https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
20

Moc słów

  - Wojna przyszła do nas niepostrzeżenie - budzisz się pewnego ranka i już jest. - Gdzie jest, mamo? - zapytała matkę moja sześcioletnia siostra, przecierając zaspane oczy. - Wszędzie, moje dziecko, wszędzie... - odpowiedziała  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

We wrześniu nagrodą jest książka
Wielki Gatsby
Francis Scott Fitzgerard
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Moc słów

- Wojna przyszła do nas niepostrzeżenie - budzisz się pewnego ranka i już jest. - Gdzie jest, mamo? - zapytała matkę moja sześcioletnia siostra, przecierając zaspane oczy. - Wszędzie, moje dziecko, wszędzie... - odpowiedziała

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Bliskie spotkania

Chodźmy...

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Krzyż

Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Liście lecą z drzew

Krótki wiersz

Brak

Wiersz filozoficzny

Zapach deszczu.

Takie moje wspomnienia.

Nowozrodzenie

Czym jest zbawienie.

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
1478
użytkowników.

Gości:
1478
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 73529

73529

Dom rozrywki cz.2

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

Data
12-11-11

Typ
O
-opowiadanie
Kategoria
Inne/-/-
Rozmiar
55 kb
Czytane
1627
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
12-11-11

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
W-dla wszystkich

Autor: JanStaszczyk Podpis: Jan Staszczyk
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
W całej Warszawie, jak grzyby po deszczu wyrastają Domy Rozrywki, będące czymś więcej, niż tylko zwykłym klubem. Państwo Polskie staje się państwem rozrywki totalnej. Jest jednak ktoś, kto próbuje zmienić bieg wydarzeń.

Opublikowany w:

Dom rozrywki cz.2

VII

Kiedy wróciłem do domu rodzice leczyli kaca. Ojciec spał, a matka ze zmęczonymi oczami przygotowywała kurczaka. Nawet pies wyglądał niemrawo. Leżał pod stołem i obserwował nasze stopy pełnym nostalgii wzrokiem.
- Byliście tam, prawda? - spytałem dolewającej sosu do garnka matki.
- Tam, to znaczy gdzie?
- W Domu Rozrywki.
- A tak. Byliśmy.
- No i jak wam się podobało?. Widzę, że zabawa musiała być udana.
- Była synku. Było wspaniałe. Wytańczyliśmy się z tatą za wszystkie czasy. Będziesz jadł kurczaka?
- Poproszę.
Po całej nocy i poranku spędzonym w areszcie byłem cholernie głodny. Rodzice opowiadali mi przy obiedzie, jak to wspaniale bawili się w Domu Rozrywki na Batorego. Stwierdzili, że znowu poczuli się młodzi. Nie mogłem ich słuchać. Poszedłem na górę i po raz kolejny obejrzałem zdjęcia Magdy. Pomyślałem, że ona także musi teraz tęsknić, za naszą przaśną przeszłością.

Ania zadzwoniła do mnie wieczorem, kiedy wrześniowe słońce chowało się za horyzontem, zwiastując miastu kolejną, pełną rozrywki noc.
- Jacuś. Jacuś, kochanie. Co z tobą? Co oni ci zrobili? Zniknąłeś, nie mogłam cię znaleźć. Tak bardzo się martwiłam.
Opowiedziałem jej o wszystkim co zdarzyło się rano. O policjantach, Gosi i papierach na Skrzata. Stwierdziła, co było do przewidzenia, że także pojawi się o 9.00 na Placu Grzybowskim i nie zostawi mnie samego z jakąś walniętą hipiską. Wszelkie próby odwodzenia jej od tego pomysłu wydawały się spisane na stratę. Chciała nawet przyjechać do mnie na noc, ale ja potrzebowałem tej nocy być sam. Chciałem odpocząć i porządnie się wyspać.
Zasnąłem dość szybko i początkowo spokojnie. Do momentu w którym przyśniły mi się kordony policji prowadzące mnie i Anię na pięknie wyścielone łóżko. Policjant, o twarzy dryblasa z Pałacu Mostowskich, kazał nam uprawiać seks, pod groźbą utraty życia. Ale ja, nie byłem w stanie, bo Ania cały czas płakała. W pewnym momencie jej twarz zmieniła się w twarz Magdy. Wtedy wszystko poszło jak z płatka. Mimo to, policjant stwierdził, że nasz stosunek nie był zadowalający i wystrzelił do nas długą serię ze złotego karabinu. Sen spowodował, że przez następną część nocy nie mogłem zasnąć, a kiedy już to zrobiłem, budzik zadzwonił szybciej niż w mgnieniu oka.

Niewyspany i wściekły na cały otaczający mnie świat spakowałem plecak. Wrzuciłem wszystko co uważałem za przydatne, czyli głównie ubrania i kosmetyki. Z szafki rodziców zabrałem odpowiednią ilość gotówki. Byłem gotów do wyjścia, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem je i zobaczyłem Mirka. Był pijany, upalony i bełkotał coś bez ładu i składu
- Łobuzie, łoobuuzie, poratuj do wódeczki.
- Mirek, człowieku, ogarnij się. Idź do domu. Umyj się. Ja wyjeżdżam.
- Gdzieee jedziesz?? Chodź ze mną na melanż. Dzisiaj będą, będą – miał problem ze znalezieniem słowa – Dziś będą króliczki.
- Mirek, przyjacielu, świetnie. Podwiozę cię do domu. Chodź.
Pociągnąłem go za blond czuprynę i wpakowałem do auta. Z kieszeni spodni, jakimś cudem, wyciągnął swoją porysowaną mp3 i puścił muzykę. Na cały regulator.
Because we are, your friends, and you' ll never be alone again. Ooh come on! Ooh come on...
- Ścisz to kurwa! Nie słyszę jak prowadzę!
- A po co ci słyszeć? Muza brachu! Music, la musica, musique, musik.
Mirek stał się poliglotą, a ja walczyłem z nim przy kurku regulującym głośność. W końcu się udało. Dał za wygraną, a ja puściłem mój ukochany numer – Conversation 16 The national.
Now we'll leave the silver city 'cause all the silver girls. Gave us black dreams.

Podjechaliśmy pod jego mieszkanie. Żul na Opaczewskiej szukał szczęścia w śmietniku. Kiedy już miałem odjeżdżać, zostawiając Mirka na pastw ę Warszawy, on rzucił mi się na maskę uruchomionego Wartburga.
- Jacek! Jacek! Stój!
Wyłączyłem silnik i wpuściłem go do środka. Dopiero wtedy poczułem jak bardzo śmierdzi mu z ust. Wszystkim po kolei.
- Jacek kurwa, mordeczko moja najwspanialsza. Zgubiłem klucze, czaisz?! Nie mogę dostać się do mieszkania, capisci?
Opróżnił obie kieszenie i znalazł tylko zużytego kondoma i dziesięciozłotowy banknot.
- To masz problem stary. Rodziców nie ma?
- Ni chuja. Są gdzieś na wakacjach. Nie wiem nawet do końca gdzie. A gdzie ty w ogóle zmierzasz Łobuzie?
Nie wiedziałem czy informowanie Mirka o celu mojej podróży jest najlepszy m pomysłem. Działałem wszak przeciwko sprawie, która jemu bardzo odpowiadała.
- Nieważne. Za miasto. Taka przejażdżka. Poszukuję inspiracji.
Podrapał się po głowie i spojrzał na mnie, a potem na swoją trzeźwiejącą twarz w lusterku.
- Jadę z tobą w takim razie. I tak nie mam się gdzie podziać. Prowadź, bracie. W poszukiwaniu inspiracji!
Do 9 pozostawało piętnaście minut. Mirek nie był w obecnej formie najlepszym kompanem w ratowaniu świata. Nie miałem jednak serca zostawiać go samego. Bałem się, że jeśli zostanie w mieście, naprawdę szybko może pójść w wir takiej rozrywki, która nie będzie miała już końca.


Przemierzaliśmy mazowieckie drogi i bezdroża. Mirek zasnął, Ania słuchała muzyki na fotelu pasażera, a Gosia wpatrywała się w wierzby, pola pszenicy i nieodłączne traktory. Polowaliśmy na Skrzata i ewidentnie ją to ekscytowało.
- Masz, weź to – zagadała, kiedy staliśmy na światłach i wręczyła mi małą żółtą kulkę z narysowaną uśmiechniętą buźką.
- Co to takiego Gosiu?
- To amulet szczęścia. Przynosi szczęście. Mam takich kilka.
- I co, działa?
- Chcę wierzyć, że tak.
Ania wyłączyła muzykę i spojrzała na Gosię jak na kawałek nieświeżego mięsa. Pędziliśmy dalej a warkot silnika mieszał się z potężnym pochrapywaniem Mirka.

