https://www.opowiadania.pl/  

Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc 

 

Moje konto Moje portfolio
Ulubione opowiadania
autorzy

Strona główna Jak zacząć Chcę poczytać Chcę opublikować Autorzy Katalog opowiadań Szukaj
Sponsorowane Polecane Ranking Nagrody Poscredy Wyślij wiadomość Forum

Sponsorowane:
20

Moc słów

  - Wojna przyszła do nas niepostrzeżenie - budzisz się pewnego ranka i już jest. - Gdzie jest, mamo? - zapytała matkę moja sześcioletnia siostra, przecierając zaspane oczy. - Wszędzie, moje dziecko, wszędzie... - odpowiedziała  

UŻYTKOWNIK

Nie zalogowany
Logowanie
Załóż nowe konto

KONKURS

We wrześniu nagrodą jest książka
Wielki Gatsby
Francis Scott Fitzgerard
Powodzenia.

SPONSOROWANE

Moc słów

- Wojna przyszła do nas niepostrzeżenie - budzisz się pewnego ranka i już jest. - Gdzie jest, mamo? - zapytała matkę moja sześcioletnia siostra, przecierając zaspane oczy. - Wszędzie, moje dziecko, wszędzie... - odpowiedziała

Sen o Ważnym Dniu

Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny).

Bliskie spotkania

Chodźmy...

Podstęp

Historia trudnej miłości, która powraca po latach.

Krzyż

Traumatycznie. Przeczytaj i spróbuj zrozumieć, co powinno spotkać właśnie Ciebie.

Dwa dni z życia wariata.

Rozważania o normalności? Co to jest normalność a co nienormalność?

Liście lecą z drzew

Krótki wiersz

Brak

Wiersz filozoficzny

Zapach deszczu.

Takie moje wspomnienia.

Nowozrodzenie

Czym jest zbawienie.

REKLAMA

grafiki on-line

WYBIERZ TYP

Opowiadanie
Powieść
Scenariusz
Poezja
Dramat
Poradnik
Felieton
Reportaż
Komentarz
Inny

CZYTAJ

NOWE OPOWIAD.
NOWE TYTUŁY
POPULARNE
NAJLEPSZE
LOSOWE

ON-LINE

Serwis przegląda:
1493
użytkowników.

Gości:
1493
Zalogowanych:
0
Użytkownicy on-line

REKLAMA

POZYCJA: 36896

36896

Moon River cz.2

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

pokaż komentarze

dodaj do ulubionych

Data
07-09-27

Typ
O
-opowiadanie
Kategoria
Kariera/-/Psychologia
Rozmiar
29 kb
Czytane
2765
Głosy
0
Ocena
0.00

Zmiany
07-10-20

Dostęp
W -wszyscy
Przeznaczenie
P12-powyżej 12 lat

Autor: tomarz Podpis: tomarz
off-line wyślij wiadomość pokaż portfolio

znajdź opow. tego autora

dodaj do ulubionych autorów
Tajemnicę czas odkryć

Opublikowany w:

wrzesień 2007

Moon River cz.2

Pod knajpę podjechał samochód. Głośno chodzący silnik nagle zgasł, co wywołało zainteresowanie wśród gości siedzących w środku. Dzięki całej oszklonej jednej ze ścian było doskonale widać ulicę i zaparkowany na wąskim chodniku samochód. Umiejętność zaparkowania w centrum miasta mogła być przedmiotem podziwu dla niektórych zmotoryzowanych siedzących przy stolikach. Jednak nie manewry lecz zwykły wygląd pojazdu zainteresował szczególnie Grzegorza, który palnął na cały glos wywołując konsternację wśród rozmawiających:
- Trzeba być debilem, żeby kupić sobie zielone BMW.
- Co mówisz? – niedosłyszała Lilka.
- Ktoś właśnie podjechał pod lokal zielonym BMW.
- Jak zaparkuje zaraz go spiszą. – dodał Zbyszek, w końcu nie raz miał takie problemy.
- Nie o tej porze już nie łapią.
- Cicho Filip. – poskramiała mężczyzn Lila. - Zaraz, zaraz widzicie kto z niego wysiada.
- Bernard!
Słowa Filipa odbijały się echem po sali.
Wszedłem pewny siebie. Rozpinając płaszcz i z rozwianym szalem rzuciłem od niechcenia w ich kierunku.
- Witam, witam.
- Już się rozbijasz nowymi samochodami. – jak zwykle bezczelny Filip.
- No, nie takimi nowymi, ale tak rozbijam się i to nie tylko nim.
- Przyszła decyzji z kurii.
- Nie, ale w telewizji mówili mi że jestem pewniakiem więc co będą pieniążki nudzić się na koncie. Kredyty drodzy państwo, kredyty.
- Chyba tak wzbogacony człowiek nie odmówi kolejki wszystkim swoim znajomym. – domagał się swego Zbyszek, zawsze chętny do toastów.
- Tobie, nigdy. – powiedziałem śmiało już wołając barmana by nalewał.

