do monotonnie bulgoczących, ciepłych rur nagrzewnicy.
Na sylwestra wybrał się z Łucją w góry do schroniska i pamiętając, jak go tutaj wódka powaliła swego czasu na ziemię, tym razem nie pił alkoholu, tylko jedną lampkę szampana przy wznoszeniu noworocznego toastu. O północy podeszła do niego z życzeniami dawna znajoma, góralka i przy składaniu życzeń złośliwie pominęła Łucję. Uśmiechnął się zadowolony, kiedy Łucja podeszła i złożyła góralce życzenia, a zmieszana góralka nie wiedziała, jak z tego wybrnąć. Podszedł wtedy do Łucji i przytulił ją ciepło, a po chwili znowu mu zaimponowała, kiedy wyszli całą ferajną przed schronisko i odbił od grupy, żeby odwiedzić rosnącą nad schroniskiem, pamiętną jodłę. Wspiął się po zboczu i objął rękami pachnące balsamiczną siłą drzewo i kiedy tak trwał, zadumany nad zawirowaniami ludzkich losów, to zauważył, jak chłopak góralki objął Łucję znienacka ramieniem i został przez nią natychmiast, gwałtownie odepchnięty. Jak mu później Leszek zrelacjonował, oczy jej się zaświeciły jak u podrażnionej pantery.
- Może raczej jak u zagniewanej królewny? – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia.
- Masz rację, Poetycka Bajko, przypuszczalnie przegapiłem wtedy kolejną szansę, bo niedługo potem przestałem się z Łucją umawiać.
- Opowiedz o tym.
- Dobrze.
Po owym Sylwestrze, nie sam nie wiedząc dlaczego, przestał się z Łucją spotykać i dopiero po kilku miesiącach spotkał ją na dancingu, i poprosił do tańca.
Wstała bez słowa i poszli tańczyć na parkiet, i w pewnym momencie spojrzała na niego podczas tańca przejrzyście.
- Dlaczego już ze sobą nie chodzimy? – zapytała.
- Nie wiem dlaczego – odpowiedział zgodnie z prawdą i wtedy wyczuł, że chciałaby jak najszybciej przestać z nim tańczyć.
Po chwili orkiestra umilkła i odprowadził ją do stolika, i już jej więcej nie poprosił do tańca.
Obserwując ludzkie życie, można odnieść wrażenie, że podobnie jak w kalejdoskopie, powstają w nim śliczne, przypadkowe konfiguracje, ale niektóre momenty życia są zbyt piękne, zbyt doskonałe, żeby mogły powstać przez przypadek. Ktoś nad tym wszystkim czuwa i uważnie patrzy, co człowiek dla siebie wybiera. A to co wybierze, powoduje w jego życiu następstwo kolejnych zdarzeń.


Borsuk

W styczniu przeniesiono go na nowo otwarty oddział, na którym produkowano silnie trującą substancję. Niewiele mieli tutaj do roboty, jak to na nowym oddziale, więc kazano im konserwować... nową aparaturę. Coś, jakby polerować wypolerowane lustro i wtedy przekonał się, jaką torturą może być bezcelowa praca. Bardzo rzadko zdarzały się awarie, podczas których należało ubrać maski i jak najszybciej usunąć uszkodzenie, żeby do atmosfery przedostało się jak najmniej trującego gazu. Po piętnastu minutach takiej pracy, w masce chlupała skraplająca się z oddechu para wodna, ale pomijając takie uciążliwe, nieliczne momenty, to nie mieli nic do roboty i żeby się nie nudzić, uprzyjemniali sobie czas żartami.
Wysoko na estakadzie znajdowało się pod gołym niebem małe pomieszczenie z aparaturą pomiarową, w którym pod ścianami biegły gorące rury i dlatego kantorek stanowił w zimie wymarzone miejsc na drzemkę. Kierownictwu nie chciało się tak wysoko wspinać po stromych, żelaznych schodach, które robiły przy wchodzeniu tak dużo hałasu, że ostrzegały śpiących o nadciągającej kontroli. W pomieszczeniu drzemali pojedynczo, leżąc przy ciepłych rurach na ławce, z podłożoną pod głowę kufajką, a reszta kolegów urzędowała w tym czasie na dole, dając śpiącemu znać waleniem w rury, jeżeli był potrzebny w sterowni.
Spanie w kantorku było ulubionym zajęciem jednego z kolegów, młodego inżyniera, który ciągle okupował nadającą się do spania ławkę. Trudno go było od niej oderwać, bo był dobrze zbudowanym osiłkiem i jak zaczynał drzemać rano, to przesypiał kilka godzin, co tłumaczył w ten sposób, że jest zakochany w swojej dziewczynie i dlatego nie może się nocami porządnie wyspać.
Z początku walili mu na dole w rury, a kiedy przestał na to reagować, to zaczęli wchodzić do kantorka i przy wyjściu tak prali żelaznymi w futrynę, że śpiący Borsuk zrywał się jak nieprzytomny na równe nogi. Oni już wtedy oczywiście stali na zewnątrz i z uciechą podglądali przez okienko wodzącego wokoło błędnym wzrokiem Borsuka.
Po pewnym czasie tak go wytresowali, że kiedy tylko któryś wchodził do kantorka, to Borsuk natychmiast siadał na ławce i wodził podejrzliwym spojrzeniem za kręcącym się po kantorku intruzem. Oczywiście obserwowany korzystał wtedy ochoczo ze zrobionego mu miejsca, siadał obok Borsuka na ławce i udawał, że odpoczywa. Po chwili rozlegało się pochrapywanie uspokojonego Borsuka, a zaraz potem tak gwałtowne trzaśnięcie drzwiami, jakby w blaszaną budę waliły pioruny. Budzili tak borsuka dwa, trzy razy dziennie i w końcu doprowadzili go do takiego stanu, że na widok wchodzącego siadał na ławce i tak długo po niej bębnił trzymaną w ręku śrubą, dopóki jego prześladowca nie opuścił kantorka.
Wiosną, borsuk przebudził się do życia i najpierw ożenił się ze swoją dziewczyną, a później zwolnił z kombinatu.


Parasole

W pobliżu rodzinnego domu Kuby znajdowała się restauracja, obok której rozkładano wiosną parasole. Serwowano pod nie na stoliki lane piwo, które sprzedawano w stojącej obok parasoli, przerobionej na bufet, ogromnej beczce. Pod parasolami spotykali się ludzie różnego pokroju, autoramentu, jak to przy piwie. Z głośników sączyła się nastrojowa muzyka, a pomiędzy stolikami plątali się podsłuchujący ormowcy, którzy patrzyli, gdzie by tu coś wypić za darmo, czyli chlapnąć, jak to się mówi, na krzywy ryj. Pijani, albo na głodzie alkoholowym, potrafili być naprawdę nachalni i niebezpieczni, posuwając się nawet do szantażu, kradzieży i użycia siły.
Znał tutaj prawie wszystkich stałych bywalców, bo często przesiadywał pod parasolami do późnej nocy. Wypiwszy sobie trochę dla kurażu, zrywali z Igorem rosnące na klombach róże i wpinali je w klapy marynarek, tworząc z tego cały rytuał. A więc najpierw prosili grzecznie w bufecie o pożyczenie noża i puszczenie piosenki o idącym po czerwony kwiat żołnierzu, a dopiero potem ścinali róże, kiedy z głośników dobiegały słowa... Po ten kwiat, po ten kwiat czerwony, skoro przyszedł na to czas.
Pewnej niedzieli zebrali się przy piwie we czwórkę i zerwali cztery róże, co miało ten skutek, że bufetowa wezwała milicję. Przyjechali, zapakowali Irka do suki i pojechali sprawdzić do niego do domu, bo przekonywał milicjantów, że to róże z jego ogródka. Oczywiście mieszkający w bloku kolega żadnego ogródka nie miał i pokierował żandarmów na ogródki działkowe, gdzie mu najpierw przygrzali pałką, a później go wywieźli kilka kilometrów do lasu i kazali wracać do miasta na piechotę.
Wieczorami pod parasolami do głosu dochodziły najgorsze męty. Obsikiwano po ciemku ściany restauracji i rozmiękła ziemia śmierdziała tam obrzydliwie uryną. Rozlegały się przekleństwa, a nawet dochodziło do ataków pustymi butelkami po wypitej wódce, którą kupowano po zawyżonych cenach od kelnerek w restauracji. Sprzedawały alkohol nietrzeźwym, bo były chciwe na pieniądze, a poza tym pijanych łatwiej oszukać.
Pewnej nocy przyszła do niego, do domu kelnerka i zakomunikowała, że pod parasolami leży pijany, pobity mężczyzna i trzeba, żeby mu pan udzielił pomocy, bo to pański znajomy.
– Boicie się wezwać karetkę, bo sprzedałyście mu wcześniej alkohol – mruknął.
Milczała speszona, więc ubrał się w milczeniu i poszedł z nią pod parasole.
Pobity leżał na ziemi z zakrwawioną głową, bo napastnicy najpierw go pobili kuflami, a później obrabowali z pieniędzy. Domyślił się, że rozbójnicy siedzą teraz w knajpie i piją za zrabowane pieniądze, więc wszedł do środka i podszedł do stolika, przy którym siedzieli we trójkę. Rej pośród nich wodził bezręki, o którym wiedział, że się wysługuje jednemu z kelnerów. Popatrzył po nierobach i zrozumiał, że świadków pobicia nie znajdzie, bo wiedział, że cała trójka konfidentów należała do ormo i współpracowała z milicją. Popatrywali na niego bezczelnie, prowokując zachowaniem, i spuścili z tonu dopiero wtedy, gdy tak wyrżnął w pięścią w stolik, że przewróciła się na nim szklanka z piwem. Spoważnieli i czekali na jego dalsze ruchy.
Wezwał pogotowie, a następnie milicję i doprowadził do spisania protokołu, żeby pozostał trwalszy ślad przestępstwa. Oczywiście wiedział, że na milicję nie może liczyć i dlatego razem ze swoimi kolegami, obserwował później bezrękiego, żeby mu nawtykać, ale przestępca miał się przed nimi na baczności.
Cała ta meliniarska knajpa była niechlubną wizytówką miasta i znikła dopiero pod koniec dwudziestego wieku, po transformacji ustrojowej, kiedy odebrano władzę komunistom.


Ewa

Jeżeli przyrównać kobiety do kwiatów, to w ogrodzie jego duszy trzy kobiety kwitły najdłużej i zostawiły najtrwalsze ślady. Dziewczyna z liliami oraz czerwona i biała róża. O dziewczynie z liliami już było, o czerwonej róży jest teraz, a o białej będzie później, ale niewiele.
Ewa pracowała w sklepie jako ekspedientka i była od niego o kilka lat młodsza. Dopiero zaczynała rozkwitać i stawała się coraz ładniejsza, jak to róża, której niestety z wiekiem przybywa coraz więcej kolców. Różnili się pomiędzy sobą w poglądach na życie i ciągle dochodziło pomiędzy nimi do gwałtownych wyładowań, po których, jak to po burzy, znowu wschodziło słońce.
W czerwcu zaczęli razem jeździć nad jezioro, gdzie wypożyczał kajak, na którym pływali, wystawiając twarze do słońca. A później nadeszła noc świętojańska i pojechali całą paczką nad jezioro, gdzie Ewa ciągle gdzieś podczas zabawy znikała i w końcu miał tego dosyć, i postanowił samotnie wrócić do domu.
- Czy ona nie widzi, że mnie rani? – rozmyślał. – Gdyby mnie naprawdę kochała toby tego przecież nie robiła.
Przyszła za nim na przystanek autobusowy i najpierw długo rozmawiali, a później wrócili z powrotem razem na zabawę.
Niebo zaczynało różowieć na wschodzie, kiedy wszyscy razem poszli spać do gospodarza, u którego sobie wcześniej zaklepali nocleg w stodole na sianie. Ej, sobótka, sobótka, świętojańska noc krótka, niebo na wschodzie dnieje, coś się chyba podzieje. Zaczynało się stawać, ale zaraz przestało, znikło, nie zadźwięczało.
Mówiąc bardziej prozaicznie, do stodoły wszedł gospodarz z latarnią.
- Schodzić, chłopaki, z góry – huknął na śpiących. – Dla was przygotowałem spanie na dole, z dala od dziewczyn.
Ponieważ w stodole po tych słowach zapanowała kompletna cisza, więc gospodarz uniósł latarnię nad głowę i huknął ponownie.
- Kurwiarstwa u mnie nie będzie!
Cóż było robić, skoro korzystali z gościny? Mieli spać na dworze? Zszedł Kuba na dół z jednym Leszkiem, a drugi przywarował na górze, licząc, że może mu się uda oszukać gospodarza.
- No, nic – pomyślał Kuba, układając się do spania. – Jak gospodarz za chwilę pójdzie, to sobie wrócę do Ewy.
Chwilę później zasnął i obudził się o jasnym poranku.
Niedługo potem zwolnił się z kombinatu, w którym przepracował trzy lata i w jego życiu pojawili się nowi koledzy, Irek z Igorem, z którymi zaczął staczać się w pijaństwo. Pewnego razu, Ewa tak go wkurzyła, że wszedł do knajpy i dosiadłszy się do trzech kolegów, zamówił dla wszystkich po piwie. Siedział i spoglądał przez chwilę ponuro na przyniesione przez kelnerkę cztery kufle, a potem sięgnął po wszystkie po kolei i wypił duszkiem jeden za drugim. Kiedy po wypiciu odstawił czwarty kufel, to z pierwszego ciągle jeszcze opadała piana. Patrzył beznamiętnie na opadającą po ściankach kufli pianę, udając, że nie widzi zdumionych spojrzeń kolegów. Zamówił kolejne cztery piwa, które tym razem wypili już spokojnie we czwórkę, a potem zapłacił za osiem, pożegnał się z kolegami i poszedł do parku.
I tak się zaczął pierwszy w jego życiu, kilkudniowy ciąg pijacki zapoczątkowany przez kłótnię z Ewą. Dobrał sobie kompana do kieliszka i popijali z Igorem nocami w otwartej do rana knajpie. O szóstej zamykano ją na dwie godziny, żeby posprzątać i wtedy szli do domu, żeby się przespać. Spotykali się ponownie po południu i znowu popijali do rana. I tak to trwało przez sześć kolejnych dni do piątku. Zapamiętał później tamten tragiczny okres samobójczego picia, jako odrealniony, nierzeczywisty świat, pełen zdeformowanych kształtów oglądanych przez pryzmat napełnionego piwem kufla.
Wnet pójdę do domu, bo będą sprzątali, kolega nie pójdzie, nie doczekał ranka, nasikał pod stolik, suką go zabrali, kelnerka wezwała, niby koleżanka. Niby mnie nie widzi, choć pustki na sali, tylko w drzwiach kurewka czeka na kochanka. Może znajdzie, może zahandluje ciałem, na mnie niech nie liczy, wódkę pokochałem.
Po sześciodniowym, nocnym pijaństwie, obudził się w piątek po południu o trzeciej. Przez otwarte okno słyszał syrenę obwieszczającą koniec pracy w miejscowym browarze. Przy jego łóżku stała zapłakana matka.
- Gdzie idziesz? – zapytała żałośnie.
- Do knajpy.
Ubierał się powoli, a mama stała i płakała coraz rzewniej.
Wyszedł bez słowa i po chwili dołączył do czekającego w knajpie kolegi. Sięgnął po czekający na niego kufel z piwem, ale nie potrafił się uwolnić od słyszanego przed chwilą płaczu matki. Trwał przez chwilę zamyślony z trzymanym w ręku kuflem, a potem powiedział do kolegi beznamiętnie, jakby mówił o pogodzie.
- Pijaństwo czai się pomiędzy ustami a brzegiem pucharu.
Chlusnął piwem na ścianę i wyszedł z knajpy, słysząc za sobą pokrzykiwania zaskoczonej kelnerki, która nadawała za nim na całą salę oburzonym głosem.
Poszedł do kościoła i usiadłszy w ławce, rozglądał się po prawie pustym kościele. Padające z witraży, kolorowe światło zamieniało szarą prozę życia w niebiańską bajkę, opromieniając siedzącego w konfesjonale, siwego księdza. Uklęknął przy kratce konfesjonału i wyszeptał księdzu swoje grzechy.
Po tej spowiedzi przez dłuższy czas zachowywał trzeźwość. Trafiła mu się dorywcza, dwumiesięczna praca w uzdrowisku i życie zaczęło go znowu cieszyć. Od czasu do czasu, jak zgrzyt żelaza po szkle, nękały do powracające myśli o Ewie, z którymi poradził sobie w ten sposób, że przelał je na papier z bliżej niesprecyzowaną myślą, że być może da jej kiedyś ten list do przeczytania. Poznał również w uzdrowisku kilka miejscowych dziewczyn, koleżanek, a niezależnie od tego, dla poprawy samopoczucia, uszył sobie modne, letnie ubranie.
Od pięciu tygodni zachowywał trzeźwość i byłby ją dalej zachowywał, gdyby nie pojechał na weekend do domu i gdyby nie wszedł do knajpy. No, ale wszedł i wypił trzy piwa, o trzy za dużo, bo doszło po nich do karczemnej awantury z ubliżającym Ewie kolegą, którego bił po twarzy otwartą ręką. Nie wiedział jeszcze wtedy, że bity w dzieciństwie przez ojca po twarzy, powiela w ten sposób bezwiednie zachowanie swojego ojca. Przekazana przez ojca patologiczna spuścizna, zbierała w dziecku tragiczne żniwo.
Bił na odlew ubliżającego Ewie kolegę, uderzając po twarzy po każdym powtarzanym przez niego uparcie, brzydkim słowie. Żaden nie chciał ustąpić, więc w końcu wyszli przed knajpę i bili się na ulicy długo i brutalnie, otoczeni wianuszkiem gapiów. Kolega w końcu spasował, ale... No, tak... Niepotrzebnie po przyjeździe z uzdrowiska wszedł do tej cholernej knajpy, gdyż jego uczulona na alkohol psychika reagowała na niego jak byk na czerwoną płachtę.


Nie obiecuj

Skończyła się praca w uzdrowisku i pewnej soboty siedział w domu przy kolacji, kiedy niespodziewanie do jego pokoju weszła Ewa.
Wiesz co? – powiedział do niej w pewnym momencie podczas rozmowy. – Mnie się lepiej pisze, jak mówi, więc napisałem ci w liście, to co mam ci do powiedzenia, więc jak chcesz, to sobie przeczytaj, a ja przez ten czas dokończę sobie spokojnie kolację.
Dał jej napisany w uzdrowisku list, a kiedy po jego przeczytaniu zaczęła płakać, to powiedział znużonym głosem.
- Nic już nie obiecuj, bo nie wiadomo, czy potrafisz dotrzymać, ale jak chcesz, to możemy pochodzić na próbę i zobaczymy, co czas pokaże.
Zaczęli znowu ze sobą chodzić i pewnej słonecznej niedzieli wracali z parku przez łąki.
Przedzierali się jak przez prerię, przez wonnie pachnącą trawę i to wszystko było takie piękne jak w malinowym chruśniaku z wiersza Leśmiana... I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu, żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła, porwałem twoje dłonie, oddałaś w skupieniu, a chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła.
Rzucili się na trawę i leżeli w zachwyceniu, wdychając zapach odchodzącego lata i wtedy nagle zaczęło ich podglądać dwoje dzieci, dziewczynka z chłopczykiem. Kukali przez rozkołysane trawy, a potem pobiegli do siedzącej nieopodal mamy i coś jej zaczęli szeptać do ucha. No, więc cóż oni mogli zrobić, skoro nie byli w malinowym chruśniaku, tylko na łące? Ano nic wiele nie mogli. Poleżeli jeszcze przez chwilę, a później wstali i poszli, bo takie urokliwe, efemeryczne chwile pryskają jak mieniące się kolorami bańki mydlane.
Mijały dni i pewnego razu wszedł do kawiarni i zobaczył Ewę siedzącą przy stoliku z lokalnym Casanovą, popijali kawę i koniak. Dosiadł się do towarzystwa, ale pokręcił przecząco głową, kiedy Casanova chciał dla niego zamówić dodatkową lampkę.
- Od kiedy nie pijesz? – zaatakowała Ewa.
- Od dzisiaj – wyjaśnił z uprzejmą ironią, a później dodał znużonym głosem. – Widzę, że polujesz na męża, ale on się z tobą nie ożeni, bo to Casanova, człowiek upośledzony, niezdolny do prawdziwej miłości. Pamiętasz, jak ci powiedziałem, że pochodzimy na próbę i zobaczymy, co czas pokaże? No i pokazał – zakończył po czym wyszedł z kawiarni.
Wrócił po chwili z powrotem z nowo poznaną dziewczyną, do której podszedł na dworcu autobusowym i zapytał, czy może ją zaprosić do kawiarni, bo chce zrobić na złość swojej niewiernej dziewczynie, która siedzi przy stoliku z innym chłopakiem.
Wypili z dziewczyną w kawiarni po kawie, a potem ją odprowadził do autobusu i tak się złożyło, że kiedy wracał, to spotkał wracającego do domu Casanowę i zapytał go, zastąpiwszy mu drogę.
- Od jak dawna znasz Ewę?
- Od dzisiaj – usłyszał w odpowiedzi i wtedy zrobił nijaki, jak gdyby lekko pogardliwy grymas.
Spoglądał przez chwilę z namysłem na potencjalnego przeciwnika, ale na szczęście tym razem był trzeźwy i nie zamierzał robić z siebie pośmiewiska jak podczas bitki z kolegą pod knajpą. Odwrócił się więc na pięcie i postanowił odwiedzić Ewę.
Nie wchodził do domu, tylko poprosił, żeby do niego wyszła, a kiedy się zjawiła, uśmiechnięta i zadowolona, to usłyszała od niego tylko jedno brzydkie słowo, które rzucił w nią z takim ładunkiem emocjonalnym, że aż ją cofnęło do tyłu. A potem odszedł w milczeniu, uważając, że tym razem już wszystko skończone.
O dziwo, tym razem zniósł rozstanie nad podziw dobrze, bo jego miłość do Ewy już prawie całkiem wcześniej wygasła. W późniejszych latach spotykał ją czasem przelotnie na ulicy lub w kawiarni, ale starał się na nią nie patrzeć, bo nie ma sensu wracać do przeszłości, skoro wczorajsze nie mieszka w dzisiejszym.
Rozmyślając później nad zawirowaniami ludzkich losów zastanawiał się niejednokrotnie, czy lepiej pojąć za żonę kobietę ładną, ale niezbyt cnotliwą, czy lepiej cnotliwą, ale niezbyt ładną. No cóż, na pewno znajdą się tacy, którzy wolą zjeść porządny tort we czterech, aniżeli samemu kromkę chleba. Ale jeżeli chodzi o niego, to przyrównywał kobiety nie do tortu, tylko do kwiatu, a kwiat powinien radować wszystkich, ale kwitnąć tylko dla jednego. Niestety, kwitnąć dla jednego potrafi tylko co dziesiąta kobieta.


Niebieski ptak

Po zrezygnowaniu z pracy w kombinacie zaczął wieść życie niebieskiego ptaka. Zaliczał w tygodniu trzy dancingi, podczas których zrywał się po pijanemu przy pierwszych taktach orkiestry i oblatywał stoliki, prosząc dziewczyny do tańca. Po zebraniu kompletu koszy wracał do stolika i zalewał robaka kolejną wódką.
Pewnego razu zwymiotował na parkiet i tańcząca z nim kobieta uciekła, a kiedy chciał ją później ponownie poprosić do tańca, to dostał od siedzącego z nią faceta po buzi. Raz mu zabrakło na rachunek i przyczajeni przy wyjściu kelnerzy, ściągnęli mu buty i poszedł do domu w skarpetkach.
Włóczył się po knajpach z podobnymi do siebie i po wypiciu piwa, grywali koncerty, wodząc po obrzeżach pustych szklanek, umaczanymi w piwie palcami.
I tak już miało pozostać w jego życiu przez najbliższe dwa lata. W tym okresie posiadał jeszcze częściową kontrolę nad piciem, a po pijaństwie miał dobry sen i apetyt. Alkohol wydawał mu się dobrodusznym sprzymierzeńcem jak stojący niewinnie przed bramą koń trojański, którego lekkomyślnie wciągał, zapraszał do swojej fortecy.
Przez wyszczerbione alkoholem szańce, wdzierali się do jego fortecy czterej jeźdźcy Apokalipsy, z którymi miał w przyszłości rozpocząć walkę na śmierć i życie. Krzycząc z przerażenia, miał zacząć wówczas szukać ratunku u Boga, bo ludzkie siły są za słabe, żeby uwolnić chorą duszę i psychikę od tak silnych, szatańskich uzależnień.
Tragedią młodego człowieka w początkach nałogu jest to, że wie o alkoholizmie tak mało, a tragedią starego, umierającego na alkoholizm człowieka jest to, że wie o nim tak dużo i tak późno.


Sześćdziesiąty ósmy

Podobnie jak w pięćdziesiątym szóstym w Poznaniu, powiało wolnością w Krakowie wiosną sześćdziesiątego ósmego roku. Polscy studenci upomnieli się na krakowskim rynku o prawo do godnego życia. Komunistyczna władza napuściła na nich robotników i po raz pierwszy w wiekowej historii Uniwersytetu Jagiellońskiego milicjanci wdarli się na jego objęty azylem teren i pobili studentów, i profesorów.
Najtragiczniejsze w tym wszystkim było chyba to, że komunistom udało się skłócić polski naród i przeciwko studiującym na uniwersytecie dzieciom stanęli ojcowie. Do ataku na studentów zwieziono samochodami pracujących w fabrykach robotników i jeden z nich chwalił się później w knajpie swoim wątpliwym bohaterstwem.
- Wolności im się zachciało – nadawał robotnik. – Przed rozpoczęciem pacyfikacji rozdano nam kawałki pociętego kabla i potem tak praliśmy nimi studentów, że niektórzy mieli połamane żebra.
- A cóż wam ci studenci byli winni? – dobiegło pytanie od sąsiedniego stolika.
- Jak to co?! – oburzył się pacyfikator. – Najpierw zebrali się w Krakowie pod pomnikiem Adama Mickiewicza, a później modlili się w Nowej Hucie o chleb przed pomnikiem Lenina.
- No, to chyba dobrze, że się modlili?
- Chcieli, to dostali – roześmiał się oprawca.
Kilka dni później przestał się uśmiechać, bo dowiedział się, że jego studiujący w Krakowie syn leży pobity w szpitalu.
To były ciężkie czasy sowieckiej okupacji i komunistycznej indoktrynacji. Żeby osłabić siłę krakowskiej, patriotycznej elity, komuniści wybudowali w pobliżu dawnej stolicy kraju nowohucki kombinat metalurgiczny. Napływowa rzesza robotników miała doprowadzić do rozwodnienia, do zdegenerowania krakowskiej inteligencji, ale jak to się mówi, chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to Mu opowiedz o swoich planach. Przywiązani do chrześcijańskiej wiary robotnicy, najpierw upomnieli się w Nowej Hucie o kościół, a później ta nowo powstała dzielnica Krakowa stała się jednym z najpotężniejszych bastionów Solidarności. Ogólnonarodowego, społecznego ruchu, który stawił czerwonej zarazie skuteczny opór, bo jak powiedział nasz wielki, polski poeta... Nasz naród jest jak lawa, z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi, plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.
Powiało wiosną po Europie w owym tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym.
W dwanaście lat po bohaterskim zrywie Węgrów i Polaków, tym razem do narodowowyzwoleńczej walki zerwała się Czechosłowacja i rosyjski okupant rzucił przeciwko Czechom wojsko. Dniami i nocami jechały przez Polskę sowieckie czołgi, które okupujący również nasz kraj Rosjanie przerzucali do ataku na Czechosłowację. Rozgoryczeni Czesi pisali w swoim kraju na murach, że czechosłowackie wojsko jest wołowe, bo ich nie broni przed rosyjskim najeźdźcą.
Ciemną plamą na honorze polskiego żołnierza stał się udział polskiego wojska w tłumieniu do spółki z Rosjanami czeskiego zrywu niepodległościowego. Serwowana żołnierzom w polskim wojsku czerwona propaganda do tego stopnia wyprała polskim żołnierzom mózgi, że uwierzyli, że walczą w słusznej sprawie i chwalili się czynami, których powinni się wstydzić. Cóż, kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą, a żołnierzom wmawiano kłamstwo codziennie, przez dwa lata przymusowej służby, czyli siedemset razy.
Pomimo tak natrętniej indoktrynacji, rdzeń polskiego narodu był zdrowy i ludzie nie popierali współpracującego z Rosjanami, polskiego, kolaboranckiego rządu. Solidaryzowali się z czeskimi braćmi i w przyszłości pomiędzy naszymi narodami miała zapanować przyjaźń i zgoda. Nasze słowiańskie narody miały sobie wybaczyć wzajemne krzywdy. Ale to miało nastąpić dopiero w przyszłości. Na razie po wschodniej stronie kurtyny, rozciągniętej przez Rosjan w poprzek Europy, ciągle jeszcze panowała komunistyczna dyktatura, bieda, tyrania i ciemność.