Trasa była pusta. Od czasu wyprzedzaliśmy nazbyt powolnych uczestników ruchu. Częściej jednak sami się nimi stawaliśmy i wtedy to inni wyprzedali nas,za każdym razem powodując lekkie drżenie starego grata.
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej. Mirek obudził się i spojrzał zaspanym okiem na dystrybutory z benzyną
- I co łobuzie? Znaleźliśmy ją?
- Co?
- Inspirację. Znaleźliśmy? Ma od dziś smak ołowiu?
- Nie debilu. Tankujemy po prostu.
Zatankowałem a Mirek zasnął ponownie, pierdząc przy okazji na cały samochód.

- Nie podoba mi się ta dziewczyna Jacuś. Jest nawiedzona – stwierdziła Ania oglądając czekoladki w sklepie na stacji. Pokręciłem głową i zdecydowanie zbyt stanowczym tonem zakomunikowałem.
- To ona mi powiedziała jak udupić Skrzata. Nie musiałaś jechać, więc siedź cicho i nie narzekaj.
I faktycznie zamilkła. Udawała, że patrzy na czekoladki, ale z trudem powstrzymywała łzy. Gołębie serduszko nie potrafiło odeprzeć nawet ataku straceńca. Poczułem się jak najgorsze gówno i zacząłem się zastanawiać, czemu jestem tu, a nie razem z nią, w ciepłym łóżku, na pełnym obdrapanych murali Dolnym Mokotowie.

Zapłaciłem za benzynę. Wyszliśmy ze sklepu. Już miałem wchodzić do samochodu, kiedy podszedł do mnie brodaty czterdziestolatek w okularach przeciwsłonecznych i czerwonej czapce z daszkiem.
- Śledzą was. - szepnął.
- Kto? O czym pan mówi?
- Oni. Od Warszawy jadą za wami. Uważajcie.
Wskazał palcem na samochód stojący dalej, na parkingu, pomiędzy dwoma tirami. Czarno – czerwone auto, którego marki nie potrafiłem rozpoznać. A w środku dwóch mężczyzn w czarnych garniturach. Zajadali się popcornem. Wsiadłem do auta, a facet w czapce zniknął. Ruszyliśmy. Mirek chrapał, Ani drżały wargi, a Gosia z uśmiechem na twarzy ściskała swój amulecik. Żadne z nich nie zauważyło, że kierowca czarno – czerwonego pojazdu wyrzucił przez okno paczkę po popcornie, i ruszył, tak jak my, w stronę Zambrowa.

VIII

Ania trzymała gołe stópki na desce rozdzielczej. Mógłbym się w tym widoku rozpłynąć. Białe słupki wyznaczały nam kilometry, a jej stopy kazały wątpić w zepsucie świata. Małe, niewinne, z przygotowanymi do drapieżnego ataku pazurkami. Kochałem ją za te stopy i za to, że jest smutna przeze mnie. Pogłaskałem ja po kolanie, a ona odsunęła je delikatnie. Była kobietą. Kobietą z krwi i kości.
Przez tę kobietę prawie zapomniałem o lusterku i o czarno-czerwonym samochodzie z popcornem. Na całe szczęście trasa za nami była pusta. Mirek chrapał, a Gosia zasnęła opierając głowę na jego ramieniu. Samochód mruczał, a Chris Martin cichutko nadawał z głośników.
Nobody said it was easy. It's such a shame for us to part. Nobody said it was easy...

Kiedy wjechaliśmy do Zambrowa, wszyscy, poza Anią, się rozbudzili. Mirek nie wierzył własnym oczom.
- Kurwa, łobuzie, gdzie my jesteśmy? Przecież to jest odlot. Patrz, w sobotę koncert zespołu Weekend w klubie BLOW. Ale jaja.
Gosia zachichotała cichutko i wyjęła z kieszeni małą pomiętą karteczkę.
- Musimy jechać na ulicę Okopową.
Pobłądziliśmy trochę, ale dzięki radom dziadka spod budki z piwem znaleźliśmy szaro - zielony blok.
Zaparkowaliśmy obok przepełnionych kontenerów ze śmieciami i o puściliśmy auto. Zrobili to wszyscy poza Anią. Cały czas trzymała stópki obok zakurzonych cyferblatów.
- Co jest, wychodź. - ponagliłem ją. Byłem zdenerwowany. Z każdej strony obłapiała mnie niepewność co do papierów na Skrzata.
Pokręciła główką. Spojrzała na mnie, a potem na szybę.
- Nie Jacku. Nie chcę być piątym kołem u wozu.
- Jakim piątym kołem ? Co ty pleciesz? Potrzebujemy cię Aniu.
- Jako kogo? Po co?
- Widziałaś Skrzata. Rozmawiałaś z nim. Wyjdź.
- Jak mi powiesz, że mnie kochasz.
Gosia zachichotała. Mirek nic nie słyszał, bo odlewał się pod właśnie pod blokiem i śpiewał „Mistrzem Polski jest Legia”. Łkanie Ani zaczynało mieszać się z moim szybkim oddechem. Chciałem uderzyć pięścią w dach starego Wartburga ale się powstrzymałem. Kazałem reszcie wycieczki poczekać i wsiadłem do auta zamykając za sobą drzwi i okna.
- Aniu. Co to wszystko ma znaczyć? Możesz mi wyjaśnić? – odpaliłem papierosa. Zazwyczaj nie robiłem tego w samochodzie, ale okoliczności nie były zwyczajne.
- Bo ty mnie tak traktujesz. Już nie jestem ci potrzebna. Jestem tylko wtedy kiedy się nudzisz, bo nie masz się z kim pieprzyć. Nie kochasz mnie Jacek. A ja ciebie tak, kurwa, kiedy to zrozumiesz?
Zaklęła. Do cholery, tak rzadko to robiła. Ryczała i ruszała palcami na desce rozdzielczej w całkiem zabawny sposób. Drżały jej pobladłe ze zdenerwowania dłonie, którymi przesuwała po zgrabnych udach. Kobieta wściekła. Kobieta domagająca się prawa do okrutnej miłości.
Podałem jej chusteczkę i pogładziłem po policzku. Znów odsunęła, tym razem głowę. Zrobiła to gwałtownie opluwając przy tym moją szyję.
- Zostaw mnie Jacek! Nie chcę tak już! Stałam się towarem zastępczym. Ty i tak wszystko co robisz, robisz po to żeby do niej wrócić. Ja jestem tylko chwilowym zapełnieniem. Tak jak byłam wtedy, kiedy jej jeszcze nie było.
Kochałem ją za stopy, i za to, że przeze mnie płakała, ale nie potrafiłbym tego nazwać miłością. W tej kwestii nie można oszukiwać, powtarzał mi ojciec. Chyba miał rację, ale myślę, że drobne kłamstewko w tej materii od czasu do czasu mogłoby wyjść na dobre. Mi oraz całej ludzkości. Ale jej nie potrafiłem oszukać. Nie wtedy, kiedy wpatrywałem się w te, pełne bólu i niezrozumienia , niebieskie oczy.
- Uwielbiam cię Aniu. Nigdy nie byłaś żadnym zapełnieniem. Byłaś i zawsze będziesz dla mnie kimś więcej.
Spojrzała na zegarek i wytarła chusteczką czerwony nosek.
- Idźcie beze mnie Jacek. Nie mam siły. Nie teraz.
Patrzyliśmy na siebie przez minutę, a litość nakazywała przytulić ją i już nigdy więcej nie puścić. Powstrzymałem się jednak i wyszedłem z samochodu niczym brutalny łamacz kobiecych serc. Wiatr rozrzucał po podwórku śmieci z kontenerów, a Mirek żartował z czegoś co powodowało, że Gosia chichotała głośniej niż zwykle. Zrobiło się zimno. Wrzesień zabijał lato i czuło się to, z każdym dniem coraz mocniej.

- Po co my tu przyjechaliśmy łobuzie?
Zapytał tląc papierosa. Staliśmy pod klatką i czekaliśmy aż z domofonu odpowie nam jakikolwiek głos. Wytłumaczyłem mu wszystko, jak najdelikatniej potrafiłem. Nie spodobało mu się, a zamiast głosu usłyszeliśmy tylko ciche piśnięcie, które kończyło połączenie.
- Chcesz naprawiać świat? Po co ? Świat nigdy nie był bardziej naprawiony niż jest obecnie.
Mirek nie przejął się zanadto faktem, iż także nasza druga próba zadzwonienia do mieszkania pani Skrzatowej skończyła się fiaskiem.
- Miruś. Nie wszyscy są takimi entuzjastami obecnego świata jak ty. Nie martw się. Jeszcze kiedyś się najebiesz. Co robimy Gosiu?
- Nie wiem. Gdzie się podział twój amulet szczęścia?
Zaskoczyła mnie. Poszperałem po kieszeniach, ale w żadnej z nich nie mogłem go znaleźć.
- Musiałem zostawić go w samochodzie.
Gosia pokręciła głową. Był to nader czytelny wyraz dezaprobaty.
- Bez twojego amuletu na pewno nie wejdziemy. Idź po niego.
Moje gałki oczne powędrowały w stronę niebios, ale widział to tylko Mirek. Czułem się sterroryzowany przez tę niegroźną wariatkę, ale nie chcąc ranić uczuć drugiej kobiety w przeciągu dwudziestu minut skierowałem się w stronę samochodu. Minąłem jeden blok i skręciłem w prawo po nierównych asfaltowych płytach. Na małej, rozpadającej się ławeczce, ubrany w raperskie ciuchy chłopak częstował swoja dziewczynę jointem. Szedłem szybkim krokiem, płosząc przy okazji kruki z pobliskiego trzepaka i rozglądając się dookoła nerwowo. Czułem już lekki smród śmieci z pobliskich kontenerów, kiedy zobaczyłem, że na rozległym, pełnym chwastów i odpadających płyt chodnikowych podwórku stoją tylko dwa samochody. Był to zielony Polonez i srebrna Toyota. Nijak nie byłem jednak w stanie dojrzeć starego Wartburga po dziadku. Podbiegłem do kontenerów i z na ziemi znalazłem tylko czerwoną gumkę do włosów. Ponad wszelką wątpliwość była to gumka Ani. Podniosłem ją , a serce zadrżało tak, że musiały to poczuć ściany okolicznych bloków. Nad Zambrowem zbierały się ciemne chmury, a kruki wróciły na trzepak kracząc i wieszcząc światu same złe nowiny.