Zbyszek dość niemrawo siedział przy barze trzymając w dłoni szklaneczkę jakiegoś alkoholu. Patrzył leniwie na salę na starających się tańczyć na paru metrach kwadratowych samobójców, na śliczne dziewczyny siedzące same na drugim końcu sali, czy na swoich znajomych. Obrazy mu się zaczęły zlewać, ze zmęczenia z przepicia. Zauważywszy mnie kiwnął ręką zapraszając na jednego. Dwa kieliszki pełne wódki czekały na chętnych.
- Pij, dobrze schłodzona. – powiedział.
- Zbyszek może być przystopował.
- Po co, z czym. – wydawał się nie rozumieć mojego pytania, przecież nie robił nic złego.
- Wiem, że taka zabawa może być wciągająca, ale chyba na dzisiaj wystarczy, chcesz się upić.
- A co mi innego zostało. Jesteśmy w końcu w knajpie.
- Ale ile razy cię widzę gdzieś wieczorem to nie stronisz od tego.
- Wychodzę wieczorem by się napić i tyle. Zobacz, po co ludzie przychodzą do takich miejsc, aby się bawić prawda. Tańczą, albo piją. Ja i taniec to dwa różne bieguny. Tańczyć można samemu jak debil, lub z kimś, ale żeby z kimś zatańczyć trzeba z nim przyjść. I tu pojawia się problem.
- Chłopie tyle fajnych dziewczyn.
- Tak, taka Lilka na przykład. Fajna, ale nie dla mnie. Im bardziej wyzywająca bym bardziej się jej boję. – zaczęło się smęcenie lekko podpitego kawalera, który chciałby ale bał się. Jedyną radą jest wysłuchać go.
- Ty masz naprawdę problem. Dlatego pijesz?
- Przestań, przez kobiety. Jeśli wychodzę to chcę się zabawić. Jeśli wychodzę bez partnerki to muszę się bawić sam i wtedy nie kończy się na ginie z tonikiem. To taki substrat.
- Substrat zabawy, czy kobiety.
- Jednego i drugiego, równie dobrze potrafi zakręcić, a po fakcie i tak źle się czujesz. Dlatego wódeczka jest tak miłą mi przyjaciółką.
- Zakochałbyś się człowieku.
- Kiedy, w kim, po co. Ja nie mam czasu. O popatrz na mój grafik, kalendarz, od deski do deski zapisany. Gdzie ja tu zmieszczę kwiatki, duperele, bombonierki. Trzeba dążyć do celu, już za dwa lata poseł, a później może i Minister Sprawiedliwości. Taką partią na męża żadna nie pogardzi. Wtedy zobaczymy, za jakieś dwa, trzy lata.
- Gdyby tylko wpadła tu telewizja i zobaczyła ciebie pijącego, koniec z karierą.
- Nie ośmielą się. A poza tym większość ludzi chciałaby posła z ludu wziętego, trochę takiego jak oni sami. No przecież nie jesteśmy święci. A poza tym ja jeszcze jestem w młodzieżówce.
- A czas płynie...
- Wiem, dlatego muszę podlizywać się każdemu dupkowi, aby w najbliższych przedterminowych wyborach wystawili mnie na liście, nawet na piątym miejscu.
- Będziesz grzał ławę.
- Lepiej tak, niż rozdawać ulotki, czy pieprzyć się z Radą Miejską. Tam też mnie nie wystawili na dobrej pozycji i widzisz, bezrobocie.
- To może skończyłbyś wreszcie te swoje studia.
- A po co, polityka bracie, to jest przyszłość.
- Po co mu studia i tak między jego studiami a nazwą tej partii jest niepokojąco bliski związek. – wtrącił się w naszą intymną rozmowę dwóch mężczyzn po kielichu Grzegorz.
- Odpieprz się, dobra!!! – ostro zareagował Zbyszek.
- Chłopaki, „make peace not war”. – trzeba było jakoś załagodzić tą atmosferę.
Właśnie jej tu brakowało. Lilii, blondynki o dziewczęcym głosie, która mogła złagodzić obyczaje nawet pijackiej rozmowy. Subtelna, acz wyzywająca niekiedy, potrafiła zawsze coś powiedzieć, choćby nie na temat.
- Tutaj potrzeba chyba kobiety. – rzuciła.
- Bezdyskusyjnie.
- No co tam. Jakoś cicho w tej knajpie. – powiedział Grzesiek, który zawsze starał się sprzedać swoją umiejętność gry na niejednym instrumencie.
- Tam stoi pianino, ale zapewne to atrapa.
- Na drzwiach mnie wita imię znakomitej jazzowej śpiewaczki, a tu grobowa cisza. Wszak bidulka już nie żyję ale muzyka.
Jak mowa o muzyce, to musiałem im się z jednego zwierzyć.
- Mnie po głowie chodzi ostatnio pewna piosenka. Trochę stara.
- Starym ludziom chodzą po głowie stare kawałki. – wybełkotał Zbyszek
- „Moon River”. – dźwięczna nazwa od razu przypominająca pierwsze nuty.
- Znam to skądś poczekaj... – zastanawiała się Lila.
- To z filmu. – uprzedził ją Zbyszek, odzyskujac resztki świadomości.
- „Śniadanie u Tiffaniego”
- Bingo! – rzeczywiście czegoś słuchają, oglądają stare filmy z czasów kiedy ich, jak i mnie na świecie jeszcze nie było. Taką szkołę dało nam „W starym kinie”.
- Rzeczywiście stare. – tak, początek lat sześćdziesiątych.
- Ale piękne. – miałem nadzieję, że Grzesiek to powie, był jedynym który znał się na muzyce.
- Jak i sam film.
- Jak i sama Hepbern.
- Właśnie. Wciąż chodzi mi po głowie ta niesforna panna Golightly
- Piękna kobieta. – szepnął Filip. Nie mogłem się z nim nie zgodzić.
- Najlepsza, zadziorna, zabawna i zniewalająca, szczególnie dzięki spojrzeniu.
- Chłopaki... – na to wszystko odezwała się Lila.
- Co, dziwne, że w tym samym czasie mieliśmy dwa odrębne symbole piękna, chyba nikt nie pamięta, że Audrey też śpiewała Kennedyemu: „Happy birthday to You”. Oczywiście po... – mówił Grzesiek.
- M.M.
- Tak z jednej strony słodka idiotka, z drugiej dziewczynka z bajki. Sexsymbol XX wieku i tajemnicza brunetka z Europy. Dwa inne światy.
- Takie role... gdy się jest kochanką reżysera nic dziwnego. – skwitowała moje słowa Lila.
- Ale swoją drogą to Merlin była za gruba.
- Ej, przestań, jej 90-60-90 są nadal moim celem w życiu.
- Gratuluję calów. Ale dam się pociąć, ona na ekranie wygląda grubo.
- Ekran pogrubia.
- Za dużo Facion TV, Grzesiu.
- Wyobraź sobie ją w „Pół żartem pół serio” w rozmiarach Twiggy. Nikt by wtedy tego nie oglądał. – aż dreszcze mnie przeszły po takim porównaniu.
- A dla tych dwóch komików.
- Nie oszukujmy się piosenka w wagonie z mandoliną wypadłaby blado. Co innego gdyby zagrała ją nasza Lila... – rzuciłem.
- Oczywiście, tylko dla ciebie. – blondynka z zawadiackim uśmieszkiem odpowiedziała mi.
Podeszła do Grzesia, który wołając się kelnerki zapytał:
- Przepraszam czy to pianino robi tu tylko za dekorację. Nie. Więc mogę na nim coś zagrać. Dzięki.
- Nie mam tylko mandoliny.
- To było bandżo. – beknął Zbyszek chcąc rozbić atmosferę, ale mu się nie udało.
Lila stanęła na środku sali, wokoło my – fani zerkający na każdy jej gest, wyraz twarzy a może filuterny ruch brwiami za który mężczyźni by mdleli. W końcu wyliczając rytm strzelając palcami zawołała do pianisty.
- Graj Grzesiu.