Solenizant

W ostatnią niedzielę września Irek urządził dla kolegów urodziny. Zsunięto w restauracji trzy stoliki i po złożonych solenizantowi życzeniach, rozpoczęło się pijaństwo. Wznoszono toasty za tych co na lądzie, ale oczywiście bez Wermachtu, za tych co na morzu, bez Bundesmarine i za tych co w powietrzu bez Luftwaffe.
Z początku Irek jako gospodarz spotkania usiłował omijać toasty, ale koledzy przywołali go do porządku, że wódka to nasz wróg, którego należy lać w mordę. Rozgorzała więc tak zaciekła walka, że w pewnym momencie Olek wyciągnął fajfusa i nasikał pod stolik, co sprawiło, że Kuba wycofał się z pola bitwy i poszedł na spacer. Kiedy wrócił po jakimś czasie, to koledzy pochrapywali, zwisając na krzesłach, a leżący pod stolikiem Leszek wygramolił się na jego widok i powiedział, pokazując na pobojowisko.
- No popatrz, tylko popatrz, jak oni się wszyscy spili, ale ja nie i zaraz idę zatańczyć.
Zerwał się z pierwszymi taktami orkiestry, żeby poprosić jakąś partnerkę do tańca i strzelił orła, zawadziwszy nogą o krzesło.
- No, nic – mruknął rozgrzeszająco. – To się każdemu może przytrafić, ale popatrz na tego.
Pokazał na solenizanta śpiącego z nosem w tatarze, który tak mocno pofukiwał, że z talerza wylatywały kawałki mięsa, Leszek uniósł mu do góry głowę.
- Mówiłem, żem solenizant, toście mi kazali lać w mordę,żeby pokonać wroga– wymamrotał czerwony od tatara Irek, któremu wydać było tylko białka oczu.
Wciągnął powietrze i odsapnął, a z nosa wyleciały mu kawałki mięsa.
- Weź go docuć, bo to przecież solenizant, a ty jesteś najtrzeźwiejszy – powiedział Kuba do Leszka, pokazując na Irka. – Zobaczymy, co się da zrobić – mruknął Leszek.
Ze stojących na stole przypraw do tatara nalał pięćdziesiątkę oliwy i poczęstował Irka, któremu po wypiciu oczy wróciły na swoje miejsce i zaczął się przypatrywać, kto go tak uraczył.
- Pij Iruś, pij, na przeprosiny – tym razem Leszek nalał koledze pięćdziesiątkę maggi.
- A, jak na przeprosiny...
Kolega fachowo przechylił do tyłu głowę i chlusnął w gardło, a potem popatrzył na Leszka wytrzeszczonymi oczami i obwieścił obrażonym, uroczystym głosem.
- Od dzisiaj ty jesteś dla mnie, pan Leszek, a ja jestem dla ciebie, pan Irek.
W powrotnej drodze do domu śpiewali Annę Marię, Czerwonych Gitar i melodyjnie przeciągana piosenka niosła się po porannej rosie przez uśpione miasto.
Przestali, kiedy dochodzili do komisariatu, ale pomimo tego, wyskoczyło do nich czterech milicjantów.
- Jak wy się nazywacie? – huknęli.
- Ja jestem pan Igor.
- A ja pan Irek.
- A ja mam na imię Kuba i właśnie wracamy z imienin, bo kolega obchodził urodziny.
- Urodziny, czy imieniny?!
- Jedno i drugie.
- I tak sobie podśpiewujecie po nocy, prawda? – zapytał milicjant, poklepując się po dłoni pałką.
- To nie my, tylko ci sportowcy, co tu mieszkają nieopodal na zgrupowaniu. No, niech pan powie, panie władzo, czy to normalne, żeby tak sobie wyśpiewywać po nocy? Ale teraz już przestali. O, słyszy pan, jaka cisza?
- Idziemy, bo mnie ciśnie na pęcherz – mruknął Irek, a Kuba go pocieszył, że już niedługo planty.
Ruszyli do przodu, życząc milicjantom na odchodne, dobrej nocy.


Dwie lampki wina

Po tej libacji postanowił sobie, że przez trzy miesiące nie będzie pił ani piwa, ani wódki, tylko wino i kilkanaście dni później przysiadł się na dancingu do Igora i Irka. Tankowali bez umiaru, a jemu zamawiali lampki wina i w ten sposób wypił dzięki kolegom przez cały dancing... dwie lampki wina. Nawet był z tego zadowolony, bo dzięki temu dużo tańczył.
Pod koniec dancingu wyszedł wcześniej i czekał na kolegów na dworze, a kiedy nie nadchodzili, to wrócił zobaczyć, dlaczego i znalazł się w samym środku bitwy. Naparzało się ze dwudziestu pijanych i w wytworzonym kotłowisku, nie można było się rozeznać kto, z kim i o co się bije.
W załomie muru zauważył schowanego Irka, któremu jakiś mężczyzna bębnił pięściami po plecach
- Tu jestem – poklepał perkusistę po ramieniu.
Cofał się powoli, skutecznie parując ciosy, a kiedy poczuł za plecami ścianę, to skoczył do przodu, uderzając perkusistę pięścią między oczy.
Kontra była na tyle skuteczna, że osiłek stanął jak wryty, a potem zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu i klapnął na ziemię. Spoglądał na siedzącego z rozbitym nosem perkusistę i wiedział, że tę walkę już wygra. I faktycznie, siedzący zaczął wołać o pomoc i wtedy zrozumiał, że sytuacja zaczyna się rozwijać w niepożądanym kierunku.
- Idziemy do domu – powiedział do Irka.
- T... t... tam jest Igor – zaczął jąkać się Irek, pokazując na przewalające się po ziemi kłębowisko.
Był, ale dopiero na samym spodzie i dotarli do niego z Irkiem dopiero po odrzuceniu leżących na nim ludzi.
Siedział okrakiem na przeciwniku, który mu wcześniej odgryzł połowę ucha. Podniósł do góry zakrwawioną głowę i spojrzał na nich z błogim uśmiechem. Pomogli mu się podnieść i właśnie zamierzali opuścić całą trójką pole bitwy, kiedy nadbiegł perkusista z kolegą i zmusili Kubę do nierównej walki. Koledzy, których wcześniej wyratował z opresji nie stanęli w jego obronie i musiał samotnie walczyć z dwoma silniejszymi przeciwnikami.
Z początku nie mogli sobie z nim poradzić, ale w końcu złapali go za marynarkę i chociaż wyślizgnął się z niej zręcznie, wyskakując w koszuli na otwartą przestrzeń, to kiedy wyskakiwał, dosięgło go uderzenie pięścią. Potknął się na chwilę, ale zaraz odzyskał równowagę i zobaczywszy, że krwawi z rozciętego łuku brwiowego, skoczył do przodu z rozwścieczonym rykiem. I wtedy przeciwnicy zrezygnowali z dalszej walki, i podali mu marynarkę, ubrał ją i poszedł z kolegami do domu.
– To tak?! – wjeżdżał im po drodze na ambicję. – To ja stanąłem w waszej obronie, a wyście mnie później wystawili do wiatru?! To co z was za koledzy?! – nadawał rozgoryczony i w końcu stanęli całą trójką pod kioskiem, i postanowili poczekać na niedawnych przeciwników.
Zaczęła siąpić dokuczliwa mżawka, więc zdjęli koszule i rozebrani do pasa, oglądali wracających z dancingu, ale do bijatyki nie doszło, bo tamci zawrócili i poszli inną okrężną drogą.
Na drugi dzień Igor pożyczył mu przeciwsłoneczne okulary. Niewiele rozcięty łuk brwiowy już się mu prawie zagoił, a ponieważ trwało babie lato, to ciemne okulary były jak najbardziej na miejscu. Jak się później okazało, cała ta zadyma została sprowokowana przez Irka, który po pijanemu zaczepił żonę jednego z późniejszych przeciwników, co stało się zarzewiem konfliktu.
Po tej potyczce pozostała Igorowi pamiątka w postaci połówki ucha i kiedy koledzy go pytali, z której strony lepiej słyszy, to udawał, że nie słyszy w ogóle. Co do perkusisty, to siedział przez jakiś czas w domu ze złamanym nosem. Czasem go Kuba później spotykał, ale udawali, że się nie znają.
Analizując po jakimś czasie przebieg tej walki, doszedł do wniosku, że chociaż nie zawsze warto nadstawiać za kolegów karku, to zawsze warto być trzeźwym, bo gdyby wówczas był pijany, to na pewno całe to zajście skończyło by się dla niego i kolegów o wiele gorzej.


Próba sił

Po owym zajściu, kiedy to wybawił kolegów z opresji, powiedział Irkowi kilka słów prawdy o jego niewłaściwym zachowaniu i urażony kolega zaczął mu dogadywać. I wówczas Igor stwierdził autorytatywnie, że najwłaściwszym rozwiązaniem konfliktowej sytuacji będzie pojedynek. Oczywiście, to nie była prawda, bo dwaj skłóceni koledzy powinni się byli po prostu rozstać, ale Kuba jeszcze wówczas do takiego dojrzałego zachowania nie dorósł.
Zaproponowane prze Igora rozwiązanie nie za bardzo mu się spodobało, bo przypomniały mu się dawne szkolne pojedynki, podczas których gapie mieli jego kosztem darmowe widowisko, ale nic nie powiedział, tylko czekał na dalszy rozwój sytuacji. Niedługo potem doszło na dancingu do kolejnego starcia, podczas którego został przez podpitego Irka wyzwany na pojedynek.
Kiedy szli się bić na parking, to Kubie przypomniał się pojedynek na łąkach, kiedy to został znienacka zaatakowany przez przeciwnika, który wykorzystał jego wahanie i tym razem nie ociągał się z walką. Zapytał Irka, czy zaczęte, a kiedy ten potwierdził, to odczekał chwilę i uderzył go pięścią.
- Uderzyłeś mnie?! – powiedział zdziwiony Irek.
- A na co miałem czekać, skoro powiedziałeś, że zaczęte?
Ale drugi raz już kolegi nie uderzył, tylko podciął mu rękami nogi i usiadł na nim okrakiem, unieruchamiając mu kolanami ręce.
Nie wrócili już po tym pojedynku na zabawę.
Kupili w bufecie butelkę wódki i wypili ją we trójkę z Igorem, a później podeszli do wracających z dancingu studentek i poszli z nimi do parku, gdzie rozdzielili się na pary i usiedli z dala od siebie na ławkach. Umówił się na sobotnią randkę z poznaną wtedy dziewczyną i najpierw spotkali się w kawiarni, na później poszli na rozciągające na wzgórzach łąki, gdzie zakotwiczyli w kopce siana. Poleżeli ze sobą, ale takie jakieś to wszystko było nie takie jak trzeba, że po chwili odprowadził dziewczynę i poszedł samotnie na dancing. Po zabawie wybrali się całą paczką, żeby się wykąpać na jazie. Noc była chłodna, więc żeby nie marznąć, najpierw wskoczyli do wody w ubraniach, a potem, ponieważ ubrania były mokre, to kąpali się na golasa. Rozpalili później ognisko, przy którym wysuszyli przemoczoną odzież i wypili na rozgrzewkę kilka butelek wódki.
Wracając do miasta przez ogrodzone wysokim płotem sady, wysforowali się we dwójkę z Igorem do przodu i zaczęli krzyczeć do nadchodzącej reszty, że brama w ogrodzeniu zamknięta.
- Myśmy obaj przeszli górą – wyjaśniali kolegom i stojąc po drugiej stronie ogrodzenia doradzali, jak mają przechodzić, żeby sobie potargać spodni na kolczastym drucie.
Wszystko było dobrze do momentu, dopóki pod jednym z przechodzących nie otwarła się brama.
Rzucili się do ucieczki, kiedy zobaczyli, że nogi mu się rozjeżdżają na obu połówkach bramy, a goniący za nimi koledzy pokrzykiwali wojowniczo, co z nimi zrobią, kiedy ich złapią. Dobiegli do ulicy i usiadłszy na krawężniku, zaczęli wołać, że jak się siedzi na krawężniku, to obowiązuje azyl, a niezależnie od tego, jak otworzą knajpę, to że postawią wszystkim po piwie.
Siedzieli rządkiem na krawężniku i opowiadali kawały, a kiedy się rozwidniło, to zauważyli, że pomylili w nocy przy ubieraniu skarpetki. Podnosili do góry swoje różnokolorowe nogi i wybuchali tak gromkim śmiechem, że w bloku nad nimi otworzyło się okno i oburzona kobieta zaczęła ich wysyłać do kościoła.
- Niech pani popatrzy, jakie mamy skarpetki – zawołał Irek.
Przechyliwszy się na krawężniku do tyłu, uniósł do góry obie nogi, ale kobieta zamknęła z trzaskiem okno.
Niedługo potem otwarli knajpę, więc poszli na piwo, a później rozeszli się do domów na zasłużony odpoczynek po ciężkiej nocy.


Beata z Albatrosa

Nastał listopad i noce stawały się coraz dłuższe, a pogoda coraz bardziej barowa... Jedna kropla, druga kropla, znów na dworze pada, siedzi sobie Kuba w knajpie, o głupotach gada. Jedna kropla, druga kropla, a dni szare, krótkie, siedzi sobie Kuba w knajpie i popija wódkę.
Pojmując, że coraz bardziej traci przez wódkę wolność, po raz kolejny postanowił ograniczyć picie i wyznaczył sobie podczas zabawy limit picia, trzy pięćdziesiątki, a pomiędzy kieliszkami musiała być godzinna przerwa. Przez jakiś czas dotrzymywał postanowienia, a potem zwiększył limit o dwie kolejne pięćdziesiątki, co mu wystarczało na cztery godziny zabawy, a później męczył się niemiłosiernie na głodzie alkoholowym. I tak to trwało do Sylwestra, na którego wybrał się z kolegą i jego siostrą. Prawie bez przerwy z nią tańczył, a kiedy ładna i sympatyczna dziewczyna zawiązała mu na szyi zerwaną z sufitu serpentynę, to już był prawie w siódmym niebie.
Po północy koleżanka poszła z bratem do domu, a Kuba dołączył do Irka i Igora, i patrzył smętnie, jak koledzy popijają, bo wypił już swoje pięć pięćdziesiątek i... nagle dostrzegł światełko w tunelu, bo rozum potrafi sobie wytłumaczyć wszystko.
– Przecież już jest po północy – wykombinował. – A więc w nowym dniu mam prawo do następnych pięciu pięćdziesiątek.
Och, jakże się ucieszył ze swojego odkrycia.
Wypił kolejne pięć pięćdziesiątek, a po wypitym pół litra stracił kontrolę i nie pamiętał, jak wrócił do domu. Jego kontrolowane picie zakończyło się poraz kolejny totalną klęską, bo rozum potrafi sobie udowodnić wszystko, nawet to że pijane jest trzeźwe.
Mijał czas i wiosną poznał sympatyczną, roześmianą Beatę. Miała na imię inaczej, ale nazywał ją Beatą, bo mu się kojarzyła z piosenką o Beacie z Albatrosa. Pracowała jako kelnerka w kawiarni, w której puszczano z adaptera szlagiery i kiedy tylko wchodził do kawiarni, to prosił o puszczenie piosenki o najpiękniejszej z pośród siedmiu pływających na Albatrosie dziewczyn. Po jakimś czasie wystarczyło, że tylko popatrzył po wejściu na kelnerkę, to zaczynała się uśmiechać i puszczała tę piosnkę. I tak rozmawiali ze sobą słowami ballady, a później zaczęli ze sobą chodzić.
Spotykali się prawie codziennie wieczorami, kiedy skończyła pracę i chyba dlatego jawiła mu się ciągle tajemnicza, ze swoim fascynującym uśmiechem Mony Lisy. Delikatnym i nieśmiałym, a jednocześnie swawolnym, jakby lekko bezczelnym, który rozjaśniał, rozświetlał ją całą od środka. Filigranową, drobną, kochaną, psotną dziewczynkę, skorą do spontanicznych uniesień i szelmowskich żartów. Hamowała w jego obecności swoją sowizdrzalską naturę, bo wyczuwała, że utrzymuje wobec niej dystans i chyba również dlatego pozostała dla niego na zawsze tajemnicza, baśniowa. Na zawsze, bo na wiosnę przestali się spotykać.
Najpewniej, najlepiej czuła się w pobliżu swojego domu i właśnie tam powiedziała mu pewnego razu, że jej chłopak powrócił z wojska. Czekała, co na to powie, ale nie powiedział ani słowa. Przytulił ją wówczas mocno do siebie, delikatnie pocałował i odszedł, i już do niej więcej nie wrócił, bo ciągle szukał szklanej góry, a na niej zaczarowanego ogrodu. Spotykał ją później czasem, jak szła ze swoim chłopakiem, który na jego widok przez pewien czas wojowniczo przystawał, ale on udawał, że tego nie widzi i dalej wędrował dalej swoją własną drogą.



- Posłuchaj szklane góry są jak oazy na pustyni, to wyspy szczęśliwe zamglonego, wypalającego się wszechświata. Jeżeli nie masz w sercu i nie niesiesz w dłoniach miłości, to nigdy na żadną nie dotrzesz, bo nie jest łatwy kontakt z tamtym, kryształowym światem, jest trudniejszy jak w bajce. Czy dalej chcesz szukać?

- Tak, tylko taką pragnę wędrować drogą, wierzę, że istnieje inny, lepszy świat, który znajduje się w zasięgu ludzkich możliwości.




Rozdział piąty


Latem przyjął się do pracy w przedsiębiorstwie, które wykonywało roboty elektryczne po całym kraju. Zrobiono go brygadzistą na budowie mleczarni w podkrakowskiej miejscowości i zamieszkał w hotelu robotniczym, a na weekendy przyjeżdżał do domu.
Pewnej niedzieli kupił wieczorem dwie skrzynki piwa i rozczęstował butelki pomiędzy wycieczkowiczami stojącego przed knajpą autokaru.
- A co to za okazja? – zapytali.
- A tak mnie jakoś zachciało – wyjaśnił.
Po chwili napatoczył się Wojtek z butelką spirytusu, który zaczęto dolewać do piwa.
Niedługo potem rozochoceni wycieczkowicze zrobili składkę i dokupiono jeszcze cztery skrzynki, a kiedy nadeszli dwaj gitarzyści, to dostali po butelce piwa i na parkingu rozpoczęły się tańce. Po jakimś czasie do zabawy dołączyli wycieczkowicze z kolejnego autokaru i w zasypiające miasto poniosła się piosenka o bijących na opolskim rynku dzwonach. Żeby stworzyć lepsze warunki do tańca, ustawiono autokary na obrzeżach parkingu, a światła reflektorów skierowano na tańczących, żeby się nie potykali o puste butelki. Co jakiś czas, ktoś zatrąbił klaksonem, a w otwartych oknach restauracji rozlegały się oklaski roześmianych kelnerek i gości.
- Brakuje Kuba prądu – gitarzyści pokazali na puste butelki.
- Dokąd ty, człowieku, zmierzasz? – zastanowił się nad sobą, kiedy doniósł grajkom po kolejnym piwie zaprawionym spirytusem.
Stanął z boku i obserwując rozbawiony parking, pomyślał, że profesor w szkole średniej trafnie nazwał go enzymem, czyli fermentem, który zapoczątkowuje reakcje, ale sam nie bierze w nich udziału.
Kiedy podjechały milicyjne radiowozy, spoglądał beznamiętnie na wygaszaną zabawę, a potem poszedł do domu. Daj mu, Boże, rozpoznać cel, do którego został przez Ciebie przeznaczony i daj mu siłę potrzebną do jego realizacji. I daj mu rozpoznać środki, w jakie został wyposażony, żeby ten cel osiągnąć.


Co oni ci zrobili?

Tak się w owym okresie złożyło, że Kuba z Irkiem pracowali w pobliżu Krakowa i obaj mieli blisko do pracującego w Skawinie Igora, u którego spotykali się po wypłatach na wspólnym pijaństwie. W pięknym, zielonym centrum Skawiny znajdowała się przy rynku restauracja, w której organizowali swoje libacje w ulubionym kąciku za filarem, gdzie kelner co pewien czas donosił im amunicję w postaci tacy kieliszków. Na początku pijaństwa, zjadali po schabowym z ziemniakami i kapustą.
W miarę trwania libacji donoszono kolejne tace z wódką. Przy piciu narzucali tak ostre tempo, że zaczynali śpiewać już przy drugiej tacy, co za pierwszym razem spowodowało osobistą interwencję kierownika lokalu. Wręczyli mu wówczas napiwek i otrzymali zgodę, że mogą śpiewać w ustępie. W połowie wiodących do toalet schodów znajdowała się się w podziemiach wnęka z oknem, do której wdrapywali całą trójką pod sufit i jak na chórze, urządzali w niej swoje śpiewy.
Przeważnie nie pamiętali ani końcówki picia, ani momentu pożegnania z Igorem, kiedy to Kuba z Irkiem rozpoczynali drogę powrotną. Pewnego razu wysadzono ich z autobusu na krakowskim rondzie, po którym, jak Kuba mgliście zapamiętał, chodzili obaj nocą w strugach ulewnego deszczu i zatrzymywali trąbiące na nich samochody.
Potem znowu nastąpił u niego chwilowy zanik pamięci i następne, co zapamiętał, to przyjemne ciepło, kiedy obaj z Irkiem stali w oszklonej budce obok rozmawiającego przez telefon milicjanta. Wsłuchiwał się w bębniące o budkę strugi deszczu, a później znowu ogarnęła go pomroczność, jakby ktoś w jego psychice na przemian gasił i zapalał światło. Z kolejnego przebłysku zapamiętał rozlśnione światłem, moknące w deszczu ulice oglądane przez szyby milicyjnego radiowozu, a później znowu nic nie pamiętał.
Ocknął się, kiedy radiowóz stał na podjeździe przed jakimś budynkiem.
- Zapraszamy do środka – usłyszeli obaj koledzy w pewnym momencie od czekających na nich sanitariuszy w białych kitlach.
Momentalnie wtedy obaj przetrzeźwieli i postanowili nie wchodzić.
Irek zaczął zasłaniać się wujkiem ministrem, a Kuba wyjaśniał, że w ogóle nie jest pijany, ale nie chciano ich słuchać. Ujęto ich znienacka pod pachy, poprowadzono korytarzem i wepchnięto do lekarskiego gabinetu.
Który z was ma wujka ministrem? – zapytał osiłek w białym kitlu, ale Irek udał, że nie słyszy. – A który z was jest trzeźwy? – zapytał znowu osiłek.
- To ja! To ja jestem trzeźwy – zawołał uradowany Kuba.
- Dobrze, zacznij się kręcić w kółko – usłyszał, a kiedy zaczął się ostrożnie kręcić, to go ponaglono, żeby się kręcił szybciej.
Przyspieszył, bo będąc tutaj po raz pierwszy, naiwnie wierzył, że go wypuszczą.
- Zamknij oczy!
Zamknął.
- Stań na jednej nodze!
Stanął.
- Stań na palcach!
Stanął, a potem wyrżnął głową w biurko.
Upadając, pociągnął za sobą krzesło, a kiedy już leżał na podłodze, to spadł na niego z przesuniętego biurka aparat do mierzenia ciśnienia.
- Rozbieraj się do naga i ubieraj piżamę! – usłyszał kolejne polecenie i jednocześnie podano mu czystą piżamę.
Spojrzał na stojącego już w piżamie Irka i powiedział, że nie będzie przy wszystkich robił striptizu.
Skoczyło na niego trzech osiłków i zaczęli się szamotać, zataczać od ściany do ściany. Nie mogli sobie z nim poradzić, bo pod wpływem alkoholu dostał białej gorączki. Spasował dopiero wtedy, gdy dostał hakowaty cios pod żebra. Odskoczył w kąt pokoju i z trudnością próbował złapać powietrze.
- Ubierzesz piżamę? – zapytali.
Pokręcił przecząco głową, bo nie potrafił wydobyć głosu i wtedy już go zostawili w spokoju.
Poszedł do spania w kąpielówkach i położył się na łóżku w kilkunastoosobowej sali. Po chwili zasnął w czystej pościeli, w towarzystwie podobnych do siebie nieszczęśników. O piątej rano zrobiono im pobudkę i kazano ustawić się w dwuszeregu na korytarzu.
- Zdjąć piżamy, poskładać w kostkę i położyć w nogach na swoich łóżkach – padła komenda.
- Ale ja nie mam piżamy…
Stojący w kąpielówkach Kuba popatrzył po kulących się nago mężczyznach.
- Poszukaj na sali.
Poszedł i złożył znalezioną piżamę w kostkę, a potem wrócił na korytarz.
Trzydziestu golasów stało na posadzce i zasłaniało rękami przyrodzenia, bo po korytarzu paradowały sprzątaczki i tylko Kuba nie zasłaniał, stojąc w bohatersko wywalczonych kąpielówkach.
Od stojących obok niego towarzyszy niedoli dowiedział się, że przebywają w izbie wytrzeźwień, którą w pijackim żargonie nazywano białym domkiem, bo była pomalowana na biało. Za nocleg i dowóz kazano im zapłacić po dwieście piętnaście złotych. Za takie pieniądze mogliby mieszkać w Zakopanym przez kilka dni w dobrym hotelu.
Przed wyjściem zapytali o powód zatrzymania i usłyszeli ironiczną informację, że o godzinie dziewiętnastej piętnaście regulowali ruch na rondzie Mateczny.
Kiedy po odebraniu z depozytu dokumentów, szli obaj z Irkiem do centrum, to kolega zapytał ze współczuciem, patrząc na niego z lekkim podziwem.
- Aleś się tam z nimi poniewierał po gabinecie... Co oni ci zrobili?
- Nic! – odpowiedział krótko, ale to nie była prawda, bo przy oddychaniu bolało go w piersiach i chwilami nie potrafił złapać powietrza.
Nie miał również apetytu i z zazdrością spoglądał na Irka, który spałaszował w restauracji kilową golonkę i jeszcze ją do tego popił piwem. Pożegnał się z kolegą na plantach, poszedł na dworzec kolejowy i położył się w kącie poczekalni na ławce, na której przeleżał przez kilka godzin. Później go jeszcze bolało przez miesiąc.
Po wielu latach miał się dowiedzieć po zrobieniu rentgenowskiego zdjęcia, że musiał mieć w młodości pękniętą przeponę, bo ma na niej zrosty w prawym, dolnym kącie żebrowym. Z czasem, przez te spłycające oddech zrosty, miało mu zacząć brakować powietrza. Wódka, nawet po wielu latach kazała sobie płacić haracz za swoje wyuzdane towarzystwo.


Hotel robotniczy

Po zakończeniu robót w podkrakowskiej miejscowości przeniesiono go do pracy na Śląsk, gdzie zamieszkał w hotelu robotniczym, pomiędzy zbieraniną z całego kraju. Wywołujące bójki pijaństwo było tutaj na porządku dziennym, a wraz z pijaństwem szerzyła, się rozpusta, rynsztokowy język, karciarstwo i kradzieże. Z początku to wszystko spływało po nim jak woda po rynnie, ale pewnej niedzieli starzy wyjadacze namówili go na picie i przepił przeznaczone na jedzenie pieniądze.
– Pokaż, czy już nie masz więcej pieniędzy – zaatakował go przy wódce kompan od kieliszka. – Wywróć na drugą stronę kieszenie, żeby widział, że naprawdę nie masz – nalegał i szarpał za ubranie.
I tutaj Kuba już nie zdzierżył i doszło do bitki.
Najpierw bili się w hotelowym pokoju, a później na korytarzu i dopiero tam na większej przestrzeni poradził sobie z przeciwnikiem, oszołomiwszy go serią szybkich, oburęcznych sierpowych. Szczerze mówiąc, to nawet był trochę mile zdziwiony swoim zwycięstwem, że posiada w sobie tak duże ukryte siły, które potrafił w potrzebie podświadomie uruchomić w walce o słuszną sprawę.
Przepiwszy pieniądze, głodował przez cały poniedziałek, bo nie za bardzo miał od kogo pożyczyć. Dopiero we wtorek wyprosił u brygadzisty niewielką pożyczkę, za którą kupił trzy kilo ziemniaków, kilo cebuli, kostkę smalcu i dwa bochenki chleba. W oparciu o te wiktuały, gotował codziennie trzylitrowy garnek zupy ziemniaczanej i jakoś przeżył do końca tygodnia, a w sobotę pojechał na weekend do domu.
W niedzielę wieczorem postanowił wracać do pracy okazją i tak się złożyło, że zabrał się w drogę dźwigiem samochodowym z naftobudowy, który jeszcze do tego ciągnął za sobą załadowaną sprzętem wiertniczym przyczepę. Siedział w szoferce obok umorusanego smarami kierowcy i chociaż posuwali się do przodu w ślimaczym tempie, to pocieszał się myślą, że przecież jakoś w końcu, prędzej czy później dojadą. Po kilku godzinach jazdy, mniej więcej w połowie drogi, po ujechaniu pięćdziesięciu kilometrów urwała się rura wydechowa i do szoferki zaczęło gazować spalinami.
Otworzyli na przestrzał okna, ale to niewiele dało, więc w końcu stanęli i prowizorycznie zesztukowali rurę, odrutowawszy i okręciwszy ją jakimiś szmatami. Do szoferki przedostawało się teraz trochę mniej spalin, ale musieli jechać bardzo powolutku, uważając na najmniejsze wstrząsy. Pomimo tego po kilku kilometrach rura znowu odleciała i kierowca przymocował ją tym razem paskiem od własnych spodni, a niedługo potem, żeby było jeszcze ciekawiej, to pomylił drogę. Zorientował się po trzydziestu kilometrach, ale musieli ujechać jeszcze kolejne trzydzieści, zanim znalazł wystarczającą ilość miejsca, żeby zawrócić dźwigiem z przyczepą, z której na kilka metrów wystawały długie rury. Niedługo potem rura znowu się urwała, tym razem już całkowicie i trzeba jej było szukać na piechotę po drodze, a po znalezieniu ponownie zesztukować. Około czwartej nad ranem ukazały się wreszcie w oddali światła stojącej w szczerych polach rafinerii.
Od jakiegoś czasu padało i patrząc smętnie na zgarniające wodę wycieraczki, zastanawiał się zafrasowany, w jaki sposób dostanie się po nocy do hotelu, który znajdował się kilka kilometrów od głównej drogi.
- Wie pan co? – powiedział w pewnym momencie do kierowcy. – Znam trochę dłuższą, ale lepszą drogę i jak pan chce, to mogę panu pokazać jak jechać.
- Dobrze – mruknął kierowca.
Po chwili już jechali w stronę rzęsiście oświetlonej rafinerii po zbudowanej z betonowych płyt drodze.
Każdy kolejny podrzut na łączeniach płyt znaczył się grymasem bólem na zmęczonej twarzy kierowcy.
Niech pan tylko popatrzy, jak pięknie ta rafineria oświetlona – zagadał do kierowcy, żeby odwrócić jego uwagę od wyboistej drogi, ale gruby, ubrudzony smarami kierowca tylko spojrzał na niego podejrzliwie spod oka.
Zajechali na plac przed hotelem i zapytał grzecznie, ile się należy za jazdę, ale kierowca tylko machnął ręką, że nie ma za co brać pieniędzy.
- To w takim razie, dziękuję za podwiezienie – podziękował kierowcy i wysiadłszy z szoferki, powiedział, zataczając szeroki krąg ręką. – Na tym placu może sobie bez problemu nawrócić i dojechać z powrotem do głównej drogi.
Zasuwał pospiesznie do hotelu, a za nim gonił wściekły wrzask kierowcy, że na gówno mu było o szóstej rano oglądać rafinerię.
Coś tam jeszcze krzyczał, ale tego, to już za dobrze nie słyszał, bo schronił się do hotelu i po chwili rzucił z ulgą w swoim pokoju na łóżko. Od zatrucia spalinami rozbolała go głowa, a załzawione oczy tak go piekły, że przez długą chwilę nie potrafił zasnąć. W końcu usnął i przespawszy się kilka godzin, poszedł do pracy dopiero koło południa.