IX

To się działo za każdym razem. Zawsze, jak chciałem dobrze, wychodziło źle. Myślę, że kosmici wszczepili mi kiedyś, po kryjomu, jakąś czujkę, która zawsze sprowadzała na mnie i na moich znajomych pasmo samych nieszczęść.
Papierów na Skrzata nijak nie udało nam się zdobyć. Domofon nie odpowiadał, a kiedy dzwoniliśmy pod inne numery, uprzejmie informowano nas, że nie zostaniemy wpuszczeni. Poddaliśmy się, a zniknięcie mojej przyjaciółki tylko przyspieszyło ten proces. Noc spędziliśmy w obskurnym pensjonacie. Śmierdziało tam kiblem i politurą. Następnego ranka postanowiliśmy wracać. Z pustymi rękami.

Siedzieliśmy na dworcu PKS w Zambrowie. Gosia zaczynała jeść, kupioną w dworcowym kiosku kanapkę, a Mirek kończył pić piwo. Nie miałem pojęcia gdzie jest Ania i czy mężczyźni w czarnych garniturach z popcornem byli tymi, kim podejrzewałem, że mogą być. . Nie mogłem także skontaktować się z nią w żaden sposób, ponieważ moja komórka została zarekwirowana, i leżała pewnie bezładnie wśród sterty innych fantów zgromadzonych przez służby z Pałacu Mostowskich.
- No spoko Łobuzie. Coś tu śmierdzi faktycznie. Coś mi tu jebie na kilometr. Ania zniknęła. Weźmy sprawy w swoje ręce! Co mamy na tego Skrzata?!
Pociągnął solidnego łyka Łomży Eksport i powąchał się pod pachą. Dopóki miał zapewnioną rozrywkę, chciał wziąć sprawy w swoje ręce.
- Problem w tym, że nic Miruś. Mieliśmy mieć papiery dotyczące jego działalności antyrozrywkowej, ale niestety, jak widzisz, nie mamy.
Nie mieliśmy papierów, samochodu i Ani. Byliśmy jak bezradne owce w krainie nabiału. W krainie nabiału i rozrywki. Początkowo chciałem całe to porwanie zgłosić na policję, ale na ziemię sprowadziła mnie Gosia, mówiąc, że w tej chwili to my jesteśmy dla wymiaru sprawiedliwości potencjalnymi wichrzycielami . Jedyne co nam pozostawało to czekać na PKS i wracać do miasta, które kiedyś był o choć trochę normalne.
Gdy autobus podjechał weszliśmy do środka jak trójka straceńców. Nawet Mirek, po dopiciu swojej Łomży, zdawał się być w nostalgicznym nastroju. Usiedliśmy na niewygodnych fotelach, i wciągnęliśmy w nozdrza zapach materiałowych chusteczek do nosa i noszonych w siatach kiełbas.
- To wszystko przez to, że zostawiłeś swój amulet. Ale nie martw, jeśli jest teraz przy Ani to na pewno nic jej się nie stanie. - poinformowała mnie Gosia i strasznie chciałem wierzyć, że w jej szaleństwie znajduje się ziarnko prawdy. Siedziałem koło niej i wpatrywałem się kawałki chleba walające się po peronach zambrowskiego dworca. Zwątpiłem i poczułem, że tracę siły, a łzy aż się prosiły o to, żeby dać im szansę. Autobus ruszył, a ja przez całą podróż umierałem z tęsknoty. Za Anią, Magdą, i za wspaniałą rozrywką, którą kiedyś tak często mi zapewniały.


Do miasta dotarliśmy późną nocą. Tłumy na ulicach i parady świecących tyłkami lasek, tańczących na czarno – czerwonych rampach, dały do zrozumienia, że imperium rozrywki Filipa Skrzata ma się całkiem przyzwoicie. Na Pałacu Kultury zawisł wielki, czerwony i święcący się napis „PAŁAC ROZRYWKI”. Wpatrywałem się w wypływające z niego, kujące oczy, światło i wspominałem. Wspominałem czasy, kiedy sam włóczyłem się po klubach, a chodniki mojego miasta wyciskały mi z oczu łzy bezsilności. Ile wieczorów spędziłem, patrząc na to sowieckie gmaszysko, starając się odnaleźć ukojenie w jego powadze i dostojności. Ile razy był mi on jedynym kompanem niedoli, który rozumiał, ale nie pocieszał, wiedząc jak smakuje proza życia włóczęgi. To dzięki niemu napisałem pierwszy wiersz, nieco nieudolny, ale będący naiwną krytyką szarej codzienności. Pamiętam że jechałem wtedy spod Dworca Centralnego nocnym, a słowa wędrowały do mojej głowy tym bardziej zachłannie im mocniej skupiałem wzrok na świetle tarczy jego ogromnego zegara. Teraz, mój ukochany budynek, będący symbolem wiecznego upodlenia Warszawy, będący kumulacją jej wspaniałej brzydoty i chuliganerii, stał się ofiarą żenującej błazenady. Został ośmieszony przed swoimi dziećmi, jak poważny i szanowany ojciec któremu banda kretynów włożyła na głowę stożkową czapeczkę z urodzin i kazała z całej siły dmuchać w kolorową trąbeczkę. Nie mogłem na to patrzeć, bo od samego patrzenia na sercu odnawiały się zabliźnione rany i czułem się jakbym znowu coś utracił. Magda, Ania i on, razem ze swoją prawdziwą tożsamością . Tego było za wiele i w tamtej chwili całą swą miłość do miasta przekuwałem cicho w nienawiść do ludzi, którzy nie zapewnili Filipowi Skrzatowi udanej kariery w półświatku mody.

Na Placu Defilad zostaliśmy wyrzuceni niczym stado najbardziej ordynarnego bydła.
- Szybciej, no szybciej! - darł mordę zmęczony życiem kierowca, pospieszając tych, dla których pobudka stanowiła niemały problem. Ja i Gosia wygramoliliśmy się bez większych kłopotów., ale Mirek jakoś długo nie mógł dojść ze sobą do ładu. W końcu wyszedł, jako jeden z ostatnich, odprowadzony na swojej drodze do wyjścia nienawistnym wzrokiem wąsatego kierownika podróży. Oddaliśmy się na najbliższą ławeczkę i przysiedliśmy na niej. Ludzi na mieście było dużo i wszyscy mieli przy sobie coś, co ewidentnie poprawiało im nastrój. Zamiast budek z kebabem, obok Dworca Śródmieście wyrosły coffee shopy, a jedna z poczekalni była w tracie przerabiania na coś, co miało nosić nazwę „DOMU HARDKOROWEJ ROZRYWKI”.

DOM HARDKOROWEJ ROZRYWKI
DUŻO WIĘCEJ
FUNU
I RABANU
PRZYJDŹ 20.09.
I ODLEĆ RAZEM Z NAMI!
DO KRAINY RADOŚCI
LEPSZEJ NIŻ W MIAMI!