Nie o sam śpiew tu chodziło, lecz o taniec. Lila przedmiot zazdrości mojej słodkiej Francuzeczki to zaprzeczenie wszelkich mód. Krągła i powabna , potrafiła zatańczyć tak aż ciarki po plecach przechodziły, kręcąc biodrami ku skuszeniu każdego mężczyzny przebywającego wtedy w knajpie. Nie myliła kroków, zdawać się mogło, że nie potrzebowała żadnej choreografii, to wszystko było w niej. Te zmysłowe ruchy, zadziorny wzrok, czy kiczowato czerwone usta. Po prostu Merlin, jak żywa. Niebieskie oczy pełne polotu i dziewczęcości, takie świecące, nie wiadomo czy od emocji i szczęścia, czy już zbyt często opróżnianego kieliszka. Wystarczyłoby ją poprosić, by zdjęła buty i tańczyła na stole, a zapewne z miłą chęcią uczyniła by to, tak ją to bawiło. Blond włosy spadające od czasu do czasu na czoło, odrzucane dmuchnięciem, ale tylko w chwili pauzy. Taniec w żaden sposób nie przeszkadzał jej w śpiewie. A śpiew ten nie był wcale gorszy do tańca.
Sala zapełniła się po brzegi, każdy chciał zobaczyć, a przy okazji usłyszeć Lilę. Ludzie z ulicy przyglądali się dość niemrawo całemu wydarzeniu, było to dla nich coś niezwykłego, a przecież to tylko występ blondynki przy akompaniamencie pianisty. Niektórzy rzucając okiem przez witrynę uśmiechali się wymownie, lecz nie wchodzili do środka. Kelnerka, która chyba żałowała swej pochopnej decyzji o dopuszczeniu Grześka do klawiatury pianina, patrzyła nerwowo czy ten happening nie przerodzi się w coś nie do opanowania, ale goście bawili się przednio. Nie mieli wcale zamiaru wychodzić. Ile czasu można gadać przy smętnych melodiach lecących z taśmy. Potrzebowali życia, a Lila im je dawała, ciągnąc dalej melodię...