Dwa przedsiębiorstwa

Kilka dni później przeniesiono go do pracy z powrotem w pobliże Krakowa i dawszy mu pod nadzór sześciu uczniów, polecono wykonać instalację elektryczną w nowej hali produkcyjnej. Zamieszkał u Igora i zaczęli pić wieczorami, oddając się przy butelce górnolotnym rozmowom o dupie marynie, a ponieważ obaj mieli po pijanemu skłonność do fantazjowania, to tematów im nie brakowało.
Po dwóch tygodniach zaczęli głodować, bo przepili wszystkie pieniądze i wtedy Kuba sobie przypomniał, że jak wyjeżdżał z domu, to mama dała mu na drogę, upieczony w brytfannie, duży drożdżowy placek. Z początku nie wiedzieli, jak sobie z nim poradzić, bo przez dwa tygodnie zesechł na kamień, ale w końcu pożyczyli od właścicielki domu dwukilowy ciężarek, którym tłukli placek w ręczniku na drobne kawałki i w ten sposób z jego pomocą dotrwali do wypłaty.
W nowej pracy rzucono go od razu samego na szerokie wody i dopiero po dwóch tygodniach odwiedził go kierownik. Popatrzył na wykonaną instalację i wtedy okazało się, że odwrotnie odczytał plany, polecając uczniom wykonać instalację ze ściany północnej na południowej. Cóż, zawsze był przekorny i dlatego zamiast uczyć się projektować, to pisał w szkole na lekcjach pamflety, z których zaśmiewała się potem cała klasa. Dopiero w przyszłości miał się nauczyć projektować, a nawet budować linie wysokiego napięcia, a na razie zwolnił się z przedsiębiorstwa i wyprowadził od Igora.
W Sylwestra zorganizował u siebie w domu prywatkę i położył się do spania w Nowy Rok o poranku, ale nie zdążył zasnąć, bo zjawił się Irek z Igorem i zaczęło się z powrotem ostre picie. Koło południa zasnęli całą trójką pokotem, gdzie popadło, i podobno tak chrapali po kątach, że zaniepokojone mamy, które za nimi przyszły pomyślały, że to trzęsienie ziemi.
– Niech sobie pośpią – powiedziały rozczulone widokiem śpiących i wróciły do swoich domów, uspokojone o najbliższą przyszłość swoich pociech.
A oni pospali do wieczora, a potem powędrowali na dalsze picie do miasta.
Nieświadomi, że alkohol pomiata nimi jak niewolnikami, zaliczali knajpę za knajpą, a kiedy się w pewnym momencie pogubili, to nawoływali się po mieście, krzycząc do siebie z jednego końca ulicy na drugi. Z powodu kolegowania z niewłaściwymi ludźmi, to był chyba najbardziej najbardziej pijany Sylwester w jego życiu.
W styczniu podjął pracę elektryka w kolejnym, krakowskim przedsiębiorstwie, które skierowało go na nowo budowane osiedle i zaczął dojeżdżać do pracy pociągiem. Po kilku dniach brygadzista polecił mu zainstalować światła przeszkodowe dla samolotów na szczycie wysokiego na kilkadziesiąt metrów, blaszanego komina kotłowni. Zarzucił więc na ramię zamontowane na poprzeczce lampy i razem z kolegą, zaczęli się wspinać do góry po przyspawanej do komina drabince. Posiadała ochronną obudowę z metalowych kabłąków i podczas wspinaczki można było odpoczywać, opierając się o nią plecami. Po wyjściu na szczyt komina przypięli się z kolegą do konstrukcji pasami bezpieczeństwa, bo utrzymywany w pionie przez naprężone liny komin odchylał się pod wpływem podmuchów wiatru na odległość około metra. Oswajając się z niecodzienną sytuacją, patrzyli przez chwilę na poruszających się po ziemi, malutkich ludzików, a później wzięli się do roboty, po skończeniu której wrócili szczęśliwie na ziemię.
I to właściwie tyle, jeżeli chodzi o ten górujący nad całą okolicą komin. Wprawdzie nie można było z niego dostrzec szklanej góry, ale ilekroć w późniejszych latach tamtędy przejeżdżał, to przypominał sobie z dumą, że kiedyś był na jego szczycie i w miarę jak mu przybywało lat, to coraz bardziej się temu dziwił.
Zima owego roku trzymała coraz ostrzej i praca na dworze stawała się coraz bardziej uciążliwa, a prawdziwa orka na ugorze zaczynała się wówczas, kiedy przychodziło kopać dołki pod słupy energetyczne. Zamarznięta na półtora metra ziemia nie chciała popuścić i dlatego przy kopaniu głębokich na dwa metry dołków, zmieniali się przy kopaniu co czterdzieści centymetrów. Ponieważ kopali we czwórkę, to najgorzej kopało się pierwszemu, bo nie dość, że zaczynał w najtwardszej zmarzlinie, to jeszcze do tego przy każdym dołku łapała go na końcu druga kolejka. Nic się nie odezwał, kiedy brygadzista wyznaczył go jako pierwszego, ale podczas kopania przemyślał to wszystko dokładnie i przy drugim dołku zaprotestował i zaproponował, żeby rozpoczął ktoś inny.
- Podskakujesz?! – naskoczył brygadzista i zamierzył się na niego kilofem.
Złapał brygadziście za pęknięty styl kilofa i zaczęli się ze sobą szamotać.
Podczas szarpaniny, nadłamany styl pękł do reszty i wtedy brygadzista zaczął go bić po żebrach pozostałą w jego ręku, żelazną, ostrą częścią. Z początku stał, zasłaniając się trzymanym w ręku stylem, a później zaczął uciekać i wtedy koło głowy przeleciał mu rzucony za nim kilof. I wówczas wyparował z niego cały strach przed brygadzistą.
Zawrócił i nie bardzo wiedząc, co robi, wyrżnął brygadzistę w głowę trzymanym w ręku stylem, a potem odrzucił go od siebie i zaatakował serią oburęcznych sierpowych. Przestał, kiedy zobaczył zakrwawiony nos brygadzisty.
- Rzuciłeś za mną kilofem – powiedział już spokojniej do brygadzisty i pogroził mu palcem.
A potem przebrał się i pojechał do domu, mając w nosie kopanie dołków.
Po tym zajściu nastąpiło pomiędzy nim a brygadzistą zwieszenie broni, a niedługo potem przeniesiono go na samodzielne stanowisko. Został elektrykiem dyżurnym na budowanym osiedlu i otrzymał do swojego użytku ogrzewany barakowóz, do którego zapraszał zmarzniętych znajomych na gorącą herbatę.


Znowu biały domek

Pewnego razu zawołał do barakowozu na herbatę kolegę, z którym dawniej pracował w brygadzie, a potem on w rewanżu zaprosił go do kina.
I tak znalazł się z kolegą w kinie na najnowszym westernie, a później poszli na piwo i co było do przewidzenia, nie skończyło się na jednym. Ponieważ piwo jest moczopędne, to co jakiś czas chodzili do toalety i za którymś tam razem kolega zatoczył się i obsikał stojącego przy sąsiednim pisuarze mężczyznę. W awanturze, która się potem wywiązała, Kuba oczywiście stanął po stronie kolegi i po chwili już jechali obaj milicyjnym gazikiem do izby wytrzeźwień.
Mając niemiłe wspomnienia z wcześniejszego pobytu, tym razem postanowił w ogóle nie wchodzić do środka, więc najpierw go pielęgniarze wnieśli, a potem przywiązali pasami do kanapy w izolatce. Przeznaczona dla niepokornych gości kanapa miała zamontowane na rogach uchwyty, od których odchodziły krępujące go pasy i nie za bardzo mógł się poruszyć, więc tylko krzykiem dawał do zrozumienia, że absolutnie nie czuje się pokonany. Jeden z pielęgniarzy podszedł i zaczął go trącać końcem pasa po kroczu.
- O, ty świnio! – puścił pod jego adresem wiązkę. – Bijesz mnie po cycku, żeby mi stanął i żeby mnie doprowadzić do orgazmu? Już ja ci, zboczeńcu, zrobię koło pióra, jak tylko stąd wyjdę!
Wrzeszczał na cały budynek i osiłek spasował, wystraszony ujawnieniem jego perwersyjnych sprawek.
Zostawili go i wyszli, więc przez jakiś czas leżał spokojnie, a potem wypite piwa zaczęły go cisnąć na pęcherz, więc zaczął wołać, żeby go wypuścili do ustępu, ale udawali, że nie słyszą.
- Skurczybyki jedne! – nadawał. – Chcecie, żebym się tutaj zesikał, żeby mnie upokorzyć! Specjalnie położyliście mnie na tej ceratowej kanapie, żebym wam sikaniem nie zabrudził pościeli!
Szarpiąc pasami, zauważył, że prawa ręka jest luźniej przypięta i po kilkunastu nieudanych próbach, udało mu się w końcu zaczepić palcem o pasek sprzączki. Kiedy go przyciągnął do siebie i uchwycił całą dłonią, to wiedział, że już jest prawie wolny.
- Co tam u ciebie tak cicho? – usłyszał za drzwiami któregoś z pielęgniarzy.
- Nie przeszkadzaj, bo odpinam sobie pasy – odkrzyknął i znieruchomiał na wszelki wypadek, bo pomyślał, że mogą wejść i sprawdzić.
- Daj znać, jak odepniesz.
- Oczywiście, zapukam – obiecał i chwilę potem odpiął sprzączkę, a następnie uwolnioną ręką rozpiął pozostałe pasy.
Och, błogie uczucie wolności.
Wyciągnął schowane w slipkach papierosy i zaciągnął się z lubością, wydmuchując dym w stronę znajdującego się pod sufitem wywietrznika. Spacerował miękko i po cichu jak zamknięta w klatce pantera, uważnie lustrując pomieszczenie i szukając miejsca, gdzie by się mógł wysikać.
- A cóż się w takiej doniczce zmieści – pomyślał, spoglądając na stojącą w kącie paprotkę i spojrzał z namysłem na biurko, na którym leżały dwie wysokie sterty czystej pościeli.
Podnosił do góry po kilka poszew i sikał z wyczuciem do środka, żeby nie zaczęło wyciekać.
- Nie będą musieli skrapiać do magla – mruknął z mściwą satysfakcją.
Zapalił jeszcze jednego papierosa, a później zasnął na kanapie.
Obudziło go pokrzykiwanie pielęgniarza, który przywoływał na pomoc kolegów, stojąc w otwartych drzwiach izolatki.
- Witam, panowie – wstał i uśmiechnął się do zaskoczonych pielęgniarzy. – Jak tam leci na dyżurze, spokojnie? Chyba już mi teraz pozwolicie skorzystać z ustępu?
Skorzystał z toalety, a potem przebrał się w piżamę i poszedł na salę, gdzie zasnął na swoim łóżku, pośród podobnych do siebie, zatrutych alkoholem nieszczęśników.
Rankiem wyszedł na wolność, biedniejszy o dwieście piętnaście złotych, które zabrano mu z portfela i kazano podpisać, że zapłacił dobrowolnie z własnej woli.
A potem popłynęły w jego życiu kolejne, zimowe dni, podczas których jeździł do pracy w kratkę, a bywało, że nie przyjeżdżał w ogóle. I w końcu złożył wypowiedzenie, bo nadciągała wiosna, a zza niej uśmiechało się radośnie roześmiane lato.


Osiem kur i jeden kogut

Kiedy słońce zaczęło mocniej przygrzewać i na rzece strzeliły lody, mama dała mu pieniądze, żeby jechał na wieś do wujka po kury.
- Do wujka? trzydzieści kilometrów autobusem? – nie za bardzo miał ochotę. – A nie lepiej kupić u nas na jarmarku?
- Nie, bo to rasowe nioski i uzgodniłam z wujkiem, że nam sprzeda osiem kur i jednego koguta.
Wsiadając do autobusu, zauważył Igora i namówił go na wspólny wyjazd.
- Zafunduję ci bilet – zaproponował i po chwili jechali obaj autobusem.
Zjedli u wujka obiad, a później zapakowano im kury w dwa kartonowe pudła, a wojowniczego koguta do dużej, drucianej klatki po gołębiach.
Przy okazji zabrał od kuzyna pożyczoną mu wcześniej gitarę i powędrowali do odległego o pięć kilometrów miasteczka, żeby stamtąd wracać autobusem do domu. Na miejscu okazało się, że autobus będzie dopiero za dwie godziny, więc poszli do gospody, gdzie najpierw wypili po kilka piw, a potem zamówili butelkę wódki i ani się spostrzegli, jak nastał wieczór.
W miarę opróżniania butelki, wiedli coraz bardziej górnolotne rozmowy i tylko kury swoim bezmyślnym gdakaniem przypominały im o przyziemnych sprawach.
– Cicho tam! – Igor co jakiś czas wstawał od stolika i pochylając się groźnie nad pudełkami, przywoływał kokoszki do porządku.
Skrzyczane kury, jakby faktycznie milkły, ale wtedy odzywał się wojowniczo kogut, więc Igor znowu wstawał i nachylając się nad klatką, groził zawadiace, zaciśniętą pięścią, aż w końcu wkurzony, wyniósł klatkę z rozrabiaką do toalety. Siedzieli i udawali, że nie widzą zaciekawionych spojrzeń miejscowych, którzy przestawali rozmawiać, kiedy Igor pokrzykiwał na kury i patrzyli podejrzliwie na stojące w kącie pudła i gitarę.
W pewnym momencie Igor zastygł w bezruchu, a potem skoczył szczupakiem do przodu i podniósł się ze zwycięskim uśmiechem, ze złapaną kurą w rękach. Dwie kolejne spacerowały po knajpie, a następne wychodziły z kartonów, na których chłopi poprzecinali sznurki.
Pomógł Igorowi połapać kury i załagodził kłótnię z miejscowymi, a potem posztukowali sznurki i powsadzali kury do pudełek, ale ledwo się to wszystko trzymało kupy. Zasrane kartony rozmiękły i jedna z kur przebiła łapą podłogę, a z ustępu dochodziło wojownicze pianie koguta. Wypili więc jeszcze po jednym piwie i poszli na przystanek, gdzie świecąc zapałkami, przeczytali na zawianej śniegiem tabliczce, że autobus będą mieli dopiero jutro o piątej rano.
I wtedy Kuba postanowił odwiedzić pracującą w czytelni dawną dziewczynę, i tak mu się ten pomysł spodobał, że wchodząc na świetlicę, brzdąkał na gitarze, a Igor w tym czasie siedział z kurami na korytarzu.
Jeżeli chodzi o Kubę, to sam moment spotkania z dziewczyną zapamiętał bardzo mgliście i piąte przez dziesiąte. Spoglądała na niego zaskoczona i chyba coś powiedziała, ale słowa dochodziły do niego jak z innego świata. Dopiero po wyjściu z ciepłego pomieszczenia, zaczął na powrót rejestrować fakty.
Chodzili z Igorem po miasteczku, rozglądając się za jakimś samochodem, ale gdzie tam w tamtych czasach można było znaleźć samochód na peryferiach świata i to do tego o takiej późnej, zimowej porze. Dopiero koło dziesiątej dostrzegli zaparkowane na jakimś podwórku auto i postanowili porozmawiać, żeby ich odwieziono do domu.
- Ty sobie posiedź przy kurach, a ja pójdę pogadać, żeby nas odwieźli – powiedział do Igora i wszedłszy na podwórko, zaczął stukać w oświetlone okno.
Nie pamiętał rozmowy ze stojącym w drzwiach mężczyzną, zarejestrował tylko, że rozmówca uporczywie kopał go kolanem w krocze i w końcu zniecierpliwiony, uderzył mężczyznę pięścią.
- Ratunku, bandyci! – dobiegły do niego z balkonu krzyki jakiejś kobiety.
Widząc zbliżającego się Igora, mężczyzna pobiegł po pomoc do knajpy, a oni wyrwali z płotu po sztachecie i schowali się w nadrzecznych zaroślach, skąd obserwowali rozwój sytuacji.
Prowadzona przez zwalistego kowala pogoń zatrzymała się na skraju zarośli i tylko zajadły kundel wtargnął w szuwary, gdzie dostał sztachetą i zawrócił ze skowytem, a niedługo potem wycofała się cała pogoń.
- Widzieli w knajpie twój nóż sprężynowy, kiedy sztukowałeś sznurki – mruknął do niego Igor.
- Dobrze, że zawrócili – odmruknął. – Bo, gdyby nas ta pijana gromada dopadła, to by nas rozerwali na strzępy.
Przez chwilę warowali w szuwarach, a potem przedarli się na otwartą przestrzeń i dostrzegli daleko przed sobą dwa czerwone światełka.
- To kościelne wieże w odległym o siedem kilometrów miasteczku – powiedział do Igora. – Znam te okolice, bo przyjeżdżałem tutaj do wujka na wakacje – wyjaśnił. – Kierujmy się na ten kościół, to będziemy bliżej domu.
- Nie wiedzieli, co zrobić z kurami, bo pudełka całkiem rozmokły i wówczas Igor poszedł do pobliskiej remizy i po chwili wrócił z noszami.
- Stały w korytarzu – wyjaśnił. – Oddamy strażakom w naszym mieście, a oni już się z tymi skontaktują i oddadzą.
- Powiązali kurom nogi i załadowali je na nosze, a z tyłu postawili klatkę z kogutem.
- Postawmy ją z przodu – zaniepokoił się Igor. – Bo jak będzie stała z tyłu, to kogut może mi nasrać na głowę.
- A jak będzie stała z przodu, to może mnie nasrać – zafrasował się Kuba.
- To niech stoi z przodu, ale postawmy klatkę odwrotnie, żeby sobie srał na nosze do środka – zadecydował Igor.
Po chwili wyruszyli przez zamarznięte pola.
Na ramionach nieśli nosze, a na noszach gitarę, osiem kur i jednego koguta w klatce. Gitara leżała na samej górze i trącane kurzymi łapkami struny odzywały się melodyjnym dźwiękiem, a zaniepokojone kury odpowiadały cichym gdakaniem.
Idący z tyłu Igor wywracał się na zamarzniętych grudach zaoranego pola i pęknięte w kroku spodnie furkotały mu wokół białych kalesonów jak spódniczka baletnicy. Narzekał, że nie widzi drogi, więc zamienili się miejscami i teraz Kuba zaczął upadać, więc zdjęli nosze z ramion i ponieśli je w rękach. Kiedy doszli do rzeki, to ruszyli jej brzegiem, dopóki nie napotkali mostu, po przejściu którego poszli dalej asfaltową drogą w kierunku kościoła.
- O, jedzie okazja! – zawołał ucieszony Kuba, na widok świateł nadjeżdżającego samochodu.
- Żeby się tylko zechcieli po nocy zatrzymać – mruknął Igor, machając ręką.
Zechcieli, zatrzymali się z piskiem opon i z gazika wyskoczyło trzech milicjantów i cywil.
- Faszyści – mruknął Igor, kiedy cywil, uderzył go pięścią w głowę.
- Skutego bijesz?! – wrzasnął Kuba, bo wcześniej skuto ich razem, każdego za jedną rękę.
Wykorzystując zamieszanie, dyskretnym ruchem wyrzucił nóż do przydrożnego rowu.
- Bardzo wam, panowie, dziękujemy za podwiezienie – zagadał do milicjantów, kiedy już zajechali pod posterunek milicji. – Jakby nie wy, panowie, to byśmy chyba na tym mrozie zamarzli, nie wiecie czasem, ile na dworze stopni?
- Dwadzieścia – mruknął niechętnie jeden z milicjantów.
- No właśnie, dwadzieścia... A może byście nas, panowie, zawieźli do domu? Popatrzcie, jak koledze paskudnie pękły w kroku spodnie, od kolana do kolana – zagadywał przyjaźnie, ale tym razem nie usłyszał odpowiedzi.
- Nie odzywaj się do nich! – wtrącił się Igor.
- Ale dlaczego, Igorku, może nas panowie zawiozą do domu.
- A dlatego, bo leżącego się nie kopie.
- Ale przecież nikt cię kopnął.
- Ale uderzył mnie pięścią w głowę.
- Ale przecież nie leżałeś.
- Ale byłem skuty.
Ze stojącego przed posterunkiem gazika wysiadło trzech milicjantów, cywil, dwóch kolegów, a potem wyniesiono z niego nosze, gitarę, osiem kur i jednego koguta w klatce.
- Widzicie, panowie – zauważył Kuba na posterunku, pokazując na widoczne za oknem wieże. – Dobrze mówiłem koledze, że trzeba się kierować na kościół.
Pomimo, że dochodziła północ, z kościoła dochodziły śpiewy i modlitwy.
Na milicji przesłuchiwano ich osobno, każdego w innym pokoju i chociaż tego nie uzgadniali, to ich zeznania były prawie identyczne. Igor zeznał, że wypili po setce wódki i po dwa piwa, a Kuba, że po setce i chyba po trzy piwa. Co do noszy, to zeznali, że mieli je oddać strażakom w rodzinnym mieście.
- No powiedźcie, panowie, co mieliśmy zrobić z tymi kurami? – tłumaczył Kuba. – Kogut se siedział w klatce, ale co mieliśmy zrobić z tymi kurami? Mieliśmy je prowadzić na sznurkach jak gęsi.
- Jakie gęsi?! – zainteresowali się milicjanci.
- No, przecież mówię, że kury, to nie gęsi i nie można ich prowadzić na sznurkach.
- A gęsi można?
- Gęsi łatwiej, bo gęsi chodzą gęsiego, a zresztą, jak mieliśmy prowadzić te kury na takich krótkich, poprzecinanych przez chłopów sznurkach?
- A dlaczego wam poprzecinali?
- Nie wiem, chyba chcieli ukraść kury... Zaprotokołujcie to wszystko, panowie, żeby w sądzie wiedzieli o co chodzi.
Jeszcze tej samej nocy milicja sprawdzała u wujka, czy faktycznie sprzedał bratankowi kury.
Przesłuchanie zakończyło się o trzeciej nad ranem. Zabrano im dowody osobiste i kazano zgłosić się ponownie o trzeciej po południu. Wyproszono ich z komisariatu i znaleźli się na trzaskającym mrozie.
- Idziemy do kościoła – Igor pokazał na oświetlony kościół.
Weszli do środka i usiedli w ostatniej ławce pod chórem.
Po kraju wędrował nawiedzający parafie święty obraz i w kościele przez całą noc było pełno ludzi. Siedzieli obaj cichutko na szarym końcu i słuchali kazania o wędrującym przez pustynię słupie ognia, który wskazywał wędrującym drogę do Ziemi Obiecanej.
- Trzeba mieć przed sobą cel i drogowskaz, cel i drogowskaz, cel i drogowskaz…
Dobiegały do Kuby coraz cichszym echem słowa księdza i w końcu zasnął, obok pochrapującego już od dobrej chwili Igora.
- Młodzieńcy, już się czuwanie kończy – obudziły go ciche słowa.
Spojrzał na pomarszczoną, drobną starowinkę, która potrząsała go delikatnie za ramię i podziękował jej skinieniem głowy.
Coraz bardziej rozwidniało się na dworze i na witrażach ożywały postacie świętych, obudził Igora i poszli na przystanek. Uzbierali resztki bilonu i Kuba wsypał drobniaki konduktorowi do kieszeni, mówiąc, że nie potrzebują biletów, a konduktor skinął głową, że w porządku.
Podczas popołudniowej wizyty na komisariacie, wzięto im odciski palców i przesłuchiwano na zmianę. Kiedy jeden zeznawał, to drugi w tym czasie popijał sobie piwko w pobliskiej restauracji i tak to trwało do samego wieczora. Na ostatnie przesłuchania chodzili już dosyć dobrze podpici.
Później jeszcze kilkakrotnie przyjeżdżali na przesłuchania, bo śledztwo ciągnęło się przez trzy miesiące, ale koguta i kury oddano im pierwszego dnia po przesłuchaniu. Milicjanci trzymali kury w odgrodzonym drabiną kącie komisariatu i kiedy je Kuba ładował do przywiezionych koszyków, to spostrzegł, że na podłodze leży jajko.
- Czyje to jajko? – zapytał, ale nie raczyli odpowiedzieć.
Koguta w tym momencie coś naszło i rozpoczął pianie, a kury odpowiadały głośnym gdakaniem.
- Jak gdaczą, to znowu któraś zniesie jajko – zauważył Igor, a Kuba dopowiedział, że sędzia powinien z tego wszystkiego dobrze pośmiać.
W protokołach najbardziej go śmieszyło zdanie, że nioski pobrudziły nosze ekskrementami, a najmniej podobało mu się sformułowanie z wywiadu środowiskowego, że ostatnio zadaje się z podejrzanymi elementami.
W końcu milicja zakończyła śledztwo i przekazała sprawę do sądu, po czym zapadła cisza i dopiero po sześciu miesiącach dostali obaj zawiadomienia, że dochodzenie umorzono, bo ogłoszono amnestię.
I tak wyprawa po kury stała się jeszcze jednym wspomnieniem, które miało szczęśliwy epilog dzięki Opatrzności czuwającej nad dwoma pijanymi głupolami. O mało nie zostali wciągnięci w tryby sądowniczej machiny, która na szczęście zahaczyła ich tylko lekko jednym trybem, a później puściła, dając czas na opamiętanie, na refleksję.
Przez jakiś czas, ludzie w okolicy dużo mówili o tej sprawie, ale nie wiedzieli dokładnie o co i o kogo chodzi. Kuba oczywiście przy takich rozmowach dyplomatycznie milczał. Pewnego razu trafił w sam środek dyskusji i dowiedział się, że do pobliskiego miasteczka przyjechało dwóch inżynierów, w tym jeden niedouczony, którzy ukradli kury i nieśli je nocą na noszach, grając na gitarze i śpiewając egzekwie żałobne. I tutaj pośród dyskutujących rozgorzała dyskusja, że skoro dwóch niosło nosze, to do grania na gitarze musiał być jeszcze ktoś trzeci.
- Jak myślisz, Kuba, ilu ich było? – zapytali.
- Myślę, że co najmniej czterech – wyjaśnił. – Myślę, że nad dwoma głupolami czuwało dwóch Aniołów Stróżów.
Spojrzeli zaskoczeni, ale nie wdawał się więcej w żadne dyskusje.


Tama

Słonko na przedwiośniu przygrzewało coraz mocniej i pewnego pogodnego poranka wybrali się Igorem nad zalew utworzony przez spiętrzone jazem wody rzeki. Usiedli na murku i wspominali letnie kąpiele, podczas których zjeżdżali z tamy, siedząc okrakiem na zielonych gałęziach. Kilka dni temu puściły lody i przelewająca się rzeka tworzyła z kry na tamie niewielkie zatory, które co jakiś czas ześlizgiwały się po lekko pochyłej zaporze i spadały z kilkunastometrowej wysokości do dolnego jeziorka.
- Ciekawe, ile ta woda może mieć stopni? – zapytał Igor.
- Skoro nie zamarza, to więcej niż zero – odpowiedział odruchowo i spojrzał na kolegę uważniej.
- Nawet o tym nie myśl! – wykrzyknął, ale już było za późno.
- Zjadę sobie z tamy – oznajmił kolega takim tonem, jakby mówił o pogodzie.
- No, jak zjedziesz bez gałęzi?! – próbował go powstrzymać.
W kąpielówkach.
- To poharatasz sobie tyłek! – próbował odwieść Igora od kąpieli, bo wiedział, że jak kolega zjedzie, to i on nie będzie gorszy.
I właśnie dlatego starał się nie dopuścić do zjazdu, bo nie uśmiechała mu się kąpiel w lodowatej wodzie, ale jego argumenty trafiały w próżnię i po chwili rozebrany do kąpielówek Igor stał na szczycie tamy.
- Poczekaj! – krzyknął do kolegi. – Narwę suchych gałęzi i pojedziemy razem!
- No, to się pospiesz, bo mi drętwieją nogi.
Po chwili dołączył do Igora z wiechciem badyli, na których usiedli jeden za drugim okrakiem i zjechali ślizgiem do dolnego jeziorka.
Nie było głębokie i kiedy stanęli na nogach, to woda sięgała im zaledwie do piersi. Wyskoczyli na brzeg po przebrnięciu przez przybrzeżne lody i pobiegli po śniegu ku szczytowi tamy, gdzie zostawili na murku ubrania. Dopiero teraz zaczęli rejestrować fakty, bo wcześniej działali jak w transie. Wytarli się podkoszulkami i czując na całym ciele gorąco, ubrali się i pobiegli do miasta, przepełnieni radością, że zrobili coś niezwykłego.
Rozchorował się po tej kąpieli, ale dopiero jakieś dwa tygodnie później. Przeziębienie zaatakowało mu oskrzela i nie chciało popuścić. Od jakiegoś czasu nie pracował, więc nie płacili mu chorobowego i w związku z tym nawet nie miał na lekarstwa. Leczył się więc domowym sposobem tym, co miał pod ręką, pijąc gorące mleko z masłem, a mama postawiła mu bańki. Widząc, że jest z nim niewesoło, odstawił również na jakiś czas palenie papierosów.
Z początkiem maja wrócił do zdrowia, ale taki był osłabiony, że po zapaleniu papierosa, tak mu się roztrzęsły nogi, że wystraszony przerwał palenie. Wyszedł do ogrodu po kilkutygodniowej przerwie i przykładając rękę do bolących piersi, spoglądał w zachwyceniu na ślicznie rozkwitły ogród, pełen radosnego, beztroskiego szczęścia. Pochylał się nad rozpromienionymi słońcem kwiatami, urzeczony ich pięknem i wdychając ożywczy zapach wiosny, powoli wracał do zdrowia.