Głosił plakat sponsorowany przez firmę Heyah. Obok przechadzały się, rozdające czekoladki z haszem, przebrane za zdzirowate krowy, dziewczyny z logiem Wedla na łaciatych majtkach. Mirka ewidentnie korciło aby wziąć w tym wszystkim udział na nowo, ale kiedy jego rozbiegany wzrok spotkał się z moim wściekłym, odpuścił.
- Musimy ocalić twoją przyjaciółkę. Musimy się dowiedzieć gdzie jest, gdzie ją zabrali. - zakomunikowała, stanowczym tonem Gosia, a ja, myśląc o Ani pomyślałem o Magdzie i już nie wiedziałem, która z nich bardziej potrzebuje pomocy. Obie z pewnością znajdowały się w matni. Ale to Ania została uprowadzona i to o jej sytuacji nie wiedzieliśmy zupełnie nic. Należało ten stan zmienić, ale za bardzo nie wiedziałem jak. Próbowałem zebrać myśli i szło mi nawet nieźle, kiedy podeszli do nas, przebrani w czarno – czerwone kamizelki, policjanci. Jeden wyjął z kieszeni notesik i spoglądał na nas z zainteresowaniem, stukając długopisem o usta. Drugi, gruby ze świńską mordą, podszedł bliżej i spojrzał w oczy każdego z osobna.
- Trzeźwi. Zbyt trzeźwi – mruknął do kolegi z notesem, który uśmiechnął się i zakomunikował.
- Proszę wstać i okazać dokument tożsamości.
Poszperałem po kieszeniach, choć dobrze wiedziałem, że nie mam przy sobie żadnych dokumentów. Wszystkie pozostawiłem razem z telefonem, w komendzie głównej. Taka sama była sytuacja Gosi. Również Mirek był ogołocony z jakichkolwiek karteczek potwierdzających jego dane. Staliśmy przed wyposażonymi w bardzo poważne miny funkcjonariuszami i rozkładaliśmy bezradnie ręce.
- Przykro mi, ale chyba nie mamy przy sobie żadnych dokumentów. - poinformowałem ich
głosem potulnego baranka.
Spojrzeli po sobie. Świniak podrapał się po łysej głowie, a młody blondyn gryzł długopis jak mała, znerwicowana sierota. Do Gosi, szybciej niż do mnie, dotarło, jakie jest najlepsze rozwiązanie ten nieciekawej sytuacji. Złapała mnie za biodro, i gałkami ocznymi dała do zrozumienia, żeby brać nogi za pas i uciekać, byle dalej od nich. Szybko pojąłem, że chyba ma rację. Nie czekając zbyt długo, pociągnąłem za sobą Mirka i ruszyliśmy dzikim pędem w stronę Emilii Plater.
Mijaliśmy roztańczoną dzieciarnię i pożerające sobie języki pary, rozbite butelki szampana i dziesiątki wypalonych skrętów. Funkcjonariusze biegli za nami i krzyczeli do gromady, aby ta udaremniła naszą ucieczkę, wszyscy byli jednak zanadto pijani aby to zrobić. Obaj nie tracili do nas więcej niż kilku metrów i udało nam się ich zgubić dopiero, kiedy wmieszaliśmy się w, tańczący na dziedzińcu Złotych Tarasów, tłum.
- Tańczmy Jacku, tańczmy! Wejdźmy jeszcze głębiej, nie odwracaj się, tańcz! - krzyczała do mnie Gosia, poruszając się przede mną w nieporadnym tanecznym wirze. Tańczyłem więc, a wzrokiem szukałem Mirka. Nigdzie go jednak nie było. Razem z Gosią wykonywaliśmy najdziwniejsze piruety, a piękna mulatka wsadzała mi ręce do gaci.
- Ej, co ty robisz?! - zapytałem uwalonego dziewczęcia . Byłem w ferworze walki z systemem i wcale nie miałem ochoty na pseudomiłosne figle.
- Dotykam twojego ptaszka. Fajny jest. Chcesz dotknąć mojej? - spytała z wypiekami na twarzy. Wyjąłem jej dłoń z gaci i zbliżyłem się do Gosi. Ponownie zaczęliśmy tańczyć, starając się robić to jak najbliżej środka przepoconej dyskoteki.
- Gdzie jest Mirek?! - krzyknąłem, gdy poczułem się nieco pewniej. Nigdzie nie było widać naszych prześladowców, a z głośników leciało Please don't stop the music Rihanny.
- Nie wiem Jacku! Obawiam się, że mogli go złapać!
W mig zorientowałem się, że faktycznie, mogliśmy stracić kolejnego człowieka. Byłaby to najbardziej absurdalna ofiara wojny z rozrywką. Przeraziło mnie to, tańczyłem jednak dalej ze strachu o swoją skórę. Moje myśli wędrowały wszędzie, tylko nie do majtek otaczających mnie kobiet. Przetańczyliśmy tak z Gosią jakieś półtorej godziny. Kiedy wyszliśmy, mijając leżące na chodniku, tracące kontakt z rzeczywistością ciała, byliśmy mokrzy i skrajnie wyczerpani.
- Tu nie jest bezpiecznie Jacku, wsiądźmy w taksówkę i jedźmy do domu.
Rozglądaliśmy się dookoła, a każda osoba zdawała się być potencjalnym kapusiem. Nagle zdałem sobie sprawę, że moje życie zaczyna stawać się chorobliwą psychozą. Bałem się wszystkich i tylko trzymająca moją dłoń ręka Gosi zapewniała mi jakie takie poczucie bezpieczeństwa. Musiałem ją jednak puścić, kiedy znaleźliśmy kilka taksówek, stojących na postoju w alei Jana Pawła .
- Umawiamy się jutro w Parku Szczęśliwickim. Będę tam o 12. - nakazała, wycierając pot z czoła.
- Czemu akurat tam? - spytałem. Cały czas rozglądałem się, niczym przerażone widmem strzelby myśliwego, zwierzę.
- Im dalej od centrum tym lepiej. Uważaj na siebie Jacku. Znikajmy stąd.
Wsiedliśmy do taksówek i ruszyliśmy w stronę domów. W radio Muniek śpiewał, że kocha to miasto zmęczone jak ja a taksówkarz nie mógł się nachwalić, jakie to zyski są jego udziałem, dzięki ostatniej, prorozrywkowej polityce miasta. Kiedy podjechaliśmy pod dom, niebo było już spowite porannym brzaskiem, a okoliczne psy prowadziły ze sobą niezwykle ożywioną dyskusję. Wszedłem do domu i padłem na łóżko powalony rozrywką. Przyśniła mi się Ania. Była piękna, całkiem naga i patrzyła na mnie smutnym wzrokiem zza mokrej od deszczu szyby. Kiedy przyłożyła do niej dłoń, zrobiłem to także ja , a ona zniknęła i moim oczom ukazał się skąpany w ogniu Pałac Kultury.
I właśnie wtedy obudzili mnie oni. Weszli do mojego pokoju i ściągnęli z łóżka w samych bokserkach. Zakuli mnie w pluszowe sexy kajdanki i wyprowadzili na chłodny dwór. Drżałem z zimna, krzyczałem jak najgłośniej się dało i po chwili zostałem wpakowany do policyjnej suki, która z piskiem opon zostawiła w tyle mój dom i całą moją przeszłość zapowiadając jednocześnie, pełną niepewności przyszłość.


X

Podróż policyjną suką trwała około godziny. Drżałem z zimna, a dwóch funkcjonariuszy okryło kocem moje półnagie ciało. Sexy kajdanki były zdecydowanie zbyt ciasne, nawet dla moich chudych nadgarstków. Wypuścili mnie na świat. Poraziło mnie ostre światło wrześniowego słońca. Kiedy już odzyskałem wzrok, zobaczyłem wzgórze, a na nim betonowy blok w kształcie litery „L” , z dziedzińcem na środku. Szliśmy wydeptaną ścieżką ku górze. Cała okolica emanowała ciszą i spokojem. Podeszliśmy do bramy, która oddzielała dziedziniec od reszty świata. Wyglądający jak łysy Antonio Banderas strażnik wpuścił nas bez problemu. Weszliśmy w małe drzwiczki znajdujące się w prawym skrzydle bloku. Momentalnie uderzył we mnie odór wypalonej nikotyny. Dwie dziewczyny, ubrane tylko w papierosowy dym, kopciły na półpiętrze długie mentolowe slimy. Starałem się nie patrzeć w ich stronę , ale one mrugały do mnie i prowokująco oblizywały wargi. Nie mogłem się oprzeć i rzuciłem okiem.
- Co, jednak ma pan jeszcze jaja?! - zaśmiał się siwiejący policjant i popchnął mnie abym szedł dalej, na górę. Wszedłem więc, aż na trzecie piętro, gdzie przeszklone drzwi prowadziły z klatki schodowej wprost na szeroki korytarz. Żółte ściany i cała reszta przypominały wnętrze szpitala. Skręciliśmy w prawo i podeszliśmy do długiej drewnianej ławy.
- Proszę tu usiąść. Zaczeka pan. - zakomunikował siwiejący funkcjonariusz pozostawiając mnie samego z innym, sympatycznym blondynem z krostą na nosie.
- Można wiedzieć gdzie jestem? - spytałem zirytowany.
- Ciii. Spokojnie. Nic tu panu nie grozi. Posiedzi pan tu chwilkę i zaraz pana wypuścimy. Chociaż, kto wie? Może się tu panu spodoba i nie będzie pan chciał wracać. Byli już tacy, ale niestety, skarbu państwa nie stać na utrzymywanie takiej ilości osób poddanych rehabilitacji.
- Rehabilitacji?
- O tak. Bardzo przyjemnej, zobaczy pan. Papieroska?
- Poproszę. Popierdoliło was, co? Wszystkich was pojebało.
- Proszę się nie denerwować. Niech pan zapali. To uspokaja. Zobaczy pan. To miejsce bardzo pana uspokoi.