***
Filip na dłużej rozgościł się w domu Bernarda. Bez oporów sięgał do lodówki i sypiał całymi dniami przed włączonym telewizorem. Odbierał również telefony przedstawiając się albo swoim nazwiskiem albo jako sekretarz pisarza. Już tak wysoko cenił siebie jak i swego znajomego.
Był wtedy pogodne przedpołudnie piątkowe i jak zwykle zanim Filip wstał główny lokator zdołał już wyjść. Być może nawet nie wrócił na noc, po prostu mieszkanie było puste. Nie można było zdążyć z dobrym przeciągnięciem się, gdy zadzwonił telefon. Bernard – z przeprosinami, że nie wrócił na noc, jak do swojej kobiety, czy może ktoś zupełnie obcy, pomyłka. Denerwujący dzwonek dźwięczał przez dłuższą chwilę za nim Filip obudził się do końca I podniósł słuchawkę.
- Słucham.
- Czy to Bernard Żebrowski.
Filip spoważniał, nie ma co, trzeba grać sekretarza.
- Nie tu jego sekretarz, pana Żebrowskiego akurat nie ma.
- Acha, dzwonią z wydawnictwa „Znak”. Kapituła konkursu zapragnęła poznać głębiej pana Żebrowskiego. Chcielibyśmy dzisiaj z jego eminencją wpaść do państwa z krótką rozmową.
- Musiałbym zadzwonić do zainteresowanego
- To dla nas ważne I pewnie dla pana Żebrowskiego też, jeśli to poważny człowiek. A więc?
- Dobrze, kiedy państwo chcą przybyć?
- Popołudniu, dzisiaj.
- Tak szybko!
- Czy to jakiś problem.
- Nie skądże.
- Więc do zobaczenia.
- Tak, do widzenia.

Błyskawicznie po odłożeniu słuchawki Filip zaczął wykręcać numer do Bernarda, byle tylko nie wyłączył komórki co zdarza mu się często robić. Pierwszy sygnał głuchy, drugi, również, w końcu ktoś odbiera.
- No gdzie ty się szlajasz.
- Co, słucham… - nie zrozumiałem tego bełkotu Filipa.
- Nie rozumiesz, wracaj do domu. Dzwonili z Kurii.
- Skąd?
- Popołudniu masz być na miejscu. Nie wygłupiaj się lepiej.
- Ale ja naprawdę nie mogę dzisiaj. Kto cię upoważnił do tego.
- No nikt. – speszył się.
- Filip może czas najwyższy poszukać sobie nowego, własnego mieszkania – położyłem akcent na „własnego”.
- Oni mówili, że to konieczne.
- Ale ja się nie rozdwoję. Daj mi coś abym był w dwóch miejscach jednocześnie. Wpuść ich grzecznie, pozwól dokonać wizji lokalnej, a ja postaram się zdążyć na czas.
- Na pewno wszystko masz w porządku, do niczego się nie przyczepią.
- To nie będzie Święta Inkwizycja. – po ciszy jaka po tych słowach nastała zacząłem zastanawiać się, czy Filip naprawdę nie przeraził się tym telefonem jak Świętej Inkwizycji.

Im bardziej zbliżał się czas nadejścia „inspekcji” bym bardziej nerwowe były ruchy Filipa. Co chwilę zaglądał przez judasz czy przypadkiem Bernard nie wraca. Wyczekiwał go jak żona z obiadem, wiecznie niezadowolona, gdy mąż spóźni się choć o pięć minut. Tu jednak sytuacja była o wiele poważniejsza, chodziło o kasę. Filip nie mógł zrozumieć nonszalancji znajomego, który nie potrafi zadbać o własne finanse.
Dopijając już trzecią kawę, z przerażeniem usłyszał ten odgłos. Dzwonek do drzwi.
- Cholera już są, a jego nie ma. Co on sobie wyobraża. To on ma się dostosować do nich a nie na odwrót.
Podbiegł do drzwi, otworzył je. Za progiem stały dwie osoby, duchowna zachowująca powagę i wstrzemięźliwość w słowach i jakiś świecki. Zapewne osoba z wydawnictwa.
- Przepraszam czy zastaliśmy pana Żebrowskiego? – rzekł dostojnie duchowny.
- Niestety nie, ale proszę do środka, zapewne zaraz przyjdzie. A ja jestem jego sekretarzem i wszystko mogę przedstawić.
- Sekretarzem? To on się już dorobił sekretarza. Przecież to debiutant.
- Mamy nadzieję, że pan Żebrowski zaszczyci nas swą obecnością. – dorzuci swoje trzy grosze redaktor. Po tych słowach ksiądz oddał inicjatywę świeckiemu.
- Jeśli państwo są czegoś szczególnie ciekawi to proszę pytać, może będę mógł odpowiedzieć. – Filip lekko podenerwowany starał się jakoś ratować sytuację.
- Tak z drugiej ręki...
- Z konieczności.
- Chcielibyśmy się trochę rozglądnąć. W jakim towarzystwie, jakiej atmosferze mieszka nasz kandydat. Rozumie pan taka nagroda nie może trafić do człowieka anonimowego, może i niebezpiecznego dla Kościoła. Nie chcielibyśmy popełnić błędu. – przemówił ksiądz.
- Więc proszę... oto jego miejsce pracy. Nic nie ma do ukrycia. Może napiją się państwo czegoś?
- Kawy... a pan panie redaktorze.
- Ja dziękuję.
Filip musiał z konieczności zostawić gości samym sobie. Oni nie usiedli, lecz skrzętnie przyglądali się każdemu meblowi i bibelotom porozrzucanym po całym mieszkaniu. W końcu byli tu jako wysłannicy Kościoła, czuli się swobodnie. Największe zainteresowanie wzbudziła oczywiście leżąca na centralnym miejscu w pokoju maszyna do pisania. Miejsce pracy artysty koniecznie musiało być sprawdzone. Redaktor pochylił się nad Remingtonem, w którym była nie zapisana do końca kartka, najwyraźniej artysta nie skończył. Wyciągnął ją i zaczął czytać, z przerażeniem.
- Co to jest?
- Ponoć miejsce pracy. – rzucił nieświadomy powagi sytuacji ksiądz. Zabytkowa maszyna i jeszcze pisze. Jest jakiś rękopis? Rzuciłbym okiem na warsztat twórcy. Boże, co to jest!
- Obawiam się, że postmodernizm. – słowo równie straszne w ustach gorliwego co Sodoma.
- Weź pan to, to jakieś świństwa.
Na to wszystko do pokoju, z kawą oczywiście, wszedł Filip, nieuświadomiony w straszliwej scenie jaka się tu przed chwilą wydarzyła.
- Kawa gotowa... czy coś się stało.
- Nad czym pracuje teraz pan Żebrowski? – pytał redaktor.
- No nie wiem...
- Bo tu znaleźliśmy coś strasznego.
- Obawiam się, że jest tego więcej. Tu w szafce, cała kolekcja. – redaktor zaczął grzebać w rzeczach Bernarda.
- I jak pan wytłumaczy swego pracodawcę?
- Ja, ja nic o tym nie wiem, może to tylko materiał badawczy, może pomyłka.
- Nie proszę pana, to żadna pomyłka. Wydaje mi się, że kandydat do naszej nagrody pisuje książki porno!
- To nie wypada, taki wstyd. – ksiądz czerwienił się na każde swoje słowo.
- Obawiam się, że będziemy musieli jeszcze raz przemyśleć kwestię laureata. Pan Żebrowski miał szanse, ale teraz.
- Radziłbym mu się zgłosić do lekarza.
Gdy padły te słowa raczyłem się pojawić we własnym domu. Na szczęście zdążyłem. Był i ksiądz i jakiś tam facet. Może już z werdyktem, może z czekiem na pewną ciekawą sumkę.
- Witam państwa, przepraszam za spóźnienie. – rzuciłem na powitanie.
- Nic nie szkodzi, my już wychodzimy. – co za impertynencja ze strony świeckiego.
- Ale dlaczego..
- Proszę pana, co za wstyd. – mówił mi prosto w twarz ksiądz i prawie mnie nie wyklął.