Czekolada dla dziewczyny

Nie licząc czteroletniej nauki w dziennym technikum, do zaocznego chodził już z przerwami kolejne cztery i obecnie dobrnął wreszcie do ostatniej, piątej klasy i postanowił przyłożyć się w maju do nauki. Wiedział już, że ma zamiłowania humanistyczne i po podstawówce powinien był iść do liceum, ale skoro tak się złożyło, że poszedł do technikum, to postanowił je skończyć.
Zaoczna semestralna nauka miała ten plus, że przedmiotów raz zaliczonych nie trzeba było zdawać powtórnie. Jeżeli się powtarzało semestr, to zdawało się tylko te, których nie zdało się wcześniej. Do skończenia technikum zostało mu kilka przedmiotów, więc zamieszkał w wynajętym pokoju niedaleko szkoły i zabrał się do nauki. Po zaliczeniu trzech przedmiotów, zrobił sobie przerwę i pojechał na kilka dni do domu. I właśnie wracając z powrotem do szkoły, spotkał w pociągu tę urokliwą dziewczynę.
Zmierzchało, a oni siedzieli w przedziale tylko we dwoje i kiedy konduktor sprawdzał bilety, to zauważył, że dziewczyna jedzie jeszcze dalej od niego, prawie pod samą wschodnią granicę państwa. I pomyślał, ze fajnie, że tak daleko jedzie, bo będzie się mógł cieszyć je towarzystwem jeszcze ze dwie godziny. Z początku cieszył się jej obecnością w milczeniu, a później zaczęli rozmawiać i wtedy odezwała się jego junacka, bezkresna fantazja i zmyślił na poczekaniu, że dostał bilet do wojska i właśnie jedzie do jednostki.
- Mam dwadzieścia trzy lata, a jeszcze nie miałem dziewczyny – powiedział cicho.
- To licho – zauważyła z uśmiechem. – A dlaczego dotąd nie miałeś?
- Nie wiem.
- Nie wiesz?
- Nie wiem, przeżyłem z dziewczynami wiele pięknych chwil, ale…
- Ale co?
- Coś mi ciągle szeptało, że jeszcze za wcześnie.
- Na co za wcześnie?
- Na przekroczenie granicy.
- Mieszkam przy granicy.
- Przekraczałaś?
- No, pewnie – roześmiała się dźwięcznie.
- Masz ładny uśmiech.
- Jak śmiech.
- I ładną duszę, skoro uśmiech jest jej pocałunkiem, a oczy zwierciadłem.
Nachylił się niespodziewanie i zajrzał jej głęboko i długo w oczy.
- Naprawdę masz ładną duszę.
- Ale nawijasz.
Popatrzyła na niego tak jakoś dziwnie i wtedy wyznał, że pisze wiersze i chciałby pisać książki.
- I miałbyś o czym?
- No pewnie, o szklanych górach i wiszących na nich ogrodach, i o naszym zamglonym, wypalającym się wszechświecie.
- Ale ci się plecie.
Roześmiała się znowu jasno i dźwięcznie, i powiedziała, że jak chce, to żeby z nią jechał do końca.
- Może ci się uda przekroczyć granicę – dodała i po raz kolejny popatrzyła na niego tak jakoś dziwnie.
Późną nocą dojechali do malowniczo położonego na wzgórzach miasta, którego panoramę rozświetlały liczne wieże kościołów i kopuły cerkwi.
Wysiedli na dworcu kolejowym i przytuleni do siebie, poszli w strugach ulewnego deszczu pod rozłożonym przez dziewczynę parasolem. Znaleźli hotel w pobliżu dworca i obudziwszy recepcjonistę, zapytali o pokój. Rozłożył bezradnie ręce, a później na jego prośbę zatelefonował jeszcze do innych hoteli, ale wszędzie było podobnie. Poszli więc na postój i taksówkarz zawiózł ich do pensjonatu, ale nikt nie otworzył, chociaż kilkakrotnie naciskali dzwonek. Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy wrócili taksówką na dworzec i schronili się przed deszczem do dworcowej poczekalni.
O szóstej dziewczyna powiedziała, że za kilkanaście minut ma autobus i wtedy poszedł do bufetu i kupił jej czekoladę.
Trzymała ją przez chwilę niezdecydowana w ręku, a później powiedziała, że zachowa na pamiątkę i schowała do torebki, i cóż tu więcej opowiadać?
Deszcz przestał padać i kiedy dochodzili na przystanek, to z drzew spadały na ziemię ostatnie krople... Jedna kropla, druga kropla, trzecia kropla spada, doszli rankiem na przystanek, cóż tu opowiadać?
- Chcesz się ze mną jeszcze spotkać? – zapytała.
Pokręcił powątpiewająco głową.
- Czuję, że nie powinienem – wydął usta w smutną podkówkę. – Tamta chwila już bezpowrotnie minęła.
- No, to posłuchaj – po raz trzeci popatrzyła na niego tak jakoś dziwnie. – Zaplanowałam, że cię złapię na dziecko, więc chyba dobrze, że tamta chwila bezpowrotnie minęła, prawda?
- Myślę, że to dobrze dla nas obojga – wciągnął głęboko powietrze i spoglądał na nią zszokowany bez słowa.
- Dlaczego dla obojga?
- Jeszcze nie dorosłem do ojcostwa – odezwał się po długiej chwili milczenia.
- Ja bym sobie dziecko wychowała.
- Ale tak nie można, bez mojej zgody nie można – powtórzył i dodał po raz trzeci. – Nie można, bo dziecko dziedziczy
połowę genów po ojcu…
- No właśnie, tak ładnie nawijałeś o tej duszy i uśmiechu – wpadła mu w słowo i roześmiała się po swojemu, jasno i dźwięcznie. – Ale jak nie można, to nie można, widocznie ktoś nad tobą czuwał z tym deszczem i być może twój czas faktycznie jeszcze nie nadszedł.
Ścisnęła go lekko za ramię i wsiadła do autobusu.
Usiadła przy oknie po jego stronie, ale spoglądała w przeciwną i spojrzała na niego dopiero wtedy, gdy autobus ruszał z przystanku. Rzuciła mu na pożegnanie uśmiech, który jak pocałunek rozpromienił jego zasmuconą duszę. I zmrużył uszczęśliwiony oczy, i zadrżały mu na rzęsach tęczowe iskierki, wyczarowane promieniami wschodzącego słońca... Przygraniczne miasto baśnie opowiada, wiatr w pryzmaty kropel promieniami trąca, tęczowa ballada, już prawie nie pada, na granicy chmury, na granicy słońca.


Słone pieniądze

W połowie czerwca przerwał naukę i odłożywszy resztę egzaminów na bliżej nieokreśloną przyszłość, ponownie rozpoczął życie niebieskiego ptaka. Żeby mieć pieniądze na bieżące potrzeby, od czasu do czasu chwytał się dorywczej pracy i dlatego pewnego pogodnego poranka poszli z Igorem na stację kolejową i najęli się do rozładunku wagonów.
O dziesiątej rozpoczęli rozładunek wagonu z kruszonym kamieniem, który przerzucali szuflami na wywrotki, rozebrawszy się do spodenek, bo słońce lało z nieba strumieniami ognia. Na początek wybrali mniejszy wagon o ładowności szesnastu ton i kiedy sobie obliczyli, że na przerzucenie tony potrzeba około trzystu szufli, to po załadowaniu wywrotki wiedzieli, że weszło na nią cztery tony, bo wrzucili tysiąc dwieście szufli, każdy po sześćset.
Cztery wywrotki i powinien być wagon – powiedział do Igora i znowu milcząco zacisnął usta, żeby nie tracić sił i czasu na niepotrzebne rozmowy.
Po każdej tonie prostowali na chwilę swoje harde, młode karki, a po każdej wywrotce, wypijali z pobliskiego kranu po kilkanaście łyków wody i w pewnym momencie spostrzegli, że wagon prawie pusty, a oni kończą załadowywać czwartą wywrotkę.
Na rampie przypatrywała im się od jakiegoś czasu trójka mężczyzn, którzy, zaproponowali, żeby wziąć razem z nimi większy wagon i tym sposobem załadowali w piątkę kolejne sześć wywrotek kamienia, dwadzieścia cztery tony. Dopiero teraz spojrzeli po sobie uważniej i obaj jednocześnie wybuchli śmiechem, bo wyglądali, jakby ktoś ich posypał mąką. W zagięciach skóry bielały grubsze fałdy i kiedy Kuba zgarnął jeden palcem i skosztował, to poczuł w ustach smak soli.
Dwieście metrów dalej, zobaczyli pod lasem na podwórku studnię, do której podeszli i poprosili kręcącą się przed domem kobietę o miednicę i mydło. Przyniosła im również ręcznik, a później stała i patrzyła, jak chlustają na siebie wiadro za wiadrem.
- Pracowaliście przy kamieniu? – zapytała.
- Przy kamieniu – przytaknęli.
- Długo?
- Sześć godzin.
- Opłaciło się?
- Zarobiliśmy po sto dwadzieścia złotych.
- Słone te wasze pieniądze.
- No, słone.
Wycierali się powoli, bez pośpiechu, jeżeli chodzi o Kubę, to nigdy wcześniej mycie pod studnią w ziemnej wodzie nie sprawiło mu tyle radości.
Wieczorem poszli do pawilonu na dancing, Igor przehulał wszystko od razu, a Kubie trochę zostało, akurat tyle, żeby je następnego dnia przeznaczyć na dobry uczynek.
Dobry uczynek
Franek w owych czasach był częścią krajobrazu niewielkiego, galicyjskiego miasteczka. Pchając po ulicach dwukołowy wózek z długim dyszlem, woził ludziom z pobliskiego browaru młóto, czyli pozostające po wyprodukowanym piwie wytłoki z jęczmienia. Młóto stanowiło pożywną paszę dla bydła i ludzie chętnie je kupowali, płacąc Frankowi marne grosze za dwa ogromne, ociekające piwem wory.
Zgięty w pałąk, jak gdyby przyrośnięty do dyszla, całymi godzinami pchał po ulicach mozolnie swój wózek, jakby wykonywał syzyfową pracę, nie wiadomo za czyje winy. Ludzie podchodzili do niego po cichu i krzyczeli mu znienacka nad uchem, na co reagował przeraźliwym krzykiem, a okrutni i bezmyślni prześladowcy cieszyli się głupio z jego udręki.
Jeżeli chodzi o Kubę, to nie potrafił Frankowi dokuczać. Ogarniało go na jego widok bliżej niesprecyzowane poczucie winy i dlatego, kiedy go zobaczył pchającego pod górę wózek, to postanowił mu pomóc. Dochodziło południe i żar lejący się z rozpalonego nieba sprawiał, że koła wózka wrzynały się tak głęboko w rozmiękły asfalt, że Franek nie potrafił upchać wózka po stromo biegnącej pod górę drodze. Stał, spoglądając żałośnie na przypatrujących mu się chłopców i czekał zrezygnowany, kiedy mu zaczną dokuczać. I coś wtedy Kubę nagle ścisnęło pod sercem, i przypomniawszy sobie, że zostało mu trochę zarobionych przy wagonach pieniędzy, powiedział do kolegów.
– Wypchajmy Frankowi na górę wózek, a potem stawiam każdemu po piwie.
Nie musiał tego dwa razy powtarzać.
Rzucili się z dzikim wyciem na frankowy wózek, który nagle dostał skrzydeł i zaczął frunąć pod górę.
Irek z Igorem dorwali się z przodu do dyszla, a Kuba z Leszkiem pchali za znajdujące się przy kołach kabłąki. Po chwili stanęli zwycięsko na szczycie góry i czekali na biegnącego za nimi z krzykiem Franka. Z początku Kuba nie pojmował, dlaczego Franek tak krzyczy i dopiero po chwili zrozumiał, że Franek pomyślał, że mu ukradli wózek, a razem z wózkiem dwa wory młóta. Poczekali na niego i oddali mu wózek, a później poszli na piwo.
Niedługo potem na wiozącego młóto Franka najechał samochód. Umierał, leżąc na drodze i szeptał, patrząc na złamany dyszel wózka.
– Młóto... Gospodarz czeka na młóto.
Po śmierci jego twarz się wypogodziła, być może dostał od Pana Boga Wielki Wóz na niebie, którego koła same się kręcą.


Czerwona książeczka

W lipcu pojechał na obóz młodych radnych na pojezierze augustowskie, chociaż nawet nie wiedział, kto to jest radny i niewiele go to obchodziło. Ale darmowe wczasy? O, to co innego, jako młody człowiek, leciał na to jak na lato.
Po całodobowej podróży pociągiem, dotarł na drugi koniec kraju i zakotwiczył w ośrodku wypoczynkowym, malowniczo położonym nad brzegiem jeziora. Zamieszkał w domku campingowym z trzema nowo poznanymi kolegami, którzy podobnie jak on mieli trzeźwy ogląd świata i dlatego zamiast chodzić na komunistyczne pogadanki, grali sobie całą czwórką w brydża.
W połowie turnusu na obóz przyjechał z Warszawy prelegent, zarządzono przymusową obecność i przez dwie godziny musieli słuchać jego marksistowsko leninowskich bzdetów, a na zakończenie poprosił o pytania i uwagi.
- No, to teraz włożymy kij w mrowisko – mruknął Kuba do kolegów i zadeklamował jeden ze swoich wierszy.
Satyryczny pamflet, piętnujący panujące w kraju patologie.
W puencie nawiązał do Adama Mickiewicza, który przyrównał polski naród do zastygłej po wierzchu lawy, pod którą płonie wewnętrzny ogień patriotyzmu, do którego trzeba sięgnąć, rozbiwszy plugawą skorupę. Kiedy skończył, na sali rozległy się śmiechy i oklaski, bo to byli młodzi, jeszcze niezakłamani ludzie i dotarcie do płonącego w nich wewnętrznego ognia nie nastręczało większych trudności.
- No, tak...
Prelegent zaczął bębnić palcami po stole.
- Czyli, jak? – zapytał uprzejmie i na sali znowu rozległy się śmiechy.
Prelegent udał, że nie słyszy, a po chwili pod jakimś pretekstem wyprosił go z sali i wtedy razem z nim wyszło solidarnie trzech kolegów, i poszli całą czwórką grać w bridża.
Niedługo potem, kiedy ogłoszono konkurs dekorowania domków, przytaszczyli przed domek worek cementu i napisali na nim, że to niewypał, a rosnącego obok świerka ubrali w wykonaną z gazety czapkę, krakuskę, której zrobili otok z czerwonego krawata.
- Co to jest? – przewodniczący komisji konkursowej pokazał na rozdarty worek cementu.
- A to jest, towarzyszu, niewypał – wyjaśnił mu Kuba uprzejmie, a kolega dodał, żeby nie próbowali wchodzić do domku, bo może dojść do eksplozji.
Komisja skrzywiła się niechętnie i poszła oglądać inne domki, niektóre udekorowane przez dziewczęta wyglądały naprawdę pięknie.
Wieczorem jego domek objął wartę przy bramie i zgodnie z regulaminem zamknęli ją na kłódkę o dziesiątej wieczorem i od tej chwili wchodzących obowiązywało hasło. Po północy z dancingu w Albatrosie wróciła z dziewczętami podpita kadra, a ponieważ nie znali hasła, to postanowiono ich nie wpuścić.
- To tak? – obsztorcował ich wartownik. – Nie zna się hasła, bo nie było się na wieczornym apelu?
- Nie wpuścimy, bo nie poznajemy – poparł kolegę Kuba.
- A ja ciebie poznaję – komendant popatrzył na niego z namysłem.
- A ja ciebie nie znam.
I wtedy komendant poszeptał ze swoimi i zaczęli przechodzić górą przez bramę, a ucieszeni wartownicy pomagali dziewczętom.
Na zakończenie urządzono zabawę, na której przygruchał sobie dziewczynę, ale później mu się odmieniło i zaczął sobie szukać innej. Co było do przewidzenia, prawie wszystkie już były zajęte i zanosiło się, że pójdzie samotnie nad jezioro, podobnie, jak na wcześniejszym obozie, ale nad ranem zobaczył siedzącą przed domkiem dziewczynę, więc podszedł do niej i zapytał.
- Mogę wiedzieć, dlaczego siedzisz samotnie, skoro jesteś taka ładna?
Wzruszyła ramionami i wyjaśniła, że koleżanka jest w domu z chłopakiem.
Zauważył, że dziewczyna jest bardzo ładna, chociaż na skroni miała niewielkie, ciemne znamię, które jej jednak nie szpeciło, harmonizując z jej urodą i jeszcze bardziej dodając jej uroku. Nachylił się niespodziewanie i pocałował ją w tę plamkę. Popatrzyła zaskoczona, a potem wzrok jej się rozjaśnił i poszli brzegiem jeziora na spacer, pomiędzy rozkołysanymi poszumem wiatru drzewami.
Księżyc świecił urokliwym, magnetycznym światłem i w prześlicznej, baśniowej scenerii dziewczyna zacytowała nagle pierwszą zwrotkę mickiewiczowskiej Świtezianki.
- Jakiż to chłopiec piękny i młody? Jaka to obok dziewica? Brzegami sinej Świtezi wody idą przy świetle księżyca…
Urwała, jakby czekając na odzew, więc zachwycony pięknem chwili, zacytował kolejną zwrotkę.
- Ona mu z kosza daje maliny, a on jej kwiatki do wianka, pewnie kochankiem jest tej dziewczyny, pewnie to jego kochanka.
- Piszesz wiersze? – zapytała. – Podobał mi się ten, który powiedziałeś na prelekcji.
- Czasem piszę, ale w tej chwili bardziej mnie interesuje, co sądzisz o drugiej zwrotce?
Spojrzała na niego jasno i roześmiała się świetliście.
- Ani ty nie jesteś strzelcem, ani ja nie jestem świtezianką, ale przyślę ci pocztówkę, a teraz wracamy na camping.
Wrócili i podeszli pod jego domek, w którym urzędował kolega z dziewczyną i co ciekawe, to była ta dziewczyna, którą on sobie wcześniej upatrzył, ale mu się później odmieniło.
Poszedł do bufetu i wrócił z butelką wódki kupioną za pieniądze przeznaczone na bilet i przesiedzieli przy tej butelce we czwórkę do rana. Rano pobrali suchy prowiant i poszli na stację kolejową, gdzie do pociągu wsiadła kilkusetosobowa, rozśpiewana grupa młodzieży, która w miarę podróży w głąb kraju, dzieliła się na coraz mniejsze grupki, rozjeżdżając się do swoich domów.
Ponieważ przepił otrzymane na bilet pieniądze, więc podszedł na peronie do konduktora i poprosił o wypisanie kredytowego biletu, a kiedy konduktor poprosił o dokument, to podał mu legitymację związku socjalistycznej młodzieży. I wtedy stary, siwy konduktor aż pobladł z gniewu na twarzy i powiedział, spojrzawszy na niego wściekłym wzrokiem.
- Mnie podobni do ciebie komuniści, gówniarzu, wymordowali po wojnie podczas augustowskiej obławy prawie całą rodzinę.
Spojrzał na konduktora i dopiero w tym momencie zrozumiał, że został wzięty za współpracującego z komunistami kolaboranta i wyjaśnił zawstydzony.
- Nie jestem komunistą, a mój ojciec za walkę z komunistami siedział po wojnie przez siedem lat w stalinowskim więzieniu.
Odczekał chwilę, patrząc, jak zbielała twarz konduktora powoli nabiera naturalnych kolorów i dodał, wrzuciwszy wcześniej do kosza na śmieci swoją czerwoną książeczkę.
- Ma pan rację, trzeba wytrzeć ręce z tego czerwonego gówna, ale proszę pamiętać, że Panu zgłosiłem, że jadę bez biletu – zakończył rozmowę.
Wsiadł do pociągu i dołączył do rozbawionej młodzieży, bawiąc przez pierwszą godzinę cały przedział, a potem zasnął, wyeksploatowany przez alkohol do granic wytrzymałości.
- Napij się chociaż oranżady, zjedz kanapkę – budziły go zatroskane dziewczyny, ale zatruty alkoholem, nie potrafił nic przełknąć.
Nie wiedział jeszcze wtedy, że należy do ludzi nie znoszących monotonii i w związku z tym jego psychika nie potrafi z wystarczającą siłą wyhamowywać nadmiernie rozhuśtanych emocji.
Nakręcany alkoholem, był już drugi dzień bez spania i bez jedzenia, i w pewnym momencie poczuł, że za chwilę zacznie wrzeszczeć i przerażony zamknął oczy. Wtulił się rozpaczliwie w kąt przedziału i udało mu się na jakiś czas zasnąć, a później zjadł podsuniętą kanapkę i wypił podaną oranżadę. To wystarczyło, żeby zregenerował siły, bo był jeszcze młody, miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Kiedy do przedziału wszedł sprawdzający bilety konduktor, to na chwilę skrzyżowały się ich spojrzenia, a później udawali, że się nie widzą.
Od poznanej nad jeziorem dziewczyny dostał później w kopercie śliczną, kolorową pocztówkę tańczącej na wodzie Świtezianki. Na kopercie znajdował się adres zwrotny, ale nie odpisał dziewczynie, chociaż miał taki zamiar, ale nie odpisał i każde z nich poszło w dalsze życie swoją własną, oddzielną drogą.


Wypoczynek

Trwało lato, wakacje i nie zabawił długo w domu po powrocie z obozu. Po kilku dniach wybrał się nad jezioro do pobliskiej, letniskowej miejscowości i zamieszkał z kolegami w domku campingowym, na zboczu góry. Z początku wszystko przebiegało bez zgrzytów, ale kiedy jedna z poznanych nad wodą dziewczyn zaczęła z nim spędzać coraz więcej czasu, to dwaj zazdrośni koledzy przynieśli do domku ruletkę i postanowili go wyautować z rozgrywki. Miniaturowa ruletka stanowiła wierną kopię prawdziwej, posiadała obracające się koło z toczącą się po numerach kulką i żetony, którymi się obstawiało pola na zielonej planszy.
Szczerze mówiąc, od razu obu cwaniaczków przejrzał, ale pomimo tego usiadł lekkomyślnie do gry i zaczął przegrywać. Grał coraz bardziej niepewnie, spoglądając wkurzony na rozradowane miny przeciwników i w końcu przegrał wszystkie pieniądze.
- Jutro wracam do domu, bo została mi już tylko jedna konserwa – powiedział, wstając od stolika i pokazując na puszkę z mielonką.
Uśmiechnął się z czułością na wspomnienie mamy, która włożyła mu tę puszkę do plecaka dosłownie w ostatniej chwili, tuż przed samym wyjazdem.
- To zagraj o tę konserwę – obaj przeciwnicy popatrzyli po sobie porozumiewawczo.
- A co będzie jak przegram?
- Możesz jechać do domu dzisiaj.
Jakby czytał w ich myślach i spoglądał na nich z maskowanym wstrętem.
I nagle poczuł, że przeholowali i zacisnąwszy usta, wykupił żetony za równowartość konserwy i zagrał intuicyjnie, bez wcześniejszych zahamowań. Obstawił jednocześnie trzy różne kombinacje, kwadrat czterech numerów, czerwony kolor i numery parzyste, a potem zgarnął potrójną wygraną, bo wypadł czerwony, parzysty numer z obstawionego kwadratu. Grał jak w transie, wygrywając prawie bez przerwy i obaj przeciwnicy utracili w końcu kontrolę nad sytuacją. Najpierw odegrał swoje pieniądze, a później do tego stopnia ograł obu kolegów, że odeszli od stolika.
- Nie mówiłeś, że tak dobrze grasz w ruletkę – zauważyli z lekką pretensją.
- A cóż tu można dobrze grać lub nie grać – uśmiechnął się z lekkim sarkazmem. – Ruletka, to szczęście w nieszczęściu, które przypomina rajskiego ptaka.
- Jakiego rajskiego ptaka? – spoglądali nie rozumiejącym wzrokiem.
- Szczęście nie wiadomo kiedy siada na ramieniu i nie wiadomo kiedy odlatuje, wygrałem tyle, że zostanę jeszcze przez dwa tygodnie.
Obaj udawali, że nie słyszą, a dwóch pozostałych, przypatrujących się grze kolegów uśmiechnęło się do niego porozumiewawczo.
Na drugi dzień po powrocie znad jeziora, poszedł z dwoma koleżankami do kawiarni, a później dosiadł do nich znajomy z pieniędzmi, które rodzice mu dali, żeby zapłacił w cegielni za cegły. Zaczął stawiać koniaki i chociaż dziewczyny po jakimś czasie wyszły, to oni obaj dotrwali przy koniakach do zamknięcia kawiarni, a później namówił kolegę, żeby wzięli taksówkę i pojechali nad jezioro. Pół godziny później spacerowali nad tym samym jeziorem, znad którego Kuba wrócił dzień wcześniej.
Późną nocą usiedli przy brzegu na ławce i przy akompaniamencie pluskających fal, delektowali się kupioną od taksówkarza butelką wódki. Popijali, obserwując, jak wokół stojącej na deptaku latarni, roje owadów zataczają coraz ciaśniejsze kręgi. Uderzały w rozpalone szkło z zamierającym jękiem i odchodziły w niebyt, spadając na trawę.
Po opróżnieniu butelki wybrali się na spacer. Z rozstawionych na polu biwakowym namiotów dochodziło chrapanie. Dziwnie się tak spacerowało nocą po uśpionym obozowisku. Nad ranem zrobiło się chłodniej, więc rozpalili ognisko, przy którym doczekali do rana, a rankiem wynajęli domek campingowy, w którym pili przez kilka dni, dopóki nie przepili prawie wszystkich posiadanych przez kolegę pieniędzy. Nad swoim łóżkiem Kuba napisał na ścianie wierszyk o przepijanych pieniądzach, który zilustrował ulatującymi do góry, uskrzydlonymi cegłami, ale powiedział koledze, że mu zwróci połowę pieniędzy.
- Niedługo mam się przyjąć do pracy – zadeklarował. – To ci zwrócę z pierwszej wypłaty połowę przepitych pieniędzy.
Panowała upalna pogoda, więc otworzyli na przestrzał okna i z błogimi, pijackimi uśmiechami, słuchali dogadywań przechodzących pobliską ścieżką ludzi.
Do pełni szczęścia brakowało im tylko dziewczyn i kolega oddał się tęsknym wspomnieniom, opowiadając jak pewnego razu kochał się się z dziewczyną u wujka na strychu.
- Pod wieczór, już nie chciała – relacjonował. – A tak w ogóle, to nazywaj mnie, Pucek.
- Dlaczego Pucek?
- Bo jak byłem mały, to pucałem głową o ścianę.
- A ty do mnie mów, Kuba, bo tak do mnie dawniej mówili koledzy.
Wzruszeni prezentacją wypili po pół szklanki wódki, a później, jak zwykle wzięli gazetę i poszli na obiad do restauracji.
Chodzili do niej na obiady od pierwszego dnia pobytu i za każdym razem zjadali po dwa kotlety z podwójnymi ziemniakami i mizerią ze śmietaną. Przed obiadem stawali na środku zapełnionego stolikami tarasu i czytali ludziom artykuł o wakacyjnym wypoczynku, który Pucek znalazł w kupionej pierwszego dnia gazecie. Czekając na wolny stolik, stawali na środku tarasu i lustrowali gości spod oka, a później Kuba udzielał koledze psychologicznego wsparcia.
- Czytaj, Pucek, czytaj – zachęcał i kolega rozkładał gazetę, i rozpoczynał prelekcję.
- Najwyższe władze naszej partii namawiają...
Tutaj kolega robił efektowną pauzę i kończył dramatycznie na granicy krzyku.
- Żeby wypoczywać!
Tutaj Pucek znowu przerywał i patrząc groźnie na siedzących, dopowiadał kaznodziejskim tonem.
- Bo nie samym chlebem człowiek żyje!
- Tak, tak, nie samym – wtórował Kuba, a Pucek w tym momencie spoglądał uważnie na gości, czy słuchają z należytą uwagą.
Przeważnie wszyscy mieli głowy pochylone nad talerzami i w panującej ciszy, dawał się słyszeć tylko szczęk widelców i noży.
Kolega nigdy nie doczytywał artykułu do końca, bo wcześniej zwalniał się jakiś stolik i siadali do obiadu. Wprawdzie za pierwszym razem, kelnerka nie chciała od nich przyjąć zamówienia, ale wtedy Pucek rozwinął z powrotem gazetę i zaczął czytać o wakacyjnym wypoczynku i od tej chwili przynoszono im obiady, poza kolejką.
Pod koniec pobytu zaczęły do nich docierać hiobowe wieści, że nad jezioro przyjechała mama Pucka i wypytuje o syna. Pucek zamknął się w domku na cztery spusty, a po odjeździe mamy do tego stopnia stracił humor, że następnego dnia zwinęli żagle i wrócili do domu. Zgodnie z obietnicą, z pierwszej wypłaty oddał koledze połowę wspólnie przepitych pieniędzy.