Zapaliłem papierosa i po chwili zobaczyłem słonia. Zaraz później drugiego. Policjant przestał być policjantem i stał się połykaczem ognia. Ujeżdżał oba słonie przez całą długość korytarza, połykając przy tym ogień, a krosta na jego nosie urosła do niebotycznych rozmiarów. Miałem ochotę ujeżdżać słonie razem z nim, wsiadłem więc na nieco mniejszego i razem pokonywaliśmy nierówności wykładziny z linoleum. Nagle także i ja stałem się połykaczem ognia. Czułem jego piekący gorąc, a dzięki wodzie znajdującej się w słoniowej trąbie, szybko udawało się owo piekło ugasić. Było wspaniale i nieziemsko długo. Razem z blondynem i jego krostą przemierzaliśmy cały świat, poznawaliśmy kultury, od Azteków, przez Majów, aż po oddziały Hitler Jugend. I wszystko to działo się w obrębie magicznego korytarza. Wszystko w zasięgu naszych rąk. Wszystko w zasięgu dwóch połykaczy ognia i ich dzielnych wierzchowców. Kiedy rezygnowaliśmy z wizyty na Saharze udawaliśmy się na krakowską starówkę, a gdy nudziły nas już konwersacje z Lajkonikiem wybieraliśmy się na dziki zachód posłuchać opowiadań Clinta Eastwooda. Uczyliśmy się strzelać tak jak on i mówić tak jak on. On z kolei, uczył się od nas jak połykać ogień. Byliśmy niestrudzonymi wędrowcami. Blondyn, jego krosta i moje wspaniale wyrzeźbione ciało, przyozdobione ociekającymi seksem bokserkami od Dolce&Gabbana.

Wygrali bitwę. Obudziłem się wieczorem. Na moim łóżku, w pełnym czerwono – różowych akcentów pokoju, siedziała dziewczyna w czarnym kimono Wszystko pasowało – kimono, wietnamskie rysy, i miska ryżu na jej kolanach. Dopiero, kiedy po dwóch minutach przestała pałaszować ryż, odezwała się do mnie po polsku.
- Czeeeeść
Usiadłem na mięciutkim łóżku i wyjrzałem przez okno. Nie było tu krat. Za szybą było już ciemno, i ledwo rozpoznawałem kontury pobliskiego lasu. Spojrzałem na nią, a potem przeszedłem się po pokoju. Po prawej stronie znajdowała się toaleta. Zwykły kibel, tyle że bardzo zadbany i nowoczesny, choć mały. Drzwi do pokoju były otwarte. Zabawne było to, że korytarz zupełnie nie współgrał z wnętrzem mojego lokum. Był taki sam jak tamten na którym mnie naćpali. Wróciłem do środka. Dziewczyna nadal wcinała ryż. Mój brak odpowiedzi, chyba nieco zbił ją z tropu.
- Cześć. Jestem Jacek. Czy to jest miejsce odosobnienia?
Wietnamka pokiwała głową. I znowu wpakowała sobie ryż pomiędzy wydatne usta. Cała była wydatna. Ale nie za bardzo. W sam raz.
Przysiadłem na łóżku naprzeciwko, które najprawdopodobniej było jej własnością. Chciałem to potwierdzić. Znowu pokiwała głowa. Ryż w jej misce zdawał się nie mieć końca. Był jak odnawialny zasób energii. Cały czas miała go; część na kolanach, część między wydatnymi ustami. W końcu skończyła. Usiadła mi na kolanach i zaczęła głaskać po głowie.
- Chcę seksu. - mruknęła. Zrzuciłem ją i przeniosłem się z powrotem na swoje łóżko.
- Przykro mi, ale ode mnie go nie dostaniesz. Może opowiesz mi , co się tu dzieje i ile cię tu już trzymają?
Pokręciła głową. Jej usta zrobiły się jeszcze bardziej wydatne. Chciała seksu. I wtedy mi też się zachciało. Powstrzymałem jednak lędźwie i wyszedłem na ciemny korytarz. Poszedłem w prawo. Z niektórych pokojów docierały do mnie jęki kobiecej rozkoszy. Wszędzie było pusto. Okrążyłem budynek, wracając do miejsca w którym upalili mnie zdradzieckim papierosem. Zapukałem do drzwi. Otworzył mi stary i gruby mężczyzna z długą brodą. Miał na sobie nieuprasowaną, białą koszulę. Przy jego biurku stała ciemnowłosa dziewczyna. Poprawiała sobie krótką spódniczkę i doprowadzała do porządku nieposłuszne włosy.
- Co jest?! - zapytał mężczyzna zapinając jednocześnie rozporek. Wszedłem do pokoju wdychając odór trawionego alkoholu. Dziewczyna stukała palcami o blat starej, pełnej zakurzonych kielichów komody.
- Co pan robi, kurwa?!
- Chcę porozmawiać.
- O czym?
- O tym wszystkim. Chcę porozmawiać na osobności.
Spojrzałem na dziewczynę. Jej włosy cały czas były niepoukładane, jak by chciały od niej uciec.. Mężczyzna chrząknął i podszedł do dziewczyny. Objął ją za ramię i wybełkotał.
- Marija, proszę, wyjdź na chwileczkę. To nie powinno trwać długo.
Marija opuściła pokój. Mężczyzna usiadł przy stole i nalał mi kieliszek czerwonego wina. Wskazał mi drewniane krzesło. Usiadłem i wylałem zawartość kieliszka na nieprany od miesięcy dywan. Mężczyzna zaśmiał się rubasznie i pociągnął solidnego łyka z butelki.
- Panu się wydaje, że pan jest kimś. Panu się wydaje, że pan jest wart więcej niż cała reszta tego kretyńskiego zgiełku. Prawda, panie Milczycki?
Tym razem to ja się zaśmiałem. Prosto w jego czerwoną gębę.
- Wątpię panie..?
- Nieistotne jak się nazywam. Istotne, że jestem szczęśliwy. I pan też się stanie. Musi pan się tylko przestać przejmować tym KRETYŃSKIM ZGIEŁKIEM.
- O co wam chodzi? Co zrobiliście z Anią? Po jakiego chuja to wszystko?
Przypomniałem sobie o Ani i narastała we mnie wściekłość. Czułem jak piana wpada mi do rozwścieczonego pyska. Na twarzy mężczyzny pijaństwo mieszało się z błogą sennością.
- Niech pan skończy te bezwartościowe tyrady. Jest pan naszym wrogiem, a jednocześnie przyjacielem. Chcemy panu pomóc, bo idzie pan w złym kierunku. Mamy pańskie wiersze. Tak dużo w nich refleksji. Refleksja nie ma sensu. Po co jesteśmy na tym świecie. Dla refleksji? - znów napił się wina. Skończył butelkę, po czym wyjął z szuflady następną.
- Nie wiem, proszę pana, co ma sens, a co nie. Przestaje mnie to już interesować. Chcę, tylko, żeby każdy mógł decydować, jaki jest jego własny. Na moich oczach, z dnia na dzień, wyrosła rzeczywistość totalitarna.
- Co pan plecie? Czy słyszał pan, żeby ginęli ludzie?
- Ludzie nie giną, ale giną ich dusze. Moje miasto zatraca się w czystym hedonizmie. A Państwo steruje tym wszystkim, robiąc poczciwym i bezbronnym ofiarom wodę z mózgu. Nie możecie dać szczęścia dopóki nie dacie wolności.
I znowu łyk wina. Czerwona plama ulanego trunku spowiła jego srebrną brodę. Wyglądał obleśnie.
- Panie Milczycki. Nie mam dla panu czasu, bo raczę się chwilą. Chciałbym jednak aby pan wiedział, że Państwo robi wszystko aby naród się zmienił, aby naród poczuł czym jest szczęście. Jesteśmy tylko zwierzętami. Potrzebujemy seksu, krwi i jedzenia. Dajemy igrzyska i chleb, ze wskazaniem na igrzyska. A pan chce wrócić do polityki smutku. Do polityki terroru stresu i depresji. Nie pozwolimy na to. Musimy zrehabilitować ludzi takich jak pan, którzy nie przystają do obecnych czasów. Jutro zacznie pan odnajdywać nowe oblicze rzeczywistości. Zacznie pan otwierać oczy i swoją dusze na nowy, wspaniały świat. Marija!
Marija weszła do pokoju. A za nią dwóch strażników – siwiejący i z krostą na nosie. Zakuli mnie w sexy kajdanki i zaprowadzili do pokoju. Rzucili na łóżko, odkuli i poklepali poufale po policzku. Wyszli śmiejąc się i trzaskając za sobą drzwiami. Wietnamka pozbyła się kimono i leżała na łóżku bokiem, w czarnej i przeźroczystej bieliźnie.
- Co, chciałabyś?
Pokiwała głową, a jej skośne oczy niebezpiecznie się zaświeciły. Zgasiłem lampkę i odwróciłem się w stronę ściany. Zza moich pleców doleciał do mnie pomruk niezadowolenia i ciche jęki, z pokoju po lewej. Przewracałem się z boku na bok aż w końcu jęki ucichły. Zasnąłem nie marząc o niczym innym, jak tylko o ciepłych piersiach Ani, w które mógłbym wtulić swą bezbronną głowę ofiary rozrywkowego systemu.