* * *

Gdy tylko zamknęły się drzwi, Filip skoczył ma mnie z wielkimi pretensjami, jakby to do niego były skierowane te wszystkie niemiłe słowa.
- Czyś ty oszalał, co ty tam wypisujesz i zostawiasz na stole, w maszynie, takie bzdury.
- O co chodzi...
- O to! – Franko rzucił mi pod oczy moje własne teksty, „te” teksty.
- Kurwa, to oni to widzieli.
- I dlatego tak szybko wyszli, ta sumka też pewnie przeleciała ci koło nosa, za takie coś.
- Jak to forsa, może to da się jakoś naprawić.
- Naprawić. Widziałeś tego księdza. Wyglądał tak, jakby coś takiego pierwszy raz w życiu widział, jakby czytał jakieś szatańskie wersety. Na cholerę ci takie ścierwa, których pełny jest cały Internet.
- Daj mi spokój.
- Wytłumacz mi, bo wiedz, że już za parę dni kolejne raty za samochód, meble... – pokazał się, mój finansista.
- A co ty jesteś moja żona, odpierdol się!
- Virgine pewnie też przez to straciłeś. Może i księżulek miał racje, trzeba wybrać się do specjalisty.
- Byłem...
- Na serio. Masz z tym problemy.
- Nie, mam problemy z takimi dupkami jak ty i tamci dwaj, którzy nie rozumieją, że trzeba za coś żyć, coś jeść. Co... napisałem jedną poważną książkę i przecież miliarderem nie zostałem. To opowiadanie to nie żaden pieprzony Kod, czy „Harry Potter”. Nie wiesz nawet jak łatwo wejść z durnymi książeczkami dla onanistów na rynek. Pieniądze marne, ale jakieś.
- Jak możesz pisać takie rzeczy?
- Z Internetu ściągam „te” sceny. Fabuła może być dowolna. Pewnie którąś z książeczek czytałem, są prawie w każdym kiosku. Ostatnio jednak coś słabo ze zbytem.
- Opanuj się człowieku.
- A z czego mam żyć? Jak mam zarobić.
- Idź to normalnej pracy, na czarno, na półetatu. Zrób coś z sobą.
- Tak jest łatwiej.
- Co... pisać o „Dupie Marynie”.
- Czemu wy wszyscy musicie się wtrącać w moje życie.
- Sam tego chcesz. Od kiedy to robisz, ile lat już udajesz świętego, od roku, dwóch... Po co napisałeś coś wzruszającego, poruszającego sumienia, po to żeby się oczyścić. Gdzie ty chcesz uciec, skąd?
- Nie muszę nigdzie uciekać. Tam mi dobrze. A czy ty uważasz, że tamci dwaj nie mieli pokus żeby sięgnąć po coś takiego? W każdym z nas drzemie szaleństwo i zuchwalstwo zmieszania z błotem tego humanizmu, miłosierdzia, potrzeby kochania. Krzywisz się, ale w głębi duszy też nienawidzisz, napisałbyś jakie tortury byś zadał największemu wrogowi. Napisałbyś jak dziko posiadłbyś inną kobietę.
- Jesteś szalony. To ma być katharsis. To raczej chora wyobraźnia.
- Freud by się nie obraził, wręcz by to poparł. Wyrzucam z siebie tłumione żądze.
- Spójrz na około siebie, ile masz znajomych... nie mówię o kolegach, ale ludziach, którzy cię naprawdę znają. Do Cholery Bernard nikt ciebie nie zna. I chyba nie chciałby poznać.
- Taki mój atut.
- Raczej przekleństwo.
- Coś ci się nie podoba. Wiedz, że mieszkasz tu tylko z mojej dobrej woli.
- Wyrzucasz mnie... bardzo proszę. Marne mieszkanie w którym wszystko jest na raty a ty nie masz już i nie będziesz miał czym je spłacić. Może gdybyś dostał jakiegoś porno – Pulicera, a tak to... żal mi ciebie.
- Dobra wynoś się jak nie chcesz tu mieszkać. Zapraszam pod most, na dworzec. Może ci skini nie wpierdolą!
Nie mogłem opanować gestykulacji. Filip szybko zbierał swoje rzeczy, jakby parzyła go każda minuta jaką tu jeszcze spędzał. Niech mi tu nie gra misjonarza, pierdolony dzieciak. Przyczepi się taki, a potem... narzeka i się dziwi. Nikt nie powinien się dziwić.