Wysoka góra

Powrócił do domu, ale nie potrafił sobie znaleźć miejsca, więc wyciągnął z klatki dwa duże króle, barany francuskie, i sprzedawszy je na jarmarku w pobliskim mieście, jeszcze tego samego dnia wieczorem znalazł się z powrotem nad jeziorem. Dołączył do dwóch kolegów na dancingu i po zabawie przespali się na przystani w żaglówce, i rankiem pojechali do nadgranicznego kurortu, gdzie rozbili namiot nad górskim potokiem. Spali na podłodze, przykrywając się kocem i podkładając pod głowy dmuchany materac, a rankiem budziły ich dochodzące zza rzeki pokrzykiwania słowackich pasterzy, którzy paśli na zagranicznych połoninach swoje owce.
Mieli na jedzenie dwieście złotych, za które kupowali chleb i zupy w proszku, a wieczorem wypijali po piwie. Spacerowali po pełnej kwiatów promenadzie, nad którą zwisały skalne ściany i opalali się nad graniczną rzeką, i właśnie wtedy Kuba po raz pierwszy w życiu stanął na zagranicznej ziemi. Przepłynął przez rzekę na słowacką stronę i najpierw rozmawiał ze słowackim pasterzem, a później zaczął wołać do dziewcząt na plaży po polskiej stronie.
– Pozdrawlaju was, pozdrawlaju – wymachiwał do nich ręką.
I wtedy zaczęły go przywoływać, i spoglądały po chwili zdumione, jak płynie w stronę polskiego brzegu.
Miejscowi go później ostrzegli, żeby więcej w ten sposób nie przekraczał granicy, bo może zginąć od kuli słowackiego strażnika.
- Strzelił by do mnie?
- Przypuszczalnie by strzelił, w odwecie za śmierć słowackiego chłopaka, który zginął od kuli polskiego strażnika.
- Dlaczego do niego strzelił?
- Bo chodził do polskiej dziewczyny przez zieloną granicę.
- I za to go zabił?
- Za to, z zazdrości... Podczas słowackiego pogrzebu szły wzdłuż rzeki dwa orszaki pogrzebowe, po słowackiej i po polskiej stronie.
- A co z zabójcą?
- Wyjechał, bo nie miał tutaj wśród ludzi życia.
I tak na rozmowach, wędrówkach i kąpielach zleciały trzem kolegom dwa tygodnie, i zaczęli się zbierać do powrotu.
W ostatnią sobotę przed niedzielnym wyjazdem, obaj koledzy gdzieś Kubie znikli, więc usiadł samotnie nad brzegiem rzeki, a potem poszedł w stronę dobiegającej muzyki. Bawiono się w domu wczasowym Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, ale nie dał rady wejść do środka, bo drzwi wejściowych pilnowało dwóch oficerów lotnictwa.
Jakby się tam dostać? – rozmyślał, spoglądając na suto zastawione stoliki i siedzące przy nich ładne kobiety.
Poszedł na tyły domu i zobaczywszy otwarte okienko do piwnicy, błyskawicznie podął decyzję i wślizgnął się przez nie do środka. Podwinął nogawki białych spodni i przeszedłszy ostrożnie po wypełniającym piwnicę węglu, po chwili siedział na balowej sali przy suto zastawionym, wolnym stoliku. Przy sąsiednim siedziały trzy kobiety i młoda dziewczyna o czarnych, długich, prostych włosach. Nie patrzyła na nikogo i sprawiała wrażenie nieobecnej, ale wyczuwał, że obserwuje wszystkich uważnie, więc starał się ją omijać wzrokiem, dając do zrozumienia, że i jemu na niej nie zależy. Przez chwilę rozglądał się po sali z udawaną, znudzoną nonszalancją, a później zabrał się do jedzenia i przy drugiej porcji szynki z sałatką zauważył, że idzie do niego obserwujący salę major lotnictwa.
- Przepraszam, a pan tutaj z kim przebywa? – zapytał grzecznie.
Odłożył spokojnie sztućce i powiedział, skłoniwszy lekko głowę w stronę czarnej dziewczyny.
- A z tą panią.
-Trzy starsze kobiety umilkły i spojrzały na czarną, która milczała przez całą wieczność, a potem nagle zza chmur wyjrzało radośnie słońce.
- Jesteśmy razem, panie majorze – potwierdziła.
I wtedy major powiedział, przepraszam i odszedł, a Kuba poprosił dziewczynę do tańca.
- Ulitowałam się nad tobą, bo widziałam, jaki jesteś głodny – powiedziała w tańcu.
- Przecież się na mnie nie patrzyłaś?
- Tak najlepiej widać.
- To prawda, kątem okna, obserwujemy intuicyjnie, na granicy świadomości – potwierdził i po zabawie odprowadził ją do pokoju na piętrze.
Chwyciła go w drzwiach pokoju za bluzę, przyciągnęła i pocałowała, a potem powiedziała, dobranoc i wtedy powiedział, że przyjdzie po nią rano o dziewiątej.
- Ciekawe, kto cię wpuści? – zapytała z uśmiechem, co pominął milczeniem i skinął jej na pożegnanie ręką.
W piękny, rześki, niedzielny poranek zostawił zwijających namiot kolegów i poszedł do willi.
Za dnia droga przez pełną węgla piwnicę była łatwiejsza i o dziewiątej zapukał do drzwi pokoju i poszli z dziewczyną w stronę wschodzącego słońca. Spojrzała na niego uważnie, kiedy przechodzili obok restauracji i zaproponowała, żeby coś zjedli, więc skinął głową, że chętnie i zamówił sobie smażoną wątróbkę z cebulką, a po posiłku schował do kieszeni zapłacony przez nią rachunek.
- Po co chowasz? – zapytała.
- Na pamiątkę.
- Dużo już masz takich?
- Na razie jeden.
Uśmiechnął się i zmienił temat.
Kiedy przechodzili obok kolegów, zawołali, że pociąg odjeżdża za dwie godziny i że mu kupią bilet.
Zabrał od nich zrolowany koc i rozłożył go dopiero w lesie na szczycie wznoszącej się nad uzdrowiskiem, wysokiej góry. Słońce świeciło tak silnie, że ułamało konar drzewa i zasypywało ich promieniami przez dziurę wyrwaną w zielonym sklepieniu, siedzieli na plamie światła. I wtedy dziewczyna uśmiechnęła się lekko, i zrozumiał, że ta piękna, młoda dziewczyna jest już dojrzałą kobietą i że najlepiej zrobi, jeżeli przestanie się teraz odzywać.
Cóż tu więcej mówić, skoro to nie słowa, tylko milczenie jest złotem? Może o stacji kolejowej? Daleko, w dole, widział na peronie rozglądających się za nim kolegów i dziewczyna spojrzała pytająco, ale pokręcił przecząco głową. Nawet nie zauważył odjazdu pociągu. Kiedy schodzili z góry, ptaki składały do pacierza skrzydła, a zachodzące słońce klękało na czerwono rozpłomienionej krawędzi nieba, dzień rozpoczynał wieczorną modlitwę.
Bywa, że miłość użycza namiętności skrzydeł i jeżeli potrafi się ona wtedy wznieść na wysoką górę, to na człowieka spływa wielkie ukojenie. Na niego spłynęło, gdy miał dwadzieścia trzy lata i wystarczyło mu na długo.
Dziewczyna odprowadziła go do autobusu i pożyczyła na bilet, a wcześniej wstąpili do restauracji, gdzie wypił tylko małe piwo z sokiem, ale nawet po nim zakręciło mu się na chwilę w głowie. Wracając do domu, wysiadł po drodze nad jeziorem, gdzie oddał koc napotkanym kolegom. Na drugi dzień sprzedał gitarę i odesłał dziewczynie wydane na niego pieniądze, na przekazie pocztowym napisał tylko jedno słowo, dziękuję.


Solidarność

Wraz z wakacjami zakończył życie niebieskiego ptaka i z końcem sierpnia przyjął się do fabryki w rodzinnym mieście i zaczął pracować w dziale kontroli jakości. Razem z nim pracowali młodzi ludzie, z którymi szybko znalazł wspólny język i w sobotnie wieczory urywali się po cichu z drugiej zmiany i przeskakując przez płot, jechali się bawić na dyskotekę.
Po koniec listopada koleżanki zwietrzyły, że posiada odpowiednie warunki i zaproponowały, żeby urządzić u niego w Andrzejki prywatkę.
- A z kim ty się będziesz bawił? – zainteresował się poznany w nowej pracy kolega.
- A ze wszystkimi po trochu – odpowiedział beztrosko.
- Jak chcesz, to mogę przyprowadzić znajomą.
- No, to przyprowadź.
- Ale ona jest taka, że jak się jej nie spodoba, to się zabierze i pójdzie.
- Nie szkodzi, przyprowadź.
- To przyjdź po nas przed prywatką.
- Dobrze.
Dziewczyna miała na imię Alicja i z początku trzymała się trochę na uboczu, więc żartami ocieplał atmosferę, a ona wyczuwała, że to robi z myślą o niej i uśmiechała się lekko, żeby mu okazać swoją akceptację.
Roześmiała się srebrnie dopiero wtedy, kiedy przyniósł koledze francuski klucz do naprawy magnetofonu, a uśmiech miała tak jasny jak swoje lekko falujące, platynowe włosy. Z początku rozmawiali ze sobą za pomocą uśmiechów, a później znaleźli odpowiednie słowa.
Minęły listopadowe Andrzejki i nadszedł krwawy grudzień tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku, podczas którego polscy komuniści zaczęli mordować na wybrzeżu ludzi domagających chleba. Eskalacja tragedii nastąpiła, kiedy po zabiciu przez milicję młodego stoczniowca, koledzy ułożyli zabitego na skrzydle drzwi i ponieśli go na ramionach przed siedzibę komitetu czerwonej partii.
- Popatrzcie, coście narobili – wołali zrozpaczeni ludzie i wtedy zaczęto do nich strzelać z okien czerwonego komitetu.
Polscy zdrajcy, ubecy, zaczęli przelewać niewinną, polską krew, co zrodziło tak straszny gniew w atakowanych ludziach, że podpalili komitet, z którego do nich strzelano i w mieście rozpoczęły się rozruchy.
Zerwały się orle wichry, ponad Polską wieją, może zdmuchną komunistów, którzy już się chwieją, może zdmuchną komunistów i wolność powróci, może Naród wstanie z kolan, zdrajców precz wyrzuci.
Przez trzy dni wiały orle wichry po mieście, a później wkroczyło wojsko i zaczęło strzelać do protestujących robotników. Mordowano ludzi, kiedy wysiadali rano z pociągu i mordowano ich na ulicach w drodze do pracy. Rządzący krajem, zbrodniczy, komunistyczny reżim rzucił przeciwko zrozpaczonym ludziom dziesiątki tysięcy żołnierzy, helikoptery, pięćset pięćdziesiąt czołgów i siedemset transporterów opancerzonych. Przy wejściu do stoczni zostało zamordowanych owego krwawego grudnia wielu niewinnych ludzi.
Kiedyś na tej Golgocie polskiego narodu, miały wyrosnąć w formie pomnika trzy zrośnięte koroną cierniową krzyże, ale to miało się stać dopiero w przyszłości, a na razie z niewinnie przelanej polskiej krwi zrodziła się w kołysce Gdańskiej Stoczni, Solidarność Ludzi Dobrej Woli.
Po stłumieniu robotniczego protestu, komuniści zrobili kozła ofiarnego ze swojego przywódcy, Gomułki i rządy po nim objął Gierek. Anulował wprowadzone przez Gomułkę podwyżki cen żywności i żeby wyżywić okradanych przez Rosjan Polaków, zaczął pożyczać pieniądze na zachodzie Europy. Rozpoczęły się gierkowskie ostatki. W dalszym ciągu okradana przez Rosjan Polska zaczęła żyć na kredyt za zachodnie pożyczki, za które musieliśmy płacić Zachodowi lichwiarskie procenty. Można powiedzieć, że od owego momentu zaczęto nas okradać podwójnie, ze wschodu i zachodu.


Alicja

Przeminął grudzień i uczestnicy zabawy andrzejkowej spotkało się u niego ponownie na Sylwestra, przyjechała również Alicja. O północy przywitali wspólnie Nowy Rok, a później podzielone na pary towarzystwo rozeszło się po kątach i tylko szpule magnetofonu kręciły się w zapadłej ciszy z cichym szelestem, bo nikomu nie chciało się wstać i wyłączyć taśmy.
Rankiem zebrali się wszyscy przy stole i cichy do tej pory Tytus nagle doznał olśnienia podczas jedzenia bigosu i zawołał, że to bigos z łosia. Nie za bardzo chciano mu wierzyć, więc poszedł do ogrodu szukać na śniegu tropów i zarzekał się po powrocie, że znalazł na śniegu świeże ślady, ale nikt mu nie chciał wierzyć. Uwierzono mu dopiero wtedy, kiedy usłyszano za oknem szczekanie. Chwilę później na prywatkę przyplątało się dwóch nieproszonych gości i wtargniecie intruzów do tego stopnia zepsuło atmosferę, że towarzystwo zaczęło się rozchodzić do domów.
W Nowy Rok spotkał się z Alicją w kawiarni, a po kilku dniach całe towarzystwo z Sylwestra znowu się spotkało na dancingu, na którym bawił się bez przerwy z Alicją. Została u rodziny po świętach i spotykali się przez dwa tygodnie prawie codziennie i chyba to właśnie wtedy zaczęli ze sobą chodzić.
W niedzielę jechał do niej pociągiem i szli do kina, gdzie w trakcie seansu dyskretnie ubierała okulary, które po filmie chowała do torebki. Szczerze mówiąc, to mu te okulary nie przeszkadzały, a nawet dodawały dziewczynie uroku, ale skoro tak wolała, to udawał, że ich nie dostrzega, żeby nie urazić jej uczuć. Po wyjściu z kina, wędrowali wieczorami po ulicach wielkiego miasta, przystając przed witrynami antykwarycznych sklepów, a później szli do kawiarni, gdzie siadali na kanapie, w pobliżu siwego skrzypka grającego nostalgiczne melodie. Skrzypek po jakimś czasie zaczął ich rozpoznawać i kiedy już siedzieli przy kawie i zapalonych świecach, to uśmiechał się do nich dyskretnie i zaczynał grać Marzenie, Schumanna.
Minęła zima i Alicja przyjechała do niego wiosną, i wybrali się o zachodzie słońca za miasto, gdzie pokazał jej miejsca, w których spotykały się w dzieciństwie jego wszystkie, rozkwitłe później światy. Minęli pełną kwiatów księdzową łąkę i stanęli na skraju marcowej doliny, gdzie go dawno temu tak bardzo pogryzły komary, że nie mógł ustać na spuchniętych nóżkach. Środkiem doliny płynął obrzeżony złotymi kaczeńcami strumień i niby wszystko było jak dawniej, ale jednak trochę inaczej, kiedy tak stali, opromienieni zachodzącym słońcem. A później zawrócili do miasta i już się więcej z Alicją nie spotkał.
- Można wiedzieć, dlaczego już się z nią więcej nie spotkałeś? – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny jak szmer strumienia.
- Nie wiem dlaczego, Poetycka Bajko.
- Może była Alicją z krainy czarów?
- Znasz Alicję, Poetycka Bajko?
- Kuba, mnie się pytasz o znajomość baśni?!
- Sorry... I co teraz będzie, Poezjo?
- Teraz? Teraz już za późno, żeby przejść na drugą stronę lustra.
- To koniec???
- Albo początek, ale tylko dla tych, co dojrzeją do wieczności.
- Rozumiem.
- Rozumiesz, rozumiesz... Opowiadaj dalej o swoim życiu.
- Dobrze.
Majaczą z daleka ukochane twarze, utonęły w czasie, gdzieś czwartym wymiarze, cicho, coraz ciszej szeptają z daleka, że przeszłość w przyszłości na spotkanie czeka.


Agrafka

W lipcu pojechał na kilkudniowy zlot przodowników pracy i nauki, chociaż, szczerze mówiąc, to nie był z niego żaden przodownik, ale trafiła się okazja, to pojechał. W zorganizowanym przez wojsko miasteczku namiotowym spotkało się na śląskim zlocie kilka tysięcy młodych ludzi i prawie wszędzie powiewały czerwone flagi, i widać było czerwone krawaty. Komendant obozu w stopniu generała szczodrze szafował jedzeniem i jeżeli ktoś miał ochotę, to mógł zafasować przy obiedzie nawet i trzy kotlety.
Na zakończenie zlotu zorganizowano w katowickim spodku wiec poparcia dla komunistycznego przywódcy, podczas którego klakierzy rozdawali karteczki, żeby było wiadomo, co na jego cześć krzyczeć. Wszystko zostało dokładnie wyreżyserowane i kiedy Gierek w pewnym momencie zapytał, czy mu pomogą, to tysiące najedzonych i napitych gardeł ryknęło za klakierami, że jak najbardziej.
- Pomożemy, pomożemy, pomożemy – niosło się po hali ulubione słówko Gierka.
I wtedy zadowolony przywódca zaczął się błogo uśmiechać.
Po wiecu, cała ta rzesza młodych przemaszerowała przez miasto, a zgromadzone na trasie tłumy, słuchały wymyślanych przez nich na poczekaniu pozdrowień. Włączył się i Kuba do zabawy, poddając krakowskiej grupie do skandowania swoje hasło... Dajcie córkę nam górnika, pokażemy Lajkonika.
Kiedy rozweseleni młodzi zaczęli podbiegać do pilnujących trasy milicjantów i podrzucać ich do góry, to jeden z podrzucanych zaczął krzyczeć ze złością i Kuba uznał, że należy go przywołać do porządku.
- Nie podoba mu się komunizm – mruknął Kuba do kolegów i kolnął spasioną władzę agrafką w tyłek.
Przy następnym podrzucie kolnął jeszcze mocniej i zostawił agrafkę w półdupku.
Odskoczył razem z kolegami, kiedy kolnięty zaczął młócić ramionami jak wiatrak i złośnik wyrżnął tyłkiem o chodnik. Poderwał się z wrzaskiem i przywarłszy plecami do kamienicy, złapał za radiotelefon i zaczął coś do niego mówić, przez cały czas macając się drugą ręką po pośladku, dopóki nie wyciągnął agrafki. Podniósł ją triumfująco do góry i wtedy podbiegło do niego dwóch milicjantów, i zaprowadzili go w boczną uliczkę, skąd podejrzliwie obserwował machającą do niego życzliwie młodzież.


Nie wiadomo dlaczego...

Nie wiadomo dlaczego tak się dzieje, że człowiek starając się postępować dobrze, postępuje niewłaściwie, powielając wciąż te same błędy. Wiedział, że to zachowujący się jak baran, toksyczny kolega, a pomimo tego z nim przestawał, ciągle wpadając przez niego w tarapaty.
Pewnego razu barana, pociągnęło w knajpie za czerwony, komunistyczny krawat dwóch młodych ludzi, a kiedy Kuba bez zastanowienia stanął w jego obronie, to baran gdzieś się sprytnie ulotnił i musiał samotnie walczyć z dwoma przeciwnikami za nieswoje grzechy. Cofał się powoli w stronę domu, ale napastnicy weszli za nim na podwórko, gdzie wywrócili na ziemię biegnącą mu na pomoc mamę. I dopiero to go doprowadziło do takiej wściekłości, że zaatakował obu napastników i spuścił im z pomocą sąsiada tęgie lanie. Oczywiście wiedział, że został przez barana wpuszczony w maliny, ale pomimo tego, nie wiadomo dlaczego, dalej z nim przestawał, nie wyciągając właściwych wniosków.
Pewnego razu jechał z baranem w taksówce i baran wszczął kłótnię z taksówkarzem, który wezwał milicję i wtedy baran znowu gdzieś sprytnie zniknął, a Kubę zamknęli na całą noc do celi. Za komuny większość taksówkarzy to byli milicyjni szpicle i milicja szła swoim konfidentom na rękę. Nie dość, że został wtedy zamknięty, to jeszcze do tego zrobiono mu kolegium, które go skazało na grzywnę. Oczywiście, zrobił odwołanie do wyższej instancji, przez którą został uniewinniony, ale przecież wiedział, że to baran wystawił go do wiatru, a pomimo tego, nie wiadomo dlaczego, dalej z nim przestawał, nie wyciągając właściwych wniosków.
Raz jednak baran przeholował i Kuba wygarnął mu prawdę prosto w oczy.
- Ludzie od ciebie uciekają – wygarnął baranowi. – Znów przeciwko mnie namotałeś, więc weź to odmotaj, bo jeżeli nie odmotasz, to ci już tego płazem nie puszczę.
Tak ostro baranowi wtedy pojechał, że najpierw się rozpłakał, bo prawda w oczy kole, a później wycofał z uknutej intrygi.
Wiedział, że baran znowu usiłował go wystawić do wiatru, a pomimo, nie wiadomo dlaczego dalej z nim przestawał, narażając się na kolejne przykrości. Tegoż to barana spotkał po raz pierwszy w swoim życiu trzy lata wcześniej i od razu wyczuł, że ma do czynienia z toksycznym złym człowiekiem, a pomimo tego, nie wiadomo dlaczego, dalej z nim później przestawał, na przekór swojej wrodzonej intuicji i logice.
Musiał się w swoim życiu wiele razy sparzyć, zanim w końcu jako tako opanował sztukę unikania toksycznych ludzi. Źli ludzie są jak chwasty, które należy jak najszybciej wyrywać, rugować ze swojego otoczenia, zanim się zdążą zakorzenić, wyrosnąć i zasłonić światło.


- Czy zdajesz sprawę, że do końca życia będziesz musiał wyrywać chwasty?

- Wiem i dlatego szukam szklanej góry, bo ku szczytowi nie sięgają.




Rozdział szósty


Jesienią zaczęto go wysyłać jako inspektora na reklamacje, bo się okazało, że posiada zdolności mediacyjne. Ponieważ nie znosił monotonii, to spodobała mu się ta praca, ale zanim zdążył w niej rozwinąć skrzydła, to dostał kartę powołania do wojska.
Oj, nie tęsknił za wojskową służbą, nie tęsknił i liczył, że się jakoś wymiga, bo go do tej pory odraczano, ponieważ uczył się zaocznie w technikum, a po ukończeniu dwudziestu czterech lat przenoszono do rezerwy. Niewiele brakowało, żeby mu się udało, bo w kwietniu skończył dwadzieścia cztery lata, ale liczył się rok kalendarzowy i w listopadzie wezwano go na komisję, i kazano się zameldować w jednostce na drugim końcu kraju.
Cóż było robić? Nie miał zamiaru iść do więzienia, więc przed niedzielnym wyjazdem do wojska, zaprosił znajomych w sobotę na pożegnalną zabawę i koledzy zamówili dla niego u orkiestry piosenkę o idącym po czerwony kwiat żołnierzu.
Oczywiście, tym razem nikt nie zrywał na klombach róż i nie wpinał ich sobie w klapy marynarek. Po świecie chodził szary listopad, a poza tym, to już były inne czasy, inna rzeczywistość.
Tak się złożyło, że na zabawie spotkał Alicję, siedzieli oddaleni od siebie o kilka stolików, ale udawał, że jej nie widzi.
- Dlaczego się nie ukłoniłeś? – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny.
- Nie wiem dlaczego, Poetycka Bajko.
- Nie wiesz?
- Myślę, że do tego wtedy nie dorosłem.
- A teraz?
- Co teraz?
- Możesz ją przeprosić teraz za wyrządzoną wtedy przykrość.
- Ale to przecież było tak dawno.
- Ale może ją ciągle boli.
- No, tak... Wobec tego przepraszam Cię, Alicjo za wyrządzone przykrości i niech Ci już nie będzie przykro, bo to przecież było tak dawno, że już się rozpłynęło jak w morskim oceanie kropla goryczy.
- Tyle?
- Tyle.
- Na pewno?
- I jeszcze się do Ciebie uśmiecham, Alicjo.
Czas niepowrotną płynie rzeką i żal się zbiera pod powieką, i po policzkach łzy spływają, nie boli tych, co przebaczają.


Biały koń

Po sobotniej zabawie, w niedzielę wieczorem zorganizował u siebie w domu poprawiny, a później znajomi odprowadzili go do pociągu, gdzie wygłosił na peronie żartobliwą, pożegnalną orację, a później humor opuścił go na bardzo długo. Jazdę do wojska miał wspominać, jako jedną z najsmutniejszych podróży swojego życia, bo przez ostatnie dni pił alkohol i kac spotęgował jego chandrę.
Jechał i jechał, w Krakowie przesiadł się na pociąg do Warszawy i chociaż w przedziałach były wolne miejsca, to przestał całą noc na korytarzu przy oknie, a w stolicy przesiadł się na pociąg do Olsztyna i pojechał na północ. Znowu stojąc na korytarzu, rozpoczął rozmowę z jakimś żołnierzem, ale taki był smutny, że nawet nie potrafił rozmawiać, więc wszedł do przedziału i usiadłszy obok dziewczyny, zapytał, czy ją może trzymać za rękę. Spojrzała na niego zdziwiona i skinęła przyzwalająco głową, i tak siedzieli, trzymając się za ręce, a później zrobiło mu się głupio, więc puścił jej rękę i zaczęli rozmawiać.
A później przesiadł się w Olsztynie na kolejny pociąg i zajechał do Korsz, gdzie przesiadł się po raz czwarty i wieczorem wysiadł w Bartoszycach, niedaleko rosyjskiej granicy i stanął przed bramą koszar. Nad nim wznosił się na cokole posąg wspiętego na tylnych nogach konia, który wisiał nad nim przednimi kopytami i patrząc na niego, pomyślał, że musi uważać, żeby nie zostać stratowanym.
Podał wartownikom kartę powołania, a porywisty, jesienny wicher rozwiewał jego długie, sfalowane, sięgające do ramion włosy. Wartownicy pokazali mu drogę do masywnych, wielopiętrowych koszar, zbudowanych z czerwonej cegły i poszedł w ich stronę po leżących na ziemi, opadłych liściach, a porywisty, jesienny wicher przewracał kolejną kartkę jego księgi życia.
Przydzielono go do kompanii podobnych do niego lawirantów, którzy już dawno powinni być po wojsku, zebrano ich tutaj z całego kraju. Niektórzy zostali wyrzuceni ze studiów, niektórzy byli po odsiedzeniu wyroków, a niektórych, na przykład takich jak on, wyłuskano dosłownie w ostatniej chwili przed ucieczką do rezerwy.
Spali w trzydziestu na zastawionej piętrowymi łóżkami sali i od samego początku przylgnęła do niego ksywa, nowy, ponieważ przyjechał do jednostki dwa tygodnie po poborze i przez pierwsze dwa dni chodził w cywilnym ubraniu. Trzeciego dnia zaprowadzono go do fryzjera, który chciał od niego wycyganić biały, elastyczny golf, w którym przyjechał do jednostki.
– Po co panu takie eleganckie ciuchy – nawijał strzygący go fryzjer. – Przez dwa lata nie będą panu potrzebne, więc dam za niego na pół litra i wypijecie sobie wieczorem z kolegami po jednym.
Pokręcił przecząco głową i po kilku dniach odesłał ubranie pocztą w paczce do domu.
Po wyjściu od fryzjera, zaprowadzono go do łaźni, gdzie mu kazano rozebrać się do naga i po kąpieli pod prysznicem w prawie zimnej wodzie, zupak cisnął w niego częściami munduru. Sprzączka pasa rozcięła mu wtedy policzek, ale na szczęście niewiele i na izbie chorych spięto mu ranę klamerką. Po kilku dniach, po zranieniu nawet nie było śladu, o wiele gorzej było z karabinem i butami. Od noszenia karabinu maszynowego porobiły mu się na ramieniu pęcherze, a buty tak mu obtarły nogi, że codzienne prał nasiąknięte krwią onuce i wieszał je na noc do przeschnięcia na ogrzewającym salę, kaflowym piecu.
Rekrut
Zima zagościła owego roku wcześnie i na porannej zaprawie o szóstej rano biegali po zaśnieżonej bieżni stadionu, ślizgając się po rozmiękłym śniegu i obcierając twarze z błota pryskającego spod butów kolegów. Jednego z nich nazywali, znajduch, bo albo go trzeba było szukać, albo znajdował się w niewłaściwych miejscach. Chował się przed zaprawą do ustępu, ale kapralom nieobce były takie sztuczki, więc wyciągano delikwenta z kabiny i wszyscy za karę musieli przez niego dłużej biegać.
Zaczęto go więc pilnować, ale to załatwiało sprawę tylko w połowie, bo posiadał również talent do znajdowania się podczas musztry w niewłaściwych miejscach. Nagle, podczas tworzenia przez kompanię czwórek, rozlegały się przekleństwa kaprali i od razu było wiadomo, że to znajdach wciska się na piątego do którejś czwórki. Ćwiczono przez niego ciągle od nowa i w końcu ustawiono go w ostatnim szeregu, gdzie podczas musztry wykonywał tylko zwrot na pięcie.
Najspokojniej mijały rekruckie godziny przy obieraniu ziemniaków i przy myciu ustępów, gdyż kilkanaście wiader wody chluśniętych do latryn załatwiało sprawę sprzątania i później już można było odpoczywać, siedząc na okiennych parapetach. Jeszcze przyjemniej mijały godziny w kuchni przy obieraniu ziemniaków i właśnie wtedy usłyszał po raz pierwszy piękne, kresowe piosenki, które pozwalały zapomnieć na chwilę o nieszczęsnej, rekruckiej doli.
Pijany kapral przychodził nocą na salę i robił pobudkę, zwalając na kupę, ułożone na krzesłach ubrania i później każdy musiał szukać po ciemku swojego munduru, bo kapral nie pozwalał zapalić światła. Wiadomo, że rekrucki okres posiada swoje własne prawa, a raczej ich nie posiada, ale miarka się przebrała, kiedy pewnej nocy pijany sadysta zrobił trzy razy pobudkę. Po drugim alarmie uzgodnili całą salą, że jeżeli kapral znowu przyjdzie, to go nie posłuchają, a jeżeli któryś wstanie, to zrobią łamistrajkowi kocówę.
Na sali zapanowała cisza i mieli nadzieję, że już dośpią spokojnie do rana, ale godzinę przed pobudką kapral przyszedł po raz trzeci i zarządził cichutko alarm, ale sala udawała, że nie słyszy.
– Alarm! – ryknął na całe gardło, ale kiedy dalej nikt nie wstawał, to zaświecił światło.
Podchodził do każdego po kolei i zwracając się po nazwisku, wydawał rozkaz.
Z początku dalej nikt nie wstawał, ale w końcu trafił na takiego, który usłuchał, a po nim zaczęli się wykruszać kolejni i w końcu wstali prawie wszyscy, oprócz Kuby i śpiącego pod nim Rodina, którego ojciec służył jako kapitan w sąsiedniej jednostce.
- Dlaczego, Rodin, nie wstajesz, to rozkaz! – zawarczał kapral.
- Ojciec powiedział, że głupich rozkazów się nie wykonuje.
- A ty dlaczego nie wstajesz? – zwrócił się do Kuby.
- Rodin już powiedział, dlaczego.
I wtedy kapral zgasił światło, i wyszedł, a kilku żołnierzy wstało po cichu i zrobiło kocówę temu łamistrajkowi, który wstał pierwszy.
Na drugi dzień wypadała niedziela i na porannej zaprawie, kapral urządził bieg do upadłego naokoło stadionu. Po każdym okrążeniu stadionu, ostatni padał na ziemię i co łatwo obliczyć, po piętnastu okrążeniach czołgała się już połowa plutonu.
– Co to za ćwiczenia? – zapytał kaprala przechodzący pułkownik, patrząc na czołgających się po błocie żołnierzy.
I taki był koniec kaprala, który został zdegradowany do szeregowca i widywali go później, jak chodził ze spuszczoną głową na końcu karnego oddziału, z dyndającym u pasa, blaszanym garnuszkiem.
– To model – powiedział zdegradowany kapral przed odejściem do swojego następcy, pokazując na Kubę.
Jeszcze w tym samym dniu nowy kapral poszukał pretekstu i kazał mu biegać w masce.
Z początku dawało się wytrzymać, ale kiedy kazano mu śpiewać, to zerwał maskę i w pierwszym odruchu chciał kapralowi skoczyć do gardła, ale na szczęście zapanował nad sobą i powiedział spokojnie.
– Nie pójdę przez ciebie siedzieć i ubiorę maskę z powrotem, ale jeżeli przeciągniesz strunę, to ją znowu ściągnę i już później nie ubiorę.
Znał się na maskach, bo kiedyś ubierał je w kombinacie i dlatego teraz, ucząc się trudnej sztuki przetrwania, uszkodził przy zaworze wentyl i dostawał więcej powietrza.
Trzy dni później dostał dreszczy, telepało nim na wszystkie strony, i zaprowadzono go do izby chorych, gdzie majaczył nocą na zakrwawionej poduszce. Dostawał zastrzyki i po kilku dniach przestała mu się puszczać krew z nosa i zaczął wracać do zdrowia. Przeleżał w izbie chorych przez dwa tygodnie, a po wyjściu zgłosił się do pracy w kantynie oficerskiej i w ten sposób dotrwał do przysięgi.
Po złożeniu przysięgi, młodzi żołnierze przemaszerowali przed gośćmi defiladowym krokiem, a później spotkali się na świetlicy z rodzinami. Ponieważ do niego nikt nie przyjechał, to poszedł do opustoszałej kantyny, gdzie najpierw wyczyścił popielniczki, a później włączył adapter i poszybował ku majaczącym na horyzoncie, zamglonym szczytom szklanych gór.
Wiatr smętnie szarpał chorągwiami, baśniowych zamków pod chmurami, królewny z okien roztęsknione, rzucały lilie w jego stronę, nie ma tęsknoty bez przyczyny.
– Ni żywej duszy, ni dziewczyny – myślał, wpatrzony w siną dal. – Trochę mi smutno, trochę żal.
Wieczorem przyszedł Rodin i zaprosił go na świetlicę do swoich bliskich, jego dziewczyna miała na sobie kolorową, plisowaną spódniczkę w szkocką kratę.