XI

Poranek w Miejscu Odosobnienia przypominał poranek na koloniach. Zostaliśmy obudzeni i zaprowadzeni na stołówkę. Każdemu przysługiwała owsianka i sushi. Zjadłem owsiankę, a sushi podarowałem chłopakowi w okularach. Nigdy nie lubiłem surowych ryb.
Po śniadaniu zaczynały się zajęcia. Wyszliśmy na polanę. Było nas wszystkich może z kilkadziesiąt. Każdy dostał elegancko zrolowanego skręta. Goście w czerwono – czarnych kamizelkach rozstawiali sztalugi. Kazali nam usiąść na trawie. Z budynku wytoczył się brodacz. Był w miarę trzeźwy. I stanął na małym pagórku przed całą grupą. Spora część osób zdążyła odpalić skręty. Jedni ciągnęli jak opętani, inni robili to z oporami, krztusząc się przy tym niemiłosiernie. Jeszcze inni nie podpalali jointów w ogóle. Wśród nich byłem ja.
- Dla większości z was, to kolejny dzień rehabilitacji. Dla niektórych pierwszy. W życiu najwspanialsi są ludzie i to co możemy od nich uzyskać, lub to, co możemy im dać. Jest oczywistym, że ludzie niszczyli się nawzajem przez tysiące lat. Jednak to my stworzyliśmy używki, które pozwalają nam zbliżyć się do siebie. To dzięki nim często powstają miłość i uczucie szczęścia. Wielu uznawało, że jest to szczęście złudne. Nic bardziej mylnego. Istota szczęścia bowiem, nie może być złudzeniem. To uczucie istnieje, a skoro je odczuwamy za pomocą naszych własnych dzieł, to czemu by z niego nie korzystać. Dajmy się ponieść szczęściu i narysujmy dziś jego obraz. Pamiętajmy jednak, że nigdy nie będzie ono pełne bez pomocy naszych, ludzkich, wytworów. Zaciągnijmy się więc jej życiodajnym aromatem i twórzmy. Twórzmy obraz własnej radości.
Wyrzuciłem skręta na trawę. Ostentacyjnie. Kilka osób spojrzało na mnie z zaskoczeniem i strachem w oczach. Brodacz zaśmiał się i zapiął guzik koszuli.
- A tutaj, drodzy poszukiwacze szczęścia, mamy odosobniony przypadek. Mamy do czynienia z buntownikiem. Z buntownikiem przeciwko ludzkiej naturze. Widzimy człowieka, który woli pływać w SŁONYCH ŁZACH SWEGO ABSURDU, jak określił to w jednym ze swoich wierszy. Może przytoczę całość. - sięgnął do małej kieszonki i wyjął kartkę papieru. Mój największy skarb. Jeden z moich wierszy, napisany zaraz po rozstaniu z Magdą. Zaczął czytać. Wstałem, a pieści bardzo silnie pragnęły wymierzyć sprawiedliwość.
W słonych łzach swego absurdu
Powolnym podążam krokiem
W ciężkich słowach twojego bólu
Mierzę się z tym widokiem
I płaczę, bo nie potrafię
Już patrzeć na to inaczej
Niż tylko łzami wylewanymi
I raczyć słonym ich smakiem.
Z każdym wypowiadanym przez niego fragmentem, kula w moim przełyku stawała się coraz większa. W powietrzu unosiły się moje słowa i zapach marihuany. Brodacz dokończył i ironicznie rozłożył ręce oczekując braw. Ale ludzie nie klaskali tylko palili dalej. I wszyscy patrzyli na mnie, a niektórzy się śmiali. Pranie mózgów trwało w najlepsze. Część osób stała już przy białych płótnach kreując obraz swojej radości. Ja także, tłumiąc gniew i wstyd związany z mentalnym ekshibicjonizmem, podszedłem do jednego z nich. Narysowałem czarnego konia. Nie mam pojęcia dlaczego i z pewnością nie był on substytutem mojego raju. Na płótnach innych pojawiały się; nagie ciała, psychodeliczne słońce, zawalony butelkami stół, a także twarz kobiety. Wytężyłem wzrok i zaczęło mnie ogarniać nieprzyjemne ciepło. W twarzy z rysunku chłopaka w beżowym swetrze rozpoznałem; ten sam mały nosek, te same niebieskie oczy i te same wąziutkie usta, które tak często stawały się dla mnie rozpaczliwym pokarmem. Dałbym się pokroić, że na odbijającym jesienne słońce płótnie rozpoznałem twarz Ani.

Czarny koń nie przypadł do gustu brodaczowi. Był nazbyt nostalgiczny. Dostałem po łapach. Zajęcia się skończyły i wróciliśmy do ponurych korytarzy.
W pokoju czekała na mnie Wietnamka. A obok niej siwiejący strażnik. Smarował jej nagie ciało olejkiem z paczuli. Zupełnie przyzwoity widok. Nie chciałem jednak dać po sobie znać, że mi się podoba.
- Pięknie, pan będzie ją teraz smarował tym mazidłem, a ja co? Dalibyście tu chociaż jakąś literaturę do poczytania.
Siwiejący funkcjonariusz zaśmiał się i oblizał. Na przemian – śmiał się i oblizywał.
- Skoro woli pan czytać niż pierdolić, to powodzenia. Życzę panu słodkiego, miłego życia.
Opuściłem pokój, a menda rżała i rżała ze śmiechu. Postanowiłem wyjść na dwór i sprawdzić czy da się stąd jakoś uciec. Wyjście z budynku na pusty dziedziniec nie stanowiło większego problemu. Ale dalej sprawy się nieco komplikowały. Cały teren, otoczony był drutem kolczastym i czterema wieżami strażniczymi. Kompletny obłęd. Poczułem się jak Tim Robbins w Shawshank. Ale na babranie się w gównie nie byłem jeszcze gotowy. Wróciłem do pokoju i czekałem na dalsze polecenia. A w głowie kołatał mi cały czas ten sam obraz. Rysunek chłopaka w beżowym swetrze. Ucieleśnienie jego szczęścia.
_

Rytm świata który poznawałem coraz lepiej, był chory. Poranne godziny były wypełnione rysowaniem, rzeźbieniem, bądź szkicowaniem. Wszystko to przy akompaniamencie jointów i dewastującej mózg muzyki. Przez cały pierwszy tydzień obserwowałem chłopaka w beżowym swetrze. Nigdy nie powtórzył się jednak jego rysunek z pierwszego dnia i stwierdziłem , że najprawdopodobniej uległem złudzeniu spowodowanemu tęsknotą. Nie podchodziłem więc do niego i nie zadawałem mu pytań, które i mi zaczynały wydawać się efektem obłędu. Obłęd był zresztą obecny w każdym zakamarku tamtego miejsca. Kiedy kończyliśmy rysować szliśmy obejrzeć artystyczne kino erotyczne. Kiedy kończyło się kino odbywaliśmy panele dyskusyjne, każdy o zabarwieniu propagandowym, każdy obowiązkowo z kilkoma butlami czystej. Po panelach dyskusyjnych, wszyscy szykowali się na wieczorny melanż, odbywający się w nieremontowanej od lat sali gimnastycznej. Imprezy były przymusowe, a podpieranie ściany kończyło się srogą pogawędką ze zgromadzoną tam rzeszą strażników. W nocy, kiedy melanż się kończył, ci którzy byli jeszcze w stanie, odbywali obowiązkowe stosunki seksualne ze swoimi partnerkami (pokoje były koedukacyjne). Każdy stosunek miał rzekomo przybliżać do opuszczenia Miejsca Odosobnienia, gdyż przyznawano za to tzw. PUNKTY ROZRYWKI. Więc ludzie pierdolili się ile wlezie, choć część z nich nie robiła tego z pragmatyzmu, a dla czystej przyjemności. Pewnego dnia ja także uległem tej niebezpiecznej tendencji i przespałem się z Wietnamką. Zrobiliśmy to trzy razy, a jej cipa miała w sobie niesamowitą, magnetyczną siłę i po zakończeniu każdej jednorazówki w raz prosiła się o następne.
I tak mijały dni i tygodnie. Traciłem siły, a moim jedynym przyjacielem była cipa Wietnamki. Nie prowadziłem konwersacji kiedy nie musiałem i pilnie wykonywałem polecenia, wierząc w swój rozsądek i rychły koniec męczącej zsyłki. Każdy inny uczestnik obozu hedonizmu (postanowiłem, że tak zatytułuję moją pierwszą powieść) był dla mnie niemym, pozbawionym woli ciałem. Kiedy pieprzyłem Wietnamkę, czułem że pod wpływem jej ubezwłasnowolnienia i ja staje się niewolnikiem. Jednak kiedy kładłem się spać wmawiałem sobie, że panuję nad sytuacją. Nieliczni ludzie, którzy znikali z Miejsca Odosobnienia byli dla mnie promykiem nadziei. Mój plan polegał na oszustwie systemu i zawierzeniu samemu sobie. Miałem pić, palić, chędożyć i przetrwać. Szło nieźle. Aż do pierwszych dni października, kiedy to jak zwykle dobrą passę, przerwać musiała złośliwa Pani śmierć. Tym razem, padło na chłopaka w beżowym swetrze.