* * *

Mówią, że człowiekowi nic nie potrzeba do szczęścia, żadnych dóbr materialnych. Mogłem się o tym przekonać siedząc na schodach przed własnym mieszkaniem z którego tragarze komornika wynosili sprzęty, te które kupiłem, a raczej pożyczyłem, bo nigdy nie byłoby mnie stać ich spłacić bez pomocy wydawnictwa. Nie miałem już zielonego BMW, nic tak zabawnego tak dającego błahe szczęście jak nawet wygodny fotel. O jedno tylko się targowałem, o maszynę do pisania. Na szczęście komornik to skończony kretyn i uznał to cacko za byle jaki bibelot bez wartości. Może dla niego to byle co, ale dla mnie jedyna nadzieja, że kiedyś wrócę do pisania. Wrócą gdy znajdę sobie kolejną niszę, schowek gdzie będą mógł pozostawić wszystkie te nędzne wspomnienia. Można było stanąć twarzą w twarz z losem, ale po co. Jakoś mi na tych zimnych stopniach dobrze, wesoło.
- Ej, poczekajcie. – krzyknąłem, gdy wynosili regał nie zabezpieczając książek.
- Czego!
- Jedną rzecz wezmę. Tą książkę.
- A bież pan, na co nam te książki.
Sięgnąłem po stare wydanie „Śniadania u Tiffaniego”. Z okładki śmiała się do mnie, bezczelnie, nie zważając na powagę sytuacji panna Golightly, w tej samej pozie, tej samej małej czarnej jak na plakatach z filmu. Książka może uznawana przez niektórych za nudną. Dla nich ekranizacja była lepsza od oryginału. Zdarza się to nadzwyczaj rzadko, ale czy po tak uroczym filmie nie jesteśmy zmuszeni do wpadnięcia w schematy. Wracając do książki. Chwyciłem ja, gdyż nigdzie jej nie mógłbym dostać, może w Internecie. Kiedyś szukając jej obszedłem wszystkie księgarnie, nadaremno, bo kto w tym czasie czytałby Capoty’ego. Może jakiś amerykanista. Nikt już, od połowy lat 90 nie wznawiał druku tej powieści, za wyjątkiem przedruków jako dodatków do gazet. Dla mnie siedzącego na zimnych schodach przed pustym mieszkaniem ta książka była jedyną pozostałością dawnych marzeń. Może za chwilę przybłąka się do mnie jakiś kot bez imienia i bezimiennie zaprowadzi mnie pod czyjeś drzwi. Chciałem zrobić coś szalonego, coś czego nigdy nie zrobiłem, co byłoby jak kradzież w sklepie, nie napad, ale skubnięcie jakiegoś drobiazgu, ale taka błahostka stawała się tylko erzacem czegoś naprawdę potrzebnego. Nikt nie był w stanie mi tego dać i nie jest... Może tylko on, tylko ten bezdomny przed galerią, który pozwolił mi się otworzyć i napisać coś od siebie, pierwszy raz nie dla kogoś, nie pod kogoś, ale wyłącznie dla siebie. Nie durne świńskie opowieści były tym katharsis, lecz opowieść o prawdziwie szczęśliwym bezdomnym. Ona oczyściła mnie nie z chorej wyobraźni, lecz z wyrzutów sumienia, który powracają. Siedząc bezsensu i wczytując się w pierwsze wersy powieści nie miałem już nadziei.
Wtedy usłyszałem czyjeś kroki na schodach. Nie byli to tragarze stąpający ciężko i nierówno, ale ktoś inny, który stawiał kroki zdecydowanie acz delikatnie. Nie podnosiłem wzroku znad tekstu.
- Dlaczego siedzisz na schodach. – zapytała. Była to Virgine. Co tu robiła?
- Co tu robisz?
- Wróciłam, ale czemu twoje rzeczy są na zewnątrz. Wyprowadzasz się?
- Czy u was nie ma komorników. To za długi.
- Jakie długi, przecież nie miałeś żadnych długów.
- Długo cię nie było. A tak w ogóle, to po co wróciłaś. Już się nie gniewasz, przegadałaś sprawę z tatusiem, z mamusią i postanowiłaś wrócić.
- Myślałam, że chociaż trochę się zmienisz. Myliłam się.
Zostawiając walizki usiadła przy mnie, odbierając mi przyjemność czytania.
- Daj spokój tej książce. Tylko ją sobie zostawiłeś?
- Nie, mam jeszcze kilka.
- Mam nadzieję, że są zupełnie inne niż „te twoje”. Ponoć przestałeś już się wygłupiać i marnować talent na bzdury. Filip mi mówił, dzwoniłam do niego.
- Co ci jeszcze powiedział.
- Nic szczególnego. Żal mi ciebie.
- Z żalu wróciłaś. Do człowieka, który ponoć ma talent, ale nie tylko o marne pisanie tu chodzi, nie prawdaż. Brak ci czegoś, po to wróciłaś.
- Na pewno brak mi twojej pyskówki. Ile masz tu zamiar tak siedzieć. Dzień, dwa. Wstawaj.
- Po cholerę!
- Jedź ze mną do Paryża.
- Uciec stąd.
- Rozmawiałam z ojcem, da się załatwić ci jakąś prace w jego firmie. Podszkolisz się szybko w języku. Przecież wszystko pamiętasz, wystarczy kilka dni w towarzystwie.
- Będę zdany na twoją łaskę. Będziesz mi zabraniać pisać.
- A pisz sobie ile chcesz. Byleby po polsku i tam, ze mną. Wiesz, Paryż, Montmarth, Montparnace kilka ciekawych miejsc, może znajdziesz znów jakiegoś kloszarda, w metrze nie ma z tym problemów, a tutaj. – Virgine jakby wątpiło w siłę polskich bezdomnych
Nic nie miałem do stracenia. Można przecież było rzucić to wszystko jeszcze raz w cholerę i zacząć od nowa. Czy we Francji goniliby mnie wierzyciele. Mniejsza z tym, jej ojciec załatwiłby wszystko jak trzeba.
- Bernard pamiętasz jeszcze Paryż. – brunetka starała się wzbudzić wzruszenie nostalgię... Prawdę mówiąc miasto jak miasto, a swój urok straciło jak pierwszy Amerykanin przywędrował do Paryża. Amerykanin w Paryżu – przeklęty Gershwin.
- Wstawaj, pomogę ci wszystko wziąć.
- Ale teraz, ty chcesz teraz jechać.
- Mam bilety. Nie ma na co czekać.
- Przewidziałaś to.
- Ktoś tu musi umieć przewidywać konsekwencje czynów.
Virgine po powrocie stała się bardzo stanowcza, dojrzała, aż zacząłem się jej bać. Gdzie ta słodka Francuzeczka skłonna do manipulacji, tak upragniona dla mnie masa twórcza. Teraz to już wypalona w piecu dama, ani krzty moich starań.