Pisarz

Kilkanaście dni po przysiędze kazano im napisać życiorysy i w oparciu o zawarte w nich informacje, rozesłano ich po całym kraju do różnych instytucji wojskowych. Jego przydzielono na pisarza do prokuratury wojskowej w Olsztynie i pewnego mroźnego poranka wręczono mu rozkaz wyjazdu. Wsiadł do pociągu i kilka godzin później znalazł się w mazurskiej stolicy. Stanął na baczność przed prokuratorem w stopniu pułkownika i kiwając potakująco głową, wysłuchiwał jego pouczeń o tajemnicy wojskowej.
- Czy wy się mnie, żołnierzu, boicie? – huknął w pewnym momencie pułkownik, bo zamiast na niego, spoglądał na siedzącą przy biurku sekretarkę.
Jako człowieka, to nie, obywatelu pułkowniku, wyczuwam, że jest pan dobrym człowiekiem, ale jako prokuratora, to bardzo.
Powiedział to z tak rozbrajającą szczerością, że pułkownik zrejterował do siebie, żeby nie było widać jego uśmiechu.
Kilka dni później dostał ważną na terenie całego garnizonu legitymację ze stałą przepustką, która była tak mocno opieczętowana, czerwonymi, okrągłymi pieczęciami z orłem, że zostawiały go w spokoju wszystkie wojskowe patrole. Razem z nim odsługiwał wojsko jeszcze jeden pisarz i kierowca, a w sąsiadującym z prokuraturą sądzie służył pisarz z kierowcą i tworzyli w pięciu drużynę prokuratury i sądu. Na posiłki chodzili do pobliskiej jednostki ochrony sztabu, gdzie posiadali dla siebie do spania dwa oddzielne, zamykane na klucz pokoje. Przywiózł sobie również z domu cywilne ciuchy i popołudniami wychodził po cywilnemu do miasta.
Obsługując dalekopis, po jakimś czasie zauważył, że zna na pamięć tajne kryptonimy z książki szyfrów, co stanowiło ułatwienie dla prokuratorów korzystających z dalekopisu po godzinach pracy. Nie musieli ściągać z domu kierownika tajnej kancelarii, żeby im podał potrzebne hasła, tylko od razu przychodzili do niego i wiadomość docierała tajnymi łączami do celu.
Pewnego razu, nie chciano mu dać urlopu i nagle zapomniał kryptonimy. Ściągany z łóżka kierownik zaczął biegać nocami pomiędzy mieszkaniem, a prokuraturą i niedługo potem Kuba pojechał na urlop. I tak się dziwnie złożyło, że po powrocie przypomniał sobie kryptonimy.
- Co się stało, że znowu sobie przypomniałeś? – zapytał kierownik.
- Byłem w Zakopanym i najadłem się owczych oscypków.
- I one tak pomagają na pamięć?
- Na pamięć i na potencję.
- Aha, na pamięć... To przywieź mi kiedy takiego oscypka.
- Nie ma sprawy, chociaż myślę, że na pamięć, to pan raczej nie potrzebuje…
Tutaj Kuba tak znacząco zawiesił głos, że wywołał uśmiech na twarzach sekretarek.
I od tego czasu zaczął wozić kapitanowi oscypki, dzięki którym obaj mieli dobrą pamięć, kapitan do urlopów, a Kuba do szyfrów. Mając bezpośrednie, nocne połączenie, pomiędzy Olsztynem i Krakowem, w ciągu jednego roku wielokrotnie zaliczył weekendowe pobyty w domu na drugim końcu kraju.


Przestrzelone serce...

Pewnego wiosennego poranka poszedł do szpitala i po oddaniu po raz kolejny krwi, przypiął do munduru brązową odznakę honorowego dawcy. Wieczorem objął w sekretariacie dyżur i podczas telefonicznego zbierania meldunków, zauważył, że kierownik tajnej kancelarii otwiera pancerną szafę i ładuje pistolet. Stanął w drzwiach sekretariatu i z duszą na ramieniu, powiedział do podpitego i zestresowanego oficera.
- Odłóż pistolet i zaplombuj z powrotem szafę.
- Stał, obserwując oficera, który po trwającej wieczność chwili ciszy, rozładował pistolet i chował do szafy.
- Możesz zaplombować? – zapytał cicho.
Podszedł i założył na szafie plombę, a później porozmawiali jeszcze z pół godziny.
Po rozmowie oficer otarł załzawione oczy i nawet się na odchodne uśmiechnął, co świadczyło, że przetrzymał krytyczny moment. I dobrze, że przetrzymał, bo to był wartościowy i nieprzekupny człowiek. Wcześniej doprowadził do skazania i zamknięcia w więzieniu przestępcy, syna generała.
- Nie obawiał się pan generała? – zapytał go po rozprawie, na której nagrywał jej przebieg.
- Nie widziałem generała tylko przestępcę – wyjaśnił i dodał, że Temida ma na oczach opaskę.
Tenże sam oficer wezwał pogotowie do matki, która po rozprawie syna dostała ataku serca.
Wcześniej syn upozorował wypadek, przestrzeliwszy sobie na warcie nogę, żeby wyjść do cywila, ale udowodniono mu przestępstwo i skazano na trzy lata więzienia za uchylanie się od służby. Rozprawa skończyła się o dziesiątej rano i kilka minut później budynek napełnił się przeraźliwym krzykiem zrozpaczonej matki, która wyzywając adwokata, trzymała w objęciach płaczącego syna i nie pozwalała go od siebie oderwać. Rozerwano ich w końcu siłą i jego zabrano do więzienia, a zrozpaczona matka usiadła przed budynkiem na chodniku w niemiłosiernie palącym słońcu i siedziała w zawiązanej pod brodą kolorowej, wiejskiej chustce. Po kilku godzinach upadła i leżała na chodniku, a później zabrała ją karetka.
Dzieci nie zdają sobie sprawy, na co narażają swoim postępowaniem rodziców – skomentował sytuację kierownik.
Ten żołnierz na warcie, w miłosnej rozterce, sobie strzelił w nogę, a swej matce w serce.
Pod koniec wiosny na mazurskich jeziorach pojawiły się żaglówki i wodząc za nimi tęsknym wzrokiem, przypomniał sobie dawne miłe chwile na jeziorze i zaczął przemyśliwać, jakby tu wyjść wcześniej do cywila. Myślał i myślał, i w końcu poszedł do wojskowego lekarza, że go boli żołądek.
- Nic nie mogę jeść, bo mnie pali zgaga – powiedział zmartwionym głosem i został skierowany do wojskowego szpitala na prześwietlenie żołądka.
Przed prześwietleniem łyknął nasączoną atramentem kulkę papieru i prześwietlający go lekarz, najpierw coś tam do siebie mruczał pod nosem, a później napisał mu w wojskowej książeczce zdrowia, że żołnierzowi należy zapewnić wyżywienie dietetyczne.
- Żołnierzu – załamał ręce oficer żywieniowy jednostki na widok wpisu. – Przecież wojskowa kuchnia nie będzie gotować dla jednego żołnierza.
- A nie można by mnie, obywatelu majorze, wyprowiantować? – podsunął i ucieszony ze znalezionego wyjścia major, ochoczo wyraził zgodę.
I tak zaczął żywić się w mlecznym barze, a po miesiącu napisał do gazety, że głoduje i redakcja przesłała list do generała, który zwiększył mu stawkę żywieniową o pięćdziesiąt procent.
Od tego czasu zaczął żyć po oficersku, bo obstalował sobie obiady w kasynie i spotykani podczas posiłków podprokuratorzy, życzyli mu smacznego, chociaż wiedzieli, że prokurator był na niego przez jakiś czas wściekły za napisanie listu. Niedługo potem, już bez pośrednictwa gazety, zostali wyprowiantowani jego koledzy i od tej pory cała piątka miała życie jak w Madrycie, bo jeszcze mieli pieniądze za sprzedawaną na lewo benzynę.


Jowita

Jowitę przywiał do prokuratury wiosenny wiatr, a tak naprawdę, to przywiózł ją Sławek, kierowca. Pewnego popołudnia zrobił sobie wycieczkę służbowym samochodem i zaprosił do prokuratury na kawę dwie spotkane nad jeziorem, ładne, młode dziewczyny. Dyżurujący w sekretariacie Kuba zrobił po kawie i jedna z dziewczyn, ta, która mu się bardziej podobała, w pewnym momencie podeszła do niego i wyciągnęła na powitanie rękę.
- Cześć, jestem Jowita – powiedziała z uśmiechem.
Przyglądał jej się z przyjemnością, kiedy podciągnąwszy sukienkę, usiadła w fotelu, w rozpiętym, skórzanym płaszczu.
Słuchając puszczonej z magnetofonu muzyki, siedzieli we czwórkę i popijali kawę, dopóki nie nadszedł drugi pisarz, Franek, któremu oczka zaświeciły się na widok Jowity i zaczął ją czarować, ściągając i zakładając przyciemnione okulary. Co chwila przy tym wstawał i siadał na fotelu i Jowita w końcu nie wytrzymała i zapytała go z udawanym zatroskaniem.
- Czy ty, kolego, czasem nie masz owsików?
I wtedy speszony Franek poszedł do znajdującego się w suterenach archiwum, skąd po chwili dało się słyszeć walenie szewskiego młotka.
Z młotkiem była związana procedura zszywania akt, która polegała na tym, że układało się dokumenty w nazywanej korytkiem formie, a później uderzało młotkiem w szydło, które robiło dziury w grzbietach dokumentów i przez te dziury przewlekało się dratwę. Koledzy zauważyli, że ilekroć Franek był zdenerwowany, to wyżywał się z szewską pasją, waląc szewskim młotkiem, w szewskie szydło.
Pozbywszy się Franka, posiedzieli jeszcze trochę w sekretariacie, gdzie Kuba czarował po swojemu, iskrząc dowcipem i kiedy dziewczyny odchodziły, to Jowita zostawiła mu numer telefonu, zastrzegając, żeby telefonował tylko w niedzielę do południa.
Chodzę do ostatniej klasy liceum i teraz przed maturą mam dużo nauki – wyjaśniła, kiedy spojrzał pytająco.
Dzwonił do Jowity trzykrotnie i spędzili ze sobą trzy niedzielne popołudnia.
Za pierwszym razem zwiedzili zamek, za drugim poszli do wesołego miasteczka, a za trzecim do kina, ale powoli, po kolei.
Zbudowany na wzgórzu zamek wznosi się pośrodku parku, przez który leniwie płynie zakolami rzeka, nad którą przerzucono ocienione wierzbami, kamienne mostki, rozjaśnione przenikającym przez liście światłem. Stawali na mostkach, pośród zwisających nad wodą gałęzi, a srebrzyście rozedrgane słońce zamieniało zielone zakątki w szmaragdowo roziskrzone baśnie i mówił do Jowity słowami zasłyszanego gdzieś, kiedyś wiersza... Ty jesteś taka ładna i twoje dziewczęce, serce, jak uśmiech w słońcu, kolorami płonie, podniosę cię do góry i wezmę na ręce, a ty nad moją głową klaskać będziesz w dłonie.
- Będziesz klaskać, jak cię podniosę? – zapytywał, a ona odpowiedziała, że nie będzie i tak im minęła pierwsza niedziela.
W następną ubrał się po cywilnemu i poszli do wesołego miasteczka, gdzie spotkali pułkownika ze swoimi córeczkami.
Spoglądał na nich niewidzącym wzrokiem, ale na wszelki wypadek czmychnęli do gabinetu krzywych luster, gdzie stroili do zwierciadeł śmieszne miny.
– Zaraz wejdzie pułkownik – szepnął do dziewczyny, a ona zaprzeczyła, że nie wejdzie i tak im minęła druga niedziela.
W trzecią poszli do kina, na Love Story, wzruszający melodramat, na którym ludzie ukradkiem ocierali zapłakane oczy.
Po wyjściu z kina zacytował Jowicie urywek sonetu Szekspira o miłości... Miłość, uczucie wzniosłe, związek duchów prawych, jest nieśmiertelna. Miłość wszak nie jest miłością, jeśli się odmienia z wiatrem niełaskawym, lub więdnie, gdy jej więzy zdradziecki cios rozciął.
- Prawda? – spojrzał na dziewczynę, a ona kiwnęła głową, że prawda i tak im minęła trzecia niedziela, a następnych nie było, ale pomału, powoli, po kolei.
Po filmie, Jowita dała mu zdjęcie i zaprosiła na następną niedzielę do domu. Powiedziała, że rodzice wyjadą na weekend i jeszcze w sobotę zatelefonowała, żeby mu przypomnieć o spotkaniu, ale tak się złożyło, że telefon odebrał Franek, który kupił dwie butelki wódki i w niedzielę zorganizował picie.
Poszedł do Jowity i pomyliwszy po pijanemu domy, spoglądał zdziwiony na atakującego go mężczyznę. Ani się nie bronił, ani nie uciekał. Stał, przyjmując jak worek treningowy spadające na niego ciosy i przeczuwając, że tylko w ten sposób może ocalić swój honor, za pomocą godnie przyjmowanego cierpienia. Broniący gniazda samiec, ciągle celował w prawe oko i szczerze mówiąc, już na niego prawie nie widział, ale ciągle trwał na posterunku i samiec w końcu stracił siły, i dał się odciągnąć stojącej za nim kobiecie.
Po pewnym czasie poszedł trzeźwy pod dom Jowity i zrozumiał swoją pomyłkę, ale już się z nią nie próbował zobaczyć. Na pamiątkę została mu fotografia uśmiechniętej Jowity, na której stoi w rozpiętym płaszczu na mostku, wychylając się do przodu, wychodząc naprzeciw nadbiegającemu szczęściu.
Po wielu latach miał zrozumieć z tego całego zajścia więcej i podziękował wówczas swojemu Aniołowi Stróżowi, że postawił na jego drodze owego agresywnego człowieka, żeby mu przyłożył po buzi. Bo czasem naprawdę nie było innej rady na jego hardą, rozwydrzoną naturę, jak tylko dać mu porządnie po pysku.


Pomyje

Za namową Sławka kupili butelkę taniego wina i wyduldali po połowie w bramie kamienicy, a godzinę później zjawili się w prokuraturze prawie wszyscy prokuratorzy i wieczorem budynek zatętnił życiem. Stało się to za sprawą pożaru, który wybuchł niedaleko granicy w magazynach amunicji i pociski tak prały godzinami w powietrze, że okoliczni mieszkańcy myśleli, że to wojna. Ukrywających się przed pociskami wartowników ściągano z terenu czołgiem.
Trzeba mieć pecha, żeby wypić pół butelki wina akurat wtedy, kiedy rozpoczyna się artyleryjska kanonada, no, ale trudno, stało się i nie było wyjścia. Usiadł przy dalekopisie i mając z jednej strony prokuratora, a z drugiej zastępcę, nadawał dyktowany przez nich meldunek do Naczelnej Prokuratury Wojskowej.
- Bach, bach, bach – stukał dalekopis z szybkością karabinu maszynowego.
Na pozór wszystko wyglądało normalnie, ale wiedział, że myli czcionki i kiedy zamiast: hodowla pszczół, napisał: hodowla prosiąt, to zrozumiał, że za chwilę dojdzie do całkowitej katastrofy i postanowił się ratować zaimprowizowanym na poczekaniu zwodem kambodżańsko–chińsko–wietnamskim.
- Niedobrze mi! – jęknął rozdzierającym szeptem i zerwawszy się od dalekopisu, pobiegł do toalety.
Po drodze zawadził o sekretariat i świsnął z biurka buteleczkę czerwonego tuszu do pieczątek.
Zbiegł po schodach do toalety i włożywszy palce do gardła, zwymiotował na siłę do muszli, a następnie dolał atramentu i spuścił wodę, ale dopiero wtedy, kiedy do niego dobiegali obaj prokuratorzy.
Nie nachylając się zbytnio nad muszlą, zastępca prokuratora uznał, że to pęknięcie wrzodu żołądka, co było to o tyle prawdopodobne, że wszyscy wiedzieli o jego wyprowiantowaniu i liście do gazety.
- Akurat teraz musiał mu pęknąć – mruknął pod nosem zastępca prokuratora. – Perforacja żołądka.
Perforacja, to jest pęknięcie na zewnątrz, a jemu pękł do żołądka, perforacja byłaby gorsza – odmruknął prokurator.
- To chyba z przejęcia, obywatelu pułkowniku – zauważył nieśmiało.
- Z przejęcia? A coście dzisiaj jedli na kolację?
- Smażoną kiełbasę z cebulą i musztardą, obywatelu pułkowniku.
- Wyprowiantowania mu się zachciało – odezwał się zastępca.
- I jeszcze do tego załatwił kolegom – dodał prokurator. – Od dzisiaj nie wolno wam jeść kiełbasy i cebuli!
- Tak jest, obywatelu pułkowniku.
- Przez trzy miesiące.
- Tak jest, obywatelu pułkowniku, a co z musztardą?
- Musztardy też wam nie wolno, bo was wyślę do zielonego garnizonu.
- Tak jest!
Tutaj Kuba wyprężył się na baczność, a zaraz potem skrzywił boleśnie.
- Możecie pisać? – zapytał łagodniej prokurator.
- Tak jest!
Usiadł bohatersko do dalekopisu i pisał do trzeciej rano, co jakoś czas pytany troskliwie o zdrowie.
Przetrzymał kryzys i o trzeciej nad ranem odzyskał dawną formę, a kilkanaście dni później dostał pięć dni urlopu i pierwszą belkę na naramienniki. Od owej nocy, kiedy to sprawę pszczół i prosiąt wyjaśniano na najwyższych szczeblach, już nie napił się więcej w wojsku wina, czego nie można powiedzieć o Sławku, który dalej spijał te zaprawione żółtą siarką pomyje. Pił i pił, aż w końcu pewnego popołudnia dostał rozstroju żołądka, kiedy stał w kolejce po wino i zasmrodził pełen ludzi sklep spożywczy. Powiadomieni o wszystkim koledzy obserwowali go z okien prokuratury, jak biegnie ze sklepu w zasranych portkach, a później zatykali nosy, kiedy je prał w łazience. Tak okropny smród pociągnął do góry klatką schodową, że pracujący po godzinach w swoim gabinecie pułkownik otworzył drzwi do sekretariatu i zapytał Kuby, co tak śmierdzi.
Melduję, obywatelu pułkowniku, że kierowca zesrał się w spodnie.
Zgodnie z zamierzonym celem rozśmieszył pułkownika, który schował się z powrotem do gabinetu, żeby ratować swoją prokuratorską powagę.
- No, kolego – powiedział Kuba do Sławka. – Nie chcę cię martwić, ale lecieć po perfumy, bo inaczej masz u Starego przesrane.
Powiedział to z tak poważną miną, że wystraszony Sławek poleciał i kupił w kiosku wodę kolońską, którą skropił sekretariat i korytarz.
- Kobieta? – wychodzący do domu pułkownik pociągnął nosem.
- Melduję, obywatelu pułkowniku, że to kierowca kropił kolońską wodą...
Nie dokończył i patrzył uradowany, jak roześmiany pułkownik odwraca się na pięcie.
Niedługo potem pochodzący z Warszawy Sławek pojechał do domu na dwudniową przepustkę. Nie wiadomo, jak to robił, ale ciągle dostawał przepustki i grywał w stolicy na wyścigach konnych, skąd wracał do Olsztyna bez biletu, pospiesznymi pociągami i pierwszą klasą. Nie pozwalał się konduktorom spisywać i dopiero, jak wzywali rewizora, to podawał dokumenty i pytał podczas spisywania z udawaną troską. – Słyszał pan o tym rewizorze, co wyrzucili z pociągu?
Pewnego razu rozwścieczony rewizor wezwał patrol wojskowy i usiłowali go zamknąć, ale wybronił się przepustką, na której pisało, że wykonuje zadanie specjalne... bezet.
Szczerze mówiąc, nie wiadomo, co to miało znaczyć, po prostu tak się Kubie fikuśnie napisało, kiedy wypisywał koledze przepustkę.
- Co to za zadanie specjalne? – zapytał Sławka dowódca patrolu.
- A tego to ja wam, obywatelu sierżancie, nie mogę powiedzieć, ale proszę skontaktować z prokuratorem i poinformować, że zostałem przez was zamknięty.
- A kto wam powiedział, że zostaliście zamknięci? – zapytał sierżant i po chwili Sławek był wolny.
Do prokuratury ciągle przychodziły na niego meldunki, ale ponieważ po pocztę chodzili pisarze, to były przez nich przechwytywane i wyrzucane do kosza.


Zadanie specjalne

Nadeszła jesień i na początku drugiego roku służby pojechał do Naczelnej Prokuratury ze specjalną przesyłką, a w powrotną drogę zabrał czyste druki, które opakował szarym papierem i zalakował dla picu pieczęciami. Dopił kawę, którą go poczęstowano w sekretariacie i kiedy szedł na dworzec kolejowy, to zaczepił go idący z psem na smyczy plutonowy milicji.
- Żołnierzu – zapytał. – Dlaczego mi nie oddajecie honorów?
Kilku warszawiaków przystanęło z zaciekawieniem, bo według nieformalnego, żołnierskiego kodeksu, oddawanie milicjantom honorów było uznawane za dyshonor.
Nie znalazł na poczekaniu celnej riposty, więc stał i patrzył na milicjanta w milczeniu, co plutonowy odczytał jako uległość i zaatakował powtórnie.
- Co tam macie w tej paczce, mamusia dała synkowi kiełbasy?
- Chcesz powąchać? – podsunął milicjantowi przed oczy paczkę, żeby mógł przeczytać zwisające na końcach sznurków pieczęcie.
To już był bezspornie punkt dla niego i kiedy wilczur zaczął mu obwąchiwać spodnie, to idąc za ciosem, ujął go za kaganiec i obrócił głowę psa w kierunku krocza milicjanta.
- Tu sobie wąchaj – zaproponował wilczurowi i odwróciwszy się na pięcie, poszedł w swoją dalszą drogę.
Za sobą słyszał pod swoim adresem pełne aprobaty komentarze ludzi.
Niedługo potem zatrzymał go wojskowy patrol, składający się z podporucznika i sierżanta. Został zaproszony do gazika, zawieziony na komendę garnizonu i zaprowadzony do podziemnych lochów, w których goniono po polewanym wodą korytarzu, zziajanych aresztantów.
- O, kurcze felek – pomyślał. – A gdzież to ja się dostałem? Trzeba stąd wypieprzać, bo tutaj naprawdę nie ma żartów.
Zobaczywszy przypatrującego się aresztantom majora, zaczął nadawać podniesionym głosem.
- Wykonuję zadanie specjalne! Proszę mnie natychmiast zaprowadzić do komendanta garnizonu! Proszę powiadomić ministerstwo obrony! Przy rozmowie z ministrem, proszę podać numer tego pokwitowania! Żeby potem nie było, że nie powiedziałem!
Wyciągnął z kieszeni bechatki pokwitowanie doręczonej wcześniej w Naczelnej Prokuraturze przesyłki i powiewał nim w powietrzu, uniesioną do góry ręką.
- Tajny agent się znalazł – mruknął z przekąsem major, oglądając odciśnięte na paczce pieczęcie.
- Z jakiego dworca macie pociąg, żołnierzu? – zapytano go po chwili.
- Z gdańskiego.
- O której?
- O szesnastej.
Zaprowadzono go do fryzjera, a potem rozebrany do gaci prasował mundur i pocieszał się myślą, że do odjazdu pociągu pozostało niecałe trzy godziny.
Po wyczyszczeniu munduru, przez następną godzinę czyścił buty i przyszywał urwany guzik do kurtki, a potem zaprosili go wreszcie na powrót do gazika, odwieźli na dworzec i wsadzili razem z paczką do przedziału. Po tygodniu przyszedł na niego meldunek o zatrzymaniu z komendy warszawskiego garnizonu, który wyłowił z poczty i zatrzymał na pamiątkę.


Ikarowe sny

Daleko od rodzinnego domu, miał w Wielkopolsce rodzinę, która gospodarzyła na dwustu morgach i kuzynka przysłała mu zaproszenie na ślub. Dostał dwudniową przepustkę i przebrawszy się w cywilne ciuchy, pojechał na wesele, na którym się zjawił z kwiatami, po całonocnej jeździe pociągiem.
Wesele, jak to wesele, niby wszystko było tak jak powinno, ale brakowało mu na nim owej ciepłej, radosnej atmosfery, jaką pamiętał z wesel w swoich rodzinnych stronach. Mówiąc krótko, to nie byli krakowiacy i górale. I tak na przykład, kiedy zaintonował przyśpiewkę o podskakującej do pułapu babie, to siedząca obok księdza ciocia zwróciła mu grzecznie uwagę, że tutaj się tak nie śpiewa. No, więc przestał i przepiwszy do sąsiada, włączył się w dyskusję o prosiętach.
- A u mojego wujka maciora miała w jednym miocie aż osiemnaście prosiąt – wtrącił się do rozmowy prowadzonej przez statecznych gospodarzy, kiedy któryś się pochwalił, że jego maciora miała czternaście.
- Ależ to niemożliwe, bo maciora ma tylko czternaście cycków – zaprotestowali rozmówcy.
- No, czternaście i dlatego wujek musiał cztery prosięta karmić butelką, przez smoczek.
- Przez smoczek?
- No, przez smoczek... Z początku próbował udoić mleka od maciory, ale chciała go ugryźć i dlatego musiał je karmić krowim mlekiem.
Nie chcieli mu wierzyć, więc wycofał się z dyskusji, żeby nie doszło do bitki i krążył po pokojach z litrową butelką bimbru.
O wschodzie słońca zaczęto strzelać na wiwat ze starego moździerza, a potem wsadzono nowożeńców na dwukołowy wózek i zaczęto ich obwozić naokoło gospodarstwa. I dopiero wtedy poczuł prawdziwy wiatr w żagle, i dorwawszy się do dyszla, ruszył do przodu z takim impetem, że kucający na wózku państwo młodzi musieli się złapać rękami za burty, żeby nie zrobić fikołka.
– Z taką fantazją bawią się jeszcze na weselach w moich stronach – dawał do zrozumienia weselnikom, a potem zdyszany, napił się bimbru.
Nie wiadomo, czy to ten bimber tak na niego podziałał, czy nieprzespana druga nocka, ale nagle zmogło go spanie i zapytał cioci, gdzie mógłby się przespać.
Zaprowadzono go do pokoju na piętro, gdzie położył się do szerokiego, małżeńskiego łoża i ostatnie, co zapamiętał, to płonąca za oknem, poranna zorza.
Przyśniło mu, że wzlatuje prosto w radośnie rozpromienione słońce, które świeciło w absolutnej ciszy, a wokół niego trwały bezkresne, kosmiczne światy. Ogarnięty wszechmocą istnienia, wznosił się mocarnymi uderzeniami skrzydeł ku rozjarzonej kuli i takie to wszystko było wspaniałe, że zaczął krzyczeć ze szczęścia i wtedy nagle się obudził.
Otworzył oczy i zobaczył wpatrzoną w niego dziewczynę, która siedziała na brzegu łóżka, w złotej jak wiosenne narcyzy sukni i patrzyła na niego łagodnie roześmianym wzrokiem.
- Coś wołałeś, więc usiadłam, żeby usłyszeć – musnęła go delikatnie ręką po włosach i spojrzała w rozjaśnione słońcem okno.
- Taka jakaś jesteś cała ładna i ciepła – wyszeptał rozespany i zamknął oczy.
Otworzył je chwilę, żeby zapytać, co wołał, ale nie zdążył, bo znowu zasnął.
Na granicy jawy ulotne marzenie, na granicy czasu drżące światłocienie, czas o przestrzeń trącał w zachwyconej chwili, dziewczyna odeszła, bo nie razem śnili. Obudził się po południu i zaczął jej szukać po pokojach, ale dziewczyny w złotej sukni już nigdzie nie było.
Niedługo potem pożegnał weselników i wyruszył w powrotną drogę, wioząc dla kolegów torbę pełną weselnych smakołyków. Na dworcu kolejowym w Poznaniu musiał kilka godzin czekać na pociąg do Olsztyna, więc położył się w poczekalni na ławce i znowu zasnął. Przespał jeden pociąg i drugi, i zamiast o poranku, zajechał do prokuratury dopiero wieczorem, ale przełożeni przymknęli oko.
Zastanawiał się później niejednokrotnie, dlaczego tak wówczas kilkakrotnie zasnął i wydawało mu się to trochę dziwne. I nawet zrodziło się w nim przypuszczenie, że te sny zesłały mu dobre anioły, żeby przespał pewne zdarzenia, które nie powinny być wpisane w czekającą na niego rzeczywistość.


To tylko cisza...

Na początku października zbiegły się dwa dni wolne od pracy i pisarz z sądu, z którym miał na zmianę trzymać dyżur, zadeklarował się, że będzie samotnie dyżurował, bo ma do niego przyjechać dziewczyna. Pożyczył więc Staszkowi sześćdziesiąt złotych i pojechał na lewiznę do domu, a po powrocie zauważył u prokuratora w gabinecie poplamioną wersalkę.
Dziewczyna pojechała, to teraz po swoich harcach wyczyść wersalkę – zwrócił koledze uwagę, ale Staszek udał, że nie słyszy.
Po kilku dniach prokurator wezwał do siebie Kubę i pokazując na wersalkę, powiedział lekko speszonym głosem.
- Weźcie to później i wyczyśćcie.
- Ja tego nie zrobiłem, obywatelu pułkowniku, ale wiem czyja to sprawka i jeszcze raz zwrócę mu uwagę, żeby to wyczyścił.
Pułkownik zmilczał, a wieczorem Kuba przycisnął Staszka do muru.
- Nie jestem kapusiem, więc cię nie podkabluję, ale nie ustąpię, dopóki po sobie nie posprzątasz i nie oddasz mi długu.
I wówczas Staszek najpierw oddał mu pieniądze, a później zamachnął się na niego ręką, ale zdążył odskoczyć i wtedy rozwścieczony Staszek wyzwał go na pojedynek.
Poszli się bić na podwórko w towarzystwie kolegów i od razu po rozpoczęciu walki tak mocno zaatakował Staszka serią oburęcznych sierpowych, że oszołomiony przeciwnik usiadł na ziemi. Przez chwilę siedział zamroczony, a potem wstał i skoczył do przodu, kopiąc wojskowymi buciorami i przestał dopiero wtedy, gdy Sławek zwrócił mu uwagę i wówczas Kuba znowu go dopadł. Walkę uznano za zakończoną, kiedy Staszek kilkakrotnie powtórzył, że wystarczy.
– A teraz idź wyczyścić wersalkę – powiedział do Staszka.
I rozzuchwalony do tej pory kolega, tym razem ustąpił, poszedł i wyczyścił.
Nastało babie lato i kierowca z sądu zaproponował mu wycieczkę nad jezioro. Nie za bardzo miał ochotę na kąpiel, ale w końcu dał się skusić i pojechali się wykąpać, a później ubrali mundury na mokre ciała i na drugi dzień dostał gorączki. Miał wysoką temperaturę i lekarz w jednostce chciał go zostawić na izbie chorych, ale nie wyraził zgody, bo koledzy musieliby za niego trzymać dyżur. Dano mu więc do zażywania dwa silne antybiotyki w tabletkach i wrócił z lekarstwami do prokuratury, gdzie objął służbę podoficera dyżurnego.
Koledzy, jak to koledzy, nie mieli wobec niego takich jak on wobec nich obiekcji i przyniósłszy mu z jednostki chleba, znikli na cały weekend, zostawiając go samego w prokuraturze. Owinięty w koce, co sześć godzin łykał końskie dawki antybiotyków i pocił się na rozłożonym w sekretariacie polowym łóżku. Leżał opuszczony, półprzytomny i samotny, i zastanawiał się dlaczego tak ciągle choruje i cierpi.
Modlił się, żeby nikt nie zadzwonił, bo wtedy by musiał schodzić po schodach i otwierać drzwi. Zdawało mu się momentami pod wpływem gorączki, że słyszy dzwonek i po chwili oddychał z ulgą, że to dzwoniła tylko cisza.
– To tylko cisza – szeptał spieczonym wargami. – To tylko cisza…
Drugiego dnia zaczęło mu być lepiej, a wieczorem wrócili koledzy.
Mirek przywiózł z wesela połowę tortu, wędliny i wyziębłe, opustoszałe przez dwa dni gmaszysko, znowu zatętniło życiem, ale kwękał jeszcze przez dwa tygodnie zanim całkowicie powrócił do zdrowia.