XII

Hałas i zamieszanie na korytarzu obudziły nas wcześniej niż zwykle. Otworzyliśmy drzwi i wyjrzeliśmy. Strażnicy biegali nerwowo i wyglądali na ludzi, którzy nie bardzo wiedzą co mają robić. Dało się słyszeć przekleństwa i szeptane, pełne niepokoju rozmowy. Chłopak w beżowym swetrze powiesił się w męskim kiblu na pasku od spodni. Cały korytarz zapełnił się ciekawskim tłumem gapiów. Z pokojów wychodziły gołe torsy i biusty. Nikt nie dbał tu o prywatność. Widok i smród, który przyszło nam zobaczyć, sprawił, że po raz pierwszy od kilku tygodni ujrzałem ludzkie łzy. Strażnicy starali się zagonić całą hordę „obozowiczów” do pokojów, ale mało kto ich słuchał. Wietnamka przytuliła się do mnie i zrozumiałem, że zachowała w swym magnetycznym ciele resztki człowieczeństwa. Ciało chłopaka zostało zdjęte. Jego usta były sine, a twarz wyrażała jedynie spokój. Strażnicy ułożyli go na skombinowanej naprędce desce i przykryli wełnianym kocem. Korytarz domagał się wyjaśnień. Jakaś blondynka rzuciła się na jednego ze strażników i zaczęła drapać go ostrymi szponami. Szybko została jednak odciągnięta i spacyfikowana. Pomimo tego, cała reszta patrzyła na strażników pełnym podejrzeń wzrokiem. Siwiejący funkcjonariusz nie wytrzymywał presji. Był spocony, zmęczony i skacowany. Czuć było, że pół nocy chlał.
- No wracajcie. Wróćcie do pokojów. Zabił się. Nie potrafił odnaleźć sensu i niczego się nie nauczył. Miejmy nadzieję, że jego śmierć będzie nauką dla was. Co się tak patrzysz Milczycki?! Myślisz, że to my go zabiliśmy, tak? Myślisz, że powiesiliśmy go tutaj aby was przestraszyć. Żeby wlać w was więcej wódki?! Otóż nie, drogi poeto. My nie zabijamy. My uczymy żyć.
Klęczał przy ciele podpierając się jedną ręką o kafelkową podłogę kibla. Patrzył i szukał odpowiedzi na swoje pytania w moich oczach. Wyglądał jak człowiek mający dosyć. Wyglądał, jakby nie było to pierwsze ciało, które musiał zdejmować ze sznura i układać na skombinowanej naprędce desce. Uśmiechnąłem się do niego z politowaniem i wróciłem do pokoju. A razem ze mną Wietnamka. Usiedliśmy naprzeciw siebie, jak wtedy, pierwszego dnia. I po raz pierwszy odezwała się do mnie normalnie.
- Co myślisz?
Podrapałem się po głowie. Najgorsze było to, że strasznie chciało mi się pić. To był już któryś z rzędu poranek, kiedy, jak wszyscy inni towarzysze kolonii, leczyłem kaca. Sięgnąłem po przydzielaną nam każdego wieczora butelkę wody mineralnej i pociągnąłem sowicie. Po chwili zastanowienia już wiedziałem. Wiedziałem, że chcę być gdzie indziej. Byłem z siebie dumny, bo te kilka tygodni nie zdołało sprać z mojego mózgu resztek plam zdrowego rozsądku. Strażnicy byli osłabieni. Śmierć była dla nich trudnym do przetrawienia kęsem. Bardzo niewspółmiernym do ich patologicznej ideologii szczęścia.
- Myślę, że jeśli masz ochotę tu zostać, to to zrób. Parę razy w życiu nie wykorzystałem dogodnych sytuacji. Teraz jest szansa i nie można jej zmarnować. Ty rób co chcesz, ja idę porozmawiać z Brodaczem.
Zmarnowane okazje były zawsze bólem, który najbardziej wgryzał się w moje serce. Wstałem i spojrzałem, w te jej skośne, zielone oczy. Rozpłakała się. Nie wiedziała czy jest ze mną czy przeciwko mnie. Wyszedłem z pokoju. Tłum na korytarzu zmniejszył się do kilku plotkujących ze sobą jednostek. Dwóch chłopaków rozmawiało na korytarzu. Obaj byli skacowani, i niezdrowo podnieceni.
- No stary. Masakra z tym chłopakiem. Jak myślisz, czemu to zrobił? - spytał blondyn w luźnych bokserkach z flagą Wielkiej Brytanii.
- Nie wiem. Coś go najwyraźniej przerosło. Nie potrafił się przystosować. - odpowiedział drugi w zielonych slipach.
- A może to przez tę dziewczynę?
- Którą?
- Nie wiesz? Była tu taka jedna. Parę tygodni temu. Już po dwóch dniach zrobiła to samo, tyle że w damskim kiblu. Chłopak opowiedział mi kiedyś, po panelu dyskusyjnym, że była przydzielona do jego pokoju. I chyba strasznie się w niej zakochał. Może był to jakiś gest solidarności, akt rozpaczy.
- Możliwe
Dwa gołe torsy zniknęły w swoich pokojach, a ja poczułem, że muszę usiąść. Obserwowałem tylko fragment wykładziny. Jeden romb – czerwony – nachodził na drugi – czarny. Setki myśli i tysiące słów, których nigdy nie wypowiedziałem skupiły się tylko na tych dwóch pożerających siebie figurach. Mój szybki oddech był słyszalny jedynie dla mnie, a czarny obraz zamkniętych oczu w raz zamienił się w smak wypływających z moich ust wymiocin. Porzygałem się i wytarłem usta trzęsącą się dłonią. Nie. Jeszcze raz. Dziewczyna z portretu wcale nie była nią. Uspokój się. Wstań i zapytaj chłopaka w zielonych slipach o szczegóły. To nie była ona, bo ona by tego nie zrobiła. Nie z powodu Skrzata, Brodacza, Gowina i innych odpowiadających za cały ten obłęd szarlatanów. Boże, jak strasznie pragnąłem ujrzeć jej, wychodzące z przeciwległego końca korytarza, roześmiane oczy. Spojrzałem się w lewo, ale na drugim końcu długiego hallu stał tylko robotnik, który rozpoczynał przemalowywanie ścian, w czarno – czerwone barwy republiki szczęścia.