* * *



Moje miasto z rana, jeszcze w taka pogodę jest strasznie zaspane. Trzeba ze zręcznością akrobaty omijać kałuże. Może i bym nie narzekał ale jeszcze te walizki. Virgine popędziła do przodu, jakby obawiała się, że dziś samoloty nie opuszczą ciasnego lotniska. Ja szedłem spokojnie. Jak nie dzisiaj to jutro, wszak ostatni raz idę po tym bruku. Mijający mnie ludzi wcale nie zwracali na mnie uwagi. Nawet straż miejska nie chciała mnie zatrzymać, a ja przecież uciekałem. Komu by się jednak chciało biegać w tak brzydką pogodę. Deszcz też jakby nie chciał padać, tylko zlewać się leniwie z dachów, z nieba. Chłodne powietrze przepływało przez szpaler spacerowiczów.
- Zaczekaj! – wołałem do niej.
- Pospiesz się...
- Na co nam ten pośpiech. Naprawdę możemy jutro jechać.
- Ty chyba zgłupiałeś. – rzuciła na ziemię niewielkie, lekkie torby. Popatrzyła na mnie jak dawniej, jak na ostatniego idiotę.
Aż chciało mi się wypowiedzieć jej w twarz słowa krążącej mi w głowie piosenki.
- You can’t love me if you don’t respect me!
- Co tam mamroczesz?
- Nic takiego. – to byłoby dopiero głupie, przecież to typowy zarzut zaniedbanej kobiety.
Kto tu grał jakie role. W pisaniu jakoś lepiej mi to wszystko wychodziło.
- Jeśli nadal będziesz się tak guzdrał to jednak będę musiała wziąć taksówkę. Jesteśmy już tak blisko przystanku. To doprawdy idiotyczne miasto, w którym nie ma metra.
- Czego więc się spodziewać po jego mieszkańcach. – mówiłem dalej.
- Ty chyba nie chcesz jechać. Zdecyduj się kochanie, albo jedziesz ze mną, albo zostajesz i wiesz dobrze co cię tu czeka.
- Poczekaj. Masz mokre policzki. – starłem krople deszczu z jej rozpalonej ze złości cery.
Gdybyśmy jeszcze jechali do Brazylii. Tam to by przynajmniej nie padało. W plecy piła mnie maszyna do pisania. Włożyłem ją do walizki, która dzięki odpowiednim zaczepów mogła być niesiona jak plecak. Wyglądałem prędzej jak uliczny grajek, z czymś w rodzaju akordeonu niż na przyszłego wspólnika w zagranicznej firmie – tatusia.
Ci wszyscy mijający mnie ludzie mogli widzieć mi w telewizji, czytać moją książkę, albo olewać mnie jak każdego inteligenta. Najpewniej więcej przyjemności sprawia im lektura rozdawanej pod przejściem darmowej gazety. Co mogę ja im dać? Własną niedojrzałość, przecież uciekam. Brak talentu, inaczej nie zauważyłby mnie tylko jeden sponsor. Hej, ludzie, co was obchodzi moje życie, rozklekotane. Weźcie się lepiej odwalcie... Moraliści, ekscentrycy, których stać na książki.
Virgine!!! Na co ją wołać. Sunie z tymi walizkami jakby u wyjścia z podziemi czekał na nią lepszy świat. W sumie czeka, Zachód, Paryż, takie samo zdzierstwo jak cała reszta. Wyjechał bym raczej do Nowego Jorku. Nie, nie tego dzisiejszego, w którym strach zrobić krok na ulicy. Chociaż i tak jest lepiej niż kiedyś – dzięki Rudi. Nie do tego Manhattanu mnie ciągnie, lecz do jej świata. Nie ma już takich miast, nie ma takich kobiet, nieprawdaż…
Wątpiąc już zupełnie zauważyłem jak przy ścianie tunelu biegnie czarny kot. Wywija nogami bardzo elegancko, szykownie. Biedny bezimienny kot. Ej kocie gdzie suniesz? Zbliżał się do siedzącej na ziemi osoby. Ta na razie dość bezkształtna osoba grała na gitarze. Kot czule ocierał się o nią by w końcu schować się pod kurtką jaką miała na sobie. Przystanąłem. Przyjrzałem się jej, usłyszałem tą muzykę. Spod ciemnych włosów spoglądała na mnie czarnymi, wielkimi oczami. Nie uśmiechała się, lecz ze spokojem nuciła znaną mi melodię. Zamyślona, bądź smutna śpiewała:
„Moon River, wider than a mile,
I'm crossing you in style some day...”