Sarna

Nadeszła jego druga zima w wojsku i zaczął jeździć ze Sławkiem do odległej o sześćdziesiąt kilometrów od Olsztyna miejscowości, w której kolega poznał dziewczynę. Po zajechaniu na miejsce, brnęło się od stacji kolejowej przez zawiane śniegiem pola, ale warto było, bo na miejscu zastawało się staropolską gościnność. Jakby czas się cofnął o kilka stuleci, kiedy w karnawałowe soboty rozdzwaniały się dzwonki przy saniach, które zatrzymywały się przed centralnym budynkiem wioski, gdzie odbywały się zabawy. Lubił tam jeździć z kolegą, żeby nawdychać się bezkresu mazurskich równin, pośród których spały skute lodem jeziora.
Pewnej soboty poznał na zabawie dziewczynę i został zaatakowany przez kilku miejscowych, którzy ruszyli na niego frontalnym atakiem i żeby nie dostać buków, musiał się salwować ucieczką. Dopiero interwencja statecznych gospodarzy załagodziła konflikt i został zaakceptowany przez miejscowe środowisko po oparciu sprawy o bufet.
Bawił się już później z dziewczyną bez przeszkód, a rano poszedł ją odprowadzić do domu. Powędrowało dwoje młodych przez zawiane śniegiem pola, zapadając się w śnieżne zaspy. Leżeli roześmiani przez chwilę w roziskrzonej słońcem pościeli, a później brnęli dalej do następnego upadku. Dziewczyna wracała do domu, ale on nie wiedział dokąd idzie i nie zastanawiał się w jaki sposób powróci. Raz go pchnęła i pocałowała, i wtedy pomyślał, że warto by się było z nią przespać.
Stojący w szczerym polu chutor otaczała palisada parkanu, wokoło panowała cisza i spokój, jak to w niedzielne przedpołudnie na peryferiach świata.
- Pojechali do kościoła – powiedziała dziewczyna i dodała zagniewanym głosem. – Wszyscy, oprócz ojca, na pewno śpi w pokoju pijany.
Faktycznie, kiedy weszli do środka i rzucili się na wersalkę, to zobaczyli przez uchylone drzwi, jak przewala się w sąsiednim pokoju na łóżku.
Na wskroś przesiąknięci mazurskim wiatrem, kochali się przy akompaniamencie pokrzykującego w pijackim widzie ojca, ale to była tylko namiastka tej przyjemności, jaką przeżył swego czasu na wysokiej górze za miastem. I pomyślał, leżąc obok dziewczyny, że seks bez miłości jest jak rama bez obrazu, choćby była złocona, zamiast wysokiej góry, widać w niej odrapaną ścianę.
Dziewczyna wyprowadziła go później za palisadę i pokazała drogę, wyciągając rękę w stronę ciemniejących na widnokręgu drzew.
- Kiedy dojdziesz do lasu, to skręcisz w prawo i pójdziesz jego skrajem do końca, a później dalej prosto, dopóki nie dojdziesz do drogi, skręcisz na niej w prawo i dojdziesz do wioski.
- W prawo, a potem znowu w prawo, a więc zawrócę z powrotem, nie ma drogi na skróty?
- Nie ma, musisz obejść jezioro, masz mieć zawsze słońce po prawej stronie.
- Po prawej?
- Po prawej, dopóki nie dojdziesz do drogi, staraj się do niej dotrzeć przed zachodem słońca, bo jak stracisz orientację i wejdziesz na jezioro to zginiesz.
Uszedł z trzysta metrów, kiedy do chutoru podjechało troje sań, a potem w powietrzu zaczęły migać jakieś kije i widły.
Domyślił się, że jedni chcą za nim gonić, a drudzy nie chcą na to pozwolić i pomyślał, że dobrze się stało, że nie przyjechali wcześniej. Doszedł do lasu i skręciwszy w prawo, poszedł wzdłuż niego do końca, a później dalej prosto, mając słońce po prawej. Szedł, dopóki dał rady, a później położył się na ośnieżonym kopcu i zasnął z głową wtuloną w kołnierz kurtki.
Z początku nic mu się nie śniło, a potem znalazł się w środku rozświetlonych ciemności i z mrocznego lasu wyłoniła się idąca w jego stronę sylwetka szarego pana. To był ten sam utykający na nogę pan, który przychodził po niego nocą w dzieciństwie i usiłował go zabrać z łóżeczka. Teraz przyszedł po niego we śnie. Szedł bez pośpiechu, a jego złośliwy uśmiech napawał śpiącego coraz większym lękiem i wołał rozpaczliwie w poszukiwaniu ratunku.
– Nie, nie, przecież jeszcze nie wychowałem swoich dzieci!
I wtedy nagle pojaśniało za lasem i dał się słyszeć głos rogu nadciągającej odsieczy.
Taki jakiś jasny i srebrny jak bicie pokojowego zegara w ciemnościach nocy, które mówi, że wszystko jest na swoim miejscu i że nic złego nie może się zdarzyć. Dźwięk rogu stawał się coraz wyraźniejszy i na twarzy szarego pana odmalowała się wściekłość. Przyspieszył i wyciągnął po niego rękę, ale zanim go dotknął, rozpłynął się w powietrzu i zniknął.
Leżał z bijącym sercem, przed chwilą coś go obudziło i bał się otworzyć oczy, bo nie wiedział, co zobaczy. Spojrzał w końcu ostrożnie spod przymkniętych powiek i rozpoznał stojącą przed nim sarnę. Och, jakież ona miała śliczne oczy, lśniące łagodną niewinnością. Zachrapała ponownie, a kiedy usiadł na śniegu, odbiegła kilka kroków i spoglądała na niego z niepokojem.
A czegóż ty chcesz, sarenko? – pomyślał już całkiem rozbudzony i dziwnie niespokojny.
Zrozumiał, kiedy wstał i rozejrzał się dookoła.
Blade słońce gasło na horyzoncie, po niebie przewalały się ciemne chmury, a wściekłe podmuchy wichru przeganiały nad ziemią z dzikim wyciem tabuny śniegu. Zrywała się zamieć. To co wziął przed snem za śnieżną zaspę, okazało się teraz odwianą ze śniegu mogiłą. Być może leżeli w niej jacyś źli ludzie z czasów wojennej zawieruchy, bo na głazie wyryto dziwny napis, że zdadzą sprawę ze swojego włodarstwa.
- Co za niesamowite miejsce – pomyślał zatrwożony, patrząc na potęgującą się zamieć.
Oszalały wicher cwałował w nieokiełzanym pędzie, jakby niebo otworzyło wszystkie swoje zagrody i wypuściło na cztery strony świata rozsierdzonych jeźdźców Apokalipsy.
Zdawało mu się, że ten wiatr wieje prosto z nieba i niesie ze sobą słowa przestrogi.
- Synu, co ty wyprawiasz ze swoimi talentami?!
Sarny nie było nigdzie widać, widocznie spełniła swoją rolę, czy Anioł może wyglądać jak sarna? Pewnie może.
Ruszył do przodu, pochyliwszy głowę jak taran, a kiedy natrafił na wąwóz, to zsunął się ze skarpy na drogę i skręciwszy w prawo, doszedł do wioski. Chwilę później dotarł do dworu dziewczyny Sławka i zobaczył zgromadzonych na ganku domowników, którzy niepokoili się już o niego od dłuższego czasu. Jak to miło wiedzieć, że ktoś życzliwy na ciebie czeka.
W ostatniej chwili zdążyli ze Sławkiem do pociągu i o dziesiątej wieczorem znaleźli się w prokuraturze, gdzie objął służbę, ale gdzie mu tam w głowie był dyżur. Położył się na kanapie w gabinecie u prokuratora i zasnął pod rozłożystym baldachimem palmy.
- Żołnierzu, co jest, kurwa, z wami?!
Zerwał się z kanapy i zobaczył nad sobą rozsierdzonego pułkownika.
- Pobrudziliście mi kanapę!
Zawrócił i zaczął wycierać rękawem ubłoconą buciorami wersalkę.
- Wynocha!
Usiadł w sekretariacie przy biurku i rozpoczął medytacje o zielonym garnizonie w głuchej puszczy.
Po chwili przyszedł pułkownik, zabrał mu stałą przepustkę i rozpoczął przesłuchanie, ale już na szczęście spokojniejszym głosem. Popatrzył w oczy prokuratora i wyczuł, że najlepiej zrobi, jeżeli powie całą prawdę... No, prawie całą. Kiedy wspomniał o sarnie, to pułkownik spojrzał na niego łagodniej i oddał mu przepustkę.
- Ja też kiedyś byłem młody – powiedział. – A na drugi raz nie śpijcie na kanapie, tylko w sekretariacie z głową na biurku, to wtedy będziecie słyszeć dzwonki.
- Tak jest, obywatelu pułkowniku!
- Możecie sobie nawet podłożyć pod głowę poduszkę.
- Tak jest, obywatelu pułkowniku, ale jakie ta sarna miała śliczne oczy...
W oczach pułkownika pojawiły się iskierki uśmiechu i zrejterował do gabinetu.
– Dobrze, żeście się nie zakochali – dobiegło od progu, a później za pułkownikiem zamknęły się obite skórą drzwi.
Co się stało, że przyszedł do prokuratury o północy?
Otóż w terenie zdarzył się poważny wypadek i w sekretariacie rozdzwoniły się telefony, ale ponieważ nikt ich nie odbierał, to zatelefonowano do prokuratora i dlatego przybiegł o północy. Kolędował pod drzwiami, dopóki nie nadszedł wracający z dancingu drugi pisarz, któremu polecił wyważyć drzwi. Na szczęście były zamknięte tylko na jeden zatrzask i puściły przy pierwszym kopnięciu.
Och, jakże się Kuba później starał. Przez dwa tygodnie kaligrafował wieczorami kronikę prokuratury i po wyprowadzeniu jej na czysto, dostał pięć dni urlopu.


Śpiąca wyspa

Po powrocie z urlopu posłał do spółki z kolegami totolotka, a Sławek sfałszował kupon i powiedział do niego, że trafili szóstkę. Najpierw wysłuchał w radiu numerów, a później je skreślił na czystym kuponie i nakleił na nim starą banderolę. Ucieszony Kuba nie sprawdził dokładnie pieczątek i po prokuraturze poszła fama, że żołnierze wygrali fortunę. Za pożyczone od kolegów pieniądze, Sławek zaprosił ich wszystkich na dancing, a później bawili się dalej w prokuraturze, gdzie Sławek w końcu się przyznał do oszustwa, kiedy chcieli zgłosić wygraną. Przeprosił i powiedział, że zwróci wydane na bankiet pieniądze, ale było już za późno na takie załatwienie sprawy, bo alkohol wyzwolił w Kubie niekontrolowaną agresję.
Przypomniawszy sobie składane mu przez oficerów gratulacje, rozbił na Sławku butelkę wódki, a później sam dostał krzesłem i wtedy z dzikim wrzaskiem wyrzucił wszystkich kolegów z prokuratury.
- Do jednostki! Do spania! Ja tutaj dzisiaj trzymam dyżur i nie będzie już więcej żadnej zabawy!
Wykrzykiwał, a po wyjściu kolegów zamknął prokuraturę i położył się do spania.
Następnego dnia mu przeszło i usiadł bez słowa przy biurku, a kiedy go oficerowie pytali o wygraną, to odsyłał do Sławka. Towarzystwo było na poziomie i nikt nie komentował zajścia, tyle tylko, że przez jakiś czas wychwytywał rozbawione spojrzenia oficerów, kiedy ktoś wspomniał o totolotku.
Od tego czasu szukał sposobu, żeby się odegrać na Sławku i niedługo potem nadarzyła się okazja, kiedy pułkownik nakazał kierowcy przygotować samochód do drogi.
- Przygotujcie samochód i czekajcie w pogotowiu – zarządził pułkownik.
- Tak jest! – wyprężył się Sławek na baczność.
Otworzył maskę samochodu, a Kuba mu ukradkiem ściągnął z gaźnika sprężynkę i wrócił do swojej pracy przy biurku.
- Nie wiem, co się stało, koledzy, ratujcie! – zrozpaczony Sławek przyleciał do sekretariatu po pomoc.
Po chwili chodzili całą piątką wokoło samochodu i szukali sprężynki.
- Jedziemy, kierowca – zakomenderował nadbiegający pułkownik. – Uruchamiajcie syrenę.
- Melduję, obywatelu pułkowniku, że zginęła sprężynka...
- Jaka sprężynka? Co wy mi tu pieprzycie?!
- O, taka! – Kuba schylił się ku ziemi, udając, że podnosi sprężynkę, a Sławek złapał ją jak michę miodu i szybko założył na gaźnik.
Po chwili, po samochodzie pozostał tylko siwy dym i dobiegający z oddali, coraz słabszy głos syreny.
I znowu nadeszła wiosna, i zachwyciła zieloną sukienką, a pląsający po jeziorze wiatr mierzwił jej sfalowane włosy i dogadywał.
- Znów ci wyżej kolan sukienkę podwiałem, taka jesteś cała śliczna, rozczochrana, chcę ci czesać włosy, bo się zakochałem, mogę cię przytulić, dziewczyno kochana?
- Ale dlaczego jesteś taki narwany?
- Bo zakochany.
- I dlatego mi wiejesz w oczy?
- Wieję z północy - szepnął zmartwiony.
- To zawiej z innej strony.
I zawiał wiatr od południa po jeziorze.
- Kochasz mnie teraz?
- Może.
Taką śliczną porą popłynął z dziewczyną kajakiem na śpiącą wyspę.
Spała na środku jeziora, otulona wiekową ciszą, a na niej wznosił się opuszczony pałacyk z czerwonej cegły. Obok niego znajdował się w cieniu rozłożystych dębów, otoczony zielonym żywopłotem, malutki cmentarzyk. Naprawdę malutki, ot, kilka obmurowanych grobów, z wyrytymi gotyckimi epitafiami na marmurowych tablicach. Na jednej z mogił leżał bukiet świeżych kwiatów, modrych jak niezapominajki. Nie za bardzo znał niemiecki, więc odczytał tylko imiona i nazwiska germańskich grafów, ale na zawsze zapamiętał cichą zadumę, która emanowała z tego rozświetlonego wiosennym słońcem miejsca. I on, i dziewczyna zachowywali się na tym tajemniczym uroczysku niezwykle cicho, żeby nie płoszyć uśpionej przeszłości, bo czas na tej wyspie zasnął przed wieloma dziesiątkami lat.
A później powędrowali z dziewczyną po lesie, a obok nich przebiegały na wyciągnięcie ręki jelenie. Tak go to zafascynowało, że kiedy później siedzieli przy imieninowym stole, to podchodził do otwartego okna i przykładając do ust złożone w trąbkę dłonie, wołał z żartobliwą tęsknotą w stronę lasu.
– Jeleniuuu! Jeleeeniuuu!
Robił to z tak wyrafinowaną perfekcją, że towarzystwo wybuchało śmiechem, a on ich zapewniał z obrażoną miną, że naprawdę widział jelenie, co wywoływało jeszcze większą wesołość.
Wracał nad ranem do prokuratury i drzemiąc wypalony w pociągu, obiecywał sobie, że następnym razem już się tak nie będzie bez umiaru eksploatował, ale przeczuwał, że trudno mu będzie zachować umiar. Rozkręcał się po alkoholu jak sprężyna i zaczynał płonąć jak pochodnia. Dokąd zaleci, podatny na wichry emocji, czy potrafi nad nimi zapanować, nad martwą ciszą i sztormem?


Reklamacja

Wiosną otrzymał pilny telegram, że mama ciężko zachorowała, dano mu kilka dni urlopu i pojechał do domu. Będąc na urlopie, wybrał się do województwa, żeby sprawdzić, co z jego reklamacją o wcześniejsze wyjście z wojska, bo od jakiego czasu starał się o wcześniejsze zwolnienie jako jedyny żywiciel rodziny. Zajechał do Wojewódzkiego Sztabu w Krakowie i wyłuszczył sprawę w sekretariacie, a oni mu na to, że właśnie w tej chwili jego papiery są u szefa.
- Ale pan trafił – zauważyli. – Niech pan chwilę poczeka na decyzję.
Zrobił nijaką minę, bo nie za bardzo chciało mu się czekać i zaczął schodzić na parter po wyłożonych dywanem schodach.
- Skoro odsłużyłem półtora roku, to jeszcze jakoś te pół wytrzymam – rozmyślał, zmierzając do wyjścia i właśnie wtedy spostrzegł wchodzącą po schodach piękną, młodą kobietę z papierami w ręku.
- Ma pani moje papiery? – zapytał z uśmiechem. – Powie mi pani, co tam pisze?
Popatrzyła na niego zaskoczona i wtedy podał swoje nazwisko, a ona popatrzyła w dokumenty i powiedziała.
- Załatwione odmownie, brak podstaw do zwolnienia.
Kiwnął zrezygnowany głową i zaczął dalej schodzić po schodach i wtedy usłyszał za sobą.
- Skąd pan wiedział, że to pana papiery?
- A nie wiem, tak jakoś…
- Dziwny zbieg okoliczności, niech pan idzie i porozmawia z generałem.
Nie odpowiedział, jeszcze raz się do niej uśmiechnął i wyszedł na ulicę.
A potem nagle przystanął i zawróciwszy, poszedł do generała, który go potraktował z należytą uwagą, czyli tak, jak prawdziwy generał powinien traktować ludzi. Spoglądał w papiery i wymieniał powody uzasadniające odmowę, a Kuba na to wszystko znajdował tylko jedną odpowiedź, dającą mu jakąkolwiek szansę.
- Panie generale – szeptał z płaczem. – Moja młodsza siostra ze starszym bratem moją mamę zagłodzą.
- Ale przecież mama ma rentę – zauważył na koniec generał.– Rentę?! Wszystko jej, panie generale, zabierają na wódkę!
W tym momencie Kuba rozczulił się do tego stopnia, że poczuł łzy na policzkach.
- Dobrze, sprawdzimy – powiedział generał. – Proszę podpisać.
Schowany za wysokim biurkiem generał podsunął mu arkusz papieru i dopiero w tym momencie spostrzegł, że przez cały czas spisywał jego słowa.
- No, teraz już na pewno kryminał – pomyślał wystraszony, ale podpisał szybko i bez wahania, bo jak już blefować, to blefować do końca.
Wrócił do domu i opowiedział rodzinie, jak ich wszystkich obsmarował.
- Przyjadą sprawdzić – zakończył. – Jak nie potwierdzicie, to mnie zamkną za uchylanie się od służby.
Popatrzył na oburzone miny rodzeństwa i dokończył.
- Rodzina jest darem od Boga i dlatego powinniście moje słowa potwierdzić – zakończył i wrócił do wojska.
Po kilkunastu dniach dostał wiadomość, że rodzina podczas kontroli potwierdziła to, co naopowiadał generałowi i do prokuratury przyszło pismo zakończone jednym, krótkim zdaniem... W ciągu dziesięciu dni zwolnić do cywila.
Zatelefonował do domu, żeby mu przysłali pięćset złotych i przebrawszy się w cywilne ciuchy, poszedł pić do miasta czyniąc zadość głupiej tradycji, że wyjście do cywila należy oblać. Pił samotnie, bo trzech kolegów rozjechało się do domów na święta, a ten, który trzymał w prokuraturze dyżur, powiedział, że nie będzie pił w Wielki Piątek. Pił bez umiaru, bez spania, bez jedzenia i na takich straceńczych obrotach wytrzymał kilkadziesiąt godzin. Pamiętał jak przez mgłę, że był na jakimś wiejskim weselu i że zaniosło go później do lokalu „Pod żaglami”, gdzie bawił się nocą z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę.
Przepiwszy pieniądze, wrócił do prokuratury w stanie ocierającym się prawie o szaleństwo i obudził się w Wielkanoc na dywanie jednego z prokuratorskich gabinetów. Od pełniącego dyżur kolegi pożyczył pieniądze, a potem podziękował prokuratorowi przez telefon za okazane serce i wyruszył w powrotną drogę do domu.


Ostatni talent

Drugiego dnia Świąt Wielkanocnych dotarł do Krakowa, a ponieważ do odjazdu pociągu pozostało mu jeszcze trochę czasu, to poszedł zobaczyć swoją dawną szkołę przy ulicy Loretańskiej. Spoglądał na cichą i opustoszałą, masywną bryłę technikum i żałował, że kilka lat temu rzucił naukę.
Po drugiej stronie ulicy znajdował się klasztor Kapucynów, pokryte białym nalotem głazy wysokiego muru wyglądały jak posiwiałe ze starości, odgradzając poświęconą Bogu enklawę od reszty świata. W głębi ogrodu wznosił się budynek klasztoru, z przylegającym do niego kościołem, opromienionym zachodzącym słońcem. Kolorowo falujące chmury tworzyły na grani nieba rozedrgane światłem łańcuchy szklanych gór. Stał z uniesioną głową, starając się przedrzeć wzrokiem przez purpurową kurtynę światła.
- Gdzieś przecież musi być na te góry ścieżka – zatęsknił i zdając sobie sprawę z absurdalności postępowania, zakołatał w klasztorną furtę.
We wnęce muru uchyliło się przy bramie okienko.
- O co chodzi? – zapytał spokojnie zakonnik z długą siwą brodą.
- Co tam błyszczy? – pokazał na kościelną wieżę.
- Nie widzisz?
- Nie widzę.
- To krzyż.
Zakonnik przypatrywał mu się w milczeniu, a potem zamknął drewnianą okiennicę, więc zakołatał ponownie i okienko uchyliło się po raz drugi.
- O co chodzi? – usłyszał to samo pytanie, zadane równie spokojnie jak przedtem.
- Pukajcie, a będzie wam otworzone.
- No, to ci otwieram.
- Ale chciałbym wejść do ogrodu.
- A po co?
- Żeby się wspinać.
- Do nieba?
- Szukam ścieżki na szklaną górę.
- Wielu ludzi szuka azylu, bo życie pośród codzienności jest zbyt bolesne – usłyszał wymijającą odpowiedź.
- Znajdują?
Zakonnik spojrzał uważniej na jego wymizerowaną pijaństwem twarz i powiedział, pokazując na ubłocone półbuty.
- Jakże chcesz, żeby cię wpuszczono w takim stanie?
- W jakim?
- Jedno błoto!
- Wyczyszczę.
- Już się rozłażą.
- To kupię nowe.
- Masz za co?
Włożył rękę do kieszeni i wyłowiwszy aluminiową monetę z zarzucającym sieci z rybakiem, ważył ją niedbale na dłoni.
- Piątka – uśmiechnął się gorzko. – Wracam z wojska i przepiłem przysłane mi przez mamę pieniądze.
- Z daleka wracasz?
- Z Olsztyna.
- Tędy, przez Loretańską?
- Tędy i tamtędy, chodziłem tutaj do technikum – pokazał na stojący naprzeciwko klasztoru budynek.
- Skończyłeś?
- Nie skończyłem, bo starszy kolega zorganizował na zakończenie wakacji pijaństwo i nie pojechałem zdawać poprawki.
- I co?
- Kazano mi powtarzać trzecią klasę, ale nie potrafiłem się pogodzić z przegraną i rzuciłem szkołę.
- I co? Skończysz teraz po wojsku?
- Jak Pan Bóg pozwoli, to skończę.
-Pozwoli.
- To skończę.
- Ale szkoła jest po drugiej stronie ulicy.
- No, wiem.
- To dlaczego do mnie zapukałeś?
- Nie wiem... Tak jakoś... Mieliśmy w waszym kościele religię... Raz nas odwiedził arcybiskup, Karol Wojtyła, całowałem Jego pierścień.
- Stał ze spuszczoną głową, czując spływające po policzkach łzy.
- Idę do pociągu – wyszeptał.
Nie wiadomo gdzie się podziała jego niedawna zadziorność.
- Jak myślisz? – zakonnik pokazał ręką na trzymane przez niego pięć złotych. – Co ten rybak robi z tą siecią, zarzuca czy wyciąga?
- Zarzuca i wyciąga.
- No właśnie, łowi... Jesteś inteligentny, ale rozum bez serca nie pomoże.
- Mam serce!
- Zatrute wódką, nałogami... Co zrobisz z tą piątką?
- A cóż można zrobić z ostatnią piątką, kupić piwo?
- Nie szpanuj, bo nie po to do mnie zapukałeś.
- A po co?
- Pan Bóg, jak chce kogoś uratować, to w odpowiedniej chwili stawia na jego drodze odpowiedniego człowieka.
- Po co stawia?
- Żeby go zapytać o drogę, za chwilę...
- O drogę, raz mi ją pokazała w wojsku dziewczyna, kazała ciągle skręcać w prawo.
- Nie przerywaj!
- Przepraszam.
- Nie przerywaj, bo tego, co teraz usłyszysz, już ci nikt więcej nie powie. Za chwilę stąd pójdziesz i dojdziesz do Kościoła Mariackiego, a później Królewskim Traktem do Floriańskiej Bramy z obrazem Matki Boskiej Piaskowej...
- Widziałem, tam ciągle palą się świeczki.
- Nie przerywaj, skręcisz przy obrazie w prawo, a kiedy dojdziesz do dworca, to zacznij się rozglądać za dziewczynką z zapałkami...
- Będzie sprzedawała zapałki?
- Ech, ta twoja ciągła przekora – zakonnik z dezaprobatą pokręcił głową. – Rozpoznasz ją po wyciągniętej za chlebem rączce i co wtedy zrobisz z tą twoją ostatnią piątką?
- A co będzie, jak jej dam?
- Usłyszysz, jak w twoim sercu zadźwięczą dwa talenty, a potem może ich być cztery, osiem, szesnaście, a kiedy już się ich wystarczająco wiele namnoży...
- To mnie wpuścicie ogrodu.
- Aleś ty niecierpliwy, nie przerywaj, naucz się słuchać... A kiedy już się ich wystarczająco wiele namnoży, to będziesz mógł się przedostać do o wiele piękniejszego ogrodu, jeżeli nie przegapisz czasu łaski.
- Czasu łaski?
- Co pewien czas zdarzają się w życiu chwile łaski... Płaczesz... Jedna łezka, druga łezka, smutek serce chmurzy, jeszcze nie wiesz, że pod wieczór na pogodę wróży.
- A dalej? – uniósł głowę i spojrzał zaciekawiony na zakonnika.
- Ciekawy?
- Ciekawy.
- Jeszcze nie wiesz, że pod wieczór czas o przestrzeń trąci, szklana góra dźwięcznie zadrży, lecz światła nie zamąci.
- A dalej?
- Ciekawy?
- Ciekawy.
- Jeszcze nie wiesz, że wieczorem w kryształowej chwili, gdy zapukasz w inną bramę, wieczność się uchyli.
- Mówi, jakby prorokował – pomyślał.
A później znowu spuścił głowę i płakał ze spuszczoną głową.
- Tyle czasu w życiu zmarnowałem, tyle czasu.
- Ile?
- Tylu ludzi w życiu skrzywdziłem, tylu ludzi.
- Ilu?
Uniósł głowę i spojrzał w wyblakłe oczy starego człowieka.
- Nie wiem, co się ze mną dzieje – wyszeptał.
- Czas łaski – usłyszał.
- Tyle czasu w życiu zmarnowałem i skrzywdziłem tylu ludzi – powtórzył cicho.
- I niestety, jeszcze wiele zmarnujesz i wielu skrzywdzisz, ale na szczęście, niewiele jest w życiu rzeczy, których nie można naprawić.
- Naprawić... Niedługo będzie ciemno.
- Dziewczynka z zapałkami oświetli ci drogę, popatrz, na jak wiele może wystarczyć ostatnia piątka, a teraz już idź w swoją stronę, bo droga przed tobą daleka.
- Jak daleka?
- No daleka, jeszcze nawet nie doszedłeś do podnóża szklanej góry.
- A dojdę?
Każdy dochodzi, nie jeden raz i do niejednej góry.
- Dziękuję! – wyrwało mu się spontanicznie.
Patrzył na bożego derwisza, a niebo nad klasztorem lśniło w promieniach zachodzącego słońca.
- A za co mi dziękujesz? – na twarzy zakonnika pojawił się uśmiech.
- Za spotkanie z człowiekiem, który pokazał mi drogę.
- Panu Bogu podziękuj, że postawił mnie przy furcie, na co dzień tutaj nie stoję, ale dzisiaj trzymam zastępstwo.
Odchodząc, odwrócił głowę i zobaczył, że zakonnik błogosławi mu wyciągniętą ręką.
- Pamiętaj – usłyszał za sobą. – Masz zawsze skręcać w życiu w prawo, wybierać prawą drogę.
Powędrował obok Uniwersytetu Jagiellońskiego do rynku, a później Królewskim Traktem do Floriańskiej Bramy z cudownym obrazem Matki Bożej Piaskowej, która osłoniła Kraków przed Rosjanami podczas konfederacji barskiej.
- Dziewczynka z zapałkami – skojarzył przy dworcu, widząc podbiegającą do niego małą Cygankę.
- Ale ciepła – zawołała, kiedy włożył jej do rączki ściskaną w dłoni monetę.
To od serca, pamiętaj, że masz mi za tę piątkę oświetlić drogę – dodał z pogodnym uśmiechem, a ona znowu wyciągnęła rączkę.
- Nie mam drugiej piątki, ale możesz pomnożyć tę coś dostała – doradził.
A potem się odwrócił się i poszedł dalej w stronę swojej siódmej góry, siódmej rzeki i siódmego lasu.