Uspokoiłem się i zapukałem w drzwi brodaczowego biura. Otworzył mi szybko i zaprosił do środka. Zdawał się być lekko zszokowany i bardziej niż zwykle uprzejmy.
- Proszę. Niech pan spocznie panie Milczycki.
Spocząłem. Rzucił mi paczkę fajek, a ja spojrzałem na nią podejrzliwie.
- Niech się pan nie martwi. To normalne papierosy. Marlboro czerwone z okolicznego kiosku.
Zapaliłem. Niczego nie potrzebowałem wtedy bardziej niż solidnej dawki nikotyny.
- Wiem o pierwszym samobójstwie. O dziewczynie. Kim była ta dziewczyna? Do jasnej cholery niech mi pan powie, bo będziecie mieli trzeciego trupa. Cała reszta tego nie wytrzyma i możecie mieć tu niezły bajzel.
Brodacz zamyślił się i podrapał po brodzie. Nalał sobie lampkę wina, wsparł się rękoma o biurko i spojrzał na mnie przeszywającym wzrokiem. Przestał sprawiać wrażenie uprzejmego. Z sekundy na sekundę stał się zwyczajnie groźny.
- Pan się nie zabije panie Milczycki. Pan za bardzo kocha życie i samego siebie. Pańskie wiersze są pana sposobem na pielęgnowanie miłości własnej. Robi pan to wszystko z czystej próżności, ponieważ jest pan ofiarą swojej manii wielkości. Ponadto jest pan kochliwy, ale to tylko dodatek. Najbardziej kocha pan Jacka Milczyckiego i jego rozdmuchane ego. Widzi pan, nawet ja zacząłem rymować. To chyba przez te pańskie wiersze. Prawdę powiedziawszy są niezłe, ale nie przystają tu, kiedy pan to zrozumie? Dziś rano stwierdziłem, że puszczę pana wolno, ponieważ pan się nie zmieni. Jest pan lepszy i jednocześnie gorszy niż cała ta reszta. Jest pan także dla nas całkowicie niegroźny, a zdałem sobie sprawę w ciągu ostatnich kilku tygodni. Pokornie wykonywał pan wszystkie zadania, licząc, że da to panu wolność. Spodobało się to nawet panu, ale wmawiał pan sobie, że robi to dla jakiegoś wyższego celu. Otóż oświecę pana. Nie ma żadnego wyższego celu. Wszystko jest niczym. Całe życie to nic. Jedno wielkie nic. Bezsensowne piekło, któremu, jako tylko trochę bardziej rozwinięte zwierzęta nadajemy sens. Sens jest w radości, a kto znajdzie jej najwięcej ten wygrywa. Społeczeństwo roku 2015 to eksperyment, który póki co się udaje i pokazuje, że ludzie potrzebują po prostu w miarę radośnie przetrwać to wszystko. Cała reszta jest bez znaczenia. Studia, praca i całe to filozofowanie. Pan też dał się złapać. Czy wie pan, że ilość pańskich stosunków seksualnych z pańską współlokatorką przewyższała zdecydowanie naszą średnią? Czy wie pan, że w ostatnim tygodniu pił pan najwięcej ze wszystkich? Jest pan taki sam jak cała reszta, mam pan jednak tego kompleks i próbuje pan sobie wmówić, że jest inaczej. Nie zmieni się pan. Jest pan człowiekiem. A co do dziewczyny, to tak. To była ona, niestety i przykro mi. Jest chyba oczywistym, że wiedzieliśmy o was. I o waszym planie zniszczenia Filipa Skrzata. Poinformował on szybko służby o pańskim niebezpiecznym dla systemu podejściu. I uruchomiliśmy wtyczkę. Miała sprawdzić pańskie zaangażowanie. Jak pan się domyśla, była nią nasza najlepsza agentka, która na jakiś czas została nazwana Gosią. Spisała się znakomicie, nie budząc najmniejszych podejrzeń. Grała idealistkę, a idealistów nigdy się o nic nie podejrzewa. Pan natomiast chciał zostać bohaterem, żeby trochę więcej sobie popieprzyć. To normalne, każdy facet tylko do tego dąży. Pan powie, że to banał, ja, że owszem, ale prawdziwy. W tym wszystkim zgubił pan jednak dziewczynę, która chyba była w pana całkiem nieźle wpatrzona. Dla swoich celów nieświadomie i świadomie jednocześnie, wystawił nam pan ją. Nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy was rozdzielić. A to co stało się później było negatywną konsekwencją, która może być efektem każdego ludzkiego działania.
- Zabiliście ją. Zabiliście Anie. Kurwa, ona tu umarła! Bekniecie za to!. - kipiałem. Wstałem i wziąłem w rękę butelkę wina. Chciałem wymierzyć śmiertelny cios w jego siwy i przetłuszczony łeb nie licząc się z konsekwencjami. A on tylko się uśmiechnął i szybkim ruchem zabrał mi butelkę i jej zawartość.
- Widzi pan. Znowu chce pan być bohaterem. Niech pan jednak nie zapomina, że morderstwo jest nadal przestępstwem karanym przez państwo. Prawo akurat w tym aspekcie bardzo się nie zmieniło. Gwarantuję panu, że nie odnalazłby się pan w normalnym więzieniu. Tam bohaterem jest ten, kto ma siłę, a nie ten, który ładnie pisze. Natomiast wracając do tej Ani, to myślę, że to pan ją zabił. My chcieliśmy jej pomóc. Ale pomóc mógł jej tylko pan. Jest pan jednak egoistą i zamiast dzielić się z nią szczęściem dzielił się pan z nią swoim egoistycznym i próżnym smutkiem. To nie mogło jej uratować. Przelewał pan swoje zło na jej dobro. Bo dla pana jest ważne tylko to co jest PANA. A szczęściem trzeba umieć się dzielić.
Usiadłem na krześle. Patrzyłem na dym z jego papierosa i na swoje myśli. Setki, tysiące. Pojawiały się i znikały, a każda z nich była związana z parą niebieskich oczu, które już nie patrzyły.
- Niech pan wyjdzie z tego pokoju, a potem z budynku. Nikt pana nie będzie niepokoił. Przy budce strażniczej proszę powiedzieć, że wychodzi pan na podstawie kodu siódmego. I niech pan poprosi o kluczyki do starego Wartburga. Czeka na pana w trzecim garażu od lewej, za naszym budynkiem. Życzę szerokiej drogi. I dobrze radzę, niech pan nie próbuje zmieniać świata. Nie umie pan.
Wstałem i oplułem jego dębowe biurko. Wytarł moją ślinę, ziewnął i krzyknął z całych sił.
- Marija!
Do pokoju weszła rozochocona Marija. Wycałował ją za wszystkie czasy, a wzrokiem zasugerował żebym już odszedł. Wyszedłem. Przeszedłem korytarzem i klatką schodową, gdzie dwie, ubrane tylko w papierosowy dym, dziewczyny kusiły mnie mrugając i prowokująco oblizując wargi. Starałem się na nie nie patrzeć i wyszedłem na dwór. Nie wiem dlaczego pobiegłem. Posłużyłem się kodem siódmym i poprosiłem strażnika o kluczyki do starego Wartburga po dziadku. Garaż znalazłem szybko . Wszedłem do samochodu i spojrzałem na deskę rozdzielczą. Zakurzoną i tę samą na której jeszcze parę tygodni wcześniej opierały się zwinne stópki mojej przyjaciółki. Odpaliłem radio. Ruszyłem. Dziesięć minut później, w samym środku lasu, zatrzymałem się, aby wylać z siebie miliony kamuflowanych łez. Beczałem przez trzy kwadranse, a uderzające o szybę krople październikowego deszczu były jak inspiracja do najbardziej smutnego wiersza w historii ludzkości.

EPILOG

Miasto zdawało się zapomnieć o jego wszystkich ofiarach. Było takie same jak przed miesiącem, tyle że jeszcze mocniej eksponowało swą nową naturę. Szedłem ulicą i obserwowałem neony. To był wyjątkowo chłodny październik. Ludzi na mieście było jednak całkiem sporo. Szedłem sam, bo nikogo nie chciałem już potrzebować. Pozbyłem się Mirka, który po wizycie w Miejscu Odosobnienia stał się gadającym warzywem. Pozbyłem się także wszystkich iluzji, co do możliwości wpłynięcia na rozrywkę. Tęskniłem za Anią, a kiedy nie tęskniłem za nią tęskniłem za Magdą. Szedłem Królewską przed siebie i patrzyłem na wrzaski i piski skondensowanej ludzkości. Wdychałem w nozdrza odór masowego zepsucia, a kiedy ujrzałem, że pod Grobem nieznanego żołnierza nie palą się znicze zakląłem cicho pod nosem. Szedłem tam gdzie prowadziło mnie miasto, a prowadziło mnie ono jeszcze dalej, w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Na Ossolińskich miasto się zatrzymało, czekając na wstęp do swojego nieba. Czekało długo, bo chętnych do zbawienia była cała masa. A wśród nich ja. Po około piętnastu minutach wniebowstąpiliśmy. Zszedłem po schodach i zobaczyłem złotą klatkę. Tańczyła w niej moja była dziewczyna. Wiła się jak piskorz i prowokowała tłum wszystkim co od natury do prowokowania dostała. Szło jej nieźle i zdawała się być całkiem nakręcona. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, pomachała mi z uśmiechem i wiła się dalej, a w jej stronę leciały całkiem poważne nominały. Rozglądałem się dookoła i nawet nie zauważyłem momentu w którym podeszła do mnie śliczna dziewczyna z czerwonymi warkoczykami.
- Witaj. Chciałbyś odbyć ze mną wizytę w Krainie Niebiańskiej Przyjemności?
Wskazała palcem na drzwi znajdujące się za moimi plecami. Rozpinała mi guziki swetra i cały czas się uśmiechała. Spojrzałem na bar, a potem na nią i szybko podjąłem decyzję.
- Poczekaj tu chwilę. Chciałbym się napić. Zaczekasz?
- Oczywiście głuptasie. Stoję tu i czekam z niecierpliwością.
Przepchałem się przez pogrążony w ekstazie tłum i dopchałem się do kontuaru. Nie było łatwo, ale w końcu barman zainteresował się także moją osobą.
- Co dla ciebie?
- A co macie?
- Wszystko.
Spojrzałem na półki. Faktycznie. Było tam wszystko.
- To poproszę krwawą Mary. Na początek.
Uśmiechnął się ze zrozumieniem i polał mi kieliszek. W tle leciało Bad Romance Lady Gagi. Wypiłem pikantnego szota i spojrzałem raz jeszcze na Magdę. Nacierała swoje ciało stuzłotowymi banknotami. Zapaliłem papierosa i spojrzałem w drugą stronę. Dziewczyna wciąż czekała na mnie pod drzwiami do Krainy Niebiańskiej Przyjemności. Zamówiłem jeszcze jedną kolejkę i poszedłem w jej kierunku, a miasto tańczyło dalej do puszczonej na cały regulator muzyki.

Podpis: 

Jan Staszczyk Sierpień/Wrzesień 2012
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

brak komentarzy

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Sen o Ważnym Dniu Bliskie spotkania Podstęp
Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny). Chodźmy... Historia trudnej miłości, która powraca po latach.
Sponsorowane: 15
Auto płaci: 100
Sponsorowane: 15Sponsorowane: 13
Auto płaci: 100

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2024 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.