Ktoś zna ten utwór, prócz mnie? Przyglądałem się wykonawczyni jeszcze dokładniej. Kocie spojrzenie lustrowało mnie. „Nie waż się podejść do nas” mruczał kot. Jednak była to ona, z rysów twarzy, figury, strasznie podobna. Obejrzałem się za siebie. Virgine stała już na przystanku nie wypatrując mnie, lecz czekając na autobus, który zabrał by ją do raju. Położyłem walizki na ziemi, na nieszczęście dla przechodniów, którzy potykali się o nie, nic nie mówiąc, robiąc zaledwie dziwne miny. Podszedłem do dziewczyny. Liczyła na to, że rzucę jej do futerału jakieś pieniądze. Przysiadłem się. Nie miała nic przeciwko temu. Z bliska wyglądała rzeczywiście jak Ona. Bezimienny kot spoufalał się do mnie. Wślizgiwał się miedzy nogi i pchał się na kolana. W końcu rozłożył się mrucząc coś w swoim języku. Coś w stylu „Dobry wybór.”
Virgine? Cóż, nie wiem, czy weszła do odpowiedniego autobusu, czy w ogóle zauważyła moją nieobecność. Jednak obojgu nam było to potrzebne, jej Paryż, a mnie...
„Czy mogę pani towarzyszyć, miss Golightly?”

Podpis: 

tomarz luty 2007
 

Dodaj ocenę i (lub) komentarz

wersja do druku

wyślij do znajomych

brak ocen

pokaż komentarze

dodaj do ulubionych

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ OCENĘ

Twoja ocena:
5 4,5 4 3,5 3 2,5 2 1,5 1

ZALOGUJ SIĘ ŻEBY DODAĆ KOMENTARZ
Twój komentarz:

zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła zmień kolor tła

zmiejsz czcionkę czcionka standardowa powiększ czcionkę powiększ czcionkę
Sen o Ważnym Dniu Bliskie spotkania Podstęp
Opowiadanie napisane na konkurs związany ze słowem "JUBILEUSZ". Horror... swego rodzaju (nie do końca poważny). Chodźmy... Historia trudnej miłości, która powraca po latach.
Sponsorowane: 15
Auto płaci: 100
Sponsorowane: 15Sponsorowane: 13
Auto płaci: 100

 

grafiki on-line

KATEGORIE:

więcej >

Akcja
Dla dzieci
Fantastyka
Filozofia
Finanse
Historia
Horror
Komedia
Kryminał
Kultura
Medycyna
Melodramat
Militaria
Mitologia
Muzyka
Nauka
Opowiadania.pl
Polityka
Przygoda
Religia
Romans
Thriller
Wojna
Zbrodnia
O firmie Polityka prywatności Umowa użytkownika serwisu Prawa autorskie
Reklama w serwisie Statystyki Bannery Linki
Zarejestruj się  Kontakt z nami  Pomoc
 

www.opowiadania.pl Copyright (c) 2003-2024 by NEXAR All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa autorskie do publikowanych treści należą do ich autorów. Nazwy i znaki firmowe innych firm oraz produktów należą do ich właścicieli i zostały użyte wyłącznie w celu informacyjnym.