Przy Loretańskiej nie ma twego domu, nie tobie zegar w klasztorze czas mierzy, po co stanąłeś przy furcie zakonu, czemu pukałeś do bożych rycerzy?

Zmęczony piciem, chciałem wódkę rzucić, o azyl prosić, o pomoc się zwrócić.




Rozdział siódmy


Wyszedł do cywila i wrócił do pracy w kontroli technicznej, gdzie nie zastał połowy znajomych. Z początku tęsknił za dawną rodzinną atmosferą, a później znalazł dla siebie miejsce, awansując na kierownika zmiany. W awansie pomógł mu dawny kolega, z którym pewnej niedzieli poszedł do przełożonego na popijawę, podczas której uzgodniono konkrety odnośnie jego dalszej pracy.
Podczas libacji tak iskrzył humorem, że żona przełożonego chciała go zatrudnić jako szofera, co go tak wzruszyło, że zdjął i dał jej w prezencie swój krawat. Wprawdzie po wytrzeźwieniu tego nie pamiętał, ale zwierzchnik opowiedział mu o wszystkim na drugi dzień w pracy.
Kiedy żona powiedziała, że podoba jej się twój krawat, to zdjąłeś krawat i prosiłeś ją na klęczkach, żeby go przyjęła w prezencie – relacjonował zwierzchnik, oddając mu zapakowany krawat.
Odreagowując wojskową rzeczywistość, zapuścił owej pierwszej po wojsku wiosny brodę i wąsy, a na ramiona zaczęły mu opadać długie, sfalowane włosy.
Nadeszło lato i jego mocno opalona, ciemnobrązowa cera uroczo kontrastowała z niebieskimi oczami, ciemnoniebieską marynarką i jedwabną koszulą bordo. Jej nieco krzykliwy, cygański kolor tonowały jasnokremowe spodnie z prążkowanego elastiku, ścielące się u dołu miękko na zielonych mokasynach, a wszystkie te kolory harmonijnie współgrały ze sobą na szerokim, ręcznie haftowanym krawacie o pastelowych odcieniach.
Zawsze lubił i potrafił się gustownie ubierać, ale tym razem skompletował sobie ubiór jak u francuskiego projektanta i tak modnie ubranym nie był nigdy wcześniej ani potem. Udało mu się połączyć, zharmonizować ze sobą elementy wizytowe, sportowe i cygańskie, co w efekcie dało tak znakomitą kombinację, że dostrzegał uznanie zarówno w oczach ludzi przychylnych, jak i nieżyczliwych. Mówi się, że nie sukna zdobi człowieka i należy się z tym zgodzić, ale jednak odpowiedni ubiór poprawia samopoczucie i powoduje wzrost pewności siebie. Nie, teraz już naprawdę nie uważał się za brzydkie kaczątko, ale ciągle jeszcze nie wiedział, że jest orłem.
Wytrzymaj moje serce...
Wiosną założył koło domu plantację pomidorów i patrzył, jak na zielonych krzakach rozkwitają złoto roziskrzone gwiazdeczki. Liczył zawiązujące się na tysiącu krzaków pomidorki, starając się oszacować wielkość zbiorów, a potem wbijał przy krzakach paliki, do których mocował obciążone pomidorami gałązki. Z początkiem lata pomidory tak wysoko wybujały, że chociaż pracował od rana do wieczora, to nie nadążał obrywać odrastających, zbędnych pędów i najął do pomocy syna sąsiada.
A pomidory ciągle rosły i rosły, i z końcem lipca zaczęły dojrzewać z taką szybkością, że przy zrywaniu pomagała mu cała rodzina. Rozkładał je w pokoju na podłodze, żeby jak najszybciej dojrzały i co jakiś czas ładował kilkadziesiąt kilogramów na wózek, i robiąc na konia, ciągnął pomidory do skupu. W sumie sprzedał ponad dwie tony i za uzyskane pieniądze kupił czarno biały telewizor, bo o kolorowych, to tylko chodziły wtedy pogłoski, że podobno gdzieś tam istnieją za żelazną kurtyną w zachodnim świecie.
Nadrabiając życiowe opóźnienia, zrobił owej pierwszej wiosny po wojsku wiele właściwych kroków i tak na przykład postanowił skończyć technikum. Ponieważ do matury brakowało mu tylko kilku egzaminów, to wybrał się pociągiem do odległego o sto kilometrów miasta i zastanawiał się, czy go przyjmą po trwającej trzy lata przerwie.
Dzień przed podróżą popił i następnego dnia rano miał ochotę odłożyć wyjazd, ale nad łóżkiem stanęła mama i jak zwykle tak zaczęła po swojemu piłować, że nie wytrzymał i zerwał się roztrzęsiony z łóżka. Wyskoczył z domu, nie napiwszy się nawet wody i poszedł na stację kolejową, byle jak najdalej od atakującej mamy.
Usiadł w pospiesznym pociągu przy oknie i nagle po zapaleniu papierosa zauważył, że wszystko naokoło ciemnieje.
- Co się dzieje? – pomyślał spanikowany i zgasiwszy papierosa, ruszył do wyjścia.
Ostatnie, co zapamiętał, to widok otwieranych przez siebie drzwi pociągu, bo pociąg stał na stacji w Tarnowie.
Nie mogli się go docucić.
Ilekroć go stawiali na nogi, to leciał im przez ręce. Wcześniej go złapali i wciągnęli do środka, kiedy wylatywał z ruszającego pociągu. Nie wiedzieli jak mu pomóc i w końcu znaleźli konduktora, ale przyniesione przez niego krople niewiele pomogły. Dopiero, jak ktoś mu przytknął do ust butelkę oranżady, to zaczął w trakcie nieświadomego picia odzyskiwać przytomność. Przypuszczalnie, ta oranżada uratowała mu wówczas życie.
- Panie, cucimy pana od pół godziny – mówili pasażerowie.
- Popiłem wczoraj, jadę do szkoły – wyszeptał cicho.
- Niech pan weźmie tę oranżadę.
Podziękował i trzymając resztę życiodajnego płynu jak ostatnią deskę ratunku, usiadł na podłodze wagonu, bo znowu zaczęło mu się robić słabo.
- Wytrzymaj, moje serce... Wytrzymaj, proooszę, żebym szczęśliwie dojechał do celu.
Tak rozmawiał ze swoim sercem, kiedy robiło mu się słabo i wypijając łyk oranżady, starał się opanować panikę.
Dojechał w końcu do Rzeszowa i najpierw wypił w mlecznym barze śmietanę, a później zjadł śniadanie i poszedł do szkoły. Poszli mu na rękę i pozwolili zdawać zaległe egzaminy bez powtarzania roku. Podziękował i wrócił na dworzec kolejowy, ale bał się wsiąść do pociągu, więc poszedł na pogotowie, gdzie mu dano jakieś lekarstwa. W drodze powrotnej usiadł cichutko w kąciku przedziału i nawet mu się nieźle jechało, jeżeli nie liczyć tęsknoty za papierosami, bo nie odważył się zapalić.
A od następnego dnia przemógł lenistwo i zaczął się uczyć. Dzień po dniu i tydzień po tygodniu, przez miesiąc. Przemógł awersję do przedmiotów ścisłych i zorientował się zdziwiony, że nie ma z nimi trudności, jak to się mówi, same wchodziły mu do głowy.
- Szkoda, że zmarnowałem tyle czasu – wyszeptał z żalem. – Jakby mnie coś omamiło, zaślepiło.
- Ponieważ jesteś przekorny, to myślę, że nauczyłeś się z przekory – szept cichy, delikatny, ledwie słyszalny… – Jak to z przekory, Poetycka Bajko?
- Postanowiłeś się nauczyć na przekór swojej niechęci do nauki.
- Aha, w ten sposób.
- Wybijaj dalej klin klinem, przekształcając wady w zalety, upartość w wytrwałość.
- Rozumiem, Poetycka Bajko.
- Rozumiesz, rozumiesz... Opowiadaj dalej o swoim zakręconym życiu.
- Dobrze.
Po miesiącu pozdawał egzaminy i przystąpił do matury, pracę z języka polskiego napisał na celująco, ale dostał tylko dobry.
- Zadanie wybitnie piękne – powiedziała polonistka. – Ale zaniżam ocenę, bo to nie pańska praca.
Nic nie odpowiedział, bo to co mu powiedziała wystarczyło za największą pochwałę.
Matematykę napisał w oparciu o wiadomości wyniesione z dziennego technikum, a przedmiot nadobowiązkowy potraktował nadobowiązkowo, opisując mającą wejść w życie reformę szkolnictwa. Zapytali zdziwieni, skąd ma takie wiadomości, więc wyjaśnił, że wczoraj przysłuchiwał się na korytarzu ich rozmowie, którą poszerzył o swoje przemyślenia. Uśmiechnęli się i wystawili mu pozytywną ocenę.
I tak matura stała się miłym wspomnieniem, za wyjątkiem matematyki, która śniła mu się po nocach, ponieważ w życiu nie ma dróg na skróty i za karę rozwiązywał we śnie tasiemcowe tożsamości trygonometryczne.


Kofeina

Po zakończonym zbiorze pomidorów urządził w domu prywatkę, podczas której na stole królowała jego ulubiona wódka, wiśniówka. Kupił kilkanaście butelek, więc wystarczyło od sobotniego wieczora do niedzieli i towarzystwo rozeszło się do domów dopiero koło południa. Przytulił głowę do poduszki, ale nie pospał za wiele, bo po godzinie przyszedł kolega z dwoma koleżankami i pojechali we czwórkę pociągiem do pobliskiego miasta, gdzie poszli do kina, a po filmie do kawiarni.
Napomykali o urodzaju na pomidory, więc zafundował po lampce koniaku i kawie, po której odzyskał humor, a po kolejnym koniaku tak zaczął iskrzyć dowcipem, że stworzył wokół siebie wręcz kabaretową atmosferę. Rozbawieni ludzie odwracali się od sąsiednich stolików i z uśmiechami na twarzy słuchali jego barwnych opowieści. Po chwili zamówił sobie drugą kawę i paląc papierosa za papierosem, właśnie opowiadał o swoim pobycie w izbie wytrzeźwień, kiedy nagle coś mu się podziało. Zmalał, oklapł i zapadł się w sobie jak przekłuty balon, jak odcięty od wiatru żagiel.
Znał już to uczucie zamierania z wcześniejszej jazdy pociągiem i natychmiast zgasił papierosa, i urwawszy w pół słowa, wstał i wyszedł z kawiarni, nie patrząc na nikogo i nikomu nic nie tłumacząc. Szedł ulicą i z przerażeniem szukał na ręce pulsu, bojąc się, że zemdleje i umrze. Zapytał jakiegoś przechodnia o pogotowie ratunkowe i poszedł powoli we wskazanym kierunku.
Kazano mu poczekać, więc usiadł w poczekalni na biało lakierowanej ławce i odchyliwszy głowę do tyłu, spoglądał przez półprzymknięte powieki na pogodnie zachodzące słońce, które prześwitywało do środka przez muślinowe firanki.
Spokój, cisza, spacerujący po ulicy ludzie, jak to w beztroskie, niedzielne popołudnie, i tylko on jeden siedzący w pustej poczekalni na ławce jak przestraszone półtora nieszczęścia.
Po chwili zawołano go do gabinetu, więc powiedział lekarzowi prawdę, że przez całą noc bawił się przy wiśniówce do rana, a dzisiaj wypił w kawiarni dwa koniaki i dwie kawy.
- Prawie nie jadłem i nie spałem od dwudziestu czterech godzin – powiedział cicho, znużonym głosem.
- Dlaczego pan nie jadł? – zapytał lekarz po chwili milczenia.
- Po wódce nie jestem głodny.
- Dlaczego pan nie spał.
- Po wódce nie jestem śpiący.
Dano mu jakiś zastrzyk, po którym poczuł się trochę lepiej i powiedziano, żeby się zgłosił do poradni odwykowej, bo jego picie jest samobójcze.
Wracając do kawiarni, spoglądał z zazdrością na spacerujących ludzi i miał żal do całego świata o swoją chorobę jak dziecko, które nie widzi przyczyny, tylko skutek. Czuł podświadomie, że w dwudziestym siódmym roku życia zaczynają się wyczerpywać eksploatowane bez umiaru zasoby jego organizmu, ale głębszą refleksję nad swoim postępowaniem ciągle odkładał na potem.
Znajomi czekali przy stoliku, więc usiadł z nimi na powrót bez słowa wyjaśnienia, a oni taktownie nie pytali o co chodzi. Oczywiście, o dalszym brylowaniu już nie nie było mowy, poprzednia tęczowa atmosfera prysła jak mydlana banka, więc zapłacił rachunek i poszli na spacer do parku, a wieczorem wrócili do domu. W pociągu znowu robiło mu się słabo, więc usiadł w korytarzu na podłodze i ukrywszy twarz w dłoniach, przeczekał w ten sposób na siedząco powrotną drogę.
Po tym kolejnym osłabieniu, nabawił się kojarzonego z pijaństwem i pociągami strachu przed zasłabnięciem. Kiedy miał po przepitku jechać pociągiem, to zapobiegawczo zażywał przed jazdą krople z kofeiną, nie wiedząc, że dopingująca kofeina dobija jego serce jak ciosy bata upadającego ze zmęczenia konia. Kiedy to w końcu zrozumiał, zaczął na kacu unikać papierosów, kofeiny i wszelkich innych pobudzających środków. Wódka kazała sobie coraz drożej płacić za swoje wyuzdane towarzystwo, oplątywała go swoimi mackami jak ośmiornica i wysysała go coraz bardziej przy każdym kolejnym pijaństwie.


Kwiaty na oknie

Zimą, znajomi zorganizowali w przydomowym sadzie ognisko, bo wyprowadzali się na drugi koniec kraju i w związku z tym pewnej mroźnej soboty zapłonęły pożegnalnym ogniem ustawione w kozioł żagwie. Żar bijący od płomieni wytworzył wokół ogniska tak gorący mikroklimat, że biesiadnicy stawali bokiem do ognia w porozpinanych kurtkach i trzymali kije z pieczoną kiełbasą w daleko przed siebie wyciągniętych rękach.
Późnym wieczorem, towarzystwo przeniosło się do pokoju i obsiadło stojący na stole garnek, z którego rozchodził się miły, korzenny zapach grzanego wina z cukrem. I popłynęły przy winie, opowiadane przez biesiadników anegdoty i w pokoju co chwila rozlegały się tak zaraźliwe salwy śmiechu, że nawet przysłuchująca się zza okna zima, uśmiechała się gwiaździście. Narwała w podzięce diamentowych kwiatów w ogrodzie Królowej Śniegu i rzuciła je o mroźnym poranku na szyby. I roziskrzyło się okno baśniowymi cudnościami w pro mieniach wschodzącego słońca... W zimowy poranek, kwiat na oknie drzemie, nagle wzeszło słońce, padły nań promienie, gdy go ogarnęła pieszczota gorąca, wzniósł płatki do góry, modlił się do słońca:
– Ojcze złotooki, co szyjesz promienie, niech nadejdzie wiosna, opromieni ziemię, niech się dusze tulą, niechaj kwitną drzewa, niechaj słowik pieśni o miłości śpiewa, niech przestaną padać z chmur trujące deszcze, rankiem przy pacierzu, o to proszę jeszcze, jeszcze, jeszcze...
Szept stawał się coraz cichszy, jeszcze bardziej cichy, zamierający i w końcu ucichł zupełnie, bo kwiaty rozpłynęły się w padających na szybę promieniach.
Może tak było, bo życie jest snem na jawie, może tak było, a może jeszcze ciekawiej, a może to mróz ze szronem, bawili się w roziskrzone, zimową porą na dworze, może tak było. Może.
Pod koniec stycznia kolega z pracy zaprosił go na swoje wesele, na którym bawił się do białego rana i o niedzielnym poranku wracał do domu, mrużąc oczy, olśnione iskrzącymi w śniegu diamentami słońca. Taki był szczęśliwy, że wracał okrężną drogą, żeby dłużej cieszyć się poranną chwilą i zasnął dopiero koło dziesiątej. Nie pospał za długo, bo po trzech godzinach przyszli znajomi i zabrali go na poprawiny, i dopiero teraz zaczęło być naprawdę wesoło. Za oknami balowała zima, a młodzi w ciepłej izbie śpiewali o krakowiance w fartuszku po kolanka, żeby chłopcy mieli bliżej i o dziewczynie, która chce, żeby ją przelecieć w koniczynie po raz drugi.
Bawiono się do białego rana i prosto z poprawin poszedł w poniedziałek do pracy po dwóch nieprzespanych nocach. W poniedziałkowy poranek, snuł się po hali jak nieprzytomny, bo każda maszyna wystukiwała mu w przemęczonej natłokiem wrażeń głowie inną piosenkę. Melodie nacichały, kiedy zasypiał na stojąco i wtedy potrząsał głową, żeby się na powrót odnaleźć w czasie i przestrzeni, a po chwili znowu odpłynąć.
– Nie wytrzymam, nie dam rady – pomyślał w końcu i wziął sobie dzień urlopu.
Poszedł do domu i położył się do łóżka, ale dalej nie potrafił zasnąć, bo w uszach ciągle mu dźwięczały piosenki.
Przemęczył, przedrzemał kilka godzin na granicy snu i jawy, a wieczorem poszedł na długi, spokojny spacer i dopiero po nim zasnął dającym wypoczynek, zdrowym snem, który pozwolił mu odbudować nadwątlone siły organizmu.


Nowa praca

W lutym zmienił pracę, został kierownikiem robót elektrycznych w przedsiębiorstwie budowlanym, w sąsiednim mieście. To był całkiem inny rodzaj pracy jak dotychczas, posiadał szeroką autonomię w podejmowaniu decyzji, a do tego dysponował ludźmi i majątkiem, co stwarzało szerokie możliwości dla jego twórczej inwencji. Dano mu samochód z kierowcą i przez pierwszy miesiąc jeździł, i zaznajamiał się z budowami przedsiębiorstwa, które były porozrzucane w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Coraz śmielej rozwijając skrzydła, szybko zdobył uznanie dyrekcji i ani się obejrzał, jak zaczął prowadzić roboty jeszcze dalej od biura, w nadgranicznych uzdrowiskach.
Pewnego majowego poranka, siedział z kolegą budowlańcem w gabinecie u dyrektora domu wczasowego i spoglądał przez okno na szkolne boisko, na którym kilkunastu chłopców
grało w piłkę nożną. Przypomniały mu się szkolne czasy i nawet miał ochotę zagrać, ale przecież nie wypadało i dopiero po drugiej butelce koniaku nabrali całą trójką animuszu i zszedłszy na boisko, zagrali we trójkę przeciwko reszcie chłopców. Z początku dostawali od chłopców baty, ale w końcu wysoki jak wieża dyrektor zaczął łapać piłkę pod pachę i szarżował z nią w stronę bramki przeciwnika, do której ją wrzucał na koniec jednym, potężnym kopnięciem. Po osiągnięciu remisu, uznali wynik za satysfakcjonujący i wrócili do gabinetu na dalszą popijawę.
- Chlup, w ten głupi dziób – przepijali do siebie. – Żeby się spełniło, to co się wymyśliło.
Tak, tak, w nowej pracy otworzyły się przed nim szerokie horyzonty i nawet go pytano w biurze po meczu, czy się nie wybiera na olimpiadę do Monachium.
Po skończeniu remontu domu wczasowego, okazało się, że posiada duże oszczędności materiałowe, bo częściowo wykorzystał materiały z odzysku.
- No i co ja mam z tymi przewodami zrobić? – zastanawiał się przy koledze. – Zgodnie z normami, powinienem zużyć o dwa kilometry więcej.
- Jak to co masz zrobić? – zdziwił się starszy kolega. – Zakopać, albo sprzedać na lewo, a pieniądze na wódkę.
Nie miał ochoty na oszustwo, więc wytłumaczył nadwyżkę zgodnie z prawdą.
Starsi koledzy z początku kręcili na to nosami, ale w końcu został zaakceptowany, kiedy się zorientowali, że nie wtyka nosa w cudze sprawy. Samo pasowanie na swojaka odbyło się w ten sposób, że najpierw oni mu postawili wódkę, a później on im postawił, a potem, to już nie wiadomo było kto komu stawiał i nie za bardzo pamiętali jak powychodzili z knajpy.
Dysponując czasem i pieniędzmi, zaczął pić coraz częściej i coraz więcej, bo w owych czasach w takiej pracy pili wszyscy od kierownika do robotnika. Imponowało mu picie z dyrektorami, a jego pracownikom z kolei imponowało, że piją z kierownikiem i staczali się wszyscy razem coraz niżej, bo kto zagląda do kieliszka, ten dostrzega Bazyliszka.
Umiejscowioną między ustami, a brzegiem pucharu chorobę alkoholową wywołują trzy czynniki, czyli wrodzona podatność, związany z nadwrażliwością dyskomfort psychiczny i środowisko stwarzające okazję do picia. Jeżeli zbiegną się jednocześnie dwa z tych czynników, obojętnie które, to człowiek wpada w chorobę alkoholową i nie może wyzdrowieć, jeżeli nie wyeliminuje co najmniej dwóch z trzech czynników. Jeżeli chodzi o niego, to od urodzenia posiadał dwa alkohologenne czynniki, czyli genetyczną podatność i nadwrażliwą naturę, ale pomimo tego, jakoś się do tej pory trzymał, dopóki w nowej pracy nie doszło pijackie środowisko. Od tego momentu, zaczął się coraz szybciej staczać do przedsionka piekła.


Przez góry i doliny

Z początku osiągane sukcesy przeważały nad porażkami i latem wysłano go na kurs, po którym miał otrzymać uprawnienia budowlane i zostać inspektorem nadzoru.
– Niech pan zaraz na początku zaprzyjaźni z kimś kto ma samochód – doradziła mu koleżanka z biura.
Zapamiętał jej słowa i zaraz po przyjeździe do ośrodka wypoczynkowego, zaczął się rozglądać za odpowiednią osobą.
Nie miał problemu z wyborem kandydata na przyjaciela, bo tylko jeden z uczestników przyjechał samochodem i od razu pierwszego dnia kursu zawarł z nim przy obiedzie znajomość.
Później dołączyło do nich jeszcze trzech innych i zaczęli robić popołudniami wypady w góry. Dojeżdżali do wybranego wcześniej miejsca, w którym zostawiali samochód i wędrowali przez góry i doliny, po krawędziach grani i potoków, które brały swój początek w tryskających z ziemi, krystalicznych zdrojach.
Nie zabiegając o to zbytnio, został uznany za przywódcę grupy i tak zaplanował wycieczki, że w ciągu kursu zwiedzili trzy zamki, obeszli trzy jeziora i wyszli na trzy górskie szczyty. Poznali też trzy góralskie dziewczyny, które niedawno zdały maturę i z którymi spotykali się wieczorami w pachnącej sosnowym drzewem izbie na poddaszu góralskiego domu. Willa należała do rodziców jednej z dziewczyn, na parterze znajdowała się restauracja, z której na poddasze dochodziła góralska muzyka. Tańczyli po ciemku, przy otwartych oknach, otuleni gwiaździstymi promieniami nocy. Księżyc zalewał izbę lunatycznym światłem, a z pobliskiego zbocza wciskały się do izby, kołysane wiatrem gałęzie świerków.
I słychać śpiew, i poszum drzew, i górą pieśń pomyka, i płynie zew, i burzy krew harnasia Janosika. Palił papierosa za papierosem i pociągając wino ze szklanki, iskrzył jak spadająca gwiazda. Nie potrafił, tak jak większość ludzi, wyhamowywać nadmiernie rozhuśtanych emocji. Za dużo pił i za dużo palił, za dużo tańczył i na drugi dzień robiło mu się słabo na wykładach. Wstawał po cichu z fotela i szedł do pokoju, gdzie zażywał krople nasercowe, ale niewiele pomagały, więc się kładł na chwilę do łóżka, starając się otwartymi ustami złapać trochę więcej powietrza.
Jak okropnie jest umierać kilkadziesiąt razy na minutę, kiedy się umiera przez kilkadziesiąt minut. A tak właśnie umierał, a później powoli wracał do życia. Obiecywał sobie, że następnym razem zachowa umiar, ale wieczorem znowu pił i palił bez opamiętania, i znowu rozpoczynał swój straceńczy bieg ku śmierci. Nie pojmował dlaczego nie może nad tym zapanować. Nie wiedział, że w zapisie nutowym jego ciała jest ukryta fałszywa nuta, charakteryzująca się niedoborem enzymu hamującego rozhuśtane emocje. Czas pokaże, czy uda mu się tę fałszywą nutę wyciszyć, zanim jego emocje rozsypią się jak klawisze w rozstrojonym fortepianie.
Dwa dni przed końcem kursu odwiedziła ośrodek zagraniczna delegacja i wieczorem po wspólnym ognisku usiadł z gośćmi do pokera. Ustalili, że przy maksymalnym, czterokrotnym przebiciu, będą grali polskimi i niemieckimi pieniędzmi przez dwie godziny.
– No, chyba, że ktoś przegra wcześniej – zastrzegli goście, na co Kuba zgodnie skinął głową.
Z ociąganiem siadał do pokera i niepewnie licytował, bo przytłaczała go ta cała zagranica i chyba dlatego przegrywał.
W puli znajdowało się coraz więcej gotówki, bo jego partnerzy coraz bardziej podbijali stawkę i w końcu zabrakło mu pieniędzy na dopłaty. Zamierzał wstać od stolika, ale czwórka jego przyjaciół zrobiła składkę i zaproponowała, żeby zagrał w ich imieniu, ale bardzo szybko znowu został bez pieniędzy i wstał od stolika. Spoglądał z żalem na leżącą w banku stertę banknotów, do której nie miał czym dopłacić i nagle poczuł, że obok niego przebiega szczęście, i błyskawicznie wyciągnął po niego ręce.
- Nie puszczę – wyszeptał, schwyciwszy łysego Kairos za kozią bródkę, a pozostali spojrzeli na niego ze zdziwieniem, bo nie wiedzieli do kogo mówi.
- Ale pamiętaj, tylko jeden raz, nie więcej – zaszeptał Kajros, bóstwo szczęśliwego trafu i zaprzepaszczonej szansy.
Skinął w milczeniu głową i ściągnąwszy z palca złoty sygnet, dołożył do puli.
- Kann er sein? czy może być sygnet? – zapytał graczy, a kiedy wyrazili zgodę, to wycenili złoto na siedem tysięcy.
Po raz pierwszy i chyba ostatni w życiu dostał wtedy do ręki małego pokera, pięć kart w jednym kolorze, począwszy od kierowej dziewiątki do króla.
Siedział z pokerowo kamienną twarzą, nie mogąc uwierzyć własnym oczom i jednocześnie obmyślając opartą na mowie ciała strategię. Najpierw na jego twarzy zaczęła malować się rozpacz, a później straceńcza brawura, pozwalająca się domyślać, że zablefuje i zagra o wszystko.
- Żeby tylko połknęli haczyk – pomyślał, pociągając poczciwie, zwieszonym na kwintę nosem i jednocześnie podwyższając pulę o tysiąc złotych.
- Wie viel? – zapytali ile kart wymienia, ale pokręcił przecząco głową.
- Gesund – dał do zrozumienia, że dostał dobrą kartę.
- Bluff – mruknął któryś z graczy, a on się wtedy do nich tak promiennie uśmiechnął, że pogłupieli.
Dostali mocną kartę i dopłacili po tysiąc złotych, i wówczas podbił maksymalnie o cztery tysiące.
- Er hat einen Poker, dostał pokera – mruknął któryś z graczy.
- Bluff – mruknął ten sam co przedtem.
I wtedy się do nich uśmiechnął po raz drugi.
Nie mogli rozszyfrować, co go tak cieszy. A jemu akurat się przypomniało, jak podczas wojny niemieccy oficerowie ostrzegali wyjeżdżających do Polski kolegów, żeby się mieć na baczności przed Polakami. Bo jak gołego Polaka zamknąć pod kloszem, to po dwóch tygodniach będzie ubrany, umeblowany i będzie pędził bimber.
Po chwili wahania, dopłacili wszyscy niemieckimi markami, a następnie każdy z graczy wyłożył swoje karty. Wygrał wtedy tak dużo pieniędzy, że następnego dnia zaprosił kolegów i pozostałych graczy na pożegnalny dancing.
Na drugi dzień po dancingu umierał podczas drogi powrotnej do domu. Siedział w autobusie z przymkniętymi oczami, zaciskając zęby, żeby nie krzyczeć z przerażenia na widok podkradającej się śmierci. Kiedy wysiadł w rodzinnym mieście, to już się poczuł na tyle dobrze, że nawet się uśmiechnął się do napotkanych kolegów.
Po kilku dniach, pojechał do Krakowa na egzamin, po zdaniu którego wybrał się na spacer po mieście. Kiedy przechodził koło klasztoru Braci Kapucynów na Loretańskiej, to przypomniał sobie, jak kilkanaście miesięcy temu, chciał stąd po wyjściu z wojska rozpocząć wspinaczkę na szklaną górę. Wspomniał z wdzięcznym szacunkiem siwego zakonnika przy furcie, a później, przepełniony radością istnienia, powędrował ku majaczącym na horyzoncie życia kolejnym szczytom szklanych gór.
Dwa tygodnie później w jednym z ogrodów odbyło się jego wesele, ale nie był to ogród na szklanej górze, a jego wybranka nie była czekającą na niego wyśnioną królewną.



- Na szklaną górę nie ma dróg na skróty, wabią na przełaj zwodne uroczyska, kielich goryczy i kromka pokuty, muszą ci starczyć w drodze do schroniska. Iskraś boskości wcielona w człowieka, idziesz do domu, Dom na ciebie czeka.

- Chociaż go jeszcze obłok mgielny kryje, pójdę, gdzie cudne pienią się krynice, zaczerpnę w źródle, z dłoni się napiję i Żywej Wody poznam tajemnice. Jeżeli poznam u końca podróży, chciałbym też poznać swych Aniołów Stróży.

Podpis: 

Andrzej Jarosz 1997
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

AUTOR WYŁĄCZYŁ OCENIANIE

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Moc słów Bliskie spotkania Podstęp
- Wojna przyszła do nas niepostrzeżenie - budzisz się pewnego ranka i już jest. - Gdzie jest, mamo? - zapytała matkę moja sześcioletnia siostra, przecierając zaspane oczy. - Wszędzie, moje dziecko, wszędzie... - odpowiedziała Chodźmy... Historia trudnej miłości, która powraca po latach.
Sponsorowane: 15Sponsorowane: 15Sponsorowane: 13
Auto płaci: 100

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2024 